Gitara i inne demony młodości - Bogusław Chrabota - ebook + książka

Gitara i inne demony młodości ebook

Bogusław Chrabota

3,7

Opis

Historia o młodości i przyjaźni zrodzonej w industrialnych krajobrazach Nowej Huty i mieszczańskim Krakowie.

Ta książka to wbrew pozorom pełnokrwista powieść, choć nie ucieka od wszechobecnych na jej stronach wątków biograficznych. Autor wychowywał się na pograniczu dwóch kompletnie różnych wszechświatów – Nowej Huty i Krakowa. A jednak w tej książce splatają się w jedną całość. Arka Pana jest przedmurzem Piwnicy pod Baranami i Collegium Novum. Środowisko „Tygodnika Powszechnego” nie koliduje z obrazami nowohuckiego socrealizmu. Na kartach książki pojawiają się cienie Wisławy Szymborskiej, Kornela Filipowicza, Marka Grechuty, Kory i Manaamu. A wszystko spaja serdeczna przyjaźń kilku nastolatków, ich marzenie o karierze muzycznej i legendarna gitara Defil Carioca. Symbol, marzenia i pamiątka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (9 ocen)
2
4
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bogusław Chrabota Gitara i inne demony młodości ISBN Copyright © by Bogusław Chrabota, 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Redakcja Barbara Borszewska Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Projekt graficzny okładki Anna Damasiewicz Fotografia na okładce PAP/Stanisław Gawliński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Książkę tę dedykuję moim przedwcześnie zmarłym przyjaciołom Stasiowi, Markowi i Tomkowi

1.

Tomek był pięknym chłopcem. Wysoki, szczupły, o delikatnych i kształtnych dłoniach, ciemnych prostych włosach, oczach, które przypominały plamy na skrzydłach pazia królowej; nieco ode mnie niższy, ale bardziej proporcjonalny. Gdyby w tamtych czasach istniały portale modowe, Tomek byłby ich bohaterem. W przeciwieństwie do mnie, który zderzałem się ze światem grubymi oprawkami enerdowskich okularów, z lekka słoniowymi udami, czy rozwianym, jakby przepuszczonym przez wyżymaczkę włosem. Rodzice? Mama mojego przyjaciela, uosobienie dobroci i oddania, pracowała jako sekretarka w prokuraturze, ojciec był robotnikiem. Nigdy mi nie pasował do naszej bajki. Łysy, brutalny gnom, po szychcie na martenowskich piecach lądował zawsze w barze piwnym „Marten”, na osiedlu Kolorowym, skąd wyciągaliśmy go z Tomkiem za brudny podkoszulek, kiedy się dało, choć rzadko się dało. Ojciec zresztą na tym oceanie czasu, po którym żeglowaliśmy wtedy, szybko się zgubił. Zabił go rak tego czy owego, nie wiem dokładnie czego. Nie pamiętam pogrzebu, ani jakichś specjalnie rzęsistych łez. Nie wiem, kto po nim płakał, my nie. Kiedy łopata grabarza zrzucała w otwarty dół grudy twardej ziemi, ja czułem ulgę, Tomek pewnie też. Na krzyżu przyczepiono tablicę. Żył pięćdziesiąt dwa lata. Nie napisano o nim prawdy, ile wypił, ile wypalił, ile razy trzepnął w gębę, ile w dupę. Przykra nieścisłość, jak sobie myślę dzisiaj. Byliśmy nierozłączni, pewnie od jakiejś trzeciej klasy podstawówki, czyli od około dziewiątego, dziesiątego roku życia. Najpierw górą był Tomek, dziecko robotniczej dzielnicy. Potomek lokalnego, mogilskiego chłopstwa pożenionego z robotnikami budującymi Nową Hutę. Ja, w tamtym czasie, okularnik i beksa, dziecko przywiane dziwnym trafem z krakowskich Azorów, z rodziców, którzy mniej pili, a więcej czytali; w Hucie pierwszej połowy lat siedemdziesiątych zjawisko dość nietypowe. A jednak coś nas wiązało. Do dziś nie wiem, do cholery, co. Potem, kiedy mieliśmy już kilkanaście lat, tym lepikiem łączącym robotniczą i inteligencką duszę była muzyka, ale wtedy, w siedemdziesiątym drugim, czy trzecim — co? To swoją drogą kretyńskie uczucie, że po latach nie umie się zidentyfikować ścieżek uczuć, które łączyły z najlepszym przyjacielem. Przez lata wydawało się, że był, jest i będzie. To zresztą typowe dla dzieciństwa. Przekonanie, że wiosna nigdy nie przeminie, słońce się nie schowa, że młodość i życie są dane na zawsze. Natura naszych relacji zdawała się niezmienna, ale jaka? Żaden Bóg ani demon czasu nie odbierze nam tamtej przeszłości, ale co nas jako dzieci łączyło? Nie wiem. Bywało, że przyjaciółmi stawali się kolekcjonerzy ołowianych żołnierzyków, czy konstruktorzy latawców. Ale my? Biedni jak szczury ze śmierdzących smarem kanałów opuszczonych baz transportowych, dzieciaki szukające swojej codziennej chwały w wyścigach guzików po wytyczonych kredą na asfalcie trasach, zdane głównie na siebie, posmarkane, z potarganą czupryną, w jednej i to dziurawej skarpetce, zamiast dwóch. Co mogło nas łączyć? Jakieś elektryczne kolejki? O, nie. Byliśmy dzieciakami z Nowej Huty. Rodzice, nawet gdyby zarabiali na tyle dużo, że mogliby takie cuda nam kupować, woleli kasę zostawiać w barach, jak „Marten”, nie mieliśmy więc wiele. Co nas łączyło, kiedy mieliśmy dziesięć lat? Do cholery — nie wiem. I jest to dla mnie problem, bo chciałbym umieć prześledzić tę relację krok po kroku, włosek po włosku, sekunda po sekundzie. Dupa, nic się nie wydarzy, nie wrócę pamięcią do tego, co było wtedy ważne, zostanę z tym swoim deficytem w głowie, jakby krew udaru wycięła mi dwie trzecie z aktywnych komórek. Nie przypomnę sobie, choć myślę o moim najlepszym przyjacielu. Gitara nie pomoże, zresztą gitara pojawiła się później.

2.

A co było wcześniej? Po co w ogóle piszę tę historię. Minęło sporo lat. Ścieżki się rozeszły. Muzyka, która miała przetrwać wieki, przeleciała przez pamięć jak przez sito i nie da się jej zrekonstruować. Jak brzmiała? Jak w ogóle wtedy graliśmy? Nie pamiętam. Gitarowe chwyty opanowałem długo później, zresztą nigdy nie nauczyłem się ich nazw. Skale, tonacje, harmonie były mi zawsze obce. Na dodatek paluchy miałem, najpierw — jako dziecko — jak serdelki, a potem, gdy dorosłem — jak bieszczadzki drwal. Zawsze miałem przez to problem z gryfem. Przy złej jakości instrumentach, które mnie prześladowały przez całą młodość, ciężko mi było tak ułożyć palce na podstrunnicy, by ten czy inny akord jakoś wybrzmiał. Niepoprawne to było, nieudolne, by nie używać gorszych słów. Pamiętam, jak mi tłumaczył pewien autorytet gitarowy: „Zostaw to w cholerę, i tak nigdy nie będziesz grał”. Jakoś zostawić nie mogłem, ale i tak bardziej mnie interesował mikrofon. Śniło mi się po nocach, że go pieszczę ustami, że drażnię rozedrganą srebrną siateczkę kryjącą w sobie pełne rozkoszy, niepojęte receptory dźwięku. Miałem wrażenie, że umiem modulować głos. Podnosić go, kiedy trzeba, i wchodzić w dolne rejestry, kiedy wolno. Tak, z głosem radziłem sobie lepiej, podobnie jak ze słowami, które jakoś same się układały, gdy siadałem z ołówkiem nad wyrwaną z zeszytu kartką. Ściskałem tymi swoimi paluchami mordercy ołówek i jakby wyciskając z niego duszę, zmuszałem do uległości. Ołówek ulegał palcom i pisał. Co, to już inna sprawa. Tomek miał za to dłonie Paganiniego. Nie za duże, zgrabne i delikatne. Pociągłe, szczupłe, z pięknie wyrysowanymi przez naturę paznokciami. Palce były wystarczająco długie, by dosięgnąć najtrudniejszych miejsc na gryfie, i na tyle subtelne, by precyzyjnie przyciskać struny, idealnie mieszcząc się między tymi, które miały pozostać nieme. Miał fantastyczną koordynację obu dłoni, dzięki której lotne palce lewej ręki tańczyły po gryfie z lekkością i finezją mistrza, podczas gdy uzbrojona w kostkę prawa dłoń rytmicznie i w skomplikowanych interwałach uderzała w napięte struny. Zawsze patrzyłem na to jego granie z zachwytem, wiedząc, że w tej roli nigdy go nie przerosnę. Za to ja, kiedy on budował swoje skomplikowane pochody, barwne pasaże, istne girlandy dźwięku, ja... opowiadałem bajki. Malowałem obrazy zapożyczone z kina przy użyciu słów z przeczytanych wierszy, czułem się przy tym jak młodociany plagiator. Choć...wtedy może jeszcze nie, krytycyzm pojawił się nieco później. O czym śpiewałem? Zazwyczaj o tym, o czym, wedle moich wyobrażeń, mogli śpiewać moi idole; kudłate typy o podejrzanym spojrzeniu w stylu Jima Morrisona, albo Phila Lynotta, z legendarnej kapeli Thin Lizzy. Oczywiście, nie znałem jeszcze wtedy angielskiego na tyle, by ich zrozumieć, więc bredziłem coś bez większego sensu, byleby się to kleiło w jakąś logiczną całość. Gdybym wiedział, o czym śpiewali, byłbym pewnie zdziwiony. Moja wyobraźnia nie była ani prowokacyjna, ani jeszcze wtedy rozerotyzowana. Świat metafor zapożyczałem z czytanej w dzieciństwie mitologii i filmów. O rymach dziś wolałbym pomilczeć... Mniej więcej tak można opowiedzieć tę muzykę, która wlokła się za nami po klatkach schodowych nowohuckich bloków, ulatywała w niebo z dymem palonych podczas wycieczek ognisk, bądź rezonowała w łazience mieszkania moich rodziców, gdzie była — naszym zdaniem — g e n i a l n a akustyka. Dziś powiedziałbym „echo”, ale wtedy, gdy nagrywaliśmy z pasją kolejną kasetę na przenośnego grundiga, mieliśmy wrażenie, że to przestrzenie, przy których legendarna ściana dźwięku Phila Spectora była wynalazkiem zgoła średniowiecznym. Grundiga kupił sobie mój osiemdziesięcioletni dziadek, który w późnym wieku odkrył, że muzykę można nagrywać z radia. Miał całe pudło precyzyjnie opisanych kaset, a jego idolem był niejaki Beni Rossi, postać dla mnie wielce zagadkowa, dopóki nie odkryłem, że nazywał tak zawsze dla mnie groteskowego, poubieranego w zwiewne szaty pierwszego grubasa muzyki pop, greckiego wokalistę Demisa Roussosa. Czasami pożyczał nam magnetofon, za co jestem mu wdzięczny po dziś dzień. Rejestrowaliśmy więc na taśmie to i owo, ale te nasze pierwsze dźwięki przygniatał cień wielkiego kompleksu; marzenia o niemożliwym. O profesjonalnej gitarze elektrycznej.

3.

Może gitara i była kluczem do interpretacji poplątanych ścieżek naszej duchowości. Z pewnością, choć niewątpliwie wiele, wiele lat po tym jak się urodziliśmy i dorastaliśmy w urojonym, komunistycznym raju, jakim był betonowy ul Nowej Huty.

Ten świat powoli zanika. Płowieje, jak słynny fresk na krakowskim Dworcu Głównym, który przedstawiał wizję socrealistycznego raju. Pamiętam, że nieraz stałem przed nim z zadartą głową i próbowałem porównać rysunki z rzeczywistością. Jakże było to trudne. Jakże zawsze jest to trudne, kiedy podejmuję próbę rekonstrukcji świata, w którym tak nieudolnie usiłowaliśmy z Tomkiem grać nasze szekspirowskie role. A więc najpierw podkrakowska Nowa Huta, z której jak z falującej w pełnym słońcu zieleni Morza Sargassowego socjalizmu wyłaniały się szczyty zatopionej Atlantydy. Były nimi pokraczne bloki z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zamieszkiwali je potomkowie dawnych junaków i junaczek, przodowników pracy i przodowniczek, murarzy, traktorzystek i walcowników, konstruktorów pieców martenowskich i zwykłych kierowców. Całe to towarzystwo realizowało wiekopomny sen o Polsce godnej i zindustrializowanej, połączonej solidnym węzłem ze Związkiem Radzieckim i innymi bratnimi narodami. Wszystko po pas w grząskim błocie, w dziurawych gumowcach. Pełne zapału, ale i pijane, śpiące w śmierdzących pluskwą hotelach robotniczych i na zawszonych materacach. Tym, co naprawdę rządziło w tych przybytkach socjalizmu, były wódka, seks i przemoc. To w nocy, zaś w dzień całe to spędzone z najodleglejszych zakamarków Polski towarzystwo ścigało się we współzawodnictwie pracy, kładąc cegłę na cegle, a między nimi solidną warstwę zaprawy. I byli jeszcze oni, ukryci za chwalebnymi hasłami na czerwonych transparentach ludzie w ciemnych prochowcach, zbrojne ramię komunistycznej władzy, czyli UB. Cały bezsens i porutę tamtych czasów opisał w demaskatorskim „Poemacie dla dorosłych” jeden z wieszczów socrealizmu Adam Ważyk. Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty, bo po drodze będziesz otruty, niech ustrzeże cię plakat wężowy i w żołądku dorsz narodowy. Słyszę echo tych jego strof po dziś dzień. Był rok 1955, a poemat Ważyka zadziałał jak bomba atomowa. Zmiótł z powierzchni ziemi licznych redaktorów i sekretarzy, zwrócił uwagę, że za propagandową fasadą znaną z „Kroniki filmowej” jest inny, skoszarowany i dość niemoralny wszechświat. Trzeba było się nim zająć, uczłowieczyć, ucywilizować, uczesać. Zaczęto więc modyfikować te chowające się w gęstej mgle przemysłowych wyziewów katakumby, ich mieszkańców przeprowadzać do świeżo postawionych bloków, które choć rozrzucone między połaciami gliniastych klepisk, po których zimą tańczyła zadymka, a w lecie wiry lepkiego kurzu, dawały pożenionym już parom junaków przynajmniej elementarne poczucie nowoczesności. Mieszkania, choć niewielkie, były wyposażone w bieżącą wodę, łazienki i kuchenne nisze. W wannach dawało się hodować świnkę, a na balkonie kury. Budowniczy Nowej Huty poczuli się wreszcie jak ludzie. Były i inne symptomy łaski pańskiej, jaka zstępowała za sprawą oświeconej już nieco władzy na tę krainę w cieniu buchających czarnym dymem kominów. W roku śmierci Stalina otwarto pierwszy, mieszczący się w monstrualnym socrealistycznym budynku kinoteatr „Świt”. Cztery lata później jego klocowatego brata bliźniaka o nazwie „Światowid”. A szczytem tego bujnego w swojej postępowości świata, jego symbolicznym parnasem stał się otwarty w grudniu roku 1955, a więc niespełna cztery miesiące po publikacji poematu Ważyka, „Teatr Ludowy”. Ponury gmach, który zdaniem fachowców od dramatu spełniał w rzadkich momentach przeszłości swoją kulturotwórczą rolę, ale mnie i Tomkowi kojarzył się głównie z nudnymi spędami czwarto- i piątoklasistów, których dręczono socrealistycznymi ramotami w stylu „Naszej patetycznej” niejakiego Jana Bijaty w reżyserii samego dyrektora, Ryszarda Filipskiego. Był rok 1976. Pierwsze pokolenie nowohuckich junaków odbijało właśnie kapsle z butelek tanich owocowych win, świętując pięćdziesiątkę. „Na kombinat” jeździli tramwajami już bez takiego zapału jak niegdyś. Ich pobrużdżone wódką i papierosami szare twarze były jak maski z antycznych teatrów. Wyrażały najczęściej jedno tylko i mocno zapiekłe uczucie rozczarowania. Ich dzieci miały już własne dzieci, które rozbijały się po chodnikach na trójkołowych rowerkach i dewastowały trawniki wokół bloków. Tak, tak, pojawiła się w końcu zieleń. Grunt wszak, na którym zbudowano ten socjalistyczny cyrk, był bardzo żyzny. Nadwiślańskie mady, na których galicyjscy kmiecie od stuleci paśli krowy i hodowali pszenicę. Przegnano ich batem i naręczami banknotów. Zburzono ich domy, ale zostawiono sady, więc Huta, którą pamiętam, tonęła wiosną w gęstych jak cukrzana wata kokonach kwitnących wiśni i czereśni, grusz i jabłoni. A między nimi dorosłe, ociężałe od naręczy kwiatów kasztanowce, pachnące słodko lipy, dorodne jawory i jesiony. Tak, ów posępny zimą świat stawał się wiosną istnym rajskim ogrodem, po którym jak bons sauvages biegały półnagie robotnicze dzieci. Rżnęły w piłę albo rzucały kamieniami w okna sąsiadów, produkując przy okazji całe mnóstwo barwnego i wesołego zamieszania. Taka była Huta wiosną, a zwłaszcza latem. My jednak z Tomkiem siedzieliśmy w jego mikroskopijnym pokoiku na wytartym tapczanie, albo w piwnicy. Paliliśmy papierosy i marzyliśmy o karierze gwiazd rocka.

4.

Oto więc pod naszymi stopami Huta. A gdzieś daleko, po przeciwnej stronie świata, a dokładnie na drugim końcu linii tramwajowej, po której kolebały się wozy z tabliczkami „1”, „5” i „15”, za kłębami chmur o przemysłowym rodowodzie majaczył odległy i egzotyczny Kraków. Było to miasto z gruntu — w tamtych czasach — nam obce. Zasadniczo niedostępne ze względu na przepaść kulturową i wygórowane ceny biletów tramwajowych. Jednak incydentalna obecność prowadziła nas do wniosków, że zamieszkiwali je w zdecydowanej większości starzy i mrukliwi ludzie, wiecznie niezadowoleni i dziwnie ubrani. Bystrzejsi z nas zauważali również, że w tymże Krakowie ktoś nastawiał strasznie dużo kościołów. Były właściwie na każdym kroku. Miały monstrualnie podrapane i obsikane przez psy ściany, zatęchłe wnętrza i strasznie wyślizgane ławki. W naszej Hucie msze odbywały się na otwartym powietrzu. Czy to zima, czy lato, pod tym samym, wiecznie zadymionym niebem ludzie stali ramię w ramię, stłoczeni gęsto, tworzyli jeden żywy organizm. Kościoły dopiero budowano. A w Krakowie? Gdzie się nie ruszysz kościół i to zwykle pusty. Rzeka, znaczy Wisła, była w Krakowie, pod Wawelem szersza niż w Hucie. No i sam zamek, olbrzymia, upiorna konstrukcja, która zwykle była zamknięta dla nowohuckich dzieciaków. Owszem, zdarzały się szkolne wycieczki, jakieś wyprawy do podziemi, czy komnat, ale nauczyciele robili wszystko, by nam przeszkodzić w prawdziwym poznawaniu historycznej rudery, a więc gonieniu po murach, włażeniu do Smoczej Jamy czy ściganiu się po zamkowym dziedzińcu. Uroki tego zabytku i jego wstydliwe tajemnice mieliśmy poznać dopiero później. No i samo miasto pod Wawelem. Szczelnie zabudowane, gęste, z zatłoczonymi kwartałami kamienic, bez skrawków zieleni, zaśmiecone, zadymione i z wszechobecną kostką brukową. Ta ostatnia kompletnie dyskwalifikowała Kraków w oczach moich i Tomka. Bo jak — proszę mi wytłumaczyć — organizować „wyścigi pokoju” z użyciem guzików na kostce brukowej? Śmiechu warte. Do precyzyjnego wyrysowania kredą tras, a zwłaszcza udanego przeprowadzenia zawodów potrzebny był idealnie gładki asfalt. Guzików szukało się możliwie dużych, ale przede wszystkim śliskich, choć nie za śliskich, bo takie zbyt łatwo wypadały z trasy. Wielkość zaś rozstrzygała o przewadze nad przeciwnikiem; nawet lekko uderzony duży guzik wypychał z trasy ten mniejszy, w drugą stronę nie było to raczej możliwe. Pamiętam, że wyścigi zabierały nam całe popołudnia. Klęczeliśmy na tym nowohuckim asfalcie godzinami, odgniataliśmy kolana, ale każdy z nas mógł choć przez chwilę poczuć się Szurkowskim czy Szozdą. Naszym rówieśnikom w odległym Krakowie — przynajmniej tak nam się wydawało — nie było to dane. No i nie mogli palić ognisk. Bo niby gdzie na starym mieście? Właśnie tak, ogień był zarazem największym tabu i największą pokusą mojej młodości.

W kuchni rodzice chowali przede mną zapałki, ale kioski były ich pełne. I nikt nie zakazywał sprzedawać ich dzieciom. Przychodziło się więc do kiosku z dwiema dwudziestogroszówkami w dłoni, z niewinną minką prosiło kioskarkę o paczkę zapałek, a potem, hulaj dusza. Płoną łąki, płoną lasy — zaprószane przez takich gówniarzy jak ja. Najprostszym wynalazkiem był wulkan. Jak robiliśmy wulkany? Budowało się z kilku kamieni piramidkę, wypychało sianem oraz gałęziami i podpalało od dołu. Wulkany dymiły, a niekiedy błyskały językami żywego ognia. Wygrywał ten, czyj wulkan był największy i dymił najmocniej. Wulkany były jednak niczym przy petardach. Najprostsze robiło się z cukru pudru i saletry potasowej. Napychało się tym specyfikiem zakrętkę od wódki, blokowało tekturą, a potem, po wywierceniu kluczem dziury w blaszanej części pocisku, wsadzało do środka zapaloną zapałkę. Petarda leciała jak odrzutowiec nawet sto metrów, zostawiając za sobą smugę dymu. Raz przydarzyła mi się drobna katastrofa, kiedy petarda wpadła sąsiadom do mieszkania, podpalając firankę i powodując lekki pożar. Uciekałem wtedy przed siebie tak szybko i tak daleko, że udało mi się w krótkim czasie dotrzeć do odległej Patagonii. Przesiedziałem w niej, nie wychylając nosa, całą zimę, aż do kolejnej wiosny, kiedy inny koleś przytargał z technikum chemicznego mieszankę nadmanganianu potasu i opiłków żelaza. Ta z kolei mieszanka lubiła buchać jasnym płomieniem. Światło było tak jasne, że mieszkańcy Krakowa plotkowali o zorzy polarnej nad Nową Hutą. Była to osobliwie nasza zasługa. Tomka, moja i niejakiego Stasia, który w pełnej krasie zostanie przedstawiony czytelnikowi nieco później. Zabawne, że po kilku latach cała nasza trójka zagustowała w rock’n’rollu, do którego grania potrzebne niewątpliwie są palce. A wtedy, w naszej epoce kamiennej, robiliśmy wszystko, by je stracić. Cóż, swoje mam w komplecie do dziś.

5.

Przebierałem zapewne nimi czule wtulony w poduszkę, gdy ktoś smęcił mi nad głową rozregulowanym falsetem mruczankę: Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga, chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa... Czasem śni mi się po nocach ta słodka i rzewna pieśń wykonywana a capella przez... O właśnie, przez kogo? Któż zatruł mi dzieciństwo tym cholernym kiczem, o którym kiedyś myślałem, że to piękne i barwne strofy? Z pewnością któraś z kobiet, jakimi byłem otoczony od najwcześ-niejszych czasów, żaden mężczyzna wykonaniem tej pieśni pewnie by się nie zhańbił. Ale która? Mam swoje podejrzenia, ale bez dowodów raczej się nimi publicznie nie podzielę. O dzieciństwie też właściwie opowiadać tu nie chcę, bo odrobinę mnie żenują takie ckliwe klimaty. Dość powiedzieć, że dzieciństwo — zanim połknął mnie jak biblijnego Jonasza wieloryb Nowej Huty — miałem dość szczęśliwe. Rozgrywało się między dwoma biegunami najdłuższej chyba na świecie, bo niemal stukilometrowej huśtawki. Huśtawka była oczywiście emocjonalna, z jednej strony wsparta solidnymi murami starego, królewskiego miasta Krakowa, z drugiej miłym i pachnącym słodko domem dziadków w górnośląskim mieście Zabrzu. Wszystko przez to, że moją mamę wywiało na studia właśnie do Krakowa. Gruntowne studiowanie psychologii uzupełniła wczesnym małżeństwem i szybką ciążą, a że łączenie macierzyństwa ze studiowaniem było dość skomplikowane, już jako osesek trafiłem do domu dziadków na Śląsk. Prawdziwą ojczyzną stał się więc dla mnie przedwojenny Hindenburg. To tam się uczyłem, że kupa i papu, mimo że brzmią podobnie, są jednak czymś innym. To tam po raz pierwszy się dziwiłem, że jeden akt wolicjonalny, a dokładnie akt przyzwolenia, można wyrazić trzema kompletnie różnymi słowami: „tak”, „no” i „ja”. I to tam doznałem pierwszego gwałtu na osobistej wolności, kiedy ścieżkę między domem dziadków a ich cudownym ogrodem zagrodził mi, nie pozwalając przejść, lokalny rozrabiaka, wielki i agresywny rudy kogut. Próbowałem prześliznąć się koło płotu raz i drugi. Sięgnąłem nawet po kij, by tego demona przegonić, ale rzucił się na mnie jak pierzasta furia i mocno poturbował. Uciekłem więc z bekiem do domu, a gdy po chwili wróciłem z uzbrojoną w miotłę babcią, koguta już nie było. Pojawił się znowu, kiedy wracałem z ogródka, i znów dostałem łomot. Pobiegłem z płaczem do domu i ponownie wróciłem z babcią. Koguta znów nie było. I tak przykra rzeczywistość kręciła się jak kołowrotek dzień po dniu, aż któregoś dnia kogut zniknął na dobre, a ja nie miałem pojęcia, co się stało. Jakoś nie umiałem skojarzyć wtenczas pierzastego gwałciciela kur z podwórka ze słodko unoszącym się w powietrzu zapachem rosołu. Byłem też za mały, by wychylając się, dojrzeć jego grube łapy wystające z garnka razem z kawałkiem marchewki, selera i liściem kapusty. Ta wiedza przyszła dużo później wraz z dojrzałością. Dziadkowie byli dla mnie bardzo mili, tym bardziej że zdążyli już wychować czwórkę własnych dzieci i taki pędrak jak ja był dla nich prawdziwym darem z niebios. Mieszkali w pięknej poniemieckiej kamienicy. Mieli przestronną kuchnię, meble rodem z czasów kajzerowskich, odziedziczone po poprzednikach obrazy, a w łazience cudowną, pełną pokręteł żeliwno-miedzianą konstrukcję pieca odpowiedzialnego za ciepłą wodę do wanny, która niezmiennie mnie fascynowała swoją techniczną finezją i skomplikowaniem.

Wielkim narodem zaiste musieli być ci legendarni Niemcy, skoro wymyślili takie cudo — myślałem z szacunkiem i rozrzewnieniem o poprzednich gospodarzach Hindenburga.

Łazienka ładna, owszem, we wszystkim jednak ustępowała miejscu, które stało się na zawsze moim osobistym odpowiednikiem wizji raju. Był to otoczony betonowym płotem ogródek pracowniczy, tuż przy ścianie gęstego, groźnego i pełnego tajemniczych bestii lasu. W ogrodzie kwitło zaś zawsze kwiecie, zwodniczo pachniały bladoróżowe goździki, tęsknie rozkładały skrzydła fioletowe bratki, gdzieś dalej rzucały cień wielkie jak drzewa irysy, drobna maciejka, kilka krzaków porzeczek, agrestu, a pośrodku tego uniwersum strzelało w sam środek kosmosu gigantyczne drzewo gruszy, rodzące co roku słodkie jak miód owoce, które dziadek zdejmował specjalnym instrumentem (kij uzbrojony w metalową obręcz z doczepionym workiem) prosto z gałęzi. To był jego świat. Jego — znaczy dziadka. Ja miałem tam tylko swój kącik. Po tym jak murowany basenik okazał się nie miejscem do kąpania, a zbiornikiem na wodę — została mi tylko maleńka piaskownica.

Budowałem w niej lochy i zamki, a niekiedy więziłem i torturowałem zwierzęta. Pamiętam, jak kiedyś w wydrążonej podziemnej celi przetrzymywałem wyjątkowej urody motyla. Nie złożył zeznań, nikogo nie sypnął, milczał w ogóle jak zaklęty, więc go w końcu wypuściłem. Wzbił się w niebo, tylko po to, by po kilku chwilach zostać pożartym przez polującego nieopodal jeżyka. Płakałem tak głośno, że aż odezwały się z szafy stare skrzypce mojej mamy. Zajrzałem do środka, stały w kącie. Zakurzone, pogięte, ale wciąż w jednym kawałku. Zacząłem na nich brzdąkać. Brzmiały. Skąd miałem wiedzieć, że staną się w jednym prefiguracją i intuicją instrumentu, który kilka lat później symbolizował marzenia, a potem uosabiał największe w życiu szczęście?

6.

Socjalizm zgrabnie udawał system, w którym władza na poważnie dba o proletariacką progeniturę. Budowano więc żłobki i przedszkola, w których rządzili zwykli sadyści. A właściwie w większości panie sadystki. Pewnie tak nie było, ale wciąż wspominam, jak mnie przywiązywano do łóżka i pod karą odebrania klocków zakazywano udawania się łazienki w czasie tzw. leżakowania. Najgorsze było jednak żywienie. Zawsze w nas wciskano coś, czego osobliwie nie lubiliśmy. I właśnie w związku z żarciem przeszedłem w mojej „placówce” do legendy, jako niesforny dzieciak chowający pod dywan wątróbkę. O przykrym zdarzeniu oczywiście bym nie pamiętał, gdyby nie śmiejący się ze mnie po latach ojciec i pewien mały skarżypyta z mojej przedszkolnej grupy. W tej historyjce sprawa ma się tak, iż któregoś dnia mój tata, jadąc autobusem, podsłuchał jegomościa w rajtuzach i za dużym berecie, który opowiadał swojemu ojcu: Tato, a w nasym psedskolu jest taki niegzecny chłopak, który jak nie chce jeść, to chowa wsystko pod dywan. Potem pani znajduje jedzenie i pyta, kto to chował, a on się nie pzyznaje... Na koniec padło moje nazwisko. Jak widać był to perfidny, stalinowski donos, na szczęście skierowany do instytucji relatywnie mało represyjnej. Gdyby na ten przykład relacji wysłuchała straszliwa pani Wiesia, która dyrygowała naszą grupą przedszkolaków, sprawa byłaby poważniejsza. Na moje szczęście opowieści kolesia w rajtuzach wysłuchał mój ojciec, nikomu nie powtórzył, więc mogłem uprawiać swoją akcję sabotażową z wątróbką do końca przedszkola. Do końca też anonimowy, jak legendarny Zorro, człowiek w masce. Przynajmniej tak się czułem.

Podstawówka? Były ich w sumie trzy. Nie to, żeby mnie jakoś nadzwyczajnie często przenoszono, takim kozakiem to nie byłem. Po prostu najpierw przeprowadzali się rodzice, a potem szkoła. Zawsze zresztą ktoś się przeprowadzał, co mieściło się znakomicie w ramach obowiązującej ideologii (istotą filozofii materialistycznych jest — jak wiadomo — ruch), więc braliśmy to wtedy za normę. Z pierwszej szkoły nie pamiętam prawie nic. Z drugiej gęstą atmosferę mobbingu, choć to słowo, podówczas kompletnie nieznane, w żadnej mierze nie oddaje brutalności dnia codziennego, która się za nim kryła. Za mobbing odpowiadała jedna osoba, a konkretnie legendarna w promieniu dobrego kilometra pani P. Główną jej zasługą jest i pozostanie oryginalna, choć typowa na owe czasy metoda wychowawcza.

Otóż pani P. tłukła nas brutalnie między drugą a czwartą klasą najpierw plastikową linijką, potem drewnianą nogą od krzesła, a na koniec czerwoną plecionką, którą pieszczotliwie ochrzciła „Kasia”. Do dziś pamiętam obrzmiałe dłonie i łzy w oczach tych częściej obijanych. Ja zwykle umiałem wykręcić się sianem, dostałem wszystkiego może ze cztery razy. Ale mój kolega i sąsiad, niejaki Gucio, był tłuczony przez przekonaną o słuszności swoich racji panią P. niemal codziennie.

Prawda, był wyjątkowym nicponiem. Buzia mu się nie zamykała. Umazane atramentem palce jakoś samodzielnie — mam prawo sądzić, że bez udziału mózgu — targały koleżanki za warkocze, dłubały scyzorykiem w ławce i ciągnęły słabszych kolegów za ucho. Jednak za każdym razem, kiedy spoczywało na nim oko pani P., Gucio zapadał się w sobie, chował pod ławkę i udawał, że go nie ma. Ale pani P. była sprytniejsza. Pamiętam, jak jej zgrabna dłoń wędrowała w ciemne zakamarki podszycia szkolnej ławki, przez chwilę krążyła jak myszołów w poszukiwaniu ofiary, a potem z gracją wyciągała za ucho szamoczącego się gówniarza. Gucio już wiedział, co go czeka, ale nie histeryzował, nawet zachowywał się z pewną godnością. Wywleczony spod ławki, przeciągnięty w kierunku biurka nauczycielki, był stawiany obok krzesła, zmuszony do wyciagnięcia dłoni, a potem sprawę przejmowała już pałająca dydaktyczną zemstą, gorąca do czerwoności „Kasia”.

Zamykaliśmy oczy. Słychać było tylko świst powietrza, tępe uderzenia i syk rozpaczy biednego Gucia. Kiedy podnosiłem powieki, Gucio, wciąż jeszcze żywy, ale pokonany przez ciało pedagogiczne, wracał zgarbiony do ławki i rzucał pod nosem najgorsze przekleństwa. Pani P. udawała zwykle, że tego nie słyszy, ale pewnego dnia nie wytrzymała, zerwała się z krzesła jak gepardzica, doskoczyła do Gucia i przytargała go z powrotem do biurka. A potem nastąpiła kolejna egzekucja.

Zastanawia reakcja oglądającej ten codzienny spektakl młodzieży. Osobiście żałowałem Gucia, bo był moim sąsiadem i kolegą. Ale czułem też — muszę przyznać — pewien rodzaj ulgi, że to on, nie ja, padał ofiarą rozsierdzonej nauczycielki. Inni koledzy patrzyli na te sceny ze stoickim spokojem lub zastanawiali się nad swoim miejscem w kolejce. Najgorsze były dziewczyny, których oczy pałały zwykle uczuciem głębokiej satysfakcji. Ależ one się cieszyły. Oto jest sprawiedliwa kara. Oto sprawca tylu ich cierpień i strapień, człowiek, który z natarczywością idioty wyżywa się na ich starannie splecionych warkoczach, maże ich wykrochmalone kołnierzyki atramentem, kłuje cyrklem i przezywa podczas przerw, oto ów człowiek (używały solidniejszych określeń) trafia na mocniejszego od siebie. I pada na kolana upokorzony.

7.

Komuś do głowy przyszło, że to przemoc, że nadużycie uprawnień ze strony wychowawczyni? Gdzie tam. Do takich egzekucji przykładaliśmy miarę prostych schematów etycznych. Konfrontacji dobra ze złem, która kończy się, jak się skończyć powinna. Jak stoi w Ewangelii. Jak jest namalowane na ścianach kościołów. Anioł z ognistym mieczem przegania do piekieł brzydkie szatany. Trzepie ich po owłosionych karkach i zsyła do otchłani. Cóż za ulga. Po tej okrutnej ablucji świat będzie piękniejszy i lepszy. Można będzie odetchnąć ze spokojem. Wszyscy więc oddychali, tylko nie Gucio i ja. Lustrowaliśmy zaciętym wzrokiem pomalowany na zielono blat ławki. On poniżony kontaktem z „Kasią”, ja upokorzony faktem, że dzielę ławkę z przestępcą. Patrzyliśmy więc drapieżnie na ten blat. Gdzie jest jeszcze bez skazy? Gdzie można go w zemście walnąć cyrklem albo pomazać atramentem? Ciach, trach i raz jeszcze ciach... A wracając ze szkoły, wymyślaliśmy piekielne męki dla pani P. Wstyd mi nawet dziś przypominać sobie tamte pomysły. Ważne, że żadnego nie wprowadziliśmy w życie, dając naszej okrutnej prześladowczyni przestrzeń do dalszych aktywności w sferze przedpenitencjarnej, jak się miało później okazać. Bowiem trzeba to odnotować, nie wszyscy, ale przynajmniej część z eksterminowanych przez panią P., trafiała później do aresztów i więzień. Niektórzy się wykoleili i weszli w szeregi lokalnego marginesu. I tłukli bliźnich z nie mniejszą zajadłością, jak sami byli tłuczeni.

Po latach zadaję sobie pytanie: „Czy genialna intuicja pani P. po prostu wyprzedzała przyszłe fakty?”. Może tknięta trafnym przeczuciem próbowała zawczasu sprowadzić ich na właściwą ścieżkę? A może było odwrotnie? Odreagowywali jako dorosłe już, silne chłopy prześladowania z dzieciństwa. Mścili się na bliźnich za doznane niegdyś krzywdy. Mścili się namiętnie i systematycznie, prostacko i brutalnie. Od ich razów, ciosów i kopnięć siniały tyłki rówieśnikom pani P., emerytom i nastolatkom. Siniały, aż wpadały w granat, a nawet czasem krwawiły. Do momentu, kiedy w proces obijania włączali się panowie w błękitnych czapkach z otokiem, zwani popularnie psiarnią. Wtedy bicie się kończyło i zaczynały odsiadki. Osobiście — znów to muszę przyznać — nie byłem obijany jakoś nadzwyczaj ciężko, więc nie będę inicjatorem nowohuckiej wersji #MeToo. Ale gdyby można było zeskrobać nieco patyny z pomniczka pani P., zrobiłbym to z przyjemnością.

Najważniejszą była trzecia ze szkół, na osiedlu Kolorowym. Nosiła dumny numer 103, co ją sytuowało relatywnie blisko liczby 102, a czym było sto dwa, nikomu nie trzeba było tłumaczyć. Ów legendarny czołg z serialu o pancernych miał zresztą swojego brata bliźniaka, który dumnie prężył lufę przy ulicy Demakowa, pilnując lokalnego oddziału stowarzyszenia ZBoWiD. Nigdy nie zapomnę zderzeń pokoleniowych, których tam doznawaliśmy z kolegami. Oto wdrapując się na żelazną skorupę tanku IS (czyli Józef Stalin) — 2, słyszeliśmy przejmujący świst jakiegoś przygłuchego dziadka: „Złazić mi natychmiast gówniarze, to czołg bohater!”. Przechodziło się wtedy na drugą stronę wieżyczki, a zanim przykuśtykał na tę stronę dziadek, my byliśmy znów po stronie przeciwnej. I tak w koło Macieju. W końcu wycieńczony kombatant wzywał ponurego portiera, ten zdejmował pasek i wrzeszcząc strasznie, rzucał się na czołg, ale nas już na nim nie było.

Wróćmy jednak do szkoły. W sumie dość nudna, miała jeden wspaniały atut, długie lastrykowe parapety. Używaliśmy ich jako torów do ścigania się złożonymi z kartki papieru bolidami. Za napęd służyły własne płuca, a reszta przychodziła z wyobraźni. Byliśmy Nikim Laudą i Ayrtonem Senną, Sobiesławem Zasadą i jego alter ego — Markiem Stanisławem Varisellą, który ukończył słynny rajd Monte Carlo, prowadząc syrenę 101 (obciach, nieprawdaż?). Ja swój bolid widziałem jednak w stajni Ferrari, co zresztą wypisane było na jego kokpicie grubą czerwoną kredką. W przerwach między licznymi wyścigami uczyliśmy się odrobinę, co pozwoliło jakoś ukończyć tę fantastyczną szkołę i dostać się do liceum. W tymże udało mi się zdobyć całkiem erudycyjne wykształcenie i po raz pierwszy w życiu się zakochać, co doskwierało jak przykry ból zęba przez następnych kilka lat. Byliśmy w klasie świetną paczką dziewczyn i chłopaków, pełną energii i fantazji, wybieraliśmy się na gęsto zakrapiane wycieczki szkolne, a jesienią do okolicznych PGR-ów na wykopki. Tłukliśmy się na przerwach i wyczynialiśmy liczne psikusy. Do bardziej niewinnych należało pomalowanie wiosną 1981 roku kolorowymi farbami mordy gipsowego Lenina (za co oberwało nam się od dyrektora), aż do działań z pogranicza hard core’u, jak zrzucenie pięćdziesięciokilogramowego worka cementu z dachu szkoły na zielonego malucha, zaparkowanego przed wejściem. Afera była na sto fajerek. Jakaś składka po stronie rodziców. I tak dalej. Wtedy też, po wysłuchaniu duetu akustycznych gitar w wykonaniu kolegów z równoległej klasy, zamarzyłem o swoim instrumencie. A że, całkiem po nietzscheańsku, życie miałem za dynamiczną emanację mocy, pragnienie szybko zamieniłem w czyn. Gitara powoli się materializowała.

8.

Oto więc jest, niemal pod ręką. Fantastyczna konstrukcja półpudła, z roku 1973, Defil Carioca, jak imię dziewczyny z serialu, w której wszyscy się kochaliśmy, zanim zrozumieliśmy, czym jest żywa erotyka. Czy intuicja seksu może się zdarzyć wcześniej? Zanim nastolatek pojmie, gdzie, jak i co uwiera? Oj, uwierało nas wszystko, aż nazbyt, tu i tam, między eksplozją a ukojeniem, po cichu, tak samo pewnie intensywnie i tak gorąco jak innych, na wszystkich kontynentach świata. „Łapy na kołdrę”, jak na obozie harcerskim, „chłopaki do namiotów”, krzyczeli instruktorzy, kiedy czmychaliśmy do łóżek, zostawiając same sobie rozgrzane do czerwoności młode kobiety.

— Wrócisz? — pytała rozogniona szesnastolatka, od której ust odkleiła mnie nagle ostra dyspozycja komendanta.

— Zrobię, kotku, co będę mógł — szeptałem i gnałem w noc, przeciskając się pod płachtą namiotu w wilgoci i chłodzie.

— Wróć! — krzyczała. — Wróć!

A ja miałem już tylko nadzieję, że prześlizgnę się jakoś przez ciemność nocy do swojej pryczy, która — choć brutalnie twarda — niosła z sobą słodką obietnicę spokojnego i łagodnego snu.

Seks? Jaki seks, do cholery. Nie chciało się wracać do leżanki wybranej, bo znów trzeba by słuchać jakichś przedszkolnych zwierzeń, nudnych historii, albo gadania o fryzurach koleżanek.

Był rok 1980. Przynajmniej trzy lata po punk-rockowej rewolucji w Londynie. Faceci z agrafkami na twarzach, z barwnym irokezem rządzili światem. Młodzież z Nowego Jorku czy Londynu słuchała Ramones, Sex Pistols, czy Buzzcocks. W świecie emerytów królował jazz i jakieś zramolałe kapele w stylu Stonesów czy Beatlesów. Odkrywanie tych ostatnich ofiarowane nam było dużo później. A u nas? Komunizm i indywidualizm splecione z sobą jak dwa walczące węże. Schyłkowy, obmierzły, rozpadający się bolszewizm był po jednej stronie medalu.

Byliśmy skazani na szkołę, ta zaś — mimo wszystko — była częścią systemu. A w szkołach wciąż odbywały się akademie ku czci, chodziło się ze szturmówkami na uroczystości z okazji rocznicy rewolucji październikowej, stało pod pomnikami, choć był to czysty rytuał. Nikt weń nie wierzył, ani funkcjonariusze partyjni, ani nauczyciele, którzy gonili nas na te spędy, ani my sami. Stosunek piętnastolatków do tej celebry wyrażał się najpełniej smarkaniem w czerwone szturmówki albo ostentacyjnym pocieraniem ich płótnem spodni na wysokości czterech liter. Czy ja też tak robiłem? Nie, trudno mi na ten temat fantazjować. Byłem zbyt grzeczny, zbyt dobrze wychowany, ale moi koledzy z robotniczych rodzin nie mieli oporów. Wykonywali ten gest na tyle głośno i wyraziście, że pilnujące młodzieży nauczycielki, sycząc z palcem przyłożonym do ust, nieustannie nas uspokajały. Awantur z tego nigdy nie było, więc i skrupuły nie pojawiały się zbyt często.

Elektryczna gitara była na szczycie marzeń każdego z nas, a zwłaszcza moich i Tomka. Mieć taki instrument. Dotykać jego strun. Tłuc weń kostką, jak robili to Hendrix, Page, czy Angus Young z AC/DC. Doprowadzać do wycia rozklekotane piecyki czy tłumy fanów. Perspektywa odległa jak myśl o zbawieniu. Kiedy, gdzie, i skąd na to pieniądze?

Miałem gitarę. Wspominam ją z czułością, ale chyba przesadną, bo była niewielkim i mało wdzięcznym instrumentem o cichym i stłumionym brzmieniu. Ale wygrywałem na niej pierwsze chwyty, pierwsze melodie, komponowałem piosenki, których muzyczne dzieci miały w marzeniach wynieść autora na sceny świata i wyżyny list przebojów. Nie lubiłem jej dźwięku. Próbowałem go jakoś, jeśli nie ożywić, to przynajmniej zmodyfikować, by brzmiał, choć z natury cicho, to przynajmniej oryginalnie. Nakleiłem na pudło meblarską okleinę. Pudło rezonowało jeszcze ciszej, ale za to z jakąś posępną, zduszoną barwą. Do gry klasycznej instrument przez te przeróbki nie nadawał się zupełnie, ale za to riffy wychodziły z niego chwalebne. Krótka jednak była kariera tego pokracznego instrumentu. Szybko wymieniłem się z kolegą Bodzikiem P., który miał znacznie lepszą gitarę, większą, z szerszym gryfem, ale z pękniętą płytą czołową. Namówiłem go na wymianę, zgodził się. Łatwiej było mi grać, a szeroką szczelinę pęknięcia wypełniłem klejem do drewna. Moja kariera rozwijała się więc, postęp — motor historii — nadał jej dzięki nowemu instrumentowi wyjątkowego przyspieszenia. Rodziły się nowe piosenki, ale wciąż byłem daleko od swoich najsłodszych marzeń.

9.

W otwartych przestrzeniach wyobraźni pędziłem więc w stronę zawrotnej kariery gwiazdy rocka z nieokiełzaną prędkością. Jakiś problem był za to z Tomkiem. Mimo że z tej samej gliny, różnymi byliśmy jednak golemami. Mnie mądry rabin wszczepił w serce bibułkę z hasłem: goń, króliku, goń. Jemu jakąś inną, bez tak oczywistej dyspozycji. Do kiedy nie ruszaliśmy się z podwórka pod blokiem, byliśmy jak bliźniacy, ale kiedy trzeba było przejść przez ulicę, Tomek zwykle się zatrzymywał. Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi, smolistymi oczami i dawał do zrozumienia, że ani drgnie.

Właściwie, po co wychodzić poza osiedle? A co tam jest lepszego? Ciekawszego? Czułem w tym jakąś cholerną sprzeczność.

— Jak chcesz zrobić karierę, siedząc na tym zadupiu?

— To nie jest zadupie.

— A co?

— To nie jest zadupie! — powtórzył z jakimś dziwnym akcentem w głosie. Z jednej strony pobrzmiewała w nim duma, z drugiej, dość banalny stupor.

— OK, zadupie może i nie — starałem się być mniej ostentacyjny — ale to nie jest kurwa Londyn, gdzie zaczęła się kariera Pink Floyd. Ani Liverpool, gdzie Beatlesi, ani nawet Nowy Jork.

— No nie.

— Więc musisz wychylić nos z tego podwórka, żeby z niego wyjść. Najpierw nos, a potem ty. Kumasz?

Nie kumał. Trzymała go za nogi Nowa Huta. Nie, nie dam rady, nie mogę, nie umiem, boję się. Nie poradzę sobie, nie pofrunę, bo nie mam skrzydeł.

— Ja też nie mam! — tłumaczyłem jak komu mądremu — ale chce mi się latać. Rozumiesz, mam taki plan i nikt mi go z głowy nie wybije. Wręcz odwrotnie. Chwytam młotek i naparzam nim do chwili, kiedy ambitne plany ułożą się w prostą i oczywistą ścieżkę, z której zboczyć już się nie da.

— Gitara to jedno, ale szkoła drugie.

— Czyli co?

Wiem, o czym mówiłem. Dla mnie było oczywiste, że najpierw podstawówka, potem liceum, a po maturze studia. Tomek jakoś nie był całkiem przekonany. Miał pewność, że prosto po ósmej klasie naturalnym zbiegiem okoliczności trafi do zawodówki.

— Człowieku, masz talent! — krzyczałem. — Nie dla ciebie pieprzone tokarki, klucze francuskie i cała reszta tego żelaznego gówna. Patrz na swoje palce, są stworzone do gry, nie do przybijania gwoździ.

— Tak sądzisz?

— Ja to wiem. Patrzę i widzę.

— A ja patrzę i nie widzę.

— To patrz lepiej. Kurwa mać!

Momentami chciało mi się płakać.

— Sam nie dojdę do tych szczytów, o których marzymy. Rusz się, chłopie. Musimy pójść razem.

Uwierzył. Wystartował po podstawówce do technikum budowlanego. Dostał się bez trudu. Kogoś ujął urodą, kogoś inteligencją, jeszcze kogoś innego tymi barwnymi motylimi skrzydłami, które wciąż rozkładały się przed ludzkim wzrokiem na jego życzenie. Moje liceum i jego technikum odrobinę nas zdystansowało, ale wciąż socjalistyczna rzeczywistość sklejała nas jak magnesy. Tomek przychodził do mnie wieczorami, a ja czytałem mu głośno wiersze. Czyje? Cholera, nie pamiętam, ale musiał to być Harasymowicz, którego kochałem za chagallowskie wiersze o cerkwiach i fruwających aniołach; był nasz niechciany, nowohucki ojciec, Andrzej Bursa, ale i Grochowiak, którego miałem (zanim odkryłem Herberta) za poetę największego i najważniejszego, i który szczeniaki takie jak my zagarniał ogonem metafory głęboko pod dywan. Jak bardzo chciałem być jak on. Pisać najlepsze teksty do najlepszych numerów komponowanych przez Tomka, jak bardzo chciałem. Niemniej, przynajmniej w tamtych czasach, umiejętność zapanowania nad słowem wciąż mi przysparzała trudności. Byliśmy lekko szaleni. Pamiętam, jak wraz z Tomkiem i kilkoma jeszcze kolegami z podwórka dewastowaliśmy mieszkanie niejakiego Kalopa. Tenże Kalop był nieco powolny, nie miał ani uroku, ani talentu Tomka, za to bardzo pragnął się kolegować z modnymi chłopakami z podwórka. Ja tam nie byłem za modny, ale Kalop upatrzył mnie sobie jako odrobinę mniejszego od siebie jełopa.

— Pasujemy do siebie, prawda?

Co miałem powiedzieć? Że jest kompletnym baranem? Upośledzonym nieukiem i analfabetą?

— Tak — odpowiadałem uprzejmie, choć zdawkowo, ale i to dawało Kalopowi tyle radości, że zapraszał do domu, włączał na cały głos stereo i przy wrzaskliwym numerze grupy Judas Priest „United” zaczynał swój taniec. Taniec godowy Kalopa polegał na tym, że to wielkie chłopisko skakało z tapczanu na fotel, z fotela na drugi fotel, potem na kolejny tapczan, biurko i znów fotel. Ktoś tak sprytnie porozstawiał w salonie rodziców Kalopa meble, że można było okrążyć pokój, nie dotykając podłogi. Tapczan więc jęczał, fotele skrzypiały, biurko rzęziło, a ekstatycznie wrzeszczący Kalop (a my za nim) jak furia przetaczał się po tym wesołym miasteczku, zostawiając za sobą zerwane sprężyny, drzazgi i powszechne zniszczenie. Cóż, przyjaźń kosztuje.

10.

Zauważam to dopiero dzisiaj, ale Tomek jakoś gorzej ode mnie, a nawet Kalopa radził sobie również z rzeczywistością materialną. Jego tata wracał co dzień zawiany z kombinatu, zawadzając po drodze o bar „Marten”, potem kładł się na łóżku przed telewizorem i coś tam oglądał. Co? To nie miało znaczenia. Byle obrazki się ruszały. Pamiętam tę powtarzającą się co dzień scenę dokładnie, bo kreacja, która ją uświetniała była wyjątkowa i charakterystyczna. Mocno łysy pan zakładał klapki, rozciągnięte dresowe spodnie i grubo pleciony podkoszulek, przez który sterczały kłaki jego owłosionej piersi i ramion. Zapalał sporta, łakomie się zaciągał, by po chwili pozbyć się z mocno już wtedy pokiereszowanych płuc potężnych chmur dymu. Sine kłęby unosiły się jak skrzydła Ikara pod sam sufit i pchane siłą rotacji powietrza przekierowywały powoli w stronę uchylonego okna, by wypłynąć na zewnątrz. Pokój Tomka, nie więcej niż dwa na pięć metrów, był obok. Kiedy go odwiedzałem, przykładał palec do ust, dając do zrozumienia, że nie należy budzić ojca ani mu przeszkadzać. Obowiązywała w tej kwestii pełna zgoda, a jej efektem była zwodnicza cisza, która pozwalała nam odpływać w krainy marzeń i legend, snuć plany i nadzieje, jakbyśmy dysponowali kłębem nici Ariadny. Siadaliśmy więc cicho, cichutko na jego wersalce i zastanawialiśmy się, skąd wziąć pieniądze, by kupić wymarzoną gitarę. W tej kwestii zawsze przejawiałem więcej inwencji. Pomysły mnożyły się więc w mojej głowie jak stada królików. Najpierw był chrzan. Zrobimy fortunę na chrzanie, zakomunikowałem pewnego razu i wysłałem mojego kolegę po niezbędną w tym celu niewielką łopatkę — saperkę.

— Skąd ją wziąć? — jęknął.

— Nie wiem, pomyśl, może ktoś ma.

— Ale kto?

— Gdybym wiedział, tobym ci powiedział.

Poszedł szukać. Wrócił po godzinie.

— Nikt nie ma.

Baran... — pomyślałem i poszedłem do sąsiada z drugiego piętra, który saperkę z pewnością miał, bo w wojsku tym się właśnie zajmował, był saperem. Miał oczywiście i pożyczył.

Sprzęt więc był, a i opakunek z jakiejś starej gazety.

Następnego dnia wcześnie rano czmychaliśmy jak zające przez dwupasmową ulicę i torowisko do opuszczonej bazy transportowej naprzeciw mojego bloku. Czuliśmy się jak komandosi. Przeskoczyć przez ulicę, jak w filmie, potem do płotu, skok przez siatkę, i jesteśmy na miejscu. Tylko czujność była potrzebna, by nie dać się złapać wąsatym strażnikom. Wyszło zupełnie inaczej. O ile pokonanie ulicy i torowiska nie przysporzyło nam kłopotów, o tyle ja, zaczepiwszy się o drut na płocie, zawisłem bezradnie i Tomek musiał mnie przepychać, zgrzytając przy okazji zębami, że jestem kluchą i łajzą, i nic z całej operacji nie będzie, bo ktoś nas zauważy i zawezwie milicję. Nic o dziwo się nie zdarzyło. Miasto wciąż spało, oddychając głęboko przemysłowymi dymami jak co dzień. Wystarczyła chwila i zanurzyliśmy się w wysoką trawę dawnej bazy transportowej, szukając liści chrzanu, i zanim odeszła poranna mgła, zanim uniosły się w górę ostatnie skrawki sukni różanopalcej jutrzenki, zobaczyliśmy je w najpiękniejszej szafirowej krasie — tysiące.

— Jesteśmy bogaci! — wykrzyczałem, a Tomek patrzył na mnie zdziwionymi, otwartymi jak okna w domu kultury oczami.

Rzuciliśmy się do kopania. Ja wskazywałem miejsca, on dobierał się do korzeni. Poprzemysłowa, przesiąknięta olejami silnikowymi ziemia była twarda, ale chrzan był bujny, głęboko zakorzeniony, więc musieliśmy się bardzo wysilać, by dać mu radę. Nie minęła jednak godzina, kiedy na rozłożonej gazecie piętrzył się już spory stos korzeni. Pracowaliśmy jednak jak natchnieni dalej. Koło dziewiątej było tego chrzanu już pewnie z pięć kilo.

— Na dziś wystarczy — zawyrokowałem — teraz na targ.

Targowisko było nieopodal, w Bieńczycach. Babiny spod nowohuckich wsi sprzedawały tam pietruszkę i jajka. Stanęliśmy obok nich. Na rozłożonej szeroko gazecie rzuciliśmy pęczki powiązanego gumką od majtek chrzanu. Schodził jak złoto. Do dziś nie wiem do końca dlaczego. Prawda, byliśmy jedynymi z tym chrzanem na placu. Może sezon jeszcze się nie zaczął. Też tego nie wiem, podobnie jak i innych rzeczy. Na przykład, dlaczego ten chrzan rósł tak bujnie w przesyconej olejem ziemi. I dlaczego kupowali to gówno ludzie w celach konsumpcyjnych, skoro wiedzieli, że żyją w najbrudniejszej, najbardziej zanieczyszczonej dziurze na świecie, gdzie samo oddychanie grozi śmiercią lub trwałym kalectwem, a co dopiero spożywanie czegokolwiek, z chrzanem na czele. Zresztą do dziś mnie dziwi ta przedziwna, irracjonalna skłonność przedstawicieli mojego gatunku do przyspieszania własnego zgonu.

11.

Chrzan nie uczynił nas milionerami, więc trzeba było szukać innych sposobów na sfinansowanie kupna gitary. Pewnym wyjściem był handel widokówkami nieopodal kościoła o ciężkiej bryle, który konsekrował w 1977 roku sam najświętszy na świecie biskup, Karol Wojtyła. Kościół nazwano nie wiedzieć czemu Arką Pana i był swobodną wariacją na temat podobnego projektu spłodzonego dużo wcześniej przez słynnego architekta Le Corbusiera. Wątpię, by wielki Szwajcar miał pojęcie o istnieniu kościoła w Bieńczycach (zmarł tuzin lat wcześniej), za to wiedzieli o nim francuscy i włoscy turyści, którzy zwalali się oglądać świątynię jak stonka ziemniaczana na kartoflane pola Galicji. Autobusy wypluwały więc setki podróżników ze słonecznej Italii i wtedy pojawialiśmy się my — lokalne dzieciaki — oferując kupione w kiosku pocztówki z wizerunkiem bożego domu. Włosi dawali się nabrać i brali je od nas za pięćdziesiąt czy sto lirów, a my te zebrane grosze wymienialiśmy potem na dolary. Fortuny na tym zrobić się nie dało, ale za to jak pachniały kupione w Pewexie Marlboro! Cóż to był za dym, cóż za rozkosz. I jakie samopoczucie! Ameryka! — myśleliśmy o sobie, boże krówki. Przed Bożym Narodzeniem jeździło się pod miasto po jemiołę. Jeśli ktoś nie wie, czym jest jemioła, to tłumaczę. To wiecznie zielony pasożyt o podługowatych liściach i białych owocach o lepkim soku, stworzony przez Boga, by nie dać spokoju drzewom w rodzaju dębów, lip, akacji, klonów, a nawet swojskich jabłoni czy grusz. Otóż owoc jemioły przenoszony przez ptaki najpierw się przylepia, a potem wgryza w zdrowe konary, czerpiąc zeń soki i siły życiowe. Zakorzenia się, wrasta w miękkie drewno swoimi szponami i niszczy je aż do śmierci obojga. Bardzo to niesprawiedliwe dla drzew, więc wiedzeni jakimś elementarnym odruchem moralnym staraliśmy się w końcu grudnia je od potwornego pasożyta uwolnić. Właziło się na drzewo z piłką do drewna, chwytało jemiołę, obcinało przy samej gałęzi i rzucało na ziemię. Kilkanaście większych okazów i ekipa mogła przytulić na placu targowym całkiem niezłą gotówkę. Żyła złota na pierwszy rzut oka, ale tylko na pierwszy. Problem z jemiołą był taki, że nasza żyła złota, a zarazem przeciwnik, rosła wysoko nad ziemią i trzeba było małpiej zręczności i sporej odwagi, by dorwać się do okazalszych sztuk. Ile się przy tym kości połamało, ile kręgosłupów, ilu amatorów łatwej kasy odjechało na sygnale do okolicznych szpitali, ilu nie wróciło do domu, tego nie sposób policzyć. My z Tomkiem działaliśmy na cwaniaka. Jechało się więc co roku do innej wioski z kieszeniami wypchanymi gotówką. Wędrowało pod szkołę lub okoliczny sklep, gdzie podpierało ścianę kilku lokalnych obszczymurów, i korzystało z ich uprzejmości. A początek był zwykle taki:

— Już nie wiem, co z tą kasą robić... — mówiłem na głos.

— To kupmy skrzynkę piwa — odpowiadał Tomek.

— Ale nam nie sprzedadzą.

— Może tu sprzedadzą?

— Nie, będą chcieli dowodu. Mają fioła na punkcie tych niepełnoletnich.

— Może ktoś nam kupi...

Tych kilka słów wzbudzało zwykle zainteresowanie stojących nieopodal gamoni, którzy też by coś wypili, ale nie mieli za co.

— To może my kupimy — odzywał się najodważniejszy.

— Nie, pojedziemy gdzie indziej.

— A co tu robicie?

— Handlujemy jemiołą.

— O, u nas jest dużo jemioły.

— Naprawdę? — udawaliśmy idiotów.

— Kurna... jest jej hektar.

— A gdzie?

— Tu za sklepem na drzewach.

— To chętnie kupimy.

No i tamci byli w raju. W te pędy gonili do najbliższej lipy i na wyścigi wdrapywali się na drzewo, najczęściej zapominając o potrzebie przenegocjowania ceny. Po dłuższej chwili mieliśmy przed sobą całe pęki narwanej jemioły i przychodził najtrudniejszy moment — płacenia. Wygrzebywaliśmy tych kilkanaście złotych i oferowaliśmy zbieraczom. Owszem, można było dostać w gębę, ale zwykle zadowalali się tymi groszami, bo można było za nie kupić kilka tanich win, a my objuczeni jemiołą wracaliśmy na znane już doskonale targowisko, by po sprzedaży całości towaru rzeczywiście wypychać sobie kieszenie banknotami. Problem z jemiołą był jeden i poważny. Jako towar par excellence sezonowy sprzedawała się tylko przez kilka dni w roku. Ale i tak chwaliliśmy Boga, że było to możliwe. Wszystkie zresztą roboty, których się imaliśmy, nosiły piętno sezonowości: chrzan, podobnie jak i zbiór porzeczek w lecie, grzyby jesienią, jemioła w grudniu, a wiosną pączki pierwiosnków, których siedlisko znalazłem w pewnym ściśle tajnym i niedostępnym dla innych miejscu. A na co dzień? Kiepsko. Nie miałem zbyt wielu pomysłów, przynajmniej do momentu, kiedy moje pokolenie nie przeprowadziło skutecznej inwazji na giełdy płytową i książkową.

12.

Opowiadam o chrzanie i jemiole, jakby to była esencja życia, a esencją było przecież coś całkiem innego. Liczyła się przede wszystkim, ponad wszystko i jedynie, wyłącznie muzyka. Radio, szczególnie radiowa Trójka zawłaszczona jak prywatny folwark przez facetów w stylu Kaczkowskiego, Gaszyńskiego czy Manna, dawało tylko to, na co oni mieli ochotę.

Wyznaczeni przez władzę, wyposażeni w grube paszporty z pieczątką „na wszystkie kraje świata”, jeździli regularnie do Londynu po płyty, kupowali to, co im wpadało w ucho i odtwarzali w autorskich programach w radiu. To był właśnie ów indywidualizm, sympatyczny rewers komunizmu, gdzie odpowiednio upełnomocniona i uposażona jednostka mogła dyrygować całym pokoleniem zgodnie z tym, co w jej w głowie bądź uszach buczało.

Tak więc mieliśmy szansę polubić garażowe Budgie, o którym w Albionie niemal nikt nie słyszał. Sami muzycy zresztą rzeczonej walijskiej kapeli nie mogli uwierzyć po przyjeździe do Polski, że są światowymi gwiazdami, bo ciągnęły na ich koncert tłumy, jakby przyjechali Floydzi czy Stonesi. Taki był magiczny wpływ Kaczkowskich, Gaszyńskich i im podobnych. To przez nich nie dowiedziałem się w tamtych czasach, kim byli Allman Brothers, The Who, czy Funkadelic (Parliament), choć muzycy ci zasługi mieli dla świata nie mniejsze, a nawet odrobinę większe niż Budgie. Niech mi wybaczą owi wielcy twórcy narodowych gustów tę gorzką kroplę słusznej krytyki. I tak jestem im wdzięczny, bo dzięki nim w polskim radiu leciało coś więcej niż popisy radzieckich szansonistów, czy artystów z NRD, przy których nawet Helena Vondráčková ze swoim kretyńskim „Malowanym dzbankiem” brzmiała jak Tina Turner. A więc na dłuższą metę czapki z głów, kłaniam się wam z szacunkiem, bo to dzięki waszemu wysiłkowi wychowywałem się nieco bliżej nowoczesności od kolegów z takiego na przykład Rostowa nad Donem.

Było więc radio. Było również trochę płyt. Na rozklekotanym gramofonie z piezoelektryczną wkładką słuchaliśmy zajechanego na śmierć singla z „Laylą” w wykonaniu tajemniczych Derek and the Dominos, którzy — tak wtedy nam się wydawało — okradli z piosenki legendarnego Erica Claptona. Osobiście czułem w tym jakąś oczywistą podłość rządzących nami komunistów, ale była to tylko intuicja, w sumie niczym niepoparta, bo mocno porysowany winyl miał na sobie anglojęzyczną nalepkę firmy Polydor. Skąd Tomek wytrzasnął to cudo? Wtedy nie było to do końca jasne. Mój przyjaciel coś bredził o ciotce w Kanadzie, ale dziś tego — w związku z zaistniałymi okolicznościami — już nie wyjaśnię. Ja też miałem piezoelektryka i kilka pocztówek dźwiękowych w spadku po rodzicach. Najbardziej rozczulał nas utwór „Anna Maria” Seweryna Krajewskiego, przy którym obaj płakaliśmy jak bobry, po pierwsze w uznaniu urody tej pieśni o rzewnej estetyce, po wtóre, w hołdzie dla niewątpliwego geniusza, którym wydawał nam się wtedy Krajewski, niepozorny facet o mocno odstających uszach i zrośniętych na czole, grubych, czarnych brwiach (po odpowiedź na pytanie, co myśli o tym niepokojącym zaburzeniu pisarz Camilo José Cela, odsyłam do jego powieści „Mazurek dla dwóch nieboszczyków”).

Można więc nie wyglądać, a być wielkim muzykiem — to dawało prawdziwą nadzieję takim nowohuckim obszarpańcom jak my.

Napisać pieśń, która leżałaby przynajmniej na półce obok „AnnyMarii”, którą dałoby się usłyszeć w radiu, którą zechciałby wysłuchać i zagrać Kaczkowski czy Gaszyński. Takie były marzenia w tamtych czasach, nasze marzenia.

13.

Nieszczęściem i szczęściem zarazem naszych czasów jest fotografia. Niegdyś jej rolę odgrywało malarstwo. W tej dziedzinie najlepiej mieli królowie, bogaci kupcy i prostytutki. Królów malowano z powodów oczywistych, bo kogo niby miano malować w czasach, gdy rządzili królowie. Każdy poważny władca miał na swoim dworze jakiegoś Velázqueza, van Dycka albo Holbeina, a ten walcząc o codzienną kromkę chleba z masłem i kubek podłego wina, naparzał pędzlem po płótnie od rana do wieczora, portretując króla, jego żonę, dzieci, metresy, a nawet dworskie karły, na których mógł się wyżyć naprawdę do woli, bo w malowaniu tych pokrak nie obowiązywały żadne konwenanse (popatrzcie na „Los bufones” Velázqueza). Równie fajnie mieli kupcy niderlandzcy, a nawet fajniej, bo portrety mogli zamawiać u prawdziwych geniuszy, jak Rembrandt van Rijn, Vermeer czy Rubens. W kontaktach z tymi mistrzami liczyła się tylko kasa. Znów pryskały konwenanse, więc odziedziczyliśmy jako ludzkość po tamtych czasach pokaźną kolekcję brzydaków i pajaców, którzy wkradali się do pracowni ówczesnych mistrzów tylko dzięki brzęczącej monecie. Jeszcze inna sprawa jest z pannami lekkich obyczajów. Jak wiadomo, malarze zawsze potrzebowali modelek. Pchały się więc przed sztalugi na wyścigi blondynki i rude, brunetki bądź damy o nieokreślonym kolorze koafiury, wyścig zaś wygrywały te nie całkiem niedotykalskie, fundując malarzom perspektywę wdzięcznego połączenia miłego z pożytecznym. W ten sposób miały szansę zaistnieć królowe płócien już w epoce Francisca Goi, a na Montmartre była to stała praktyka. Mistrzem był w tej sztuce oczywiście Henri Toulouse-Lautrec, ale nie mniejsza plejada niezbyt cnotliwych dziewcząt przewija się przez pracownie i płótna Gauguina, Soutine’a, van Gogha czy Modiglianiego. Wszyscy kochali te panie, one kochały mistrzów, a ślady tego uczucia widnieją nie tylko na ścianach nobliwych muzeów, ale również w intymnych biografiach artystów i dokumentacji medycznej ich chorób. Tyle o malarstwie. Od kiedy wynaleziono fotografię, proces uwieczniania przedmiotów i postaci stał się dostępny szerszym masom, a nawet najbardziej durnym egzemplarzom naszego gatunku, do których niewątpliwie zaliczaliśmy się z Tomkiem około szesnastego roku życia. Nie wiem, czyj to był aparat i nie wiem, kto robił zdjęcia, choć sam instrument rysuje się w mojej pamięci dość szczegółowo. Był dzieckiem radzieckiej myśli technicznej, czego dowodzi nędzna jakość zdjęć (FED czy Smiena, zabijcie mnie, nie jestem pewien). Prócz dobrej optyki brakowało mu również światłomierza i lampy błyskowej. Model pewnie lata sześćdziesiąte, w tamtych czasach był jednak skarbem. Ale najważniejsze są w tym wątku opowieści same zdjęcia. Dokumentują pierwszy koncert efemerycznej grupy rockowej Zlew, bo tak nazwaliśmy formację, która miała w naszych marzeniach przeorać rynek muzyki progresywnej i mózgi milionów fanów na całym świecie. Sesja odbywała się w moim pokoju, gdzie skutecznie zaciągnęliśmy zasłony, by odizolować się od przaśnego nowohuckiego otoczenia i stworzyć złudzenie jakiegoś taniego londyńskiego klubu. Tomek z fajką w zębach przebiera palcami po gryfie rozklekotanej gitary klasycznej marki Jolana. Na głowie ma mój filcowy kapelusz z czerwonym otokiem po dziadku, na nosie czarne okulary, które nazywano wtedy „lenonkami”. Całości kreacji dopełnia za duża granatowa marynarka z kościelnych darów. Mój przyjaciel pozuje na Jimmy’ego Page’a, lidera Led Zeppelin, którego nigdy nie widział, ale domyślając się, że nieodłącznym atrybutem artysty jest jakaś naturalna niechlujność, próbuje (bez trudu) być właśnie taki. Ja przeciwnie, z czymś na kształt mikrofonu w prawej ręce (kabel od odkurzacza?) robię za wokalistę. A że fascynowała mnie wtedy legenda punk rocka, moja kreacja jest zupełnie inna. Obcisła bluzka w kwiaty mojej mamy, zaczesane na irokeza włosy, olbrzymie słoneczne okulary i gruba warstwa kredy wokół ust miała mnie upodobnić do... Do kogo właśnie? Do dziś nie mam pojęcia. Internetu w tamtych czasach nie było. Dostępu do kolorowych pisemek z Zachodu też. Oferta polskiej prasy w tym względzie była raczej uboga. Dziś widzę w tej kreacji jakieś dziwne pomieszanie estetyk Petera Gabriela i Johnny’ego Rottena z Sex Pistols, Klausa Meine’a i Pete’a Schelleya, choć przyznam szczerze, wszystko było improwizacją i taką już na zawsze pozostanie. Tych kilka zdjęć to była oczywiście tylko sesja zdjęciowa. Nic tak naprawdę wtedy nie graliśmy. Ale muzyka też się zdarzała. W pierwszym wydaniu za całe instrumentarium służyła rakietka do badmintona i ułożony z garnków do gotowania zestaw perkusyjny.

W wersji dojrzalszej rozklekotana gitara akustyczna i cichy szept wokalisty w kiblu na pierwszym piętrze mieszkania numer trzy, na jednym z nowohuckich osiedli. Przytachałem dziadkowego grundiga, by zarejestrować dla potomnych iście doorsowską improwizację. Tomek zagrał jakiś zgrabny motyw gitarowy, a ja śpiewałem: Rozrasta się haniebnie ruda purpura, jak łuna nad Hanoi. Miasto gaśnie. Weźcie latarnie do rąk, weźcie lampy i karabiny... Nie mam niestety tej taśmy. Nagrania znikają w tumanach czasoprzestrzeni równie szybko, a może jeszcze szybciej niż kontury rzeczywistości na papierze fotograficznym. Te ostatnie zaś płoną w porażonych słońcem zaułkach czasu w takim tempie, że popiół nawet nie zostaje, by nie wspomnieć o uwiecznionych rzekomo na nich postaciach.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki