Influenza magna. U progów wieczności - Bogusław Chrabota - ebook

Influenza magna. U progów wieczności ebook

Bogusław Chrabota

3,5

Opis

Najnowsza książka Bogusława Chraboty to literacka opowieść o burzliwych losach bohemy wiedeńskiej – Schielego, Klimta, Freuda, Trakla, osadzona w realiach I wojny światowej, w świecie targanym przez pandemię hiszpanki. Niezwykła paralela współczesności stawiająca egzystencjalne pytania o uniwersalne wartości i kondycje człowieka. „Influenza magna. U progów wieczności” ukaże się 2 czerwca nakładem Ringier Axel Springer Polska.

Wciągająca powieść przedstawiająca schyłek belle époque w Europie. W tle okrucieństwa I wojny światowej i przerażająca epidemia hiszpanki, a na pierwszym planie barwne postaci wiedeńskiej bohemy z początku XX wieku, m.in: Egon Schiele, Gustav Klimt, Ludwig Wittgenstein, Sigmund Freud, Georg Trakl, których losy kształtowały burzliwe wydarzenia tamtych czasów. Biograficzne wątki wybitnych artystów stały się kanwą, na której autor osnuł swoją opowieść.

Narracja książki prowadzona z punktu widzenia poszczególnych bohaterów, tworzy swoistą mozaikę, która układa się w obraz świata fabularnego. Każdy z bohaterów filtruje zewnętrzne wydarzenia przez pryzmat własnych życiowych doświadczeń, stawiając czoło rzeczywistości i podejmując kolejne, wyzwania związane z życiem osobistym, zawodowym i społecznym. Wojna i hiszpanka są tu niemymi bohaterami, którzy z drugiego planu, niczym tajemnicza siła pociągają za sznurki determinując kolejne wydarzenia. Obrazowy i sugestywny język powieści wciąga czytelnika w mroczny świat stojący u progu wielkich zmian.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
0
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Dziwna, choć wciągająca lektura. Trochę czuć dekadencki klimat końca Belle Epoque. Z jednej strony podniecenie i ekscytacja nowymi drogami rozwoju sztuki, wychodzenie ze skostniałych kanonów ostatnich lat. Z drugiej - okropności wojny oraz wcześniej nieznane okrucieństwo i rzeź na niespotykaną dotąd skalę. W to wszystko wrzuceni zostali nadwrażliwi nieco artyści. Każdy z nich na swój sposób usiłuje sobie radzić z otaczającym szaleństwem, co więcej, starają się w tym chaosie uprawiać sztukę. Nie czyta się tego jedynym tchem, mimo tego, coś sprawia, że chce się wiedzieć, co będzie dalej, jak potoczą się losy bohaterów. Warto przeczytać, choć lektura może momentami obniżać nastrój.
00

Popularność



Kolekcje



Postaci

Franz Wie­ge­mann (1882–1944) – lekarz, ofi­cer armii Austro-Węgier, uczest­nik obrony twier­dzy Prze­myśl, kocha­nek Urszuli Wagner.

Urszula Wagner (1887–1980) – pie­lę­gniarka w szpi­talu w Kra­ko­wie, kochanka Franza Wie­ge­manna, wyje­chała do Ame­ryki.

Fran­ci­szek Schwe­iger (1880–1923) – pol­ski Żyd, ofi­cer armii Austro-Węgier, towa­rzysz Wie­ge­manna pod­czas ucieczki z nie­woli rosyj­skiej.

Sig­mund Freud (1856–1939) – wie­deń­czyk, lekarz, twórca psy­cho­ana­lizy.

Georg Trakl (1887–1914) – poeta, uro­dzony w Sal­zburgu, zgi­nął śmier­cią samo­bój­czą w szpi­talu w Kra­ko­wie.

Egon Schiele (1890–1918) – geniusz, malarz, następca Gustava Klimta, jeden z ojców eks­pre­sjo­ni­zmu, zmarł na grypę jesie­nią 1918 r.

Gustav Klimt (1862–1918) – malarz, jeden z głów­nych twór­ców sece­sji.

Wal­burga „Wally” Neužil (1894–1917) – modelka i kochanka Egona Schie­lego.

Edith Harms (1893–1918) – żona i modelka Egona Schie­lego.

Grete Trakl (1891–1917) – pia­nistka, sio­stra Geo­rga Tra­kla i żona Arthura Lan­gena, zgi­nęła w Ber­li­nie praw­do­po­dob­nie wsku­tek samo­bój­stwa.

Ludwig Wit­t­gen­stein (1889–1951) – filo­zof, ofi­cer armii Austro-Węgier, dobro­czyńca Geo­rga Tra­kla.

Erhard Busch­beck (1889–1960) – pisarz i dra­ma­turg, kocha­nek Grete Trakl.

Arthur Lan­gen (1858–1927) – impre­sa­rio, kry­tyk i mene­dżer, mąż Grete Trakl.

Tade­usz Boy-Żeleń­ski (1874–1941) – pol­ski pisarz, tłu­macz, lekarz, ofi­cer armii Austro-Węgier.

Fran­ci­szek Chyłka (1878–1918) – pol­ski chłop, żoł­nierz armii Austro-Węgier, cho­ro­wał na grypę.

Pro­log

Ubrany po angiel­sku bar­dzo młody czło­wiek wysiadł zama­szy­ście z dorożki przed par­te­ro­wym góral­skim budyn­kiem i wpa­ro­wał dziar­sko do środka. Przy­je­chał wła­śnie z Rabki i do restau­ra­cji Kar­po­wi­cza przy­gnał go, nie ma co ukry­wać, głód. Śred­niego wzro­stu, z przy­li­za­nymi grzecz­nie wło­sami, wyraź­nym prze­dział­kiem, wil­got­nymi oczyma i pewną sub­tel­no­ścią twa­rzy, co bez dys­ku­sji roz­strzy­gało, że jest her­bowy, i to z rodziny o pań­skich aspi­ra­cjach. Ruchy miał mięk­kie, twe­edowa mary­narka była dobrze dobrana, na nogach gór­skie buty, zało­żone na pod­cią­gnięte do kolan grube weł­niane skar­pety. Można było z góry zało­żyć, że to tury­sta z Mazow­sza, który po zje­dze­niu kapu­śniaku i pie­czy­stego wybie­rze się na spa­cer do Mor­skiego Oka. Dalej nie, bo wyma­ga­łoby to innego stroju i solid­nej laski wędrowca, którą mło­dzie­niec nie dys­po­no­wał. Młody czło­wiek miał jed­nak inne plany. Góry go nie­po­mier­nie nudziły, w kapu­śniaku nie gusto­wał, może więc tylko her­bata? Pajda chleba ze smal­cem przed czymś solid­niej­szym. Czym? Nie miał poję­cia. W restau­ra­cji manew­ro­wał mię­dzy sto­li­kami, szu­ka­jąc spo­koj­nego miej­sca, i to takiego, które dałoby mu dobrą per­spek­tywę na resztę sali. Uwiel­biał przy­glą­dać się ludziom i czy­nić sobie w pamięci ich lite­racki opis. Ot, tu sie­dzi nudny księ­gowy z nosem jak księ­życ w kom­po­cie, tu panna pen­sjo­narka w poń­czo­chach z oczkiem na łydce, a tu paro­bas, młody, prężny i jurny jak stado gospo­dar­skich bycz­ków. Siadł w takim wła­śnie stra­te­gicz­nym miej­scu, jed­nak tylko na chwilę. Po tym, jak podano her­batę, pojął, że musi się prze­siąść, i to nie z przy­musu. Dostrzegł bowiem sie­dzą­cego samot­nie czło­wieka o zna­nej twa­rzy, któ­rego lite­racka legenda bar­dzo mu impo­no­wała. Nie­młody już męż­czy­zna o dość chłop­skich rysach, z wyra­zi­stym (zbyt wyra­zi­stym) rysun­kiem brwi, łysie­jący, za to z czer­nio­nym wąsem, wyraź­nie się nudził. „Boy!” – odgadł mło­dzie­niec. Nie znał go oso­bi­ście, ale podzi­wiał. „Boy, wia­domo: pisarz, inte­li­gen­cja, talent, Europa…” Przy­glą­dał mu się z daleka, pijąc her­batę. „A może podejść?” Boy był sam. W ogóle w sali było pra­wie pusto. „Jeśli podejdę, co mu powiem?” Pod­szedł.

– Pan Żeleń­ski?

– Tak.

– Czy pan pozwoli?… Chciał­bym kilka słów… Choć nie mam zaszczytu…

Boy wska­zał mu krze­sło.

– Pro­szę.

Młody czło­wiek usiadł, ale można było odnieść wra­że­nie, że nie wie, co powie­dzieć. W końcu się ode­zwał:

– Widzi pan, ja jestem taki pasa­żer, co to sie­dzi na krze­śle; krze­sło stoi na pace; paka leży na wor­kach; worki na wozie; wóz na statku; sta­tek na wodzie. Ale gdzie jest grunt i jaki jest ten grunt, nie wia­domo.

Boy spoj­rzał na niego swoim tro­chę ospa­łym czy też oso­wia­łym wzro­kiem i powie­dział krótko:

– Jak my wszy­scy.

– Ale ja bar­dziej… – upie­rał się mło­dzie­niec.

– Nie sądzę.

– Daję słowo.

– A tak w ogóle, to z kim mam honor?

– Witold.

– Tylko Witold?

– Nazwi­sko nic panu nie powie. Przy­naj­mniej na razie.

– Tuszę, że w przy­szło­ści będzie pan bar­dzo sławny.

– Nie mniej niż pan dzi­siaj. Tak myślę.

– No dobrze, ale żeby zamknąć w końcu tę par­tię ping-ponga, może by pan, prócz, istot­nie, cie­ka­wej formy przed­sta­wie­nia się, zechciał coś do naszej miłej roz­mowy wnieść? Chyba że nic pan nie ma do powie­dze­nia.

– A mogę zamó­wić kiszkę i ogórka?

– Bar­dzo pro­szę. – Widać było, że Boy z takimi per­so­nami jak mło­dzie­niec o imie­niu Witold jest dość obzna­jo­miony.

– Chcę napi­sać powieść. Taką pro­stą powieść dla ludu. Wła­ści­wie takie mam marze­nie. A nawet wię­cej. Życiowy plan.

– I z tym pan do mnie? Prze­cież ja nie piszę powie­ści. Jestem leka­rzem.

– Leka­rzem to raczej pan był.

– Ow­szem, byłem.

– Skąd ta decy­zja? Jeśli pan oczy­wi­ście łaskaw mi odpo­wie­dzieć.

– A dla­czego miał­bym panu to tu, teraz, u stóp Tatr i przy ogórku z kiszką, wyzna­wać? – Boy iro­nicz­nie odbił lekką jak puch piłeczkę.

– Bo może to jedyna oka­zja?

Boy się zadu­mał. Moż­liwe, że ten jakiś tam Witold ma rację. Wła­ści­wie jeśli nie teraz, to kiedy? Młody, pozu­jący na Anglika czło­wiek dotknął naj­de­li­kat­niej­szej struny w lirze jego życio­wych zma­gań, by posłu­żyć się naj­bar­dziej tan­detną z tan­det­nych meta­for. Mimo że medy­cyna była jego naj­uczciw­szym wybo­rem, już w Paryżu zro­zu­miał, że waż­niej­sza jest lite­ra­tura. Dla­tego z taką pasją rzu­cił się na dzieła Fran­cu­zów i pod­jął się prac trans­la­tor­skich, które dały mu naj­więk­szą sławę. Potem jed­nak przy­szła wojna, musiał wło­żyć mun­dur i udać się na front. Bóg mu daro­wał przy­kry obo­wią­zek strze­la­nia do bliź­nich, co wię­cej, dał mu szansę rato­wa­nia ich życia. Pod przy­mknię­tymi powie­kami prze­wi­nął mu się w oka­mgnie­niu film z tysią­cem fron­to­wych obra­zów. Pociągi pełne ran­nych. Trans­fu­zje krwi i szy­cie roz­pru­tych pła­tów skóry. Chyłka, leżący jak łach­man w pustym maga­zy­nie cukrowni gdzieś w Gali­cji, a póź­niej trans­port jego „zwłok” do Kra­kowa. Wit­t­gen­stein męczący się w służ­bie na rzece. Wie­ge­mann i ich wspólna tyta­niczna praca przy żoł­nier­zach zdy­cha­ją­cych od grypy jak bydło. Tak, grypa była naj­gor­sza. „Hisz­panka”, która była dla niego prze­ło­mem. Skoro nie można, nie umiemy wal­czyć z zarazą, to po co medy­cyna? Może lepiej zostać spo­wied­ni­kiem albo odpro­wa­dzać za dobre pie­nią­dze kon­dukty na cmen­ta­rzu? Szlag, to jed­nak nie dla niego. Po gry­pie rzu­cił to wszystko w cho­lerę. Zatrud­nił się w „Cza­sie”, zaczął pisać recen­zje teatralne, kro­to­chwilne felie­tony. Jakieś powiastki o Bal­zacu, Molie­rze. Taki oto skok nad otchła­nią życia z wyżyn meta­fi­zyki w banał i nie­istot­ność.

Witold pochła­niał wła­śnie dru­giego ogórka kiszo­nego, nie­mi­ło­sier­nie przy tym się krzy­wiąc.

– Co to za dziwne miny? – spy­tał Boy.

– Jestem spe­cja­li­stą od min.

„Żało­sne”, pomy­ślał Boy.

– Odpo­wie mi pan, panie Żeleń­ski?

– To ta cho­roba. Po niej zro­zu­mia­łem, że praca leka­rza nie ma sensu. Wyją­łem wtyczkę z prądu, o ile pan wie, co mam na myśli. Taka była moja reak­cja. Cza­sami tak zacho­wuje się lekarz. Ale można się zacho­wać ina­czej. W listo­pa­dzie tysiąc dzie­więć­set czter­na­stego roku w szpi­talu w Kra­ko­wie, nie­mal w mojej obec­no­ści, otruł się koka­iną nie­jaki Georg Trakl, poeta. Sły­szał pan pew­nie. Też pra­co­wał z ran­nymi. Zwa­rio­wał po tym, jak zro­zu­miał, że nie może im pomóc. To był dla niego koniec. Zbie­ra­li­śmy z Wie­ge­man­nem papiery, które roz­rzu­cał wokół łóżka. To były świetne wier­sze. Przed samo­bój­czą śmier­cią czę­sto się pisze dobre wier­sze. Potem w tajem­ni­czy spo­sób zgi­nęła w Ber­li­nie jego sio­stra, pia­nistka. Widzi pan, nie­szczę­ścia cho­dzą parami.

– A pan posta­no­wił zostać lite­ra­tem.

– Tak, odrzu­ci­łem walkę o ludz­kie życie na rzecz walki o lep­szy humor jesz­cze żyją­cych. Czy jestem dosta­tecz­nie pod­nio­sły?

– Pan wie, że to żało­sne. Taka ucieczka od odpo­wie­dzial­no­ści.

– A co pan może o tym wie­dzieć? Był pan na woj­nie?

– Nie, ale Niemcy sta­cjo­no­wali w dworku mojego ojca.

– To w isto­cie się pan nawal­czył… – Boy nie potra­fił powtrzy­mać się od iro­nii.

– Nie kusi pana, by napi­sać o tym?

– Wie pan, skala tematu mnie para­li­żuje. Poza tym uwa­żam, że tra­dy­cyjna powieść w stylu Bal­zaca, Dumasa czy Hugo się skoń­czyła. Po woj­nie nie ma dla niej miej­sca. Rze­czy­wi­stość pokom­pli­ko­wała się w zbyt wielu wymia­rach. Dziś pozo­stają strzępki, małe formy, esej filo­zo­ficzny, może dra­mat? Można coś ewen­tu­al­nie poka­zać na sce­nie, co czyni, a wła­ści­wie wygłu­pia się Wit­kacy z tymi swo­imi Mózgo­wi­czami czy Waha­za­rami. Ale to żarty oczy­wi­ście. Ilu­stra­cja tego, jak psy­cho­sty­mu­lanty wpły­wają na wyobraź­nię i język czło­wieka. Czy to prze­trwa? Nie wiem. Szcze­rze wąt­pię. A powieść? Wie pan, ile lat musiało minąć, by Toł­stoj opi­sał w Woj­nie i pokoju czasy napo­le­oń­skie?

– Czter­dzie­ści?

– No widzi pan? A pan chce już dziś. Kilka lat led­wie prze­szło. Niech się pan uzbroi w cier­pli­wość, młody czło­wieku. Poga­damy za czter­dzie­ści lat, jeśli doży­jemy.

Gom­bro­wicz połknął resztę ogórka bez gry­zie­nia. Roz­mowa była skoń­czona.

Spo­tkali się jesz­cze raz. Było to już w przeded­niu wojny, bodaj na imie­ni­nach Boya. Witold przy­po­mniał mu tę roz­mowę. Boy uśmiech­nął się i powie­dział:

– Pły­wamy na tym pol­skim statku, pły­wamy, ale sta­łego gruntu nie poczu­jemy, aż zato­niemy! Taki to nasz los i to się ni­gdy nie zmieni.

Strona Wie­ge­manna

Wstrzą­sa­jąca jest zagłada pło­dze­nia.

W takiej godzi­nie oczy patrzą­cego napeł­niają się

Zło­tem jego gwiazd.

Georg Trakl Helian, tłum. W. Trze­cia­kow­ski

1.

Dok­tor Franz Wie­ge­mann, nie­gdyś wie­deń­ski bawi­da­mek, syba­ryta, kone­ser win i kobiet, w popla­mio­nym wymio­ci­nami, gru­bym far­tu­chu zwi­sał z krze­sła jak pomięty ofi­cer­ski płaszcz. Miał posza­rzałą twarz, obwi­słe wąsy i gra­na­towe cie­nie pod oczami. Nie spał już od kilku dni. Za każ­dym razem, gdy szedł do służ­bówki tro­chę się zdrzem­nąć, przy­bie­gał ktoś z oddziału i od drzwi wołał o pomoc. Ten się krztusi, trzeba intu­bo­wać, tam­ten nie ma tętna, ktoś inny krwawi. Zry­wał się więc, nie musiał nawet nacią­gać ofi­ce­rek, bo kładł się w nich na rzu­coną na łóżko derkę. Był pół­przy­tomny, ale wsta­wał, chwie­jąc się na nogach, gonił na oddział i rato­wał, kogo mógł. Tamo­wał krwo­tok, osłu­chi­wał piersi, reani­mo­wał, a nie­kiedy tylko stwier­dzał zgon. Bogiem a prawdą, zda­rzało mu się to coraz czę­ściej. Ale teraz, w momen­cie, kiedy przy­cho­dził zmierzch, wisiał na twar­dym krze­śle kom­plet­nie bez siły. Pochy­lona, pokryta rzad­kimi wło­sami głowa, nieco obsu­nięte na nosie bino­kle, wiszące bez­wład­nie ręce, posza­rzałe dło­nie. Przy­sy­piał. Za oknem, od strony ulicy, wiatr krę­cił jakieś nie­spo­kojne wiry, uno­sząc ner­wowo liście kasz­ta­now­ców. Był led­wie począ­tek dru­giej połowy paź­dzier­nika, więc na uli­cach było jesz­cze jasno. Tuż za drze­wami z lek­kiej jak muślin mgły wyła­niały się ściany budyn­ków. Nie­da­leko, tuż naprze­ciw okna, solidne kamie­nice Kle­pa­rza, a za nimi, gdyby wzbić się jakimś cudem wyżej, malo­wane pur­purą zachodu dachy Kra­kowa. Naj­pierw wie­życe Kościoła Mariac­kiego, wieża ratu­sza, a dalej, na kamien­nej skale, koszary, w któ­rych miesz­kał. Wcze­śniej był tam zamek, zruj­no­wany od wie­ków i wypruty z kró­lew­skiego splen­doru. Kogo to zresztą dziś inte­re­suje. Marzył o dorożce, która zawio­złaby go do koszar. Nie­stety, kolejny już dzień musiał zostać w szpi­talu, a tu tylko dzie­lona z kole­gami służ­bówka. Pod­niósł głowę. Czy to deszcz? Nie, ktoś zapala gazowe latar­nie. Szu­ra­nie nóg. Czemu pomy­ślał o desz­czu? Czuł nie­zno­śny ból głowy. Nagle ktoś deli­kat­nie zapu­kał do drzwi. Nie odpo­wie­dział. Drzwi się otwo­rzyły. Usły­szał cichy sze­lest far­tu­cha i stu­kot cho­da­ków. A potem poczuł dło­nie doty­ka­jące jego wło­sów. Śli­zgały się czule po jego gło­wie, po chwili poczuł na szyi dotyk cie­płych ust.

– Urszula, to ty?

– Ja, cał­kiem praw­dziwa, ja, kochany.

– Nie poszłaś do domu?

– Jesz­cze nie. Chcę być z tobą.

Odwró­cił się do niej, a ona usia­dła mu na kola­nach. Poczuł silny zapach jej kobie­co­ści, mocny oddech życia. Tak bar­dzo się róż­nił od wszyst­kiego wokół. Wtu­lił się w te jej mięk­kie piersi jak dziecko. Usły­szał, jak bije jej serce.

– Wciąż jeste­śmy żywi.

– Pra­gnę cię – wydu­siła z sie­bie.

– Ja też cię pra­gnę, kochana.

– Wyjedźmy stąd.

– Nie teraz. Po tym pie­kle.

– Wyjedźmy do Wied­nia.

– Nama­wiasz mnie do dezer­cji?

– To gówno, ta cała monar­chia nie­długo się skoń­czy. Wszy­scy to widzą.

– A co z cho­rymi? Co z twoim mężem?

Wło­żył jej rękę pod suk­nię. Poczuł cie­pło roz­pa­lo­nych ud. Doty­kał skóry tam, gdzie koń­czyły się grube baweł­niane poń­czo­chy. Czuł, że Urszula go pra­gnie, ale sam nie odczu­wał niczego. Dosko­nała obo­jęt­ność na wszystko poza sygna­łami od pie­lę­gnia­rzy. Tylko to pod­no­siło go na nogi, budziło do życia.

– Wyje­dziemy do Wied­nia albo jesz­cze dalej. Ale sami musimy prze­żyć.

Ktoś ude­rzył kilka razy jakimś przed­mio­tem w drzwi. Zasty­gli w ciszy. Po chwili znowu.

– Kapi­ta­nie Wie­ge­mann, pro­szę szybko na oddział. Sły­szy pan?

– Tak. – Odchrząk­nął. – Idę.

Urszula zesko­czyła jak nie­pyszna z jego kolan. Popra­wiła fry­zurę, a on pod­niósł się z krze­sła i wol­nym kro­kiem pod­szedł do drzwi. Roz­pro­sto­wał kości i szyb­kim ruchem otwo­rzył.

– Mel­duj­cie.

– Mel­duję… Kona jeden z żoł­nie­rzy.

– Bie­gnę – rzu­cił szybko Wie­ge­mann i sprę­ży­stym kro­kiem ruszył na oddział.

Po chwili był na miej­scu. Odór nie­mal go wywró­cił. Nacią­gnął na twarz baweł­nianą maskę.

– Czemu, do cho­lery, nikt tu nie wie­trzy?

Cisza.

Spoj­rzał na łóżko, na któ­rym dogo­ry­wał jakiś młody czło­wiek. Pod­szedł do niego i dotknął ręką jego czoła. Czter­dzie­ści stopni, może wię­cej. „Po nim” – pomy­ślał.

– Daj­cie mu okład z zim­nej wody na kark.

Co za bzdury!!! Zła­pał się na tym sekundę póź­niej. Jaki okład dla czło­wieka w sta­nie ago­nal­nym? To prze­cież nie ma sensu. „A co ma sens?” – spy­tał w myślach sam sie­bie. Kilka tygo­dni temu żoł­nie­rzy z takimi obja­wami zno­szono do pralni i zanu­rzano w wan­nach z lodo­watą wodą. Lód dostar­czano do szpi­tala dwa razy dzien­nie. Ale potem albo lód się skoń­czył, albo komen­dant uznał, że taka pro­ce­dura nie ma sensu. Ludzie i tak umie­rali, a on tylko pła­cił za lód. Nie­po­trzebna roz­rzut­ność w trud­nych cza­sach. Teraz więc przy­kła­dano umie­ra­ją­cym chłodne kom­presy. „Nic to nie pomoże, choć może nieco ulży” – tłu­ma­czył sam sobie. Chło­pak podry­gi­wał na łóżku, oczy miał zamknięte, ale gałki wiro­wały mu pod powie­kami. Klatka pier­siowa aż trzę­sła się z wysiłku. A póź­niej nagle prze­stała. Żoł­nierz się uspo­koił, jakby nie­spo­dzie­wa­nie zasnął.

– Weź­cie go do pro­sek­to­rium – rzu­cił pie­lę­gnia­rzowi, który tylko poki­wał głową.

– Tak jest.

Spoj­rzał zmę­czo­nym wzro­kiem na oddział. Świń­ski smród, tłok i bez­na­dzieja. Łóżko na łóżku, cia­sno, że nie­mal przejść się nie da. Dzie­siątki chłop­ców, któ­rzy mogliby jesz­cze żyć! „Ba, wal­czyć za cesa­rza” – pomy­ślał zło­śli­wie. Niech to krew zaleje! Jakiego cesa­rza? Gdzie on teraz jest? Karo­lus, przy­pad­kowa kre­atura. Nie, te dzieci powinny wró­cić do domu. Ale nie zdążą. Jedyne, co dane im będzie zoba­czyć, to słodki uśmiech sio­stry Urszuli, matki miło­sier­dzia.

2.

Kop­nął butelkę po koniaku. Węgier­ski czy z Dal­ma­cji? Nie wie­dział. Naj­bar­dziej lubił fran­cu­skie, ale tych od dawna nie dało się kupić. Zostały po tam­tej stro­nie frontu, za linią oko­pów Ver­dun, na zachod­nim brzegu Marny. Czy kie­dyś napije się jesz­cze praw­dzi­wego koniaku? Koniaku z nalepką „Cognac”. A wła­ści­wie jakie to ma zna­cze­nie? Koniak jest koniak. Przy­kłada się butelkę do ust i pociąga łyk, potem drugi, trzeci, a jak się nie zakrztu­sisz, to czwarty. A póź­niej już tylko szum w gło­wie i mocne koły­sa­nie. Alko­hol. Gdyby go nie było, wojny nie dałoby się prze­żyć. Kie­dyś, w Wied­niu, zanim to wszystko się zaczęło, kiedy przy­je­chał do habs­bur­skiej sto­licy na stu­dia, pijał jedy­nie wino. Ojciec miał win­nicę, więc wino, białe wino bez nazwy, było w domu codzien­no­ścią. To był Rie­sling. Takie wła­śnie schło­dzone wino matka poda­wała do obiadu i kola­cji. Za domem była win­nica. W pod­zie­miach pękate beczki. Ojciec, poli­cjant, oso­bi­ście zaj­mo­wał się trun­kiem. Nikogo do piw­nicy nie wpusz­czał. Skra­dali się więc z bra­tem po cichu, na pal­cach, kiedy ojciec spał. Cicha­czem zabie­rali klucz z szu­flady i hyc… do piw­nicy. W Wied­niu nauczył się pić szam­pana, a potem cięż­sze alko­hole, by w końcu, w pijac­kim unie­sie­niu zasłu­chany w deka­denc­kie dźwięki for­te­pianu, przy wtó­rze wizjo­ner­skich bredni tego bie­daka Tra­kla, wypi­jać jeden po dru­gim kie­liszki absyntu. Tak, ale to było dużo póź­niej, na minutę przed wojną. Był już leka­rzem, a Trakl, led­wie tech­nik far­ma­cji, sta­cjo­no­wał ze swoją jed­nostką nie­opo­dal Wied­nia. Zmarłby z nudów w aptece, ale poszedł do woj­ska. Na swoje nie­szczę­ście.

Pró­bo­wał pod­nieść się z krze­sła, ale w tym aku­rat krót­kim momen­cie, a zara­zem w obli­czu prze­wa­la­ją­cych się gdzieś w górze kosmicz­nych kata­strof nie było to moż­liwe. Ile już sie­dział w tym szpi­talu? Dwa, trzy dni? Stra­cił rachubę czasu. Była tu Urszula, to pewne. A potem poszedł na oddział. Sie­dział przy jed­nym, dru­gim, a póź­niej przy­glą­dał się tępo sani­ta­riu­szom ście­ra­ją­cym krew ze scho­dów.

– Co tu się stało?

– Czło­wiek osu­nął się z noszy, panie kapi­ta­nie.

– Aha.

– Leży na tam­tej sali. – Wska­zał pie­lę­gniarz.

– Gówno mnie to obcho­dzi.

Scho­dził po scho­dach, chwie­jąc się na nogach. Potrą­cił puł­kow­nika von Dros­snera, po czym oparł się o ścianę. Stary, poczciwy dok­tor Fer­di­nand pokle­pał go tylko po ramie­niu i kazał iść spać. Wstą­pił do kibla, oddał mocz, a potem sta­nął przed lustrem. Spoj­rzał na sie­bie i nie potra­fił się roz­po­znać. Stary siwy czło­wiek. Pod­krą­żone oczy. Głę­bo­kie zmarszczki. Siwi­zna. Zakola. Wró­cił do pokoju i wypił łap­czy­wie szklankę koniaku. Poczuł mro­wie­nie w rękach. W końcu wstał, kop­nął pustą butelkę i poto­czył się do drzwi. Zszedł po scho­dach. Wycho­dząc na ulicę, omal się nie potknął. Na bra­mie zasa­lu­to­wali mu straż­nicy.

Doro­żek nie było, nie chciało mu się cze­kać, więc ruszył chwiej­nym kro­kiem po śli­skiej kostce bru­ko­wej. Naj­pierw po pra­wej Kle­parz, po któ­rym krę­ciły się jakieś babiny. Han­dla­rzy o tej porze brak. Po lewej wielka bryła zakładu opie­kuń­czego Helc­lów, a dalej otwarte gar­dło Dłu­giej. Mokro po desz­czu. W miesz­ka­niach nie­wiele świa­teł. Ludzie oszczę­dzają na elek­trycz­no­ści. Nie wia­domo, jakie ceny będą jutro i czy te ostat­nie korony nie przy­da­dzą się na inne cele. Chleb czy sło­ninę. Ta cią­gnąca się w nie­skoń­czo­ność wojna nie ma żad­nego sensu. Wła­ści­wie nie wia­domo, o co w niej cho­dzi. Od początku nie było wia­domo. Ow­szem, śmierć arcy­księ­cia Fer­dy­nanda w Sara­je­wie, ale kto wtedy sądził, że maleńka wojenka z Ser­bią porwie za sobą cały świat? A wojna z Rosją? O co? Te tysiące Rosjan, które naj­pierw ata­ko­wały, a póź­niej bro­niły twier­dzy Prze­myśl. Otrzą­snął się z obrzy­dze­nia, bo przy­po­mniały mu się te pry­zmy ludz­kiego mięsa w Prze­myślu, a wcze­śniej w cza­sie bitwy lwow­skiej. Pamię­tał pierw­szego trupa, jakiś Czech chyba, z połową twa­rzy. Kiedy przy­nie­śli go z oko­pów, to jesz­cze oddy­chał. Pie­lę­gnia­rze nie­śli go na lep­kich od krwi noszach, po czym rzu­cili na stół. Wyglą­dał, jakby go wyko­pano z ziemi. Pokryte bło­tem buty, nogawki, cały mun­dur od stóp do głów, nawet pagony były tak zabło­cone, że nie można było roz­po­znać, czy to zwy­kły żoł­nierz, czy ofi­cer. Tylko ta straszna głowa. Skóra zdarta z twa­rzy od brody po czoło. Krew jesz­cze nie zakrze­pła. Wzdry­gnął się, kiedy zoba­czył kawałki chrząstki i odsło­niętą kulę pra­wego oka. Bilard? To nie bilard, do cho­lery, tylko żywy jesz­cze czło­wiek. Kazał roz­ciąć noży­cami bluzę mun­duru. A potem przy­ło­żył słu­chawkę ste­to­skopu do klatki pier­sio­wej. Bije? Czy nie bije? Bije, ale słabo, coraz sła­biej. Zaci­snął lewą pięść. Niech jesz­cze bije, ale sły­szał tylko słab­nące ude­rze­nia. „No walcz, czło­wieku!” – krzyk­nął. Serce cichło jak echo kół odjeż­dża­ją­cego pociągu. Pyk, pyk, pyk… I tyle. Prze­stało. Pod­niósł się i kazał go zakryć. Zastygł. Kole­dzy mówili, że po pierw­szym takim przy­padku zwy­kle chce się rzy­gać. Żywe ludz­kie mięso wygląda ina­czej, ina­czej pach­nie niż to mar­twe, z któ­rym sty­kali się jako stu­denci w pro­sek­to­riach. Ale on nie czuł żad­nych mdło­ści. Czy­sta, trzeźwa głowa. Sprawne jak mecha­nizm w szwaj­car­skim zegarku palce. Napięte mię­śnie. To dobrze, cał­kiem dobrze, bo pie­lę­gnia­rze nie­śli już następ­nego. Przy tym z kolei musiał wybuch­nąć pocisk, bo miał urwaną w kola­nie nogę. Ktoś prze­wią­zał kikut brud­nym paskiem, ale i tak ze zwi­sa­ją­cej tęt­nicy nie­mrawo try­skała krew. Front nauczył go spo­koju. I odda­lił od Boga. Ale czy naprawę kie­dyś był bli­sko? Wie­deń­scy leka­rze byli zwy­kle ate­istami. Szkoła sta­rego Noth­na­gela. Dokąd teraz? U wyj­ścia z Dłu­giej jakiś park. Tak, to tu były kie­dyś mury. Skrę­cił w lewo, w stronę Flo­riań­skiej. Tam można się cze­goś napić. Minął bramę. W knaj­pie po lewej ser­wo­wali jesz­cze coś do picia. Wszedł do środka. Usiadł przy sto­liku tuż obok zadep­ta­nej brud­nymi bucio­rami sceny. Ktoś do niego pod­szedł. Wysoki, sprę­ży­sty męż­czy­zna.

– To ty, Franz?

– Chyba jesz­cze ja. A, to ty, Boy? Mój ulu­biony lekarz wago­nowy.

– Kole­jowy, kochany, kole­jowy…

– Z takich, co to pyłu fron­to­wego nie zaznali, bo cią­gle w dro­dze.

– Z frontu na tyły i z tyłów na front, panie kolego.

– Rak, nie­bo­rak. Do przodu i do tyłu. Od kiedy w Kra­ko­wie?

– Chyba już na stałe. Tak myślę, ileż można.

– Koń­czy się to już? Jak myślisz?

Boy rozej­rzał się czuj­nie, zbli­żył głowę.

– Mówią, że to już koniec. Pru­sak z ruskimi nie wal­czy, bo tam Lenin. Czer­woni Żydzi doga­dali się z Ber­li­nem… A wódeczki zamó­wić, panie kolego?

Kiw­nął głową pota­ku­jąco.

– A na zacho­dzie… – kon­ty­nu­ował Boy po zło­że­niu zamó­wie­nia – Niemcy nie mają już sił. W Rosji wojna domowa, w Niem­czech roz­ru­chy, Fran­cuzi mają wspar­cie Ame­ryki… A może Ver­dun będzie jesz­cze jakieś dru­gie? Ale tego wąsaty Wil­helm już nie wytrzyma. Nie wytrzyma… Nie ma szans – prze­ko­ny­wał.

Wypili po kie­liszku, a potem po dru­gim.

– Chodź, Boy, poga­damy o pan­nach.

– O czym?

– O pan­nach lek­kich oby­cza­jów mówię. Kobie­tach cudzo­łoż­nych – wystę­kał z pijacką dobit­no­ścią.

– Wiesz, że tu do wojny był kaba­ret?

– W tej knaj­pie?

– Tak.

– I tu śmiesz­nie było?

– Tak, ale był jeden zakaz. Nie żar­to­wało się z poli­tyki.

– Dla­czego?

– Bo CK-wła­dzom się tak podo­bało.

– A oni, arty­ści, aż tak bar­dzo słu­chali wła­dzy?

– Myśmy słu­chali, Franz. Myśmy.

Pod­nie­śli się. Boy zapła­cił. Wyszli i poszli do koszar. Na zamek.

3.

Nie był w sta­nie objąć umy­słem wszyst­kiego, co się ostat­nio wyda­rzyło. Tej nagłej, nie­spo­dzie­wa­nej cho­roby, która wbiła ich wszyst­kich w osłu­pie­nie. Ale czy naprawdę w zdzi­wie­nie? Nie, on się już niczemu nie dzi­wił. Skoń­czył się czwarty rok wojny, która wywró­ciła świat do góry nogami. Wojny, która była w jego gło­wie wielką roz­oraną, bio­lo­giczną do szpiku kości wyrwą. Krwawą raną, wobec któ­rej nawet naj­lep­szy chi­rurg sta­wał bez­radny. Kiedy, wezwany dekre­tem mobi­li­za­cyj­nym ruszał na wojnę, mówili mu, że późną jesie­nią będzie w domu, a pociągi z woj­skiem żegnano w Wied­niu kwia­tami. Patrzył w twa­rze tych wszyst­kich mło­dych ludzi w mun­du­rach z podzi­wem, jakby byli nad­ludźmi, nie­le­d­wie boha­te­rami. Podzi­wiał wolę mocy tych wiel­kich, któ­rzy wie­dli mło­dzież na front. Tak, wtedy był entu­zjazm. Belle époque wyda­wała się nie­skoń­cze­nie nudna. Wszy­scy mieli poczu­cie, że świat zastygł w jakimś bez­ru­chu, bez­na­dziei, że nie umie dosto­so­wać się do pra­wi­deł roz­pę­dzo­nego jak ni­gdy kosmosu. Tak, tam, w prze­strze­niach galak­tyk, roz­gry­wała się jakaś ponad­cza­sowa dyna­mika. Rodziły się i umie­rały gwiazdy. Sza­lona ener­gia pla­net napę­dzała wszystko poza tkwiącą w bez­ru­chu Zie­mią. Tylko wojna mogła ją oży­wić. Roz­pę­tano więc wojnę. Wojnę, która zde­mo­lo­wała ten bez­ruch, naj­pierw była mistycz­nym obja­wie­niem, sprę­żyną dźwi­ga­jącą ludz­kość z upadku, a potem, w miarę upływu czasu, w ślad za milio­nami ofiar, poja­wiły się pyta­nia. Mamy więc wojnę, i gdyby odrzu­cić to czy­sto mistyczne prze­ko­na­nie, że wojna jest ruchem, niczym wię­cej, to wła­ści­wie o co w całej tej awan­tu­rze cho­dzi? O co ta wojna? Ni­gdy nie potra­fił sobie na to pyta­nie odpo­wie­dzieć. O co szło w tej woj­nie? O nowe tereny, otwarte prze­strze­nie? Prze­cież Habs­bur­go­wie mieli impe­rium, ziemi, ludzi, miast, fabryk, ile chcieli. Czyżby rze­czy­wi­ście chcieli wię­cej? Czy naprawdę ktoś tam na górze myślał, że można posze­rzyć impe­rium po Ural? Sza­lone sztaby, kre­tyni z orde­rami, niech ich krew zaleje. A póź­niej przy­szły te kolejne, nie­koń­czące się, bru­talne lata wojny. Dawni boha­te­ro­wie stali się kawał­kami oży­wio­nego mięsa, które trzeba było czy­ścić, prze­my­wać środ­kami dezyn­fe­ku­ją­cymi, ciąć, zszy­wać, łatać, cero­wać. Taka była z kolei jego rola. Rola leka­rza. Nikt go nie wysy­łał do oko­pów. Kazano mu leczyć ludzi. Leczyć mógł jed­nak tylko ciała, nie dusze, a to dusze sta­wały się powoli bar­dziej potrze­bu­jące. Czę­sto słu­chał modlitw. Wzy­wali Boga, żeby przy­szedł i pomógł. Ura­to­wał od śmierci, bólu, przy­niósł uko­je­nie bądź wieczne zba­wie­nie. Ale nie przycho­dził. Nikt Go nie widział w oko­pach. Wysy­łał cza­sem kle­chę, ale cóż ten mógł zro­bić? Jedy­nym bogiem musiał więc być on, dok­tor Franz Wie­ge­mann. Zamiast bez­u­ży­tecz­nych sakra­men­tów dawać zastrzyk z mor­finy. A teraz ta cho­roba. Czy przy­szła przy­pad­kiem, czy była tak nie­ocze­ki­wana? Nie, odwrot­nie, była tylko kolej­nym sta­dium upadku. Musiała przyjść, jak przycho­dziła zawsze w cza­sie wojny. I nie­ważne, czy nazy­wano ją dżumą, cho­lerą, czy tyfu­sem. Zaraza zawsze przycho­dziła śla­dami wojny. Była z nią nie­roz­łączna. Jak w pacie­rzu: od powie­trza, głodu, ognia i wojny… zacho­waj nas, Panie…

Sie­dzieli z Boyem na pię­trze tego spu­sto­szo­nego zamku, który był teraz kosza­rami. Gdzieś obok, w kata­kum­bach, roz­pa­dały się w pył kości daw­nych kró­lów tej ziemi. Roz­pacz­liwe szczątki w prze­gni­łych sar­ko­fa­gach. To ma być nekro­po­lia? Albo tru­chło tego biskupa w srebr­nej skrzyni. Niby patron, ale nie uchro­nił tych ludzi od upadku, biedy, zezwie­rzę­ce­nia. A może nie chciał. Wziął do ręki słoik z far­ma­ko­lo­gicz­nym spi­ry­tu­sem. Nalał do szkla­nek. Prze­piją zaraz gęstą jak smoła her­batą. Taka medyczna mik­stura. Alko­hol i her­bata. W szpi­ta­lach woj­sko­wych zwy­kła sprawa.

– Spo­dzie­wa­łeś się, że tylu zabie­rze? – spy­tał Boya.

– To dziwny rodzaj influ­enzy. Zabija ludzi mło­dych. Dzieci, starcy są zwy­kle odporni.

– Ale to kom­plet­nie nie­lo­giczne. Mam na oddziale pew­nego majora z jedną nerką i zaawan­so­waną gruź­licą. Ma z sześć­dzie­siąt lat. Zara­ził się, myśla­łem, że to kwe­stia dni, a docho­dzi do sie­bie. Inny przy­kład. Sio­stra domi­ni­kanka, sta­ruszka, rupieć. Ale Pan Bóg jej nie chce. Też zdro­wieje. A gów­nia­rze dwu­dzie­sto­kil­ku­letni, pobór z tysiąc dzie­więć­set czter­na­stego, pięt­na­stego, zapra­wieni w bojach, dobrze odży­wieni, padają jak muchy. Cza­sem mam wra­że­nie, że to jakieś prze­kleń­stwo, że Bóg się mści za tę wojnę.

– Gdyby jesz­cze chciał się przy­znać.

– Tak, wszystko byłoby łatwiej­sze. Stary Żyd z Wied­nia mówi, że wojna jest sta­nem pier­wot­nym. Horda zbun­to­wała się prze­ciw swoim patriar­chom i doko­nała zbio­ro­wego mordu. Zgi­nie wielu, ale przede wszyst­kim przy­wódca klanu.

– To już jakby się stało. Franz Josef poże­gnał się z tym łez pado­łem.

– Ale i jego prze­ciw­nik. Miko­łaj. Zarżnęli go naj­pew­niej z całą rodziną gdzieś na Uralu. Tak mówią.

– Oca­lała ponoć córka.

– Tego nie wia­domo. Wil­helm powi­nien jesz­cze dołą­czyć do tej dwójki i wtedy będzie można powie­dzieć, że Freud ma pełną rację.

– Tak. A wodzo­wie hordy ustalą nowe warunki. I podzielą świat na nowo.

– Freud tego nie wymy­ślił. Zapo­mi­nasz o Hob­be­sie.

– Tak, ale dla Hob­besa to był fun­da­ment jakiejś wcze­snej antro­po­lo­gii. A Freud wyciąga to z głębi natury ludz­kiej. Z psy­che. Z samych głębi natury czło­wieka. Szu­kamy Boga, bo zabi­li­śmy ojca. Szu­kamy zamor­do­wa­nego auto­ry­tetu i dla­tego two­rzymy Boga. I ten Bóg, per­so­ni­fi­ka­cja sił przy­rody, pozwala nam wie­rzyć, że ktoś nad naturą panuje, odpo­wiada za jakąś ele­men­tarną logikę, za to, co jest i będzie. Możemy się przed Nim uko­rzyć w naiw­nym prze­ko­na­niu, że nas wysłu­cha, ura­tuje. Kar­mimy Go naszymi lękami i poczu­ciem winy. A On strzeże i wyba­cza.

– No i gdzie jest teraz twój Bóg?

– No wła­śnie. Gdzie? Kościół, gdy nie da się wytłu­ma­czyć masakr, jakich doko­nuje natura, mówi, że to kara za grze­chy. Odpo­ku­to­wu­jemy za winy, cudze i nasze.

– Łatwe wyja­śnie­nie.

– Czyli influ­enza to kara?

– Na to by wyglą­dało.

– Ale pro­blem w tym, że umie­rają nie­winni. Nie tylko ci gów­nia­rze w szpi­talu. Mor­do­wani przez czerń Żydzi, bez­bronne kobiety, miesz­kańcy bom­bar­do­wa­nych miast… Nie anga­żo­wał­bym do tego Boga. Ta cho­roba ma zwią­zek z jakąś kon­kretną fizyczną przy­czyną. Po pro­stu jej nie rozu­miemy.

– A ci chłopcy?

– Na pewno nie pomaga im to, że są pro­sto z frontu. Zzięb­nięci, nie­do­ży­wieni. Wymę­czeni. Patrz, w jakim sta­nie przy­jeż­dżają. Śmier­dzą, gniją, ple­śnieją w tych mun­du­rach.

– Mówi­łeś, że są zdrowi i silni.

– Tak, mają silną immu­no­lo­gię, ale prze­cież są wymi­ze­ro­wani. Nic z tego nie rozu­miem.

– Nie pomaga im też to, że nie ma lekarstw. Sku­tecz­nych lekarstw.

– Aspi­ryna?

– Nie działa.

– Magne­zja?

– Nie.

– Kalo­mel?

– Nie działa.

Wie­ge­mann znów się­gnął po gruby, wyko­nany z ciem­nego szkła słój ze spi­ry­tu­sem. Nalał na dno szkla­nek. Wypili.

4.

Urszula wyszła ze szpi­tala led­wie chwilę po Wie­ge­man­nie. Miała nadzieję, że go jesz­cze dogoni. Prze­bie­rała trze­wi­kami po Dłu­giej tak inten­syw­nie, że krze­sała iskry, przy­naj­mniej tak jej się wyda­wało. Gdyby go dogo­niła, mogłaby wziąć pod ramię i zapro­wa­dzić na kwa­terę, na zamek. Poło­żyć do łóżka, roze­brać do bie­li­zny, uca­ło­wać do snu. Nie wie­działa, skąd te uczu­cia, nie rozu­miała ich, ale były jed­no­znaczne, myślała o nim jak o dziecku. Dziecku, któ­rego ni­gdy dotąd nie miała i któ­rego świa­do­mie nawet nie chciała mieć. Dawno temu, jesz­cze w Wied­niu, zaszła w ciążę. Była nie­do­ro­słą pen­sjo­narką z pro­win­cji. W szkole pie­lę­gniar­skiej poznała pro­fe­sora, szczu­pły, ele­gancki, oliw­kowa cera, ciemny wąsik, mio­dowe oczy. Widząc go, zawsze pąso­wiała. Zauwa­żył, sukin­syn, i cze­kał na swój moment. Docze­kał się pew­nego popo­łu­dnia pod­czas zajęć woj­sko­wych. Wysłał ją do maga­zynu po opa­trunki. Miała je przy­nieść na plac ćwi­czeń, gdzie cze­kała jej kom­pa­nia. Zaraz po tym, jak weszła do maga­zynu, zga­sło świa­tło. Prze­stra­szyła się ciem­no­ści, ale wtedy sta­nął obok niej, wyszep­tał do ucha kilka czu­łych słó­wek. A potem wło­żył jej język do ust i dotknął kro­cza. Chwilę się bro­niła, ale tylko chwilę. Rzu­cił ją na stos jakichś szmat, pew­nie były to płasz­cze prze­ciw­desz­czowe, zerwał z niej majtki i wszedł w nią z takim impe­tem, takim wigo­rem, że nie miała nawet czasu się zorien­to­wać, o co cho­dzi. To prawda, nie był jej pierw­szym męż­czy­zną, ale też ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czyła takiego przy­pływu gwał­tow­no­ści, takiej furii, takich emo­cji, takiego sza­leń­stwa. Zastygł na niej, kiedy skoń­czył i – czego się zupeł­nie nie spo­dzie­wała – zasnął. Pró­bo­wała go zbu­dzić, ale zanim doszedł do sie­bie, minął przy­naj­mniej kwa­drans. Wró­ciła na plac. On kilka minut póź­niej. Trzeba było widzieć twa­rze tych dziew­cząt. Nie potra­fiły opa­no­wać śmie­chu. O tym, że jest w ciąży, dowie­działa się kilka mie­sięcy póź­niej. Dziecko było już duże, widziała jego urwaną główkę, ramionka, nóżkę, jedną, drugą, kiedy wycho­dziła z gabi­netu. Frau Weis­smul­ler, matka nauczy­ciela, dała jej dwie­ście koron i kazała mil­czeć. Tak się skoń­czył jej romans z męż­czy­zną o oliw­ko­wej cerze. Wyszła z gabi­netu i pomy­ślała, że jej córeczka dołą­czyła do anioł­ków. Spoj­rzała w niebo i zemdlała. Szkołę skoń­czyła z wyróż­nie­niem, a potem poja­wił się on, sier­żant cesar­sko-kró­lew­skiej armii, pijak i awan­tur­nik, Fry­de­ryk Wagner. Szar­mancki, wyga­dany, sza­lony. Był dla niej świą­tecz­nym pre­zen­tem i wieczną udręką. Kochała go i nie­na­wi­dziła. On ją bił i uwiel­biał. Kiedy szła z posi­nia­czoną twa­rzą do szpi­tala, nie wie­działa, czy na niego donieść, czy wró­cić i rzu­cić się mu w ramiona. A póź­niej zaczęła się wojna. Miała już trzy­dzie­ści lat. Była star­szą oddzia­łową. Wysłano ją do Kra­kowa. Nie­wiel­kie mia­sto w Gali­cji z pre­ten­sjami, jak mówił Fry­de­ryk. Jakiś zamek, tro­chę hoteli, duży fort, nie­mały gar­ni­zon, i szpi­tal, który miał na celu nie tyle rato­wa­nie cho­rych żoł­nie­rzy, ile zbie­ra­nie tych naj­cię­żej ran­nych z frontu. Zamiesz­kała w Kra­ko­wie. W maleń­kim szpi­talnym miesz­kanku, nie­da­leko od Kle­pa­rza, z kole­żanką, pro­stą dziew­czyną gdzieś z serca Czech. Pierw­sze mie­siące były straszne, ale potem poznała kapi­tana Wie­ge­manna, młod­szego od sie­bie o dwa lata leka­rza z Wied­nia, i zatra­ciła się w nim. Osza­lała na jego punk­cie. Po raz pierw­szy w życiu w towa­rzy­stwie męż­czy­zny poczuła praw­dziwą zwie­rzęcą chuć. Nie rozu­miała, skąd się to wzięło, nie chciała rozu­mieć. Czuła jedy­nie prze­możną potrzebę bycia z nim, codzien­nego obco­wa­nia. Poże­rała go wzro­kiem. Dosta­wała wypie­ków, patrząc na niego w cza­sie pracy. Czy­sta bio­lo­gia, do cho­lery! Nie musiała roz­ma­wiać, tłu­ma­czyć się z tego, co czuje, bła­gać o chwilę uwagi. Kiedy została z nim po raz pierw­szy, sama rzu­ciła mu się do kolan. Zerwała z niego spodnie i omal nie udła­wiła się jego męsko­ścią. Odtąd byli razem, kiedy tylko mogli. Poże­rała go, a on odda­wał się jej z czu­ło­ścią i zaufa­niem. Była jego żoną, matką i part­nerką. A teraz bie­gła za nim przez mia­sto w tych chy­bo­tli­wych trze­wi­kach i modliła się w duchu, by go spo­tkać. Kiedy dotarła do zamku, świa­tło w jego pokoju było zga­szone. Czyżby spał? Weszła po scho­dach na pię­tro. Się­gnęła po klucz, ale nie zna­la­zła. Pew­nie zosta­wiła go w domu. Ude­rzyła więc pię­ścią w drzwi, ale odpowie­działa jej głu­cha cisza. Spo­kój, jakby wszy­scy byli mar­twi. Sia­dła na wycie­raczce, wytarła ręka­wem łzy. Co robić? Poło­żyła się na pod­ło­dze. Zasnęła. Ile spała? Nie miała poję­cia. Wyszła z budynku przy pełni księ­życa. Noc nie była mroczna. Przez bramę wyszła na ścieżkę, która pro­wa­dziła z wałów nad rzekę. Sia­dła na ławce. Bul­war był o tej porze pusty. Tylko mgła nad prze­le­wa­ją­cym się spo­koj­nie w dole nur­tem. Kłę­biące się tumany mgły. Trudno było dostrzec drugi brzeg. Nie­od­le­głe kamie­nice po prze­ciw­nej stro­nie Wisły wyglą­dały jak upiory. Zamknęła oczy wyłącz­nie po to, by zoba­czyć tych dogo­ry­wa­ją­cych żoł­nie­rzy na oddziale. Szloch, zło­rze­cze­nia, krzyki, jęki – to było jej życie. Wybu­chła pła­czem. Maska, którą musi nosić codzien­nie. Opuch­nięta twarz. Kudlące się w nie­skoń­czo­ność włosy. I ta wojna, która zabiera wszystko i wszystko daje, zła, nie­szczę­sna wojna. Nagle poczuła dotyk dłoni na ramie­niu. Obej­rzała się, ale nikogo nie było. Za to mgła nad rzeką zgęst­niała. Skłę­biła się, jakby mate­ria­li­zu­jąc ludz­kie myśli, sny i marze­nia. Spoj­rzała w mgłę i krzyk­nęła w roz­pa­czy. W gęstym tuma­nie zoba­czyła twarz swo­jej wyabor­to­wa­nej córeczki. Dziecko popi­ski­wało prze­raź­li­wie jak kot. Jak dziki kot w rui. Pod­nio­sła się z ławki i ucie­kła w stę­żałą czerń nocy.

5.

W odle­głych cza­sach, kiedy Wie­deń nie był jesz­cze kwa­terą woju­ją­cych Habs­bur­gów, tylko sto­licą deka­denc­kiej bohemy, dok­tor Franz Wie­ge­mann był zna­nym bon vivan­tem. Dobrze wykształ­cony, wyjąt­kowo zadbany, w zawsze wykroch­ma­lo­nej koszuli robił wra­że­nie na wszyst­kich w kawiar­niach i kaba­re­tach. Pry­wat­nie daleki kuzyn Egona Schie­lego, uro­dzony w tym samym nud­nym Tulln, mia­steczku pokracz­nych Nibe­lun­gów i omsza­łych księ­go­wych, wyrwał się do Wied­nia, bo dokąd miał ucie­kać? Do Sal­zburga? Cóż za pomysł? Sal­zburg był niczym wię­cej, jak tylko bisku­pią dziurą. Uoso­bie­niem kabo­tyń­skiej, habs­bur­skiej Austrii. W Sal­zburgu czas się zatrzy­mał za Mozarta. Mia­stem wciąż rzą­dzili magi­strzy teo­lo­gii w sukien­kach. Duchowni idioci. Gul­go­czący jak indory wiel­bi­ciele jedwab­nych peruk. Cze­góż od nich miałby się nauczyć? Kate­chi­zmu? Po co to komu w cza­sach Edi­sona i Tesli, Mar­co­niego i Ein­ste­ina? Prasa dono­siła o coraz to now­szych wyna­laz­kach. Mia­sta roz­świe­tlało elek­tryczne świa­tło. Elek­trow­nie prze­ci­nały nurt regu­lo­wa­nych wła­śnie rzek. Na dro­gach auto­mo­bile zaczęły zastę­po­wać zaprzęgi. Krupp budo­wał armaty, które wystrze­li­wały poci­ski z taką mocą, iż mogły się­gać Księ­życa, a dal­ma­tyń­skie stocz­nie Škody wodo­wały wiel­kie jak mia­sta pan­cer­niki. Może i matka chciała, by został księ­dzem, ale on nie miał na to żad­nej, ale to żad­nej ochoty. Posta­no­wił zostać leka­rzem. Chi­rurg? Bar­dzo przy­szło­ściowe. Na stu­dia wybrał się do Wied­nia. Sto­lica Habs­bur­gów rzu­ciła go na kolana. Wiel­kie mia­sto, epi­cen­trum świata, serce impe­rium, ale przede wszyst­kim nowe elity. Ludzie z wia­trem w gło­wach. Poeci, mala­rze, pro­za­icy. Dzien­ni­ka­rze, kur­ty­zany, tan­cerki i aktorki. Teatry i kaba­rety, kawiar­nie i uni­wer­sy­tet. Tak, naj­waż­niej­szy był uni­wer­sy­tet. Pil­nie cho­dził na zaję­cia. Słu­chał wykła­dów naj­słyn­niej­szych pro­fe­so­rów. Poryły go neu­ro­lo­gia, psy­chia­tria, psy­cho­ana­liza. Zaj­rzeć do wnę­trza czło­wieka bez pomocy skal­pela. Otwo­rzyć mu głowę tech­ni­kami hip­no­tycz­nymi. Wydo­być pier­wotne instynkty, ukryte pra­gnie­nia. Być leka­rzem duszy, jak Breuer czy Freud, rato­wać przed śmier­cią samo­bój­czą waria­tów, depre­syj­nych mala­rzy, sodo­micz­nych poetów. Kogoś waż­nego poznał w cza­sie stu­diów? Nie, króla tego barw­nego, roz­po­ety­zo­wa­nego świata, Gustava Klimta, przed­sta­wił mu dopiero Schiele, nie­długo przed wojną. Klimt był cesa­rzem bohemy. Jego malar­stwo rzu­cało na kolana. Marzył o two­rze­niu dzieł total­nych, wol­nych od wię­zów dok­tryn i kon­wen­cji, kla­sycz­nych obiet­nic i aka­de­mi­zmu. Opo­wia­dał o war­czą­cej jak motor auto­mo­bilu współ­cze­sno­ści, która roz­jeż­dżała na mia­zgę całą dotych­cza­sową formę. Gia­co­metti przy­niósł do Europy sztukę afry­kań­skich Negrów, Gau­guin prze­my­cił kolory Tahiti, Van Gogh pro­win­cjo­nalne kolory Pro­wan­sji. Ale dla Klimta wszystko to było mało. Szu­kał złota i sre­bra, bry­lan­tów i pla­tyny. Chciał oddać w malar­stwie bogac­two epoki bour­ge­ois, splen­dor, mate­rialny sens suk­cesu, stwo­rzyć dzieła na miarę nie tylko uwol­nio­nej wyobraźni, lecz także nie­uży­wa­nych dotąd środ­ków wyrazu. I wtedy tra­fił na sio­stry Bloch. Obie wyszły za mąż za braci Bauer. Star­sza Teresa za Gustava, młod­sza Adele za Fer­dy­nanda. I to wła­śnie młod­sza stała się jego muzą. Wędro­wał kilka razy w tygo­dniu do jej salonu przy Eli­sa­be­th­strasse 18, dosko­nale pośrodku fila­rów wie­deń­skiej bohemy, mię­dzy operą a Aka­de­mią Sztuk Pięk­nych. Stała się jego femme fatale. Ete­ryczna bru­netka w czar­nej sukni, snu­jąca się po kory­ta­rzach jak senne marze­nie, z papie­ro­sem w ręku. Udu­cho­wiona, z pod­nie­sio­nym pod­bród­kiem, dłu­gimi, zacze­sa­nymi w kok wło­sami. Smu­kła i kru­cha, o szczu­płej, rzadko uśmiech­nię­tej twa­rzy, czy­ta­jąca kla­sy­ków w ory­gi­nale, ale zara­zem histe­ryczna – jak mawiał Freud – cho­ro­wita i cier­piąca. W jej domu bywała cała śmie­tanka arty­stycz­nego Wied­nia. Gustav Mah­ler i Richard Strauss. Ste­fan Zweig i Jakob Was­ser­mann. Akto­rzy z Burg­the­ater i mala­rze.

Klimt zwa­rio­wał na jej punk­cie. Zapro­po­no­wał, by została jego modelką. Zaczęło się od zle­ce­nia od pana Bau­era na por­tret, a skoń­czyło na trzech wiel­kich obra­zach, setce szki­ców węglem i gro­te­sko­wym roman­sie ze sta­rze­ją­cym się, bro­da­tym mala­rzem i bladą panią Bauer w rolach głów­nych. Ale dla wciąż mło­dej, afek­to­wa­nej Adele gruby i chory Klimt to było za mało. Wycią­gnęła więc z salonu przy Eli­sa­be­th­strasse 18 inną ofiarę, dużo młod­szego i ele­gant­szego od Klimta stu­denta medy­cyny, któ­rym był Wie­ge­mann. Inny Wie­ge­mann niż ten z końca wojny. Wesoły, cza­ru­jący, magne­ty­zu­jący kobiety jak legen­darny Casa­nova. Kiedy wiele lat póź­niej oglą­dał obrazy, które zostały po burz­li­wym roman­sie Klimta z Adele, z pew­nym roz­rzew­nie­niem przy­po­mi­nał sobie jej deli­katne piersi i pła­ski, wymo­de­lo­wany brzuch z wyeks­po­no­wa­nym god­nie w samym środku jej fizycz­nego wszech­świata pęp­kiem. Czy ktoś wtedy wie­dział, że Adele cho­ruje na gruź­licę i pod­czas dłu­gich sesji malar­skich bez ustanku kaszle? Podob­nie zresztą w łóżku, w ramio­nach Wie­ge­manna. Dusiła się od kaszlu i jakby na złość samej sobie, po każ­dym zbli­że­niu się­gała po papie­rosa. Nie prze­sta­wała zresztą palić w trak­cie kolej­nego sto­sunku. Papie­ros za papie­ro­sem. Wycho­dził z miejsc scha­dzek, cuch­nąc tyto­niem. Pędził do kaba­re­tów i pił do rana absynt. Kie­li­szek po kie­liszku, godzina po godzi­nie. Do momentu, kiedy cał­kiem już otu­ma­niony usi­ło­wał dopeł­znąć na czwo­ra­kach na kwa­terę. Cza­sem odpro­wa­dzał go Schiele, ale rzadko, bo dla Egona liczyło się tylko malar­stwo. Nic innego. Nawet sie­dząc na kiblu, ryso­wał na skraw­kach papieru toa­le­to­wego. Egon Schiele. Geniusz, aro­gant, por­no­graf.

6.

Dom przy Berg­gasse 19, cał­kiem bli­sko Hofburga, ale jesz­cze bli­żej kanału, był ele­gancką kamie­nicą z naśla­du­jącą barok bramą, czte­rema pię­trami i ze scho­waną w podwó­rzu ofi­cyną. Wie­ge­mann wbiegł lekko po scho­dach na dru­gie pię­tro i zapu­kał deli­kat­nie w sze­ro­kie dębowe drzwi ozdo­bione tabliczką z nazwi­skiem dok­tora. Sekundę póź­niej usły­szał za drzwiami ciche szme­ra­nie, a po chwili w drzwiach uka­zała się słu­żąca, ubrana na gra­na­towo młoda dziew­czyna o jasnych wło­sach, w bia­łym, zdo­bio­nym koron­kami far­tuszku i z wydat­nymi pier­siami. „Ależ to obrzy­dli­wie miesz­czań­skie” – pomy­ślał.

– Pan Schiele?

– Nie, Wie­ge­mann.

– Zaraz przyjdę.

Odwró­ciła się i poszła w głąb miesz­ka­nia. Pew­nie coś skon­sul­to­wać.

– Pro­szę wejść, tu jest wie­szak na płaszcz. Dok­tor czeka na pana w gabi­ne­cie.

Ruszył dziar­sko do gabi­netu, ale dziew­czyna go powstrzy­mała.

– Laskę też pro­szę zosta­wić.

Gwizd­nął roz­ba­wiony. Kto jak kto, ale gospo­darz mógłby sobie daro­wać takie rygory.

Wszedł do nie­wiel­kiego pomiesz­cze­nia. Freud sie­dział przy biurku, jakby w samym cen­trum prze­dziw­nego wszech­świata, który tu stwo­rzył. Takiej masy przed­mio­tów, rzeźb, masek, obra­zów, figu­rek jesz­cze nie widział. Wyróż­niały się rzeźby egip­skie, figurki kro­czą­cych bóstw z cza­sów Śred­niego Pań­stwa. Popier­sia sta­ro­żyt­nych mędr­ców. Na pół­kach spo­rej biblio­teki grec­kie wazy, rzeźby koni, wiel­błą­dów, murzyń­skie maski. W szkla­nych gablo­tach kolek­cje antycz­nej cera­miki, a wyżej kopia cere­mo­nial­nej łodzi Amona-Re pew­nie pro­sto z Luk­soru albo przy­naj­mniej z Port Said. Przy­glą­dał się oszo­ło­miony tej eks­po­zy­cji.

– Szuka pan kozetki, prawda? – zaczął Freud.

– Nie, przy­glą­dam się eks­po­na­tom tego muzeum, które pan tu stwo­rzył.

– Doprawdy? Myśla­łem, że to śmieci… – Freud z prze­korną satys­fak­cją pogła­skał brodę.

– Gra­tu­luję takiego śmiet­nika.

– Przy­słał pana dok­tor Les­ser, czy tak?

– Zga­dza się, dok­tor Les­ser. Ana­to­mo­pa­to­log.

– Tak, znamy się dobrze. Ale miał być Schiele. Coraz gło­śniej o nim w Wied­niu. Klimt opo­wiada, że to wyjąt­kowy talent.

– Przy­cho­dzę pro­sić, by zechciał się nim pan zająć. To mój kuzyn.

– Aha, kuzyn. Cie­kawe. Bli­sko jeste­ście spo­krew­nieni?

– Nie cał­kiem. Ale znam jego rodzinę.

– No wła­śnie. Bo to ona jest naj­cie­kaw­sza. Swoją drogą, czy czy­tał pan coś, co napi­sa­łem?

– Ow­szem, ostat­nio Totem i tabu, ale wcze­śniej rów­nież Trzy roz­prawy…

– To jest pan nie­źle przy­go­to­wany.

– Jestem leka­rzem.

– To dobrze. Cał­kiem dobrze.

– Zna pan obrazy Egona?

– Oj, znam świet­nie. Zara­tusz­triań­skie star­cie Erosa i Tanata, czyż nie?

– Nie rozu­miem.

– Jeśli pan czy­tał Nie­tz­schego, to pew­nie pan wie, czym jest bój Ary­mana z Oro­ma­sem. U Schie­lego jest wła­śnie to, tyle że bóstwa irań­skie zastą­pili Eros i Tana­tos. Postaci z innej mito­lo­gii. Młod­szej o parę poko­leń. Innymi słowy, śmier­telne zwar­cie sek­su­ali­zmu i auto­de­struk­cji. Ni mniej, ni wię­cej. Kto wygra? Nie mam poję­cia, ale okaże się to już nie­ba­wem.

– Skąd pan to wnosi, dok­to­rze?

– Napię­cie jest wyjąt­kowe w jego sztuce. Nikt tak daleko nie zaszedł w uka­zy­wa­niu intym­nych czę­ści ciała. To auto­de­struk­cja. Zabije go świat, w któ­rym żyje. Kul­tura, która tego nie znosi. Obse­syjna reli­gia, która z tym wal­czy, albo przy­roda, którą, jako twórca, nie­bez­piecz­nie obnaża.

– Nie misty­fi­kuje pan tych sił?

– To meta­fory, młody kolego. Mówię tylko o wewnętrz­nych siłach, które drążą go od środka. Pan wie, że to się nie bie­rze z niczego?

– Myśli pan o mecha­ni­zmie wypie­ra­nia?

– Tak, on wal­czy z czymś, co jest skut­kiem odle­głych prze­żyć… które zdą­żył już wyprzeć. Dla­tego nie musi być ich świa­dom. Coś go wła­śnie tak ukształ­to­wało. Kazało mu malo­wać nagich, brzyd­kich ludzi. Męż­czyzn i kobiety. Co cie­kawe, w więk­szej czę­ści prac, które znam, to on sam jest boha­te­rem tych obra­zów. Pozor­nie ilu­strują jego sek­su­al­ność, oka­zują ją w spo­sób wyjąt­kowo eks­hi­bi­cjo­ni­styczny. Ale to tylko cienki lód, pod któ­rym są waż­niej­sze rze­czy. Ten tur­pizm, to poskrę­ca­nie ciał jak w ago­nii, te grube, histe­ryczne rysy. To jest, pro­szę pana, Tana­tos. To jest sym­bo­lika nisz­cze­nia samego sie­bie. To nie jest apro­bata, afir­ma­cja ciała, jak to daw­niej mówiono, w całej kra­sie boskiego stwo­rze­nia. To kro­nika roz­padu. Schiele oddaje sie­bie i swoje kobiety w opiekę anio­łowi śmierci. Brzy­dota, którą duchowny nazwałby dia­bel­ską, to ucieczka przed samym sobą w lep­szym wyda­niu… Tak, on świa­domie doko­nu­jąc destruk­cji piękna, nisz­czy przy oka­zji dobro, czyli nisz­czy życie, to pełen wymiar Tanata…

– A czy może go ura­to­wać Eros?

– Gdyby mu się oddał w cało­ści? Może tak. Mar­kiz de Sade wła­śnie tak oca­lał. Dożył póź­nej sta­ro­ści, bo w jego cza­sach wiek, w któ­rym zmarł, to była późna sta­rość.

– Przyj­mie go pan, dok­to­rze?

– Nie wiem, mam wielu pacjen­tów. Poza tym zbiera się na wojnę. Chyba doj­dzie do rzezi.

– Wiem, dosta­łem już powo­ła­nie, ale nie sądzę, by ta wojna trwała długo. To będą tylko manewry. Wszy­scy korzy­stają z pokoju i sta­bil­no­ści gra­nic. Impe­ria trzy­mają się w sza­chu. Pad­nie jedno, wywrócą się pozo­stałe. Wszy­scy to wie­dzą, więc nie zro­bią sobie krzywdy.

– Co się stało z rodzi­cami Schie­lego? Ojciec pew­nie nie żyje, mam rację?

– Tak, popeł­nił samo­bój­stwo. Skąd pan wie?

– Widzę to w jego obra­zach. Schiele wciąż wal­czy z ojcem. Nie może się ode­rwać od jego wyobra­że­nia i cią­gle go nisz­czy. Nisz­czy jego odbi­cie w sobie. Jest nie tylko jego dzie­dzi­cem, ale i kopią. Ojciec to on. On to ojciec. Nisz­cząc sie­bie, odpłaca się ojcu za to, że ten go zosta­wił. Ale jest coś, co mnie dziwi. Pasja, z jaką tego doko­nuje. To tak gwał­towne, bru­talne, że musi być jesz­cze jakiś inny, ukryty powód. Może nie­świa­domy. Może uświa­do­miony. Nie wiem. Kim był jego ojciec?

– Zawia­dowcą na sta­cji kole­jo­wej. Zarzą­dzał ruchem loko­mo­tyw.

– Poważ­nie? – oży­wił się Freud.

– Jak naj­bar­dziej.

– Cie­kawe. Muszę go poznać. Pro­szę dać mu tę wizy­tówkę. – Wyjął z port­fela i wrę­czył Wie­ge­man­nowi nie­wielki kar­to­nik. – À pro­pos, zna pan Geo­rga Tra­kla?

– Coś sły­sza­łem.

– Pań­ski kolega, tyle że po far­ma­cji. Taki sam sza­le­niec jak Schiele. Też Eros z prze­wagą Tana­tosa. No i cał­kiem wariat. Znaj­dzie go pan w kosza­rach w Wie­ner Neu­stadt. Pole­cam. No i niech przyj­dzie do mnie ten Schiele.

Z dziwną jak na sie­bie ser­decz­no­ścią Freud podał rękę Wie­ge­man­nowi i odpro­wa­dził go do drzwi. Poczuł się zmę­czony. Zamiast wró­cić do gabi­netu, poszedł do sypialni i usiadł na krze­śle, przy nie­wiel­kim biurku. W oknie, uwią­zane na zwi­sa­ją­cym z klamki sznurku, wisiało lusterko. Spoj­rzał w nie bez zasta­no­wie­nia. Spoj­rzał i prze­stra­szył się sta­ro­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki