Koniec świata templariuszy - Bogusław Chrabota - ebook

Koniec świata templariuszy ebook

Bogusław Chrabota

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Ostatni świt Świątyni

Paryż, 13 października 1307 roku. Ten dzień zapisze się w historii jako początek końca najpotężniejszego zakonu chrześcijańskiego świata. Templariusze – rycerze, mnisi, bankierzy i obrońcy Ziemi Świętej – zostają zdradzeni przez tych, którym ślubowali lojalność.

W mroku intryg, zdrad i rozgrywek politycznych przeplatają się losy kilku postaci: przebiegłego i bezwzględnego Filipa Pięknego, ostatniego mistrza zakonu Jakuba de Molay oraz Henryka – templariusza, który zna zbyt wiele tajemnic i który staje się obsesją króla. Zdrada czai się wszędzie, a lojalność ma swoją cenę.

To opowieść o końcu epoki, w której wiara miesza się z chciwością, miecz z tajemnicą, a prawda staje się narzędziem politycznej gry. Kto przetrwa, a kto zostanie pochłonięty przez ogień historii?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 500

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bogusław Chrabota Koniec świata templariuszy ISBN Copyright © by Bogusław Chrabota, 2025 All rights reserved Redaktor Karolina Kaczorowska Projekt okładki i stron tytułowych Szymon Wójciak Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1.

Tego popołudnia nad Paryżem skłębiły się w jednej chwili czarne groźne mgły. Na zdrowy rozum nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo to przecież październik, jesień, po słonecznym lecie zostały ledwie przebłyski w kalendarzu. A jednak tym razem było inaczej. Ze zmianą pogody zawisła nad stolicą atmosfera jakiejś nieokreślonej grozy. Przyciśnięte nią miasto przestało niemal oddychać. Powietrze było wilgotne i pełne nagromadzonej w chmurach energii. Ludzie, dotykając się na ulicach, odskakiwali od siebie z krzykiem wskutek bolesnych elektrycznych spięć. Pochylali głowy, kulili się, jakby przeczuwając nadchodzące fale nieokreślonego, lecz groźnego żywiołu. Późnym popołudniem na zachód od stolicy słychać było burzę. Grzmoty przeszły bokiem, ale niektórzy z paryżan zaklinali się potem, że na krawędzi nieba wyładowania ułożyły się w krwawy krzyż, który w jednej chwili nabrzmiał piekielnym światłem, wieszcząc rychły koniec Świątyni. Wkrótce po zmierzchu burze odeszły na zachód, chmury nieco się rozproszyły, a nad miastem rozkwitła boska łąka gwiazd. Pospólstwo wyległo więc przed domy, ulice się zapełniły. Słychać było śpiewy, a mrok rozpraszały światła kolorowych lampionów. Z kościelnych dzwonnic dobiegało głuche bicie dzwonów, wzywające wiernych do świątyń. Kończył się dzień, o którym niewielu wiedziało, że to ostatni z dni starego świata.

Nadchodzący świt, ów sławetny trzynasty świt października roku Pańskiego 1307, miał stać się prologiem nowej epoki — dla jednych dniem narodzin nowego, wyzwolonego z kajdan królestwa, dla innych początkiem zła, które niechybnie doprowadzi ludzkość do przedsionków piekieł. Filip, pewnie najinteligentniejszy, ale też najbrutalniejszy z dziedziców Kapetyngów, Paryża bał się jak śmierci. Unikał wizyt w mieście od pamiętnych zamieszek, podczas których musiał się schronić przed zdesperowanym tłumem w Domu Świątyni. Na Cité bywał tylko czasem, i to wśród licznej eskorty, zostawiając bezpośrednie rządy Nogaretowi. Ów odnajdywał się w tym doskonale, w umiejętny sposób łącząc prywatną korzyść z chwałą swego pana. Nową siedzibą Filipa stało się przejściowo opactwo Maubuisson mieszczące się na północny zachód od stolicy. Tam rezydował, stamtąd wydawał rozkazy, a Nogaret, Plaisians i Marigny, jego wierne psy, siadywali wokół władcy na obitych jedwabiem taboretach i ścigali się w podpowiedziach, jak uderzyć w Świątynię. Decyzje wszak już wydano. Na zwojach ciężkich pergaminów widniały królewskie pieczęcie. Ale wiedza o nich była wiedzą tajną. Nikt — ani baronowie królestwa, ani ich sługi — nie miał prawa poznać jej przed czasem. Kancelaria w największym utajnieniu przygotowywała listę królewskich komisarzy, a więc tych, którzy mieli uderzyć w Świątynię. Wybierano tylko zaufanych, najwierniejszych z wiernych. To od nich zależało, czy królewski miecz uderzy z precyzją pioruna, czy ześliźnie się jak tępe ostrze po żelaznej kolczudze. Filip ufał Nogaretowi. To właśnie on, Wilhelm, dobierał egzekutorów. Na listach znaleźli się często ludzie mierni, marnej konduity, bez herbów, za to żądni pieniędzy. Dokładnie sprawdzono, czy rodzinnie nie są powiązani z Templum. Pisma wysłano do nich z odpowiednim wyprzedzeniem, już dwudziestego drugiego września. Mieli zgromadzić zbrojnych, sprawdzić możliwości obronne komandorii Świątyni, a potem czekać do czasu zerwania pieczęci z listów, które informowały o dacie ataku. I choć ten czas zbliżał się nieuchronnie, w Paryżu i całej reszcie świata nic o tym nie wiedziano.

Po popołudniowych burzach i wieczornej jasności powoli nad królewskie miasto nadciągał granatowy zmierzch. Mrok ciężkiej nocy jak gigantyczny pies rozkładał łapy nad dzielnicami Paryża. Dzwony przyzywały dobrych chrześcijan na kompletę. W ciemnych i tajemnych nawach Saint-Germain-des-Prés powoli gromadzili się wierni. Tu i ówdzie chybotliwe płomienie tysięcy świec wyłapywały rysy ludzkich twarzy, ale tłum, który zbierał się na modlitwę, był z gruntu anonimowy. Grupy wiernych wchodziły do kościoła z pochylonymi głowami, kobiety w czepcach, mężczyźni, ściskając w ręku kapelusze, nikt więc nie mógł zwrócić uwagi na zakapturzonego mnicha, który krył się w cieniu za krawędzią kamiennego portalu. Pochylony modlił się, ale można było odnieść wrażenie, że na kogoś czeka. Stał tu już dłuższą chwilę, ale któż z wchodzących mógł o tym wiedzieć? W istocie nikt. Nagle poruszył głową nieco bardziej energicznie. Spojrzał w tłum i skrył się w cień jeszcze głębiej. Między wchodzącymi pojawiła się inna zakapturzona postać. Ów szary człowiek szedł ze splecionymi do modlitwy dłońmi, które wiązał drewniany różaniec. Jak inni spoglądał w dół, jego twarz była więc nierozpoznawalna. Po przejściu progu świątyni odłączył się jednak od wchodzących i ruszył w ów róg kościoła, gdzie czekał bliźniaczo podobny do niego zakonnik. Z cienia doszedł cichy szept. Obaj zakapturzeni o czymś rozmawiali. Dochodzące skrawki słów były ledwo słyszalne, a mowa szybka i nerwowa, co świadczyło o wyjątkowym podnieceniu rozmówców. Nagle w bramie coś się zakotłowało. Ludzie zaczęli krzyczeć, szczęknęło żelazo. Tłum zatrzymał się zdziwiony i w naturalnej próżni, jaka na chwilę wytworzyła się wokół sprawców zamieszania, pojawiły się uzbrojone postaci żołnierzy. Ktoś znowu krzyknął, tym razem donośniej, w cieniu koło portalu słychać było przez chwilę szarpaninę, potem głośny tupot stóp i straszny jęk. Do kościoła szybkim krokiem wbiegli strażnicy z pochodniami i w ich świetle zobaczyli leżącą na kamiennej podłodze postać. To był jeden z mnichów, którzy szeptali tu przed chwilą. Wokół jego ciała rozlewała się kałuża gęstej, czarnej krwi. Strażnicy obrócili ciało. Spod lewej pachy zakonnika sterczała rękojeść wbitego sztyletu.

2.

— Zabójstwo! On nie żyje! — Ktoś zaczął histerycznie krzyczeć, ale strażnicy uciszyli go w jednej chwili.

— Cisza, spokój, milczeć! — zarządził twardo oficer. — Gdzie ten drugi? — spytał strażników. — Było ich dwóch!

— Musiał zbiec, panie — odpowiedzieli.

— Czy ktoś go widział? — Oficer zwrócił się nerwowo do gromadzących się wokół martwego zakonnika ludzi.

— Tak, ten drugi wybiegł z opactwa. Pobiegł w stronę rzeki.

— Za nim! — krzyknął oficer i gwałtownie zaszczękał żelazem, by strażnicy ruszyli w pogoń bez zwłoki.

Mężczyźni wybiegli z kościoła i hałasując uzbrojeniem, wypadli na kamienne uliczki przed Saint-Germain-des-Prés. Mrok nie ułatwiał pogoni. Uliczki zresztą błyskawicznie się rozeszły najpierw w dwie, a potem w cztery zaułki.

— Gdzie uciekł mnich? Czy widzieliście mnicha? — krzyczeli do przechodniów i stojących w bramie ludzi. Ci wskazywali niepewnie w głąb kolejnych uliczek.

— Tam pobiegł, tam, w stronę rzeki.

Dobiegli w końcu do nabrzeża, ale nikogo nie znaleźli. Ani ubrania, ani sandałów, a wieczór ograniczał widoczność.

— Może nas zmylił i pobiegł w inną stronę? — Dość bezładnie kręcili się po nabrzeżu.

— Gdzie jest? — pytał oficer.

— Nie wiemy, panie. Wracajmy do opactwa. Pewnie skrył się gdzieś w jego cieniu.

— Wracajmy! Wracajmy!

Dodawali sobie pewności, powoli odchodząc od nabrzeża Sekwany. Po chwili słychać było tylko stuk ich skórzanych butów i szczęk zbroi. On jednak, ów zbieg, był cały czas obok ścigających go strażników. Siedział wciśnięty w kępę wodnych traw rosnących tuż przy brzegu Sekwany. Zanurzył się, gdy przyszli. Na moment wstrzymał oddech, by zaraz potem zaczerpnąć powietrza przez urwany kawałek trzciny. Wsłuchiwał się w dobiegające z brzegu rozmowy, a kiedy uznał, że odeszli, wynurzył się z brudnej wody, zgarnął z twarzy resztki zbutwiałych liści i odetchnął pełną piersią. Spojrzał na nabrzeże. Było ciemne i puste. Gdzieniegdzie tylko koczowały ciche o tej porze grupy brudnych żebraków. Ku rzece chyliły się stare drzewa. W zakolach Sekwany błoto, muł i kożuchy zgnilizny uniemożliwiały wyjście z wody. Musiał płynąć na drugi brzeg; zdarł więc z siebie szatę i został tylko w szarych parcianych portkach. Znów zaczerpnął pełną piersią powietrza, skierował się w ostry nurt i powoli, rozgarniając rękami wodę, płynął z leniwym nurtem. Od strony Saint-Germain-des-Prés nie groziło mu już niebezpieczeństwo. Ludzie odeszli w kierunku opactwa.

Płynął cicho i uważnie w stronę prawego brzegu rzeki. Omijał wiry oraz płynące z nurtem kawałki drzew. Silne ramiona prowadziły go przed siebie, aż dotknął dłonią nabrzeżnych kamieni. Zanim wyszedł, spojrzał w lewo, gdzie grupa ludzi pakowała na nefy, rzeczne statki, ciężkie, obite żelazem skrzynie. Kim są ci ludzie? — zastanowił się przez chwilę, zanim zmęczony wypełzł z wody i trzęsąc się z zimna, pomknął w stronę Le Marais. Wyglądał jak wyłowiony z rzeki trup. Bez wierzchniej szaty, w samych tylko portkach, z mokrą brodą i polepionymi błotem włosami. Przemykał między domami, stawiając kroki w miejscach, gdzie lepkie błoto ustępowało twardszemu podłożu. Nie chciał zostawiać śladów, a w grząskich uliczkach Le Marais nie było to łatwe. Nagle usłyszał kroki straży. Natychmiast zaszył się w cieniu najbliższej bramy. Wychylił się tylko po to, by sprawdzić, czy strażnicy przeszli dalej. Przykleił się plecami do muru, by po chwili ruszyć cicho przed siebie. Po kilku krokach zobaczył mury Templum. Rozejrzał się wkoło, a gdy nabrał pewności, że jest sam, przeskoczył na drugą stronę błotnistej ulicy. Podszedł do bramy i uderzył w nią cicho ściśniętą pięścią. Usłyszał kroki strażnika.

— Otwierać, i to szybko — powiedział, nie podnosząc głosu, choć na tyle dobitnie, by strażnik zwrócił na niego uwagę.

Za bramą najpierw odpowiedziała mu głucha cisza, ale chwilę potem ktoś się odezwał:

— Stań na wprost bramy, byś był widoczny.

— Otwieraj, człowieku.

— Kim jesteś, że chcesz, by specjalnie dla ciebie otwarły się te bramy?

— Otwieraj, mówię — powtórzył. — Otwieraj, na rany naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa.

— Kim jesteś? — pytał ciągle ten sam głos.

— Wezwij dowódcę straży — wyszeptał i czekał dobrą chwilę, nim ten się pojawił. — W imię Jakuba — podał tajne hasło.

Zamek w bramie szczęknął i przybysz został wpuszczony do środka. Nie pytał o drogę, tylko od razu skierował się w stronę wieży otoczonej kordonem strażników.

— W imię Jakuba. — Skinął ku nim, a oni wstrząśnięci widokiem oblepionego błotem nędzarza rozstąpili się i przepuścili go we wrotach.

— Wołać brata de Villiers! — powiedział zmęczonym głosem i osunął się na ziemię.

W istocie de Villiers pojawił się po chwili, a jego służba przyniosła ciepły wełniany płaszcz. Gérard de Villiers, preceptor Francji i jeden z najważniejszych dostojników Świątyni, stanął przed przybyszem i patrząc na jego brudną, zaniedbaną twarz, rozkazał straży przepuścić go do komnaty.

— Co wiesz, Henryku? — spytał.

Przybysz odgarnął z twarzy pozlepiane błotem włosy i głęboko westchnął.

— Nadciąga burza. Burza, która nas zniszczy!

— To wszystko prawda? — spytał de Villiers.

— Jest gorzej, niż zakładaliśmy. Prowadź do mistrza Jakuba de Molay.

— Nasz ojciec się modli — odpowiedział de Villiers.

— Gdzie jest brat Ewerard?

— Zasztyletowano go w Saint-Germain-des-Prés.

— Kto?

— Ludzie króla. Ale zanim zginął, zdążył uciec z Maubuisson i przekazać mi informacje.

— Czyli to wszystko prawda?

— Prawda. — Skinął głową.

De Villiers pomógł mu się podnieść, z pewną czułością otulił go ciepłym płaszczem i podał puchar rozgrzewającego wina. Henryk wypił kilka łyków, nabrał powietrza w płuca i poprosił o szaty. W prostym habicie wyglądał jak serwient, brat służebny, a nie rycerz.

— Bracie de Villiers, teraz szybko do mistrza. Może skończył modlitwę.

— Może skończył — powtórzył de Villiers.

3.

Jakub de Molay, człowiek pełen wielkiej wiary i duchowej mocy, modlił się w kaplicy swojej celi w wieży. Gdy słudzy uderzyli w drewniane drzwi, klęczał pogrążony w głębokich rozważaniach.

— Przybył brat Henryk, dobry ojcze! — powiedział ktoś podnieconym głosem zza drzwi.

Wielki mistrz był tak pogrążony w rozmowie z Bogiem, że zdawał się nic nie słyszeć. „Zaprawdę rycerzem bez lęku i skazy jest ten, który chroni swoją duszę zbroją wiary, podobnie jak kolczugą osłania swe ciało. Podwójnie uzbrojony nie lęka się ani demonów, ani ludzi. Niewątpliwie ten, kto pragnie umrzeć, nie boi się śmierci. Jakżeż miałby obawiać się przejścia od życia do śmierci ten, którego życiem jest Chrystus, a śmierć nagrodą?” — modlił się słowami Bernarda z Clairvaux. Jakież to wsparcie na duchu dla pokornego sługi — myślał z wdzięcznością. Cóż może być milsze Panu ponad to, co pisze Święty Bernard? Cóż trafniejsze od tego wymownego świadectwa głębokiej wiary i ufności w Chrystusie? Dobry Boże! Jestem Twoim rycerzem, Twoim sługą, prochem u Twoich stóp. A Ty ścieżką mojego życia. Daj mi szansę wiary, wierności, oddania.

— Panie!

Jakub rozpoznał głos de Villiersa.

— Wejść — rozkazał.

— Przybył brat Henryk — wyszeptał de Villiers.

— Niech wejdzie albo… nie, niech czeka, rozmawiam z Chrystusem — odparł de Molay.

— Zbiorę kapitułę — powiedział cicho Gérard de Villiers.

Preceptor Francji wyszedł, zostawiając brata Jakuba sam na sam z Bogiem. Minęła dobra chwila, zanim w pomieszczeniu kapitulnym zebrali się dygnitarze zakonu. Było ich ledwie kilku, reszta rozjechała się po prowincjach, by przygotować braci do ataku. Część nocowała w wieży Cezara, część w dormitoriach pośrodku Templum. Zasiedli w sali kapitulnej mimo późnego wieczoru; wszyscy przytomni, o bystrym spojrzeniu, szlachetnie urodzeni, dzieci najlepszych rodów rozlicznych hrabstw, księstw i królestw, pewni swego. Nie mieli na sobie żelaznych pancerzy ani kolczug, a przy boku miecza. Tylko białe tuniki i płaszcze z czerwonymi krzyżami. To była od stuleci ich najdoskonalsza tarcza, najskuteczniejsza broń. Dowód mistycznego związku z Chrystusem. Strzegła ich Jego świętość, tak jak oni strzegli Jego spraw na ziemi.

Gdy przybyli, de Villiers ponownie zastukał do celi mistrza. Jakub de Molay podniósł się ciężko z klęcznika, otworzył wrota i dołączył do braci.

— Mistrzowie Domu Świątyni, winniście wiedzieć, co się zdarzy — zaczął de Villiers i sygnałem dzwonka wezwał posłannika. — Henryku, co wiesz?

Do pomieszczenia kapituły wszedł otulony wełnianym płaszczem zakonnik z Saint-Germain-des-Prés.

— Ojcze! Bracia! Oto jestem przed wami w najniższym upokorzeniu, jakiego kiedykolwiek doznał członek mego rodu.

— Mów, co trzeba — powiedział de Villiers. — Gdzie brat Ewerard?

— Nie żyje. Zasztyletowali go ludzie Nogareta w Saint-Germain-des-Prés.

— Jak tobie udało się uciec? — spytał preceptor Normandii Geoffroy de Charney.

— Jestem duchem, panie — odpowiedział Henryk.

— Czy Ewerard potwierdził wieści, które niepokoją mistrza?

— Potwierdził w dwójnasób, panie! Cios w Świątynię będzie zadany jutro o świcie. Wszyscy bracia trafią do celi oskarżeni o herezję.

Wstrząśnięty Jakub de Molay osunął się na kolana tak gwałtownie, że de Charney i de Villiers musieli go chwycić pod ramiona, by nie upadł.

— Oskarżenia króla są podłe. Zarzuca Świątyni herezję, bałwochwalstwo, sodomię i wyrzekanie się Chrystusa. Trudno będzie się bronić, bo ma zeznania odszczepieńców.

— Rozkazy wydano? — spytał de Charney.

— Owszem, wydano. Jutro o świcie seneszale i bajlifowie królestwa aresztują wszystkich braci. Możemy się bronić.

— Nie będziemy się bronić — wyszeptał blady jak śmierć de Molay. — Do braci wyszły rozkazy, by przyjęli wszystko w pokorze. Pamiętajcie, dzieci, o podstawowej zasadzie reguły! Nigdy nie wyciągamy miecza przeciw chrześcijanom! A poza tym wierzę, że prawda obroni się sama! Co masz jeszcze do powiedzenia, Henryku?

— Uciekaj, ojcze, bo śmierć jest nieunikniona.

— Nie, mój drogi. Jestem starym człowiekiem. Kocham Chrystusa z Jego świętymi ranami bardziej niż ojca i matkę. Mnie i zakon obroni wiara oraz sam Bóg, bo któż ma większą moc? Na pewno nie ludzie. Na pewno nie Filip. Na pewno nie Nogaret. Nikt z nich. Tyko Jezus Chrystus, Pan nasz na wieki. Jeszcze dziś rano niosłem zresztą trumnę żony królewskiego brata. Prosił o to sam król. Sądzisz, że Filip może być naszym wrogiem? Nie wierzę. On nas kocha. Wrogami są inni. Nogaret i jego psy. Filip w imię Jezusa nas ochroni i tylko wzmocni Świątynię.

— A jeśli nie? — spytał de Villiers.

— Drogi bracie Gérardzie. Czy jesteśmy wystarczająco silni, by zwracać się przeciwko królestwu? Czy mamy tyle świętości, by podważać koronę Kapetyngów? Zaufajmy królowi i papieżowi. Zaufajmy Chrystusowi. Nie zawiodą Świątyni mimo zdrady i oszustw. To wszystko — rzucił kapitule Jakub.

Odwrócił się w stronę niewielkiego ołtarza i ostentacyjnie padł na kolana na dębowym klęczniku.

— Koniec kapituły! — rzekł de Charney i wyszedł z resztą pobladłych od złych wieści braci z celi. — Henryku — odezwał się do przybysza. — Ojciec Jakub de Molay wierzy tylko w Chrystusa i jego łaskę. Nie znajdziesz w nim sojusznika. Rycerze zostali uprzedzeni o ataku, ale mają poddać się władzy bez walki. Mistrz wierzy, że siła Chrystusowej prawdy oczyści Świątynię i wszelkie zarzuty upadną. Czyżbyśmy byli grzesznikami? Przecież jesteśmy bez winy, oskarżenia są dziełem nie ludzi, tylko szatana.

— Na nabrzeżu widziałem statki.

— Dobrze widziałeś, Henryku. Przynajmniej na jakiś czas skarbiec i archiwum popłyną do La Rochelle. Nie powinny wpaść w ręce Nogareta.

— Gdzie będą czekać?

— Wraz ze skarbem płynie Gérard de Villiers. On podejmie decyzję.

— Co ja mam robić?

— Popłyniesz z Gérardem. Wrócicie, gdy burza nad Świątynią nieco się wyciszy.

— A jeśli się nie wyciszy?

— Henryku — powiedział de Charney z niezwyczajną łagodnością. — Nie ma większej siły nad Świątynię. Bóg jest z nami. Próbowano wykląć już Szpital, teraz ciosy wymierzono w nas. Ale jesteśmy silni. Mieczem i duchem. Nikt nas nie pokona. Świątynia jest wieczna i musisz w to wierzyć.

4.

Okrytego ciepłym płaszczem Henryka sługi odprowadziły do dor-mitorium. Przebrał się, obuł w ciepłe buty, włożył biały płaszcz z czerwonym krzyżem i udał się na nabrzeże w kierunku statków, na które wnoszono ciężkie dębowe skrzynie. Wskoczył na pokład, choć bez zwykłej u siebie lekkości. Był wciąż zmarznięty. Czuł każdy mięsień. Na dodatek huczały mu w głowie słowa de Molaya, groźby, jakie usłyszał od Ewerarda, szczęk mieczy strażników w komandorii i tępe stąpanie obutych w skórzane ciżmy braci. Położył głowę na burcie jednego ze statków i natychmiast zasnął. Był jedynym, który spał tej nocy. Oka nie zmrużyli ani de Molay, ani de Villiers, ani de Charney. W napięciu i modlitwie czekali na to, co się wydarzy o świcie.

Na dwie godziny przed jutrznią na statki dotarł de Villiers i nie budząc Henryka, kazał podnieść kotwice. Osiemnaście nefów, dużych jednostek rzecznych wypełnionych ciężkimi skrzyniami ze skarbami zakonu, odbiło od brzegu i skierowało się w stronę morza. Jakub de Molay modlił się do Boga o ratunek i mądrość króla. Modlili się też inni przywódcy Świątyni. Nad stożkowymi hełmami wielkiej wieży Templum kłębiły się ciężkie chmury. W oknach jaśniały migotliwe światełka płonących świec. Nikt z tych, którzy mieli z woli króla atakować, i z tych, co wiedzieli o ataku, a nie mieli woli się bronić, ani w Paryżu, ani w reszcie kraju, nie zmrużył tej nocy oka. Wszędzie pobrzmiewały modlitwy, a w dłoniach przesuwały się rozgrzane do czerwoności paciorki różańca. Mistrzowie, preceptorzy i konfratrzy z wbitymi w deski klęczników kolanami nie ustawali w litaniach. Wielu z nich miało już spakowane kufry i torby podróżne. Długo przed świtem mieli wyruszyć do przygotowanych kryjówek. Nie spali również serwienci. Ci uwijali się, by w ukrytych jamach pod murami komandorii pochować na czas owinięte w naoliwione płótno miecze, hełmy i kolczugi. W innych sekretnych miejscach zakopywano naczynia liturgiczne i złote monety. W stajniach szykowano konie. W kuchniach przygotowywano prowiant. Domy zakonne pracowały więc w największym pędzie. Skoro król był gotów, gotowi musieli być i oni, słudzy Świątyni.

Również w Maubuisson nikt nie zmrużył oka, ani bowiem król, ani jego zbrodniczy urzędnicy nie wiedzieli, co się wydarzy o świcie. Czy templariusze podniosą miecze i staną do walki, czy padną na kolana i ukorzą się przed wolą króla? Sam władca, tak bardzo samotny od śmierci żony, też był pełen niepokoju. Leżał odrętwiały z oczyma wbitymi w sufit. Czy jego wrogowie będą mieli tyle odwagi, ile mieli w sobie pychy, gdy ponad sto lat temu przekonywali króla Gwidona do marszu w stronę wzgórza Hittin? Tak, Świątynia to wszystko, co najgorsze. Zadufanie, chciwość, moralny brud. Filip Kapetyng zaciskał pięści. Świątynia jest pazerna na złoto. Wciąż gromadzi ziemię, omamia możnych, żeruje na ich testamentach. Nigdy jej nie dość. Jest grzeszna, żarłoczna jak smok. Smok o wężowej skórze i z brodatą twarzą Bafometa. Wzdrygnął się na myśl o tym szatanie. Chwalić Boga, że znaleźli się uczciwi, co zdradzili to jaszczurze plemię. Całowanie mężczyzn w pępek. Cóż to za ohyda. Sodomia! I ci wyznawcy szatana zbudowali swoją heretycką Świątynię tuż obok jego dziedzictwa. Państwo w państwie. Osobne feudum. Rozwijają je z pomocą papieża. Pod jego opieką. Dziś jeszcze ich główną bazą jest Cypr, skąd przyjechał ten zaśliniony starzec de Molay. Ale kto wie, kiedy sięgną po Paryż, po całą Francję. Zabiją prawowitego króla, odbiorą mu dziedzictwo. Pozbawią praw jego synów. Czyż to już się nie dzieje? Poczuł, że z gniewu po twarzy płyną mu strużki słonego potu. Dygotały mu ręce. Czyżby de Molay był do tego zdolny? Ma przecież uczciwe oczy. Ale może to tylko poza? Kamuflaż? A nawet gdyby ten człowiek był bezwolny, są przecież inni. Oni mogą wyciągnąć miecz przeciw królowi.

Wstał z łoża, padł na kolana. Modlitwa, tylko modlitwa równie żarliwa jak modły jego świętego dziada, wielkiego króla Ludwika, może uratować go przed strachem. Noc już stracona. Wyjrzał przez okno. Od granatu nieba wyraźnie odcinał się sierp księżyca. Wyostrzony jak saraceński oręż. Jakby go szykowano na nagie szyje templariuszy. Kto w tym mieście dziś śpi? Kto nie czuje oddechu Opatrzności? Tylko żołdacy Nogareta — odpowiedział samemu sobie. Pewnie wypili poprzedniego wieczoru całe stągwie piwa, a wina jeszcze więcej. Nogaret umie być hojny. Sypnął srebrem, by wiedzieli, komu służą. A teraz śpią w najlepsze w koszarach całej Francji przygotowani do porannego ataku.

Filip powrócił do modlitwy. Modlił się długo. Szczerze i żarliwie. Mijały kolejne godziny. Paryż wciąż tonął w mroku, choć po wschodniej stronie nieba pojawiła się niepostrzeżenie cienka jak nić jedwabiu strużka ognistoczerwonego światła. Nadchodziła wyczekiwana godzina. Ludzie króla ostrzyli miecze. Czyścili włócznie i smarowali masłem kolczugi. Czarna chmura nienawiści zakrywała im twarze. Rzeczna zaś flota z tym, co dla Świątyni było najcenniejsze, mijała już królewskie strażnice w Saint-Denis.

5.

— Henryku. — Ktoś szarpnął go za ramię.

— Tak? — Obudził się i w mgnieniu oka pojął, gdzie jest.

— Za chwilę świt. Musisz oprzytomnieć. — Gérard mówił cichym, metalicznym głosem.

Nad statkiem wisiało jeszcze ciemne niebo, ale świt rzeczywiście musiał być blisko. Henryk słyszał miarowe ruchy ramion wioślarzy i cichy plusk rozgarniających falę wioseł. Dojmujący chłód przenikał zziębnięte po nocy ciała, ale flotylla płynęła równo i miarowo z prądem rzeki. Wychylił się za burtę. Nad wodami Sekwany unosiły się szare mgły. Było jeszcze tak ciemno, że linia brzegu roztapiała się w mroku. Uniósł się, ukląkł i rozpoczął poranną modlitwę. W ciszy i skupieniu powtarzał nieme słowa pamiętane z katechizmu. Za siebie, Świątynię, Jakuba de Molay i wszystkich ludzi zakonu, którym będzie dane zmierzyć się tego dnia ze złem. Na pozostałych nefach rycerze w białych tunikachz krwawymi krzyżami klęczeli jak on i modlili się równie gorliwie.

Świt pokonał w końcu straszną wiedźmę nocy, a powietrze zaczęło szarzeć. Kiedy Henryk powstał z kolan, bracia Gérard de Villiers, Odon i Ludolf podeszli nieco bliżej i usiedli na stercie lin, by odbyć radę. Serwienci przyprowadzili jakiegoś marnego człowieczka, zapewne miejscowego rybaka, który znał okolicę.

— Mów, człeku, gdzie jesteśmy.

— Niedługo Bezons, panie — wykrztusił człeczyna. — Tu rzeka się rozwidla. Prawa odnoga jest żeglowna, lewa przeciwnie. To mokradła, ale można przepłynąć, gdy się wie, gdzie nurt bardziej wartki.

— Jeśli przed nami Bezons, to gdzieś tu komandoria w Colombes — rzekł de Villiers.

— Tak, panie — potwierdził człeczyna.

— Płyniemy dalej czy zatrzymujemy się w Colombes? — zapytał brat Ludolf.

— Powinniśmy zatrzymać się w jakimś odludnym miejscu i wybrać po zapasy do Colombes. Będą potrzebne. Droga do La Rochelle zajmie wiele dni — odpowiedział Gérard.

— Colombes to wielka i bogata komandoria.

— Nie mam wątpliwości, że będą tam już ludzie króla — rzekł jakby do siebie Henryk.

— Trzeba sprawdzić, czy Filip zdecydował się na atak — rozstrzygnął Gérard. — Odonie i Henryku, zatrzymamy się w martwej odnodze rzeki tuż za Bezons. Popłyniecie do brzegu i udacie się do Colombes. Jeśli bracia przyjmą was w spokoju, ujawnicie swoje imiona i weźmiecie zapasy. Jeśli traficie na ludzi króla, wrócicie na statki. I najważniejsze: musicie być niewidzialni. Nikt z nieprzyjaciół Świątyni nie może was ani zobaczyć, ani rozpoznać. My wszyscy, ta flotylla i to, co wieziemy — nie istnieje! Jeśli mielibyście być pojmani, wydrapcie sobie oczy i odgryźcie języki. Jesteśmy duchami.

— Tak, panie — odpowiedzieli bracia Henryk i Odon. — Zaraz ruszamy.

— Jeszcze jedno. — Gérard obrócił się na pięcie i wydał rozkaz zatrzymania floty w bezpiecznym miejscu na lewej odnodze Sekwany. — Co do was. Nie możecie wyglądać jak służebnicy Świątyni. Zaraz zajmie się wami golibroda.

Zza pleców Gérarda usłyszeli ciche gwizdy i poczuli, że statki skręcają delikatnie w lewo. Jeszcze chwila i zatrzymały się pod gęstymi od żółknących liści parasolami nabrzeżnych drzew. Nie minął pacierz, kiedy do braci Henryka i Odona podszedł zapowiedziany przez Gérarda człowiek z wielkimi nożycami. Był to niski, grubawy mężczyzna z wyrastającymi przy uszach kępkami siwizny. Na głowie miał czarny wyświechtany czepek. Obaj uklękli przed nim, jakby był rozdającym komunikanty kapelanem prowincji zakonu. Czekali w pokorze na nożyce, wiedząc, że ich ogolone głowy i długie brody templariuszy są znakiem zakonu. Między ludźmi czyniłoby to ich nadto rozpoznawalnymi. Golibroda wyjął skręcone śrubą żelazne ostrza i sprawnymi ruchami pozbawił ich owłosienia. Henryk stracił niewiele, bo jego kilkutygodniowy zarost ledwie się rysował na szczupłej twarzy, ale Odon, dużo starszy i już siwy, wyglądał bez brody jak duże, pulchne dziecko. Obaj bili się w piersi i ronili łzy. Czyż przez lata nie byli sługami Świątyni? Czyż nie przyzwyczaili się do atrybutów rycerskich tak bardzo, że owa ostrzyżona głowa i długa broda były ich drugą skórą, a nawet więcej, prawdziwą ludzką tożsamością? Pozbawieni tego, co zakonne i męskie, czuli się jak odstępcy od wiary.

— Zmieńcie ubrania — rozkazał Gérard.

Zdjęli tuniki z krzyżami, włożyli rzucone im przez służbę proste stroje i tak przebrani znów uklękli do modlitwy. Było już kilka pacierzy po świcie, kiedy Gérard ucałował każdego z nich w czoło, a niewielkie czółno zawiozło obu braci na brzeg. Świt był w pełni. W przybrzeżnych zaroślach budziło się z krzykiem ptactwo. Chaszcze i tataraki rozbrzmiewały chórem pisków, kwękań i pogwizdywania. Znad rzeki unosiła się gruba jak flandryjskie sukno mgła. Chłodne błoto przyklejało się do skórzanych ciżem, które mieli na nogach, ale chłodu bali się najmniej.

Wyszli na brzeg i szybko skierowali się łęgami i łąkami na wschód, w stronę komandorii w Colombes, gdzie w przeszłości nie raz bywali jako wizytujący prowincję współbracia. Wilgotny las tłumił kroki. Biegli, by po chwili zwolnić; kiedy odpoczęli, biegli znowu, zatrzymywali się i biegli dalej. Szarówka świtu ustąpiła pierwszym dojrzałym promieniom słońca. Łęgi parowały, więc widoczność była bardzo słaba. Momentami zatrzymywali się, widząc ziemiste chaty kmieci. Nie chcieli, by ktoś ich zauważył. Było wciąż bardzo wcześnie, kury piały dopiero drugi raz, ludzie się budzili. Po godzinie marszu dotarli do kępy olch, z której widać było zabudowania komandorii.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

1.

2.

3.

4.

5.