Kłopoty Wyraju - Michał Jankowski - ebook + audiobook

Kłopoty Wyraju ebook i audiobook

Jankowski Michał

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy wiesz, że istnieje świat, którego obecności ludzie nawet nie podejrzewają? To świat duchów, bogów i stworzeń ze słowiańskiego folkloru, ukryty tuż pod powierzchnią codzienności.

Na jednym z podwarszawskich osiedli zostaje znalezione ciało młodej rusałki. Leszy, Lech Dębski, zostaje wezwany, by rozwikłać to zagadkowe morderstwo. To, co wygląda na zwykły akt przemocy, okazuje się pierwszym krokiem w mrocznej intrydze prowadzącej do Jaromroku – końca świata, gdzie Perun zmierzy się z Welesem w ostatecznej bitwie.

Kiedy na ulicach pojawiają się kolejne ciała, Dębski odkrywa, że stoi w obliczu siły przewyższającej wszystko, co znał. W towarzystwie Waldka Utopca, prastarego Peruna, tajemniczej Zorzy i innych postaci ze słowiańskiego panteonu, Dębski rozpoczyna wyścig z czasem, by powstrzymać apokalipsę.

Czy koniec świata będzie końcem, czy początkiem nowej ery? Kto pociąga za sznurki w tej mrocznej grze?

Wejdź do świata, gdzie słowiańskie bóstwa i mityczne stworzenia żyją tuż obok nas. „Kłopoty Wyraju” to pełna napięcia mieszanka miejskiej fantastyki i kryminału, która wciągnie Cię od pierwszej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 45 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,5 (53 oceny)
33
14
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JadziaTUczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Kryminał, ale w innej oprawie. Ciekawie, z czarnym humorem i słowiańską fantazją. Fajne.
00
Sushi85

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
caharin7

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam słowiańskie klimaty,mam nadzieję że będą dalsze książki
00
Siljen

Dobrze spędzony czas

Trochę chaotyczna, ale ciekawa. Świat słowiański przedstawiony bardzo dobrze. Polecam.
00
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę dobra
00

Popularność




Ty­tuł: Kło­poty Wy­raju. Świat się koń­czy, bo­go­wie wra­cają

Co­py­ri­ght © Mi­chał Jan­kow­ski, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Marta Kładź-Ko­cot

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-986-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: mo­ni­ka­imar­cin.com

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Wy­raj – w mi­to­lo­gii sło­wiań­skiej to na­zwa świata, który we­dług wie­rzeń po­wstał po wy­klu­ciu się z ko­smicz­nego jaja. Mówi się, że na po­czątku był pu­sty ocean i w jego wo­dach pły­wało ol­brzy­mie jajo. W pew­nym mo­men­cie roz­biło się, a z niego wy­szło wszystko, co ist­nieje – zie­mia, niebo, słońce, księ­życ, gwiazdy oraz wszel­kie istoty żywe.

Ku­rza Łapka to jedną z tych spe­lun, które przy­cią­gały od­wie­dza­ją­cych za­pa­chem hi­sto­rii. Na pierw­szy rzut oka miej­sce to wy­glą­dało jak re­likt mi­nio­nej epoki. Wnę­trze, które lata świet­no­ści miało za sobą, było prze­siąk­nięte dy­mem pa­pie­ro­so­wym i sta­rym al­ko­ho­lem wąt­pli­wej le­gal­no­ści. W głębi sali stał bar z ciem­nego drewna, nad któ­rym wi­siały rzędy pó­łek peł­nych bu­te­lek z róż­nymi trun­kami. Blat baru był wy­śli­zgany od nie­zli­czo­nych łokci, które opie­rały się o niego przez lata. W kilku jego miej­scach wid­niały wy­pa­lone ślady po pa­pie­ro­sach. Przy­tłu­mione oświe­tle­nie zma­to­wia­łych ża­ró­wek le­d­wie da­wało radę prze­bi­jać się przez pół­mrok. At­mos­fera, choć gę­sta, nie wy­da­wała się nie­przy­ja­zna. Była ra­czej jak stary koc, który mimo stę­chłego za­pa­chu i plam na­dal ofe­ro­wał po­czu­cie kom­fortu.

Go­ście Ku­rzej Łapki byli rów­nie nie­zwy­kli jak samo miej­sce. Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­dział strzy­goń, nie­wy­soki i krępy, z du­żymi, owło­sio­nymi dłońmi, które mocno ści­skały ku­fel piwa. Jego oczy, ukryte pod krza­cza­stymi brwiami, uważ­nie ob­ser­wo­wały oto­cze­nie. Obok niego przy­cup­nęła wil­ko­łaczka, aku­rat te­raz w ludz­kiej po­staci. Jej błysz­czące oczy zdra­dzały be­stię cza­jącą się tuż pod po­wierzch­nią. Da­lej, w rogu sali, w cie­niu, sie­działy trzy ru­sałki. Ich piękne, ale nie­po­ko­jąco zimne twa­rze sku­pione były na grze w karty. Śmiały się ci­cho, a ich śmiech przy­po­mi­nał szmer stru­mie­nia. Za ladą stała wła­ści­cielka przy­bytku. Raz po raz rzu­cała ostrze­gaw­cze spoj­rze­nia w stronę kłó­tli­wych go­ści. Jej dło­nie, choć po­marsz­czone jak kora sta­rego drzewa, spraw­nie na­le­wały ko­lejne trunki.

W pew­nym mo­men­cie przy po­je­dyn­czym sto­liku pod ścianą roz­legł się dźwięk te­le­fonu. Za­ska­ku­jąco gło­śny, wbił się w at­mos­ferę baru, przy­cią­ga­jąc spoj­rze­nia go­ści.

– Dęb­ski – po­wie­dział za­chryp­nięty głos. – Tak. Gdzie? – za­py­tał, mru­żąc oczy. – Wiem, gdzie to jest. Będę w ciągu go­dziny. – Na­ci­snął czer­woną słu­chawkę i wło­żył te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni płasz­cza, po czym rzu­cił na blat zwi­tek bank­no­tów i ener­gicz­nym kro­kiem ru­szył do wyj­ścia.

* * *

Na pe­ro­nie sta­cji War­szawa Słu­że­wiec stał lekko przy­gar­biony męż­czy­zna. Jego syl­wetka wta­piała się w za­pa­da­jące po­woli ciem­no­ści. Zno­szony kasz­kiet skry­wał w cie­niu sta­lo­wo­szare oczy i twarz na­zna­czoną głę­bo­kimi zmarszcz­kami. Wy­sta­jące spod czapki si­wie­jące włosy oraz broda do­da­wały mu ele­gan­cji. Nie zmie­niały tego ani luźno za­wią­zany kra­wat, ani skry­wany pod płasz­czem stary gar­ni­tur. Lech Dęb­ski wy­glą­dał tro­chę jak bez­domny po wi­zy­cie u do­brego fry­zjera. Sty­lowo, ale jego twarz na­dal no­siła ślady prze­ży­tych lat i ży­cio­wych kon­fron­ta­cji.

Męż­czy­zna śle­dził wzro­kiem smugi świa­teł rzu­cane przez re­flek­tory nad­jeż­dża­ją­cego po­ciągu Ko­lei Ma­zo­wiec­kich. W za­my­śle­niu ob­ra­cał na ma­łym palcu pier­ścień z sym­bo­lem za­tar­tym przez czas. Cze­kał, aż drzwi ostat­niego wa­gonu za­trzy­mają się do­kład­nie tam, gdzie stał. Zmę­czo­nym spoj­rze­niem ob­ser­wo­wał po­tok po­dróż­nych, wy­le­wa­jący się ze środka na pe­ron. Wy­sia­da­jący zda­wali się go nie za­uwa­żać, jakby był dla nich nie­wi­doczny. Ota­cza­jący go szmer roz­mów prze­rwał na­gle kon­duk­tor, prze­cią­głym gwizd­nię­ciem zwia­stu­jąc od­jazd. Dęb­ski w ostat­niej chwili wsko­czył do środka, tuż przed tym, jak drzwi za­mknęły się z sy­kiem za jego ple­cami.

W wa­go­nie usiadł sam, jak naj­da­lej od po­dró­żu­ją­cych z nim lu­dzi. Spod pół­przy­mknię­tych po­wiek ob­ser­wo­wał prze­wi­ja­jące się za oknem kra­jo­brazy. Po­ciąg su­nął le­ni­wie po to­rach, wy­da­jąc cha­rak­te­ry­styczne dźwięki. Mia­rowy stu­kot kół, ryt­miczny jak bi­cie me­cha­nicz­nego serca, dzia­łał ko­jąco. Dęb­ski po­trze­bo­wał tego. Po­zwa­lało mu to ze­brać my­śli. Od dawna już nie zo­stał we­zwany do mor­der­stwa.

Spo­kój jego po­dróży zo­stał gwał­tow­nie prze­rwany przez roz­ka­pry­szone dziecko. Ma­lec, który wsiadł ra­zem z matką na ko­lej­nej sta­cji, chyba po­sta­wił so­bie za punkt ho­noru uniesz­czę­śli­wie­nie za­równo matki, jak i wszyst­kich pa­sa­że­rów. Wrza­ski i nie­okieł­znane za­cho­wa­nie dzie­ciaka ska­czą­cego po ca­łym prze­dziale przy­cią­gnęły uwagę Dęb­skiego. Spoj­rze­nia chłopca i męż­czy­zny spo­tkały się. W tej krót­kiej chwili, w re­flek­sie świa­tła od­bi­tym w szy­bie, Dęb­ski uka­zał swoje praw­dziwe ob­li­cze le­śnego de­mona. Oczy ma­lu­cha roz­sze­rzyły się w nie­mym prze­ra­że­niu, po czym uciekł wtu­lić się w matkę, co le­szy skwi­to­wał lek­kim uśmie­chem.

W miarę zbli­ża­nia się do sta­cji Nowa Iwiczna po­ciąg za­czął zwal­niać. Gwizd ha­mul­ców od­bi­jał się echem od ota­cza­ją­cych sta­cję bu­dyn­ków. Drzwi wa­gonu otwo­rzyły się, wpusz­cza­jąc do środka od­głosy do­bie­ga­jące ze sta­cji. Nowa Iwiczna przy­wi­tała Dęb­skiego sym­fo­nią dźwię­ków ty­po­wych dla ta­kich pod­war­szaw­skich miej­sco­wo­ści. Gwar roz­mów, prze­ry­wany gwizd­kiem kon­duk­tora, mie­szał się z war­ko­tem sil­ni­ków sa­mo­cho­dów cze­ka­ją­cych na otwar­cie prze­jazdu. Le­szy przy­sta­nął na ubo­czu, skry­wa­jąc dło­nie w kie­sze­niach i prze­szu­ku­jąc ich za­ka­marki. Na­ma­cał pal­cami nóż sprę­ży­nowy, no­tes, w któ­rym lu­bił za­pi­sy­wać kłę­biące mu się w gło­wie my­śli, małą dłu­go­pi­sową la­tarkę i to, czego szu­kał – stary od­twa­rzacz MP3. Je­den z pierw­szych mo­deli. Taki, na któ­rym każdą z ulu­bio­nych pio­se­nek na­le­żało wpierw pie­czo­ło­wi­cie za­pi­sać, aby móc zo­ba­czyć ty­tuł i wy­ko­nu­ją­cego utwór ar­ty­stę. Z wprawą ko­goś, kto prze­żył erę ana­lo­go­wych dźwię­ków, Dęb­ski roz­plą­tał długi prze­wód słu­cha­wek i we­tknął je so­bie do uszu. Ekran urzą­dze­nia roz­świe­tlił się na krótką chwilę, uka­zu­jąc na­pis: „per­fec­t_o­bjaz­do­we­_nie­me­_kino”. De­tek­tyw na­chy­lił się nad sta­rym urzą­dze­niem i wci­snął przy­cisk „play”. W słu­chaw­kach roz­brzmiały pierw­sze dźwięki roc­ko­wego kla­syka.

– Nie py­taj mnie – wy­chry­piał ci­cho pod no­sem, nu­cąc ra­zem z wo­ka­li­stą. – Wiem tyle, co i ty. – Jego głos współ­brz­miał z dźwię­kami gi­tary. – Po­ga­niam dzień i nie śni mi się nic – kon­ty­nu­owali wspól­nie.

Nogi pro­wa­dziły go przed sie­bie, przez za­tło­czony pe­ron. Tłum po­dróż­nych roz­cho­dził się we wszyst­kie strony, za­to­piony cał­ko­wi­cie w co­dzien­nych spra­wach. Dęb­ski po wyj­ściu ze sta­cji skie­ro­wał się w prawo. Szedł w dół, wzdłuż ulicy Kra­sic­kiego. Wie­czorne świa­tło lampy ulicz­nej rzu­cało jego długi cień na nowo wy­re­mon­to­waną ścieżkę z brud­no­nie­bie­skiej kostki bru­ko­wej. Wy­sy­pany na nią piach chrzę­ścił z każ­dym kro­kiem pod jego bu­tami. Sznur sa­mo­cho­dów, cią­gnący się po jego le­wej stro­nie, ru­szył le­ni­wie, gdy tylko unio­sła się za­pora prze­jazdu. Świa­tła re­flek­to­rów roz­bły­ski­wały na po­wierzchni ulicy wil­got­nej od pa­da­ją­cego desz­czu. W miarę jak Dęb­ski od­da­lał się sta­cji, zbli­żał się do, jak po­my­ślał z prze­ką­sem, urba­ni­stycz­nego eks­pe­ry­mentu, któ­rego nad­rzęd­nym ce­lem wy­da­wało się być wci­śnię­cie każ­dego me­tra kwa­dra­to­wego ziemi pod za­bu­dowę. Bez względu na lo­gikę, es­te­tykę czy zwy­czajną ludzką przy­zwo­itość. Kiedy skrę­cił w prawo, w jedną z bocz­nych uli­czek, z da­leka zo­ba­czył osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Oto­cze­nie spra­wiało przy­tła­cza­jące wra­że­nie. Po­mimo że ulice i chod­niki za­cho­wy­wały praw­nie do­zwo­loną sze­ro­kość, wy­so­kie ogro­dze­nia ob­sa­dzone tu­jami na­ci­skały na prze­chod­nia, krad­nąc prze­strzeń i świa­tło.

Od razu roz­po­znał ten, do któ­rego zmie­rzał. Ba­ner z na­pi­sem: „Ni­gdy wię­cej nie ku­pił­bym tego domu”, su­ge­ru­jący nie­kom­pe­ten­cję de­we­lo­pera, nie po­zo­sta­wiał złu­dzeń. Bu­dy­nek znaj­do­wał się na końcu zwar­tej, sze­re­go­wej za­bu­dowy. Fa­sada, utrzy­mana w ja­snych, choć sztucz­nych od­cie­niach kre­mo­wego, zda­wała się zle­wać z są­sied­nimi bu­dyn­kami, two­rząc wra­że­nie jed­no­li­tego ma­sywu. Za­krzy­wiona alejka pro­wa­dziła do wej­ścia, po­nad któ­rym uwagę przy­ku­wały wą­skie okna. Za­bu­rzone pro­por­cje prze­strzeni i nie­zdar­nie usta­wione la­tar­nie uliczne, rzu­ca­jące wą­tłe świa­tło na mo­krą kostkę bru­kową czy wspólny par­king, gdzie sa­mo­chody stały za­le­d­wie parę cen­ty­me­trów od sie­bie, pod­kre­ślały po­rażkę w pla­no­wa­niu osie­dla. Za­miast uro­kli­wych zie­lo­nych za­kąt­ków wi­doczne były tylko płyt­kie be­to­nowe kwiet­niki. Naj­wy­raź­niej cię­cie kosz­tów, szyb­kość bu­dowy i brak es­te­tyki wy­zna­czały tu współ­cze­sne stan­dardy piękna.

Na ten wi­dok Dęb­skiego za­wsze ota­czała aura gorz­kich my­śli. W jego pa­mięci prze­wi­jały się ob­razy mi­nio­nych cza­sów. Pa­mię­tał, jak wielcy bo­go­wie sło­wiań­scy prze­cha­dzali się po świe­cie. Gdy Mo­kosz, bo­gini płod­no­ści, opie­ko­wała się zie­mią, a Pe­run, bóg pio­ru­nów, na­peł­niał wo­jow­ni­ków swą mocą. Po la­sach i na po­la­nach tań­czyły ru­sałki, nie­gdyś tak bli­skie jego sercu.

Dęb­ski czuł się uwię­ziony w no­wo­cze­snym świe­cie. Miej­sca kultu, święte gaje, gdzie daw­niej czczono bo­gów, za­mie­niły się w be­to­nowe ulice i wszech­obecną sza­rugę. Był nie­mym świad­kiem, jak pra­stare lasy ustę­pują miej­sca współ­cze­snym mia­stom, a po­tężne rzeki zo­stały ujarz­mione przez be­to­nowe tamy. Obec­ność bo­gów była wciąż nie­za­prze­czalna, lecz le­d­wie wy­czu­walna. Nie miała już tej sa­mej mocy.

„Ja pier­dolę, kurwa” – za­klął w du­chu le­szy, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. W my­ślach dzi­wił się zwy­kłym lu­dziom. – „Prze­cież to był tęt­niące ży­ciem i nie­okieł­znane miej­sce. Wiem, że siłą rze­czy mu­simy się ukry­wać wśród lu­dzi. W końcu pod la­tar­nią jest naj­ciem­niej. Ale ja­kim cu­dem oni dali się za­mknąć w tych klat­kach? Kie­dyś, jak pa­trzy­łeś przez okno, to wi­dzia­łeś świat. Te­raz wi­dzisz tylko okno są­siada”. – Jego my­śli to­nęły w na­ra­sta­ją­cym desz­czu, kiedy szyb­kim ru­chem wy­cią­gnął rękę, żeby za­dzwo­nić.

Drzwi otwo­rzył wła­ści­ciel domu, rów­nie ar­cha­iczny jak Dęb­ski, acz­kol­wiek no­sząca się w bar­dziej za­cho­waw­czym stylu. Lata spę­dzone na ziemi spra­wiły, że umiał do­sko­nale wta­piać się w oto­cze­nie. Przed le­szym stał te­raz nie­mal ste­reo­ty­powy Po­lak. Miał lekko przy­długi nos, bladą skórę w od­cie­niu kawę ze zbyt dużą ilo­ścią mleka i lekko si­wie­jące włosy, gładko za­cze­sane do tyłu. Do­kład­nie ogo­lona twarz do­da­wała mu tro­chę klasy, o ile można tak po­wie­dzieć o kimś, kto nosi fla­ne­lową ko­szulę w kratę wpusz­czoną w ciemne je­ansy. Na no­gach miał pu­chate kap­cie. Wy­róż­niały go na pewno bla­do­nie­bie­skie oczy, które pa­trzyły na świat z ja­kąś dziwną cie­ka­wo­ścią, jed­no­cze­śnie głę­boko coś ukry­wa­jąc. Na pal­cach dłoni spo­czy­wa­ją­cej na klamce mi­gnął pier­ścień z sym­bo­lem przy­po­mi­na­ją­cym coś na kształt kła. Wą­pierz na­dal ema­no­wał pew­nym ma­gne­ty­zmem, cho­ciaż lata świet­no­ści miał już za sobą.

– Wi­tam pana le­szego – po­wie­dział, ob­da­rza­jąc go­ścia cie­płym uśmie­chem. – To ja zgła­sza­łem na Cen­tralę. Ra­do­wój Za­wi­sław­ski – do­dał, wy­cią­ga­jąc dłoń na przy­wi­ta­nie.

– Le­szek wy­star­czy – od­parł Dęb­ski, od­wza­jem­nia­jąc uścisk.

– Oczy­wi­ście. Roz­gość się, Leszku, pro­szę – od­po­wie­dział wą­pierz, roz­kła­da­jąc sze­roko ręce. – Ale nie zdej­muj bu­tów, na­prawdę. Tu i tak brudno, zresztą za­raz się prze­mo­puje, jak bę­dzie trzeba, ża­den kło­pot. Może we­zmę płaszcz i na­kry­cie głowy? – za­py­tał.

Dęb­ski wrę­czył mu bez słowa kasz­kiet, po­zo­stał jed­nak w roz­pię­tym płasz­czu. Jego wzrok od­ru­chowo lu­stro­wał wnę­trze. Było ta­kie współ­cze­sne. Do­okoła białe, po­zba­wione cha­rak­teru ściany. Schlud­nie usta­wione me­ble wy­glą­dały jak go­towe do se­sji zdję­cio­wej, prze­zna­czo­nej do naj­now­szego nu­meru ko­lo­ro­wego ma­ga­zynu. Ka­napa przy­po­mi­nała bar­dziej sztukę współ­cze­sną niż coś do sie­dze­nia. Biel kon­tra­sto­wała z czar­nymi do­dat­kami, jakby świeżo wy­ję­tymi z pu­dełka. Wy­strój był per­fek­cyjny i zu­peł­nie zde­hu­ma­ni­zo­wany.

– Nie wiem, Leszku, czy pa­mię­tasz – cią­gnął Ra­do­wój – ale my już się kie­dyś spo­tka­li­śmy. W Łomży. Po­mo­głeś wtedy wy­ja­śnić pewne nie­po­ro­zu­mie­nie.

– Fak­tycz­nie. – Dęb­ski przyj­rzał się go­spo­da­rzowi do­kład­niej. – To było w ty­siąc osiem­set trzy­dzie­stym czy trzy­dzie­stym pierw­szym? Nie­bez­pieczne czasy. Mało bra­ko­wało, a skoń­czył­byś na stryczku jako po­dej­rzany o szpie­go­wa­nie na rzecz Ro­sji. No ale było, mi­nęło – po­wie­dział, mie­rząc wzro­kiem go­spo­da­rza. – Wi­dzę, że do­brze się trzy­masz. Nie po­sta­rza­łeś się na­wet o rok.

– Dieta. – Wą­pierz uśmiech­nął się po­god­nie.

– To gdzie jest ta na­sza gwiazda wie­czoru? – rzu­cił Le­szy, roz­glą­da­jąc się po miesz­ka­niu.

– W piw­nicy. Tędy. – Go­spo­darz po­dą­żył przo­dem, wska­zu­jąc go­ściowi drogę. – Te drzwi w końcu ko­ry­ta­rza, po le­wej.

– Nie spo­dzie­wa­łem się piw­nic na ta­kim no­wym osie­dlu. – Dęb­ski ru­szył do drzwi i po­cią­gnął za klamkę.

Drzwi uchy­liły się lekko i le­szy skrzy­wił się nie­znacz­nie, gdy do jego noz­drzy do­biegł wy­raźny za­pach wil­goci i stę­chli­zny.

 – Za­lewa je, że tak pach­nie? – za­py­tał, zer­ka­jąc do środka.

– Aj, kur­czę, daj spo­kój. Na za­mó­wie­nie spe­cjal­nie ro­bi­łem. Do­pła­ci­łem jak za żyto. My, wą­pie­rze, lu­bimy ta­kie po­miesz­cze­nia – tłu­ma­czył go­spo­darz. – Py­ta­łem, upew­nia­łem się, czy na pewno bę­dzie do­brze za­izo­lo­wana. Czy su­cho bę­dzie, py­ta­łem. „Tak, oczy­wi­ście”, za­pew­niał mnie de­we­lo­per i po­patrz – kon­ty­nu­ował na jed­nym wde­chu – od pierw­szego dnia się woda zbiera. Taka wil­goć, że po ty­go­dniu mi się ru­sałki za­lę­gły – wes­tchnął ciężko. – Prze­pra­szam, że na­rze­kam, ale mo­men­tal­nie się za­pa­lam. To na­dal draż­liwy te­mat.

– Ro­zu­miem – mruk­nął Dęb­ski, wy­pró­bo­wu­jąc je­den po dru­gim ko­lejne włącz­niki świa­tła.

– Do ru­sa­łek to się na­wet przy­zwy­cza­iłem – cią­gnął da­lej go­spo­darz. – Za­wsze to raź­niej. Jest do kogo bu­zię otwo­rzyć, po­roz­ma­wiać. Pra­cu­jemy i tak w róż­nych po­rach, głów­nie się mi­jamy. No a te­raz to… – Wą­pierz za­wie­sił głos.

– Gdzie tu się włą­cza świa­tło? – wtrą­cił Le­szy z lekką iry­ta­cją.

– Ża­rówka jest wy­krę­cona. Chyba przez tę wil­goć cią­gle ja­kieś spię­cia były, prze­pa­lało je – tłu­ma­czył się lekko za­kło­po­tany go­spo­darz.

– Nie­ważne – wes­tchnął Dęb­ski, się­ga­jąc do kie­szeni płasz­cza po la­tarkę.

Le­szy za­czął wolno scho­dzić krę­tymi dę­bo­wymi scho­dami. De­ski pod jego sto­pami skrzy­piały z każ­dym kro­kiem. Ni­kłym świa­tłem la­tarki oświe­tlał so­bie drogę. Wzro­kiem błą­dził po po­kry­tych grzy­bem be­to­no­wych ścia­nach oraz sta­lo­wych, de­li­kat­nie za­rdze­wia­łych ru­rach.

Gdy schody się skoń­czyły, Dęb­ski sta­nął mocno na ziemi i wy­pro­sto­wał się z ulgą. Jego oczom, przy­zwy­cza­ja­ją­cym się po­woli do pa­nu­ją­cych wkoło ciem­no­ści, uka­zało się miej­sce zbrodni. Sku­pił świa­tło la­tarki na bla­dym ciele ru­sałki. Jej por­ce­la­nowa skóra kon­tra­sto­wała z ciem­no­ścią oto­cze­nia. Blond loki, roz­rzu­cone bez­ład­nie wo­kół głowy, stwo­rzyły coś na kształt au­re­oli. Mar­twe ciało le­żało na zim­nej pod­ło­dze w ka­łuży bru­nat­nej po­soki. Lech po­chy­lił się nad cia­łem, z na­my­słem wchła­nia­jąc każdy szcze­gół. Na ciele ofiary wid­niały ślady nie­daw­nej prze­mocy. Jego dło­nie za­drżały nie­znacz­nie, gdy de­li­kat­nie eks­plo­ro­wał kon­tury ob­ra­żeń.

– Mu­siała zo­stać ude­rzona czymś cięż­kim lub z na­prawdę dużą siłą – po­wie­dział sam do sie­bie.

Po­je­dyn­cza rana z tyłu głowy wska­zy­wała na szybką i gwał­towną śmierć. Ru­sałka była boso, ubrana je­dy­nie w kusą nocną ko­szulę. Obej­rzał jej dło­nie, szcze­gól­nie wni­kli­wie ob­ser­wu­jąc palce, ale pod pa­znok­ciami nie zna­lazł nic, co wska­zy­wa­łoby na ślady walki.

– Zna­łaś tego, co to zro­bił, prawda? – bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał.

Wtedy jego uwagę zwró­cił pe­wien szcze­gół. Ru­sałka miała na ser­decz­nym palcu pra­wej dłoni pier­ścień. Nie by­łoby w tym nic dziw­nego, wszy­scy z ich świata no­szą ta­kie ozdoby, żeby móc się ła­twiej roz­po­zna­wać na­wza­jem w świe­cie lu­dzi. Jed­nak pier­ścień, który no­siła ofiara, miał wy­gra­we­ro­wany sym­bol kła, a nie ty­pową dla ru­sa­łek kro­plę rosy. Dziew­czyna mu­siała umrzeć kilka go­dzin wcze­śniej, bo Dęb­ski miał te­raz pro­blem ze ścią­gnię­ciem ozdoby z jej ręki. Stę­ka­jąc, si­ło­wał się dłuż­szą chwilę z na­puch­niętą, sztyw­nie­jącą dło­nią, za­nim udało mu się zdjąć pier­ścień.

– Cie­kawe… – wy­szep­tał, cho­wa­jąc go do kie­szeni.

Wy­pro­sto­wał się i za­czął roz­glą­dać po piw­nicy. Błą­dził świa­tłem la­tarki po pod­ło­gach i ścia­nach, szu­ka­jąc ja­kich­kol­wiek po­szlak.

– Kurwa! – Zdzi­wie­nie wy­mie­szane z prze­stra­chem mi­mo­wol­nie wy­rwało mu okrzyk z gar­dła, gdy ci­szę prze­rwał nie­spo­dzie­wany dźwięk.

W prze­ciw­le­głym ką­cie sie­działa druga ru­sałka. Sku­lona, tu­ląca ko­lana pod brodą, tkwiła tam nie­ru­chomo jak ka­mień. Jej skóra, rów­nie por­ce­la­nowa jak u ofiary, ema­no­wała ko­biecą de­li­kat­no­ścią. Dłu­gie ciemne włosy opa­dały fa­lami na na­gie ra­miona. Po­liczki na­zna­czone miała śla­dem sa­mot­nych łez, spły­wa­ją­cych z sze­roko otwar­tych oczu. W spoj­rze­niu dziew­czyny wid­niała mie­szanka zło­ści i smutku. Ob­ci­słą su­kienkę, którą miała na so­bie, zdo­biły wio­senne kwiaty, tak kon­tra­stu­jące z po­nu­rym wnę­trzem piw­nicy. Młoda ru­sałka miała w so­bie ja­kieś me­lan­cho­lijne piękno. Jej zie­lone oczy, wy­glą­da­jące za­pewne w świe­tle dnia jak ta­fla spo­koj­nego je­ziora, spo­tkały się z oczami Dęb­skiego. Przez chwilę męż­czy­zna nie mógł ode­rwać od niej spoj­rze­nia. Wpa­try­wał się w mil­cze­niu, ma­jąc wra­że­nie, jakby już kie­dyś się spo­tkali. Ci­szę prze­rwał w końcu jej le­d­wie sły­szalny od­dech, spla­ta­jący się z cięż­kim od­de­chem le­szego.

– Kim je­steś? – za­py­tał, kiedy w końcu wy­rwał się z krót­ko­trwa­łego le­targu.

– Ru­sałką – wy­szep­tała dziew­czyna, uno­sząc dłoń i po­ka­zu­jąc zdo­biący ją pier­ścień z wy­gra­we­ro­waną na nim kro­plą.

– Tyle to wi­dzę – po­wie­dział Dęb­ski, sta­ra­jąc się od­zy­skać kon­trolę nad sy­tu­acją. – Ro­zu­miem, że się zna­ły­ście? – do­dał, świe­cąc jej świa­tłem la­tarki w twarz.

– Jara jest moją sio­strą. To zna­czy… była… – po­pra­wiła się ru­sałka.

– Ty ją zna­la­złaś? – za­py­tał.

– T-tak, ze­szłam na dół i już tu tak le­żała – wy­ja­śniła dziew­czyna, a ko­lejna łza spły­nęła jej po po­liczku.

– Już do­brze – po­wie­dział bar­dziej przy­ja­znym to­nem. – Wyjdźmy stąd.

Wie­dział, że te­raz ni­czego wię­cej się od niej nie do­wie. Zwłasz­cza tu­taj. Sta­nie nad zwło­kami sio­stry w naj­mniej­szym stop­niu nie za­chę­cało do roz­mów. Chwy­cił ją de­li­kat­nie za dłoń i po­pro­wa­dził w kie­runku scho­dów, oświe­tla­jąc drogę. Pu­ścił ru­sałkę przo­dem. Pa­trzył, jak wspina się po stop­niach. Każdy jej ruch był prze­peł­niony gra­cją i zmy­sło­wo­ścią.

– Ja jesz­cze rzucę ostatni raz okiem na piw­nicę. – Od­chrząk­nął, kar­cąc się w du­chu za bieg wła­snych my­śli.

Wró­cił na dół, by po­now­nie obej­rzeć miej­sce zbrodni. Ob­szedł je do­kład­nie, ob­ser­wu­jąc za­ka­marki w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, co mo­gło mu umknąć. Poza go­łymi, po­kry­tymi grzy­bem ścia­nami i pod­łogą, na któ­rej spo­czy­wało ciało, nie było tam nic war­tego uwagi. Zo­ba­czył kilka sta­rych, sple­śnia­łych kar­to­nów, po­ła­mane krze­sło i parę pu­stych pu­szek po far­bie. Dęb­ski zdjął swój płaszcz i de­li­kat­nie na­krył nim zwłoki mło­dej ru­sałki.

Drzwi od piw­nicy otwo­rzyły się nie­malże bez oporu, jakby miesz­ka­nie chciało go przy­wi­tać z otwar­tymi ra­mio­nami. Go­spo­darz cze­kał na nich do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, zu­peł­nie jakby przez ten czas nie po­ru­szył się na­wet o cen­ty­metr.

– I jak? – za­py­tał z tro­ską. – Co my­ślisz, Leszku? Ni­czego nie ru­sza­li­śmy przed twoim przy­by­ciem.

– My­ślę, że mo­głeś po­wie­dzieć, że ktoś czeka na dole. – Dęb­ski ru­chem głowy wska­zał na młodą ru­sałkę.

– Prze­pra­szam naj­moc­niej, z tego wszyst­kiego sam już nie wiem, gdzie mam głowę. To Lud­miła, sio­stra Ja­ro­miły. Ona ją zna­la­zła, bie­dac­two – po­wie­dział wą­pierz, pa­trząc ze współ­czu­ciem na dziew­czynę. – Idź, ko­chana, do kuchni. Zro­bię ci cie­płej cze­ko­lady. Roz­grze­jesz się tro­chę, co? – do­dał, roz­ma­so­wu­jąc jej plecy. – Prze­mar­z­łaś na pewno na dole. Od rana tam sie­dzisz.

– Wiesz coś o tych dwóch? – za­py­tał Dęb­ski ści­szo­nym gło­sem, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem ru­sałkę, która bez słowa ru­szyła w kie­runku kuchni.

– Nie­zbyt dużo, nie­stety. Miesz­kają ze mną od nie­dawna. Sio­stry, a różne jak ogień i woda. Lud­miła to do­bre dziecko, za­wsze uśmiech­nięta, pra­co­wita. Tu­taj nie­da­leko w Żabce do­ra­bia, na­wet za­kupy sama cza­sem zrobi. Pierw­sza za­pyta, jak noc mi­nęła. A Jara… no cóż. Ją mało wi­dy­wa­łem.

– Tamta z piw­nicy spo­ty­kała się z kimś, ktoś do niej przy­cho­dził? – do­py­ty­wał le­szy.

– Jak mó­wi­łem, wy­cho­dzi­łem no­cami, więc na­wet nie wiem, czy ktoś je wtedy od­wie­dzał – tłu­ma­czył Ra­do­wój.

– Świet­nie – od­parł Dęb­ski z prze­ką­sem. – Do­kąd wła­ści­wie wy­cho­dzisz? – za­py­tał. – W cen­trali mó­wili, że wy­kła­dasz. Kul­tu­ro­znaw­stwo?

– Sla­wi­stykę – do­pre­cy­zo­wał wą­pierz. – Ale to dużo za­chodu. My­ślisz, że ła­two wam­pi­rowi po­ka­zać się w dzień na uczelni? Ka­pe­lusz, szal, oku­lary prze­ciw­sło­neczne, no i go­dzinę mu­szę się sma­ro­wać kre­mem z fil­trem. Dla­tego sta­ram się pro­wa­dzić zdalne za­ję­cia i na­gry­wać go­towe wy­kłady. Cza­sem udzie­lam ko­re­pe­ty­cji po no­cach. No i do­ra­biam w ca­ło­do­bo­wej bi­blio­tece uni­wer­sy­tec­kiej. Same chał­tury. – Wą­pierz mach­nął ręką lek­ce­wa­żąco.

– Pan pro­fe­sor – po­ki­wał głową le­szy. – Przy­naj­mniej wia­do­mo­ści masz z pierw­szej ręki. Pie­nią­dze pew­nie marne. Z tego, co pa­mię­tam, kie­dyś ży­łeś jak pan.

– Co zro­bić. Każdy żyje, jak może. – Wą­pierz uśmiech­nął się lekko. – Bo­go­wie za­dbają – do­dał, skła­nia­jąc głowę.

– Z pew­no­ścią – przy­tak­nął Dęb­ski su­cho. – Spójrz na to – do­dał, wrę­cza­jąc roz­mówcy pier­ścień.

– Po­wie­dział­bym, że ko­biecy, cho­ciaż może uni­sex… – ana­li­zo­wał wą­pierz. – Mu­siał na­le­żeć do strzygi.

– Masz oko do bi­żu­te­rii – wtrą­cił le­szy.

– Do męż­czyzn, któ­rzy ją no­szą. – Ra­do­wój spoj­rzał le­szemu w oczy z dziw­nym bły­skiem.

– Co do strzyg. Od­wie­dzają was ja­kieś? – za­py­tał le­szy, nie spusz­cza­jąc wzroku.

– Na pewno nie mnie. – Go­spo­darz za­pe­rzył się. – Ja, Ra­do­wój Za­wi­sław­ski, je­stem wam­pi­rem wyż­szym. Nie zni­żył­bym się. A poza tym, co to ma do rze­czy? – za­in­te­re­so­wał się.

– Trupa w piw­nicy, to ma do rze­czy – od­parł ob­ce­sowo Dęb­ski. – De­natka no­siła to za­miast swo­jego. Za­kła­dam, że nie zna­la­zła go u cie­bie i nie za­ło­żyła dla ka­prysu. To ja­kaś moda te­raz u młod­szych, wy­mie­niać się pier­ście­niami? Coś na kształt za­rę­czyn?

– Oj, tego to nie wiem, to by trzeba Ludę za­py­tać. Mło­dzi mają różne swoje mody – od­parł wą­pierz. – Ja tam się na za­rę­czy­nach nie wy­znaję. Ni­gdy nie by­łem ty­pem mo­no­ga­mi­sty.

– To je­dyny ślad, jaki zna­la­złem. – Le­szy za­wie­sił głos. – Nie wi­dzę po­zo­sta­ło­ści walki ani wła­ma­nia. Tylko wa­sza trójka miała do­stęp do miesz­ka­nia?

– Na­tu­ral­nie – po­twier­dził wą­pierz. – Do­ro­bi­łem ru­sał­kom klu­cze, żeby czuły się swo­bod­nie.

– Do­bra, idź do dziew­czyny, a ja wy­dzwo­nię za­raz ko­goś, żeby sprząt­nął ten ba­ła­gan.

Dęb­ski wie­dział, że ta­kie wy­padki nie­stety zda­rzały się co ja­kiś czas. W ich świe­cie były nie­po­rów­ny­wal­nie rzad­sze niż u lu­dzi, jed­nak wciąż raz na ja­kiś czas ktoś gi­nął. Sam le­szy od lat nie był za­an­ga­żo­wany w sprawę taką jak ta. Wie­dział, że naj­czę­ściej mor­dercą by­wał ktoś bli­ski.

– Ale tu­taj? – za­sta­na­wiał się, się­ga­jąc po te­le­fon do kie­szeni spodni. – Może fak­tycz­nie ja­kaś sprzeczka ko­chan­ków? Może nie. Trzeba bę­dzie roz­py­tać o lo­kalne strzygi, i na­wet wiem kogo – uśmiech­nął się ką­ci­kiem ust. – O ile na­dal mieszka w oko­licy…

Naj­pierw jed­nak mu­siał wy­ko­nać te­le­fon. Po­pa­trzył na za­byt­kową no­kię z an­tenką i wy­stu­kał nu­mer na kla­wia­tu­rze.

– Dęb­ski – rzu­cił krótko, kiedy po dru­giej stro­nie ode­zwał się ope­ra­tor. – Mam tu ciało do za­bra­nia. Tak, jedno z na­szych. Przy­ślij­cie ko­goś na ad­res za­miesz­ka­nia wą­pie­rza. Ra­do­wój. Za­wi­sław­ski. Tak, to tu­taj. Cze­kam – rzu­cił su­cho, po czym na­ci­snął na czer­woną słu­chawkę.

Ko­eg­zy­sto­wa­nie, wręcz prze­ni­ka­nie się ze świa­tem lu­dzi wy­ma­gało wy­pra­co­wa­nia pew­nych roz­wią­zań. Naj­waż­niej­szym z nich było za­pew­nie­nie so­bie obec­no­ści we wszyst­kich new­ral­gicz­nych ob­sza­rach ży­cia. Nie za­wsze można było jako ru­sałka, wą­pierz czy inna zmora ot tak za­trud­nić się gdzieś w Żabce. Dla­tego dla stra­te­gicz­nych służb, ta­kich jak po­li­cja, pro­ku­ra­tura, szpi­tale czy na­wet sejm wy­ko­rzy­stano ma­muny. A wła­ści­wie ich stary jak świat jak świat zwy­czaj pod­mie­nia­nia dzieci po na­ro­dzi­nach. Ludz­kie tra­fiały do ad­op­cji czy do­mów dziecka, a małe ma­mu­niątka cho­wały się zdrowo wśród spo­łe­czeń­stwa. Dęb­ski cza­sem się dzi­wił, że to tak gładko prze­cho­dziło. Nie ukry­wajmy, dzieci ma­mun obok ład­nych na­wet w ko­ły­sce nie le­żały. Sam na pierw­szy rzut oka umiał roz­po­znać swo­ich. Na­wet kiedy tu szedł, mi­jał na osie­dlu grupkę ba­wią­cych się dzieci, w któ­rej były co naj­mniej dwie małe ma­muny. Na szczę­ście ża­den ro­dzic ni­gdy nie jest w sta­nie stwier­dzić, czy jego dziecko jest brzyd­kie, czy nie. Tym spo­so­bem ro­sło so­bie stadko brzy­dactw roz­no­szo­nych przez ma­muny, a jak któ­reś oka­zy­wało po­ten­cjał, tra­fiało na od­po­wied­nie stu­dia i sta­no­wi­ska. Wtedy od­wie­dzali je le­szy, tacy jak Dęb­ski. Jak Mor­fe­usz w Ma­tri­xie, który ofe­ro­wał dwie ta­bletki, prze­bu­dzali je, od­kry­wa­jąc woal ta­jem­nicy i wy­ja­śnia­jąc, kim tak na­prawdę są: re­lik­tami sta­rze­ją­cej się pra­daw­nej spo­łecz­no­ści ro­dem ze sło­wiań­skiego folk­loru. Nie­które z nich od za­wsze czuły się inne i przyj­mo­wały tę wieść z ra­do­ścią. Inne – cóż, w naj­gor­szym wy­padku koń­czyły w Twor­kach. Sam sys­tem jed­nak, przy wszyst­kich swo­ich wa­dach i za­le­tach, dzia­łał za­ska­ku­jąco spraw­nie.

– Chciał­bym cię za­py­tać o kilka rze­czy – po­wie­dział Dęb­ski, do­sia­da­jąc się do ku­chen­nego stołu.

Sie­dząca obok ru­sałka grzała dło­nie o wielki od­pu­stowy ku­bek z na­pi­sem: „Piję kawę, bo nie mogę ssać krwi non-stop”. Cze­ko­lada i pianki mu­siały po­dzia­łać na nią ko­jąco, bo ko­lory za­częły jej wra­cać. Każdy łyk krze­pią­cego na­poju zda­wał się wle­wać w nią ko­lejne dawki ener­gii.

– Co mo­żesz po­wie­dzieć mi o swo­jej sio­strze? – za­czął le­szy spo­koj­nym to­nem. – Co miała w pla­nach na ten dzień? Mó­wiła ci coś?

– Nic nie wiem – od­po­wie­działa dziew­czyna przez za­ci­śnięte zęby. – Na­prawdę chcia­ła­bym wie­dzieć, ja­koś po­móc, a nie sie­dzieć tu­taj z za­ło­żo­nymi rę­kami.

– Tak? I co byś zro­biła? – za­py­tał re­to­rycz­nie Dęb­ski. – By­ły­ście sio­strami, coś mu­sisz wie­dzieć.

– Na­prawdę nic nie wiem – od­parła Luda.

– Za­sta­nów się – kon­ty­nu­ował le­szy, nie­wzru­szony. – Czy twoja sio­stra spo­ty­kała się z kimś?

– Była wol­nym du­chem – od­parła Lud­miła, pa­trząc na pa­ru­jący przed nią na­pój. – Nie wie­rzyła w przy­na­leż­ność do jed­nej osoby. To by­łoby dla niej wię­zie­niem.

– Albo po­wo­dem tego, co się stało – rzu­cił su­cho le­szy. – Ja­kiś od­trą­cony ko­cha­nek lub ko­chanka? Nikt nie przy­cho­dzi ci do głowy? Nie wy­mie­niała się z ni­kim pier­ście­niami?

– Co? Nie. Czemu mia­łaby to ro­bić? – zdzi­wiła się ru­sałka.

– Jak­bym wie­dział, nie pro­wa­dził­bym te­raz tej roz­mowy – po­wie­dział Dęb­ski z ro­snącą iry­ta­cją, opie­ra­jąc ma­sywną dłoń o blat stołu. – Jesz­cze raz – do­dał już spo­koj­niej. – Czy za­uwa­ży­łaś coś dziw­nego? Może w jej za­cho­wa­niu? Ktoś was ob­ser­wo­wał? Śle­dził w dro­dze z przy­stanku? Co­kol­wiek?

– No… nie… – po­krę­ciła głową.

– Zna­la­złaś ją – cią­gnął le­szy. – W ja­kich oko­licz­no­ściach, je­śli mo­gła­byś roz­wi­nąć?

– Tak, zna­la­złam – po­wie­działa spo­koj­nie. – Pra­co­wa­łam do końca zmiany, do dwu­dzie­stej trze­ciej. Wró­ci­łam od razu po za­mknię­ciu sklepu. To bli­sko, do­tar­łam do domu w ciągu pół go­dziny. Drzwi za­sta­łam otwarte, co mnie zdzi­wiło. Ra­do­woja nie było, ale to nor­malne o tej po­rze. Nie mo­głam ni­g­dzie zna­leźć Jary. W końcu spraw­dzi­łam piw­nicę. I le­żała tam… – wy­ja­śniła, a jej głos pod ko­niec za­czął się ła­mać.

– Ro­zu­miem. Dla­czego nie za­dzwo­ni­łaś na Cen­tralę od razu? – za­py­tał Dęb­ski. – We­zwa­nie przy­jęto na­stęp­nego dnia nad ra­nem.

– Nie wiem – wzru­szyła ra­mio­nami. – Nie wie­dzia­łam, co ro­bić. Cze­ka­łam na Radka.

– To ja zło­ży­łem za­wia­do­mie­nie – do­dał wą­pierz, który do tej pory w ci­szy przy­słu­chi­wał się ich wy­mia­nie zdań. – Za­raz jak tylko wró­ci­łem i Luda mi wszystko opo­wie­działa.

– A ty? – za­py­tał Dęb­ski, pa­trząc na wą­pie­rza. – Nikt ra­czej nie wszedł tu pro­sto z ulicy. Za­bójca mu­siał wie­dzieć, kiedy bę­dzie sama. Śla­dów wła­ma­nia też nie wi­dzia­łem. Albo to był ktoś, kogo znała, albo ktoś, kto do­brze po­znał was i wa­sze zwy­czaje.

– Też nie po­mogę – od­po­wie­dział wą­pierz. – Zresztą wiesz, jak to jest. Dniami głów­nie śpię, no­cami wy­cho­dzę do pracy, do­ro­bić jako nocny bi­blio­te­karz na uczelni. Może drzwi były otwarte? – po­wie­dział, dra­piąc się po gło­wie, kiedy na­gle roz­legł się dźwięk dzwonka. – Już idę – rzu­cił.

W progu stał młody męż­czy­zna w stroju ra­tow­nika me­dycz­nego. Na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­nał nie­śmiałą po­stać wy­jętą z za­kątka bi­blio­teki. Z dłu­gimi, chu­dymi ra­mio­nami i owalną twa­rzą da­leko było mu do mę­skiego stan­dardu piękna. Tro­chę za duża, ły­sie­jąca głowa z resztką ru­dych wło­sów nada­wała mu ka­ry­ka­tu­ralny wy­gląd. Po­ma­rań­czowy kom­bi­ne­zon, da­lece nie­przy­sta­jący do de­li­kat­nej bu­dowy ciała, do­dat­kowo pod­kre­ślał jego mało im­po­nu­jącą syl­wetkę.

– Łu­kasz – przed­sta­wił się, wy­cią­ga­jąc dłoń w kie­runku wą­pie­rza. – Przy­słano mnie z Cen­trali.

„Nie ro­zu­miem, jak można nie za­uwa­żyć róż­nicy” po­my­ślał Dęb­ski, pa­trząc na syna ma­muny pod­mie­nio­nego w dzie­ciń­stwie. – My mu­simy się zbie­rać – po­wie­dział już na głos, po­ka­zu­jąc ru­chem głowy na Lud­miłę.

– Jak to „my”? – zdzi­wiła się ru­sałka.

– Nie mo­żesz tu zo­stać. Po­win­naś znik­nąć, przy­naj­mniej na ja­kiś czas. No i le­piej, że­byś nie oglą­dała, jak ko­lega pa­kuje twoją sio­strę do worka – wy­ja­śnił. – Idź, spa­kuj naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy, prze­no­cu­jesz u mo­jego zna­jo­mego. Ja po­mogę na dole.

Ze­szli do piw­nicy we dwójkę, ra­zem z Łu­ka­szem. Tym ra­zem droga na dół stra­ciła wy­jąt­ko­wość. Dęb­ski czuł się, jakby scho­dził po ogórki do obiadu, a nie po to, by po­móc za­pa­ko­wać zwłoki do fo­lio­wego worka. Może dla­tego, że tym ra­zem było ich dwóch.

– Szkoda jej – za­ga­dał Łu­kasz, kiedy Dęb­ski za­brał swój płaszcz. – Taka ładna i młoda dziew­czyna – po­wie­dział, wy­cią­ga­jąc przy­go­to­wany wcze­śniej wo­rek.

– No, brzyd­kich tak nie żal – od­parł z iro­nią le­szy.

– Nie, no cho­dziło mi po pro­stu, że młoda. Tyle jesz­cze miała ży­cia przed sobą – tłu­ma­czył się chło­pak.

– Żar­to­wa­łem – od­po­wie­dział Dęb­ski. – Prze­rzućmy ją. Ja we­zmę za nogi, ty za ręce. Na trzy. Raz, dwa i hop.

Dźwięk za­my­ka­ją­cego się su­waka prze­rwał pa­nu­jącą ci­szę. Sły­szalny sze­lest ma­te­riału, gdy ciało zsu­wało się do wnę­trza worka, przy­pra­wiał o mro­wie­nie na ple­cach.

– No i go­towe – po­wie­dział Łu­kasz, pro­stu­jąc się, za­do­wo­lony z efektu. – Wiem, że to może nie naj­lep­szy mo­ment, ale mu­szę za­py­tać. Bo ja my­ślę, że mógł­bym ro­bić coś wię­cej niż pra­co­wać w szpi­talu i jeź­dzić na ka­retce. Wiem, że to też ważna praca. Każdy ma swoją rolę do wy­ko­na­nia. No ale po­my­śla­łem, że może mógł­bym dzia­łać z pa­nem. Szybko się uczę, je­stem sil­niej­szy, niż wy­glą­dam. O, ten wo­rek, to ja go sam wy­niosę. Mógł­bym się przy­dać – wy­rzu­cił z sie­bie na jed­nym od­de­chu.

– Pra­cuję sam – uciął krótko Dęb­ski.

– Nie musi pan od razu od­po­wia­dać. Niech się pan jesz­cze za­sta­nowi. – Łu­kasz nie da­wał za wy­graną. – W fil­mach stary glina za­wsze ma mło­dego part­nera, któ­rego uczy wszyst­kiego o ro­bo­cie i o ży­ciu. Jest wiele kul­to­wych du­etów. Na przy­kład taki Hol­mes i Wat­son, albo Bat­man i Ro­bin – kon­ty­nu­ował nie­wzru­szony. – O, albo z pol­skiego po­dwórka. Na­wet taki Franz i Młody. Świet­nie się uzu­peł­niali. Byłby pan dla mnie ta­kim Bo­gu­sła­wem Lindą, z za­sa­dami.

– Nie chce mi się z tobą ga­dać – po­wie­dział le­szy, koń­cząc roz­mowę i kie­ru­jąc się do wyj­ścia.

Na gó­rze cze­kała na nich go­towa do drogi Lud­miła, ubrana w płaszcz, z wa­lizką na kół­kach w ręku. Przyj­rzała się obu męż­czy­znom. Mi­mo­wol­nie od­wró­ciła wzrok, kiedy młod­szy z nich zło­żył na ziemi wo­rek z cia­łem jej sio­stry.

– Pójdę do sa­mo­chodu po wó­zek i wa­lizki na jej rze­czy – rzu­cił Łu­kasz, zni­ka­jąc za drzwiami.

– My też idziemy – po­wie­dział Dęb­ski, wy­cią­ga­jąc do go­spo­da­rza rękę na po­że­gna­nie.

– Trzy­maj­cie się. – Wą­pierz od­wza­jem­nił uścisk dłoni le­szego. – Pa­mię­taj, że dla cie­bie za­wsze znaj­dzie się tu­taj miej­sce – po­wie­dział do Lud­miły, obej­mu­jąc ją na po­że­gna­nie.

– Dzię­kuję. – Dziew­czyna uśmiech­nęła się lekko, od­wza­jem­nia­jąc uścisk.

Roz­dział 2

Le­szy – istota z folk­loru sło­wiań­skiego, przed­sta­wiana naj­czę­ściej jako straż­nik i opie­kun lasu oraz miesz­ka­ją­cych w nim stwo­rzeń. Znany z nie­prze­wi­dy­wal­nego za­cho­wa­nia. Czę­sto jest opi­sy­wany jako po­stać zmien­no­kształtna, mo­gąca przy­bie­rać formę de­mo­niczną lub ludzką, cza­sem wzbu­dza­jąca strach, a cza­sem przy­no­sząca po­moc.

Deszcz ustą­pił i noc za­po­wia­dała się na po­godną. Spo­mię­dzy chmur, na­dal gdzie­nie­gdzie po­ja­wia­ją­cych się na nie­bie, prze­bi­jał się blask księ­życa. Młoda ru­sałka cią­gnęła za sobą wa­lizkę na kół­kach, wy­peł­nia­jąc ci­szę jed­no­staj­nym stu­ko­tem. Sta­rała się trzy­mać tempo na­rzu­cone przez Dęb­skiego, który nie­wiele ro­bił so­bie z jej uty­ski­wań.

– Mogę cię, Leszku, o coś za­py­tać? – ode­zwała się mięk­kim gło­sem.

– Śmiało. – Dęb­ski spoj­rzał na nią z za­in­te­re­so­wa­niem, uno­sząc brwi.

Lud­miła za­my­śliła się na chwilę, a po­tem znowu spoj­rzała na Dęb­skiego.

– Ten chło­pak, który przy­je­chał po ciało mo­jej sio­stry… – za­częła nie­pew­nie.

– Łu­kasz – od­po­wie­dział Dęb­ski, de­li­kat­nie ki­wa­jąc głową.

– To dziecko ma­muny? – za­py­tała wprost.

– Wi­dać, nie? – od­parł Dęb­ski z lek­kim uśmie­chem, ale za­uwa­żył, że to nie była od­po­wiedź, któ­rej Lud­miła ocze­ki­wała.

– Oj, nie o to mi cho­dzi – wes­tchnęła. – Skąd się biorą dzieci ma­mun?

Dęb­ski za­śmiał się ci­cho, wi­dząc, jak Lud­miła robi się co­raz bar­dziej po­ważna.

– No wiesz, jak męż­czy­zna i ko­bieta bar­dzo się ko­chają… – za­czął z przy­mru­że­niem oka, ale szybko mu prze­rwała.

– Prze­stań – po­wie­działa, ma­cha­jąc ręką z iry­ta­cją. – Wiem. Ru­sałki ro­bią się tak samo, le­szy pew­nie też. Cho­dzi mi o to, że… no, ma­muny to ko­biety.

Dęb­ski zmarsz­czył brwi, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, do czego zmie­rzała.

– Tak, i…? – za­py­tał, nieco skon­fun­do­wany.

– Nie wi­dzia­łam ni­gdy, nie wiem… pana ma­muna – po­wie­działa, a w jej gło­sie było coś po­mię­dzy cie­ka­wo­ścią a iry­ta­cją. – Jara kie­dyś mi opo­wia­dała, że one mogą tak same. To jak one to ro­bią?

– Są wy­jąt­kiem – po­wie­dział w końcu.

Jego głos był te­raz ła­godny, nie­mal opie­kuń­czy.

– Mogą się krzy­żo­wać z ludźmi. Nie by­łaś ni­gdy na ja­kieś ludz­kiej za­ba­wie czy w klu­bie, gdzie na ko­niec, nad ra­nem, zo­stają same brzyd­kie ko­biety i męż­czyźni wra­cają do domu, z czym mogą? Bum. Kilka mie­sięcy póź­niej masz ma­łego mie­szańca.

– Obrzy­dliwy je­steś. Poza tym nie ma brzyd­kich ko­biet. Za to pew­nie ty zo­sta­wa­łeś na za­ba­wach do rana, stąd wiesz, jak się za­biera ma­muny do domu. – Lud­miła zmru­żyła oczy, pa­trząc na niego z wy­rzu­tem.

Dęb­ski uśmiech­nął się lekko, uno­sząc brwi.

– Kiedy by­łem piękny i młody, cza­sem ba­wi­łem się po świt. I uwierz mi, to nie były ma­muny.

– Nie­ważne, nie chcę wie­dzieć. Ża­łuję, że za­py­ta­łam. – Lud­miła prze­wró­ciła oczami, znie­cier­pli­wiona jego od­po­wie­dzią. – Mo­żesz mi za to cho­ciaż po­wie­dzieć, do­kąd idziemy? – Jej głos zdra­dzał zmę­cze­nie.

– Do My­sia­dła – po­wie­dział le­szy, nie zwal­nia­jąc kroku.

– To ka­wa­łek. Nie mo­gli­śmy wziąć Ubera? – spy­tała z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie lu­bię aut – wy­ja­śnił le­szy krótko.

– Aha. A co jest w My­sia­dle? – do­cie­kała, pró­bu­jąc zła­pać od­dech.

– Staw – rzu­cił Dęb­ski, roz­glą­da­jąc się i za­sta­na­wia­jąc, w którą uliczkę naj­le­piej bę­dzie skrę­cić.

– Za­wsze je­steś taki roz­mowny czy ko­biety cię onie­śmie­lają? – W Lud­mile na­ra­stała iry­ta­cja.

– Za­wsze – od­parł nie­wzru­szony.

– Do­bra, to ina­czej. Mó­wi­łeś, że pój­dziemy ko­goś od­wie­dzić. Kogo? – za­py­tała, pró­bu­jąc do­wie­dzieć się wię­cej.

– Waldka, utopca – rzu­cił krótko.

– Kim jest Wal­dek? – drą­żyła ru­sałka.

– Utop­cem. – Wzru­szył ra­mio­nami le­szy.

Dęb­ski się­gnął do kie­szeni po swój nie­od­łączny od­twa­rzacz MP3. Roz­su­płał słu­chawki, we­tknął je do uszu i wci­snął „play”. Nuty ko­lej­nego roc­ko­wego kla­syka wy­peł­niły jego głowę: „A te dni ci­szy które, które dzielą nas. Pod­po­wia­dają mi złe ob­razy. Mu­szę to prze­spać, prze­cze­kać, prze­cze­kać trzeba mi…”.

– Chyba so­bie żar­tu­jesz! – po­wie­działa ru­sałka, wy­ry­wa­jąc mu z ręki od­twa­rzacz. – Nikt Ci nie mó­wił, że to nie­kul­tu­ralne? Czego ty w ogóle tam słu­chasz? – za­py­tała, prze­łą­cza­jąc pio­senki. – Hey, Per­fect, Budka Su­flera… – Czy­tała na­zwy ze­spo­łów z ekranu. – Na­prawdę? Dżem?

– Nie­wielu z na­szych zro­biło ka­rierę taką jak Ry­siek – od­parł le­szy, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Ży­cie wśród lu­dzi go za­biło. Za szybko – do­dał z nie­skry­wa­nym smut­kiem w gło­sie.

– A to nie ten, co się po pro­stu za­ćpał? Nie wie­dzia­łam, że nie był czło­wie­kiem – zdzi­wiła się.

– To był już sku­tek, nie przy­czyna – wy­ja­śnił Dęb­ski.

– Niech ci bę­dzie – po­wie­działa. – Same sta­ro­cie. Wiesz, że ze­społy nie prze­stały na­gry­wać w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych?

– Kie­dyś two­rzyły, te­raz tylko na­gry­wają – po­wie­dział z no­stal­gią. – Od­daj – po­pro­sił. – Po­maga mi się sku­pić.

– Naj­pierw opo­wiedz mi o tym utopcu, Waldku – za­żą­dała. – Dla­czego do niego idziemy?

– Chcesz dłuż­szą czy krót­szą wer­sję? – wes­tchnął Dęb­ski z re­zy­gna­cją.

– Za­cznij od krót­szej, a ja się za­sta­no­wię – od­parła z trium­fal­nym uśmie­chem.

– Wal­dek to stary zna­jomy. Znamy się szmat czasu. Mieszka tu od dawna. Ostat­nio na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych mie­li­śmy jedną… – Le­szy za­wie­sił głos, wra­ca­jąc na chwilę my­ślami do tam­tych wy­da­rzeń – …przy­godę jedną mie­li­śmy. Wal­dek po­trze­bo­wał mo­jej po­mocy. Tu mała dy­gre­sja. Mu­sisz wie­dzieć, że miał wtedy zbu­do­waną le­gendę. Jako je­den z nie­wielu dzia­łał wśród lu­dzi dość długo. Był na­prawdę wy­soko po­sta­wiony w służ­bach. Jak się już pew­nie do­my­ślasz, moja po­moc nie była mała, a sprawa pro­sta. Dla­tego dług wdzięcz­no­ści, jaki po­zo­stał, jest rów­nież nie­mały. Poza tym po­lu­bi­li­śmy się już dawno. Wal­dek chęt­nie bę­dzie miał na cie­bie oko. Do tego na­dal ma wy­star­cza­jąco dużo kon­tak­tów, żeby móc cię ochro­nić, za­równo w na­szym, jak i w ludz­kim świe­cie. Wy­star­czy?

– Do­brze, ale ty cią­gniesz wa­lizkę – rzu­ciła, wy­cią­ga­jąc w jego kie­runku rączkę ba­gażu.

– Niech bę­dzie – wes­tchnął Dęb­ski, po­pra­wia­jąc słu­chawki. – Wie­niawa! – po­wie­dział gło­śno, jakby w końcu zna­lazł słowo długo skry­wane na końcu ję­zyka.

– Co: Wie­niawa? – zdzi­wiła się Luda, nie ro­zu­mie­jąc, o co mu cho­dzi.

– Ta młoda ak­torka – po­wie­dział, wska­zu­jąc na re­klamę sklepu z bi­żu­te­rią, wi­doczną na boku au­to­busu pod­miej­skiej li­nii L4, który wła­śnie ich mi­jał. – Wie­dzia­łem, że mi się z kimś ko­ja­rzysz.

– Tak my­ślisz? – Ru­sałka uśmiech­nęła się szcze­rze. – Dzię­kuję, jest bar­dzo ładna.

Kiedy zbli­żali się do brzegu stawu, le­szy do­strzegł na drew­nia­nym po­mo­ście sa­motną po­stać. Męż­czy­zna wy­ła­niał się z mroku, oświe­tlany bla­skiem prze­bi­ja­ją­cego się zza chmur księ­życa. Sku­piony, wpa­trzony w wodę, po­woli krę­cił ko­ło­wrot­kiem, de­li­kat­nie po­ru­sza­jąc wędką. Cienka żyłka, z któ­rej ska­py­wały po­je­dyn­cze kro­ple wody, na­pi­nała się mia­rowo, kiedy ścią­gał do sie­bie zło­wioną zdo­bycz. Za­marł na chwilę w kon­ster­na­cji, gdy na końcu wędki, za­miast oka­za­łej ryby, za­częła wy­ła­niać się sko­rupa żół­wia.

– Noż kurwa! – za­klął pod no­sem. – Trzeci raz w tym ty­go­dniu.

– Karta na po­łów eg­zo­tycz­nych zwie­rząt, to­wa­rzy­szu, jest? – za­wo­łał le­szy z uśmie­chem na wi­dok sta­rego zna­jo­mego i jego po­łowu. – Za­cze­kaj na ławce – po­wie­dział do Lud­miły, wska­zu­jąc jej miej­sce.

– Le­szek? – Uto­piec zmru­żył oczy, upew­nia­jąc się, czy do­brze wi­dzi. – Na bo­gów! Góra z górą się nie zej­dzie, a czło­wiek z czło­wie­kiem. – Uśmiech­nął się sze­roko. – A cie­bie co tu przy­wiało?

Wal­de­mar wy­glą­dał jak uoso­bie­nie pol­skiego ren­ci­sty. Już na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że prze­żył swoje złote lata w cza­sach ko­mu­ni­zmu. Jego zie­mi­sta cera przy­wo­dziła na myśl stare, bu­do­wane z roz­ma­chem bu­dynki z wiel­kiej płyty. W oczach, wy­łu­pia­stych, jak to zwy­kle bywa u utop­ców, ma­lo­wały się wspo­mnie­nia z cza­sów, gdy so­li­dar­ność była czymś wię­cej niż tylko sło­wem. Sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wane su­mia­ste wąsy unik­nęły tren­dów mody, jakby czas się dla nich za­trzy­mał. Uto­piec, ubrany w wy­świech­tane dżinsy, stare skó­rzane buty i wy­bla­kłą czapkę z dasz­kiem, był tro­chę jak spa­ce­ru­jący za­by­tek.

– Praca – rzu­cił Dęb­ski, zaj­mu­jąc miej­sce obok Waldka i opie­ra­jąc się o po­ręcz po­mo­stu.

– Nie taka zła ta praca, jak po nocy się z młodą la­ską pro­wa­dzasz – za­śmiał się uto­piec.

– Uwa­żał­bym na nią. Może i jest piękna jak mo­rze, ale po­trafi być gwał­towna jak sztorm. Poza tym to sio­stra ofiary – wy­ja­śnił krótko le­szy.

– Uuu. Jak ofiara jest, to było i mor­der­stwo – do­dał już po­waż­niej Wal­dek. – Co się stało?

– Ktoś za­bił młodą ru­sałkę. Do­póki nie do­wiem się, kto i dla­czego, mu­szę ją gdzieś za­me­li­no­wać – po­wie­dział Dęb­ski, pa­trząc wy­mow­nie w oczy utopca.

– Za­ła­twione – od­po­wie­dział Wal­dek. – Na­wet to i do­brze. Helka się ucie­szy, bę­dzie miała z kim po­ga­dać i prze­sta­nie mi zrzę­dzić.

– O wła­śnie, a jak tam miewa się mał­żonka? – za­py­tał le­szy.

– Przyj­dzie pew­nie za­raz truć, że za długo sie­dzę, to się sam za­py­tasz – po­wie­dział Wal­dek i za­czął cho­wać wędkę. – Za­wsze wy­czuje, kiedy mam chwilę re­laksu.

– Jest jesz­cze coś – wtrą­cił Dęb­ski i wy­cią­gnął pier­ścień z kie­szeni.

– Kurwa, uklęk­nij jesz­cze i się wzru­szę – par­sk­nął Wal­dek.

– O strzy­gach coś wiesz? – do­dał le­szy, nie ko­men­tu­jąc.

– A ty co, fil­mów nie oglą­dasz? Do­pa­dają świe­ża­ków, sia­dają im na kla­cie i du­szą… – za­re­cho­tał Wal­dek.

– Za­bawne. Ad­resy oko­licz­nych mu­szę znać – prze­rwał mu le­szy.

– Dla­czego, je­śli mogę za­py­tać? – za­in­te­re­so­wał się Wal­dek.

– Ba­dam trop. Zna­la­złem to na miej­scu, przy ofie­rze – po­wie­dział Dęb­ski.

– Za­dzwoń na Cen­tralę, to ci po­da­dzą. W czym pro­blem? – za­py­tał Wal­dek, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

– Le­galne miej­scówki do­stanę, ale wiesz, co się te­raz działo. Wojna, pełno na­szych ze wschodu zje­chało. Ko­czują gdzieś po kwa­te­rach – wy­ja­śnił le­szy.

– Ja­sne, roz­py­tam – od­parł Wal­dek. – Na kiedy po­trze­bu­jesz?

– Na wczo­raj, jak nie chcesz mieć ko­lej­nej sztyw­nej na su­mie­niu – po­wie­dział Dęb­ski, zer­ka­jąc na ru­sałkę sie­dzącą na ławce.

– Su­mie­niem mnie nie strasz. Jak­bym ja­kieś miał, to ta­kiej ka­riery bym w Cen­trali nie zro­bił – uśmiech­nął się Wal­dek. – Za­ła­twię to.

– Luda! – za­wo­łał le­szy w kie­runku dziew­czyny. – Po­zwól na chwilę.

– Waldku, to jest Lud­miła – po­wie­dział, przed­sta­wia­jąc ich so­bie. – Luda, to mój dawny przy­ja­ciel.

– Wal­de­mar. – Uto­piec schy­lił się w te­atral­nym ge­ście, szar­mancko ca­łu­jąc wy­cią­gniętą na po­wi­ta­nie dłoń dziew­czyny.

– Miło mi – po­wie­działa ru­sałka, uśmie­cha­jąc się nie­śmiało. – Pan Lech opo­wia­dał, że zna­cie się od dawna.

– No, dawno… Jesz­cze Helka wy­glą­dała jak ru­sałka. – Dęb­ski pu­ścił oko do Waldka i obaj za­re­cho­tali.

W tym mo­men­cie, jak za sprawą ma­gicz­nego za­klę­cia, z szu­wa­rów wy­ło­niła się ko­bieca po­stać. Wy­raz jej twa­rzy nie po­zo­sta­wiał żad­nych złu­dzeń. Była pełna gniewu i go­towa dać mu upust w iście wy­bu­chowy spo­sób. Zbli­żała się szyb­kimi, drob­nymi kro­kami, z pręd­ko­ścią nie­przy­sta­jącą do tu­szy. Za­nie­dbana, ale pełna wdzięku, po­dob­nie jak mąż przy­wo­dziła na myśl lata osiem­dzie­siąte i do tego wy­glą­dała, jakby wy­rwała się pro­sto z kuchni. Bluzka w kwiaty za­klęte w ko­lo­ro­wych fal­ban­kach, luźne spodnie i na­rzu­cony na to wszystko far­tuch były jak hołd zło­żony mi­nio­nej epoce. Kie­ro­wała się te­raz w stronę po­mo­stu jak ge­ne­rał na pole bi­twy. Luźne klapki stu­kały ryt­micz­nie, przy­po­mi­na­jąc od­li­cza­nie do wy­bu­chu bomby. Włosy wście­kłej ma­trony, za­snute ku­rzem czasu, ko­ły­sały się w rytm jej kro­ków, na tyle, na ile po­zwa­lała użyta na ich utrwa­le­nie ilość la­kieru. Star­czy po­wie­dzieć, że He­lena jako baba wodna w ni­czym nie przy­po­mi­nała de­li­kat­nych i sub­tel­nych ru­sa­łek.

– A ty ile za­mie­rzasz tu sie­dzieć! – wy­darła się, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwagi na roz­mów­ców mał­żonka. – Prze­stań flir­to­wać z tymi kar­piami, tylko wra­caj do domu! Jak nie, to bę­dziesz tu dziś spał, na tym po­mo­ście – za­gro­ziła. – Na We­lesa! – Oprzy­tom­niała na­gle, pa­trząc na Dęb­skiego. – Leszku ko­chany, a cie­bie całe lata nie wi­dzia­łam! – za­świer­go­tała ak­sa­mit­nym gło­sem, rzu­ca­jąc mu się na szyję i ca­łu­jąc w oba po­liczki. – Tak dawno nas nie od­wie­dza­łeś.

– Prze­pra­szam, He­lenko – po­wie­dział Dęb­ski, wy­swo­ba­dza­jąc się z uści­sku. – Wiesz, jak jest, za­wsze coś. Pięk­nie wy­glą­dasz, nic się nie zmie­ni­łaś przez te lata.

– Cza­ru­jesz, jak za­wsze. – Uśmiech­nęła się, roz­pro­mie­niona jak na­sto­latka. – I to nie tylko mnie, jak wi­dzę. Kim jest twoja uro­cza to­wa­rzyszka? Od dawna po­wta­rzam, że nie po­wi­nie­neś być sam. W końcu! Ile to już mi­nęło od śmierci Miry? Naj­wyż­szy czas. He­lena – do­dała, wy­cią­ga­jąc rękę w kie­runku ru­sałki.

– Nie, nie… – od­parł z za­kło­po­ta­niem Dęb­ski. – To Lud­miła. Zo­sta­nie u was na tro­chę. Jej sio­stra zo­stała za­bita.

– Oj, bie­dac­two – po­wie­działa z prze­ję­ciem Hela. – Pew­nie, że zo­sta­niesz, ile tylko bę­dziesz po­trze­bo­wać. Miej­sca u nas pod do­stat­kiem. Po­ścielę ci za­raz, się wy­śpisz jak kró­lowa. Pew­nie głodna też je­steś? Taka chu­dzina.

– Dzię­kuję, nie trzeba – od­po­wie­działa ru­sałka. – Chęt­nie od razu się po­łożę.

– Chodźmy. Daj mi tę wa­lizkę, dzie­cinko. Nie bę­dziesz jej cią­gnąć. Wi­dać, że dło­nie masz de­li­katne – po­wie­działa Hela, się­ga­jąc po ba­gaż. – A ty do domu! – rzu­ciła w stronę męża. – Leszku ko­chany, mu­sisz wpaść na dłu­żej, po­opo­wia­dać, co tam w wiel­kim świe­cie sły­chać.

– Po­sta­ram się – przy­tak­nął Dęb­ski. – Ale te­raz mu­szę już ucie­kać. Je­ste­śmy w kon­tak­cie, Waldku – do­dał, wy­cią­ga­jąc dłoń na po­że­gna­nie.

– Ja­sne, będę da­wał znać – od­parł uto­piec, od­wza­jem­nia­jąc uścisk.

* * *

Dęb­ski wra­cał noc­nym po­cią­giem do War­szawy. Skrzy­piące koła stu­kały o zimne me­ta­lowe tory. Mi­jane sta­cje przy­po­mi­nały mi­go­tliwe urywki filmu, w któ­rym nie­znane po­sta­cie wsia­dały i wy­sia­dały, zni­ka­jąc szybko poza ka­drem. W miarę jak po­ciąg zbli­żał się do Śród­mie­ścia, dźwięki wta­piały się w szum mia­sta. Gdy drzwi otwo­rzyły się z sy­kiem, szmer wy­le­wa­ją­cych się ze środka pa­sa­że­rów za­wi­bro­wał w po­wie­trzu. Dęb­ski, za­wie­szony mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a swo­imi my­ślami, skie­ro­wał się w stronę Zło­tych Ta­ra­sów. Spo­mię­dzy ka­mien­nych ko­lumn dworca wy­szedł na bru­ko­waną uliczkę, gdzie nocne świa­tła la­tarni rzu­cały złote re­fleksy na chod­nik. Jego kroki zlały się z od­gło­sami tęt­nią­cej ży­ciem War­szawy. Prze­cho­dził przez miej­skie aleje, gdzie bil­l­bo­ardy stra­szyły ko­lo­ro­wymi re­kla­mami. Po dro­dze mi­nął grupkę na­sto­lat­ków – nie­spełna dwu­dzie­sto­letni chłopcy za­cze­piali ja­kie­goś bez­dom­nego, pró­bu­ją­cego zdrzem­nąć się na ławce.

„Kurwa” – po­my­ślał z roz­go­ry­cze­niem le­szy. „Kie­dyś ru­chem brwi ka­zał­bym ko­rze­niom tego drzewa zgnieść ich za karę. A te­raz? Trudno mi na­wet zma­chać wierz­bową witką. Je­stem jak ja­kiś je­bany ma­giczny im­po­tent”.

W miarę jak zbli­żał się do ga­le­rii, bruk uliczki prze­cho­dził w błysz­czący mar­mur. Dęb­ski wspiął się po scho­dach i po­dą­żył alej­kami wśród bu­ti­ków i skle­pów. Miał wpraw­dzie swoje miesz­ka­nie przy skwerku Mie­czy­sława Fogga, nie­da­leko ma­łych pól mo­ko­tow­skich, tak bli­sko przy­rody, jak tylko po­zwa­lało na to cen­trum sto­licy, nie lu­bił jed­nak w nim prze­by­wać.

Nie­po­dzielną mi­ło­ścią Dęb­ski ob­da­rzał kino. Miej­sce, gdzie świat staje się jed­nym wiel­kim ob­ra­zem, a on sam może za­to­pić się w hi­sto­riach bo­ha­te­rów. To w ki­nie wo­lał prze­cze­kać do rana, kiedy miał taką moż­li­wość. Nocne ma­ra­tony fil­mowe stały się jed­nym z jego ry­tu­ałów. Uwiel­biał prze­ży­wać, za każ­dym ra­zem na nowo, hi­sto­rie bo­ha­te­rów, któ­rzy byli mu bli­scy. Ma­xi­musa De­ci­musa Me­ri­diusa, do­wódcy wojsk pół­noc­nych, ge­ne­rała le­gio­nów, ojca za­mor­do­wa­nego syna, męża za­mor­do­wa­nej żony, czy Wil­liama Wal­lace’a, który ce­nił wol­ność wy­żej niż ży­cie. Dziś wie­czo­rem pusz­czano je­den z jego ulu­bio­nych fil­mów i le­szy aku­rat zdą­żył na koń­cówkę trze­ciej czę­ści. Roz­siadł się wy­god­nie w ostat­nim rzę­dzie. Za­pa­trzony w ma­giczne świa­tła pro­jek­cji, z za­chwy­tem dziecka ob­ser­wo­wał, jak ar­mie Mor­doru roz­bi­jają się o mury Bia­łego Mia­sta. Jak na ko­niec Ara­gorn zo­staje ko­ro­no­wany na króla i wła­śnie za­czyna nu­cić swoją pieśń: Et Eärello En­do­renna utúlien. Si­nome ma­ru­van ar Hil­di­nyar tenn’ Am­bar-metta.

– Kurwa, w ta­kim mo­men­cie… – za­klął Dęb­ski pod no­sem, kiedy w kie­szeni jego płasz­cza roz­dzwo­niła się ko­mórka, i szyb­kim kro­kiem opu­ścił salę. – Słu­cham – rzu­cił krótko do słu­chawki, w któ­rej w od­po­wie­dzi roz­legł się głos ope­ra­tora. – Kiedy? Gdzie zna­leź­li­ście? – py­tał przy­tłu­mio­nym gło­sem, roz­glą­da­jąc się ukrad­kowo, żeby spraw­dzić, czy nikt nie pod­słu­chuje roz­mowy. – Ro­zu­miem. Bra­ko­wało jej pier­ście­nia? – do­py­tał, ob­ra­ca­jąc w kie­szeni me­ta­lowy przed­miot. – Tak my­śla­łem – wes­tchnął ciężko. – Coś jesz­cze? Co zna­leź­li­ście? Prze­czy­taj.

Po chwili głos w słu­chawce od­chrząk­nął i za­czął nie­po­rad­nie de­kla­mo­wać:

W mrocz­nym Domu We­lesa,

Tam gdzie ci­sza drży,

Klucz kręci się w rę­kach,

Zło­ci­ste świa­tło skrzy.

W serca mroku ci­sza drży,

To klucz do We­lesa Domu

Roz­po­czę­cie mrocz­nej gry.

– Po­wtórz – rzu­cił krótko, się­ga­jąc do kie­szeni po no­tes i dłu­go­pis. – Do­bra, za­pi­sa­łem. Sprząt­nij­cie je. Jak, kurwa, po­cze­kać ze strzygą do świtu? Mogę nie zdą­żyć. Tak. Za­dzwo­nię, jak będę na miej­scu – po­wie­dział, po czym się roz­łą­czył.

Wie­dział, że nie ma już po co wra­cać na salę. Treść li­stu go za­nie­po­ko­iła. Czuł od po­czątku, że ten pod­mie­niony pier­ścień to może być zły znak. Te­raz miał pew­ność, że tra­fił na groź­nego prze­ciw­nika. Je­śli dru­gie ciało w prze­ciągu doby to do­piero po­czą­tek mrocz­nej gry, czeka go wiele pracy. Miał ochotę na długi spa­cer, który po­układa mu my­śli w gło­wie. Wy­cią­gnął z kie­szeni od­twa­rzacz i ma­chi­nal­nie wci­snął słu­chawki do uszu. Na roz­świe­tlo­nym na krótką chwilę wy­świe­tla­czu po­ja­wił się na­pis: „bud­ka­_su­fle­ra­_mar­twe­_mo­rze”. Klik­nął przy­cisk „play” i pierw­sze słowa pio­senki wy­peł­niły jego du­szę. „Do­kąd pły­niesz, bra­cie, do­kąd gnasz…”

Roz­dział 3

Dom We­lesa – w mi­to­lo­gii sło­wiań­skiej, to jedno z okre­śleń Na­wii – kra­iny zmar­łych, w któ­rej, we­dług pew­nych prze­ka­zów, bóg We­les zo­stał uwię­ziony przez Pe­runa – boga nieba i gro­mów. W nie­któ­rych wie­rze­niach jest to miej­sce po­strze­gane jako mroczna kra­ina lub miej­sce ocze­ki­wa­nia na dal­szy los. Wej­ścia do niego zo­stały ukryte z dala od oczu ży­ją­cych istot. Do­dat­kowo są one strze­żone po­tężną ma­gią, która spra­wia, że do­stęp do nich jest nie­bez­pieczny, a na­wet nie­moż­liwy dla osób nie­po­sia­da­ją­cych od­po­wied­niej wie­dzy lub umie­jęt­no­ści.

Była jesz­cze noc, kiedy Dęb­ski, kro­cząc upar­cie wzdłuż to­rów, do­tarł w końcu do sta­cji PKP w Pia­secz­nie. Czuł w ko­ściach, że zro­bił się już za stary na ta­kie ca­ło­nocne mar­sze. Droga, którą prze­był, strasz­nie mu się dłu­żyła. Zwłasz­cza że w po­ło­wie pa­dły ba­te­rie w jego le­ci­wym od­twa­rza­czu MP3 i siłą rze­czy zo­stał sam ze swo­imi my­ślami. Tych kłę­biło mu się w gło­wie wię­cej, niż by tego so­bie ży­czył. Od­twa­rzał w pa­mięci wszystko, co zo­ba­czył w piw­nicy w domu wą­pie­rza. Ob­razy prze­wi­jały mu się przed oczami jak film. Prze­ska­ki­wał klatka po klatce, upew­nia­jąc się, że ni­czego nie prze­oczył. W gło­wie, ni­czym na­gra­nie z dyk­ta­fonu, od­słu­chi­wał od­byte wcze­śniej roz­mowy, ale tam też nie zna­lazł żad­nego punktu za­cze­pie­nia. Je­dy­nym plu­sem noc­nej wę­drówki było to, że rześki nocny wiatr dzia­łał na niego orzeź­wia­jąco. Roz­bu­dził go, prze­ga­nia­jąc sen­ność. Wy­szedł ze sta­cji i skrę­cił w ulicę Sien­kie­wi­cza. Otu­lony płasz­czem z po­sta­wio­nym koł­nie­rzem, roz­glą­dał się czuj­nie spod na­cią­gnię­tego na oczy kasz­kietu. Co ja­kiś czas wi­dział gdzieś po­sta­cie prze­my­ka­jące jak cie­nie. Otyłą zmorę sto­jącą w bra­mie, pró­bu­jącą sku­sić ja­kie­goś prze­chod­nia. Sta­rego wil­ko­łaka na osa­mot­nio­nym przy­stanku, pi­ją­cego w bla­sku księ­życa, który skło­nił się dwor­nie le­szemu, mam­ro­cząc coś nie­zro­zu­miale pod no­sem. Dęb­ski nie od­wza­jem­nił kur­tu­azji. Z upły­wem nocy na­po­tka­nych stwo­rów było co­raz mniej. Cho­wały się wraz ze zbli­ża­ją­cym się świ­tem. Ostat­nią była pół­noc­nica, na oko w oko­li­cach sie­dem­dzie­siątki, w czar­nym płasz­czu, z roz­pusz­czo­nymi si­wymi wło­sami po­wie­wa­ją­cymi na wie­trze. Spo­tkał ją na przej­ściu, kiedy skrę­cał w ulicę Za­gaj­ni­kową. Nie­po­zorna ko­bieta wpa­dła na niego z im­pe­tem, omal nie prze­wra­ca­jąc. Jakby zu­peł­nie go nie za­uwa­ża­jąc, szła da­lej. Ni to śmie­jąc się, ni pła­cząc, roz­ma­wiała sama ze sobą, aż zni­kła w od­dali.

– We­le­sowy po­miot – mruk­nął Dęb­ski, po­pra­wia­jąc płaszcz.

Sta­rał się trak­to­wać wszyst­kich równo i cał­kiem do­brze mu to wy­cho­dziło. Po­pro­szony, ni­gdy nie od­mó­wił ni­komu po­mocy. W du­chu przy­zna­wał jed­nak sam przed sobą, że nie prze­pada za dzie­łami We­lesa. Ten po­tra­fił wszystko ze­psuć – na­wet taką pra­co­witą psz­czołę, two­rząc zło­wrogą osę.

Było po czwar­tej, kiedy Dęb­ski zbli­żał się do ulicy Szpi­tal­nej. W końcu zo­ba­czył gmach szpi­tala, do któ­rego zmie­rzał. Mi­mo­wol­nie uśmiech­nął się, roz­glą­da­jąc po oko­licy. W oko­li­cach pu­stego o tej po­rze par­kingu do­strzegł kilka sta­rych drzew. Wie­lo­let­nie dęby i so­sny ro­sły dum­nie tu i ów­dzie, prze­no­sząc go na krótką chwilę do wspo­mnień o pra­daw­nej pusz­czy, cią­gną­cej się po ho­ry­zont.

– Czyli da się nie wy­ci­nać – po­wie­dział do sie­bie w za­my­śle­niu.

– Pa­nie Leszku! – do­bie­gło go wo­ła­nie. – Tu­taj! Pa­nie Leszku! – Ze sto­ją­cego w rogu par­kingu wie­ko­wego sa­mo­chodu krzy­czał młody męż­czy­zna, ma­cha­jąc przy tym ener­gicz­nie ręką.

– Jesz­cze naj­le­piej za­trąb… – mruk­nął Dęb­ski pod no­sem, po­wstrzy­mu­jąc prze­kleń­stwo.

Uniósł rękę w ser­decz­nym ge­ście i uśmiech­nął się moż­li­wie przy­jaź­nie.

– Cze­ka­łem na pana – po­wie­dział we­soło Łu­kasz, wy­cho­dząc z auta i z trza­skiem za­my­ka­jąc za sobą drzwi. – Nie by­łem pewny, o któ­rej pan do­trze.

– Nie drzyj się tak, na przy­szłość – rzu­cił le­szy, ści­ska­jąc wy­cią­gniętą na przy­wi­ta­nie dłoń chło­paka. – I co? Tak całą noc na par­kingu w au­cie sie­dzisz?

– Nie… tam parę go­dzin może tylko… – od­parł chło­pak, chu­cha­jąc i roz­cie­ra­jąc zmar­z­nięte dło­nie. – Po­my­śla­łem, że le­piej, jak po­cze­kam. Nie bę­dzie pan czasu tra­cił.

– Mów mi Le­szek. Twoje? – za­py­tał Dęb­ski, wska­zu­jąc ski­nie­niem głowy na za­par­ko­wany sa­mo­chód. – Nie bo­isz się, że ci od­ho­lują?

– Co? Aaa, żar­tu­jesz. – Chło­piec uśmiech­nął się sze­roko. – Wiem, nie robi wra­że­nia, ale to do­bre auto. Young ti­mer – za­śmiał się. – Ku­pi­łem je kie­dyś ta­nio od są­siada. Stare, ale ła­two się na­pra­wia, da radę sa­memu. Tylko o czę­ści co­raz trud­niej. Cza­sem je­dy­nie woda się w chłod­nicy za­go­tuje, ale to jak się szybko je­dzie, uszczelki już nie te. Tak ze sto dwa­dzie­ścia, sto trzy­dzie­ści. Ale po mie­ście to nie ma pro­blemu.

Sto­jąca nie­śmiało z boku skoda 120l zda­wała się prze­czyć tym sło­wom. Wy­pro­du­ko­wane jesz­cze w Cze­cho­sło­wa­cji auto w nie­spo­ty­ka­nym już se­le­dy­no­wym ko­lo­rze nie wy­glą­dało na sym­bol nie­za­wod­no­ści. Nie­da­jące się w ża­den spo­sób ukryć od­pry­ski rdzy czy za­ry­so­wa­nia zdra­dzały wiek sa­mo­chodu. Wy­pło­wiałe kra­cia­ste obi­cia ka­napy i fo­teli wciąż jed­nak spra­wiały przy­tulne wra­że­nie. Po­mimo tego smutne re­flek­tory wy­da­wały się wręcz pro­sić, żeby po­zwo­lić jej umrzeć.

– Piękna ma­szyna – ode­zwał się Dęb­ski, sta­ra­jąc się tak­tow­nie przejść do me­ri­tum. – Gdzie de­natka?

– Na dole, w chłodni – od­po­wie­dział Łu­kasz. – Mamy już nie­wiele czasu. Za dwie go­dziny przy­je­dzie z cen­trali auto, żeby ją za­brać.

– W ta­kim ra­zie czyń ho­nory i pro­wadź. To nie zaj­mie dużo czasu. – Le­szy po­ło­żył chło­pa­kowi rękę na ra­mie­niu.

Kiedy we­szli do środka, Łu­kasz przy­wi­tał się ser­decz­nie z ochro­nia­rzem i ko­bietą z re­cep­cji. Po­pro­wa­dził da­lej ko­ry­ta­rzem w kie­runku kla­tek scho­do­wych. Po dro­dze mi­jali pa­trzące na nich z pla­ka­tów uśmiech­nięte twa­rze, re­kla­mu­jące cu­downe środki na każdą cho­robę. Może to kwe­stia ży­cia w okre­ślo­nym śro­do­wi­sku, ale Dęb­ski krzy­wił się na ich wi­dok. Nie ufał nie­zna­jo­mym, uśmie­cha­ją­cym się lu­dziom. Za­wsze czuł się przy nich nie­swojo.

– Już nie­da­leko – za­gad­nął chło­pak. – Mu­simy zejść na mi­nus dwa.

– Długo tu pra­cu­jesz? – za­py­tał Dęb­ski dla za­bi­cia czasu.

– No na wio­snę bę­dzie już z sie­dem lat – od­po­wie­dział Łu­kasz. – Do­brze mi tu. Mili lu­dzie. Sporo też ta­kich z na­szego śro­do­wi­ska.

– Sie­dem? – zdzi­wił się Le­szy. – To ile ty masz lat?

– Skoń­czy­łem trzy­dzie­ści. – Łu­kasz uśmiech­nął się sze­roko. – Nie wi­dać po mnie?

– Dał­bym ci bli­żej dwu­dzie­stu – od­parł szcze­rze Dęb­ski.

– To przez „baby face” – po­wie­dział chło­pak, za­kre­śla­jąc pal­cem okrąg wo­kół twa­rzy. Na­dal się uśmie­chał. – Tro­chę się tu za­sie­dzia­łem. Przy­da­łoby się nowe za­ję­cie. Mó­wi­łem, że przy­dał­bym się panu do po­mocy.

– Pa­mię­tam. I po­wie­dzia­łem już, mów mi Leszku – od­po­wie­dział le­szy. – To nie jest praca ze­spo­łowa.

– Za­wsze warto spró­bo­wać, Leszku – cią­gnął Łu­kasz nie­wzru­szony. – No i je­ste­śmy – do­dał, otwie­ra­jąc z prze­cią­głym skrzyp­nię­ciem ma­sywne me­ta­lowe drzwi. – Tamta szu­flada – do­dał, za­pa­la­jąc mdłe białe świa­tło.

Dęb­ski pod­szedł do re­gału, zdej­mu­jąc czapkę i roz­pi­na­jąc płaszcz. Wy­cią­gnął wska­zaną przez chło­paka skrytkę. Ciało, wciąż scho­wane w za­pię­tym czar­nym worku, wy­je­chało bez­gło­śnie.

– Za­pal wię­cej świa­tła – rzu­cił Dęb­ski, na­chy­la­jąc się nad zwło­kami strzygi.

– Się robi! – po­wie­dział Łu­kasz we­soło. – O kurwa, prze­pra­szam – do­dał po se­kun­dzie.

Krótka chwila, w któ­rej omył­kowo włą­czył lampę UV, wy­star­czyła, aby salę wy­peł­nił ci­chy syk i swąd przy­pa­la­nego ciała.

– Po­my­li­łem włącz­nik – do­dał chło­pak prze­pra­sza­ją­cym to­nem, roz­świe­tla­jąc salę.

– Dzię­kuję – wy­ce­dził Dęb­ski wolno, wbi­ja­jąc w chło­paka zimne spoj­rze­nie sta­lo­wych oczu, po czym wró­cił do oglę­dzin ciała.

Przy­glą­dał się strzy­dze uważ­nie. Mu­siała być młoda, ale one za­wsze tak wy­glą­dają. Wy­da­wała się spo­kojna, jakby spała. Śmier­tel­nie blada skóra nie róż­niła się ni­czym za ży­cia i po śmierci. Dziew­czyna była ładna. Wy­datne ko­ści po­licz­kowe do­da­wały jej uroku.

– Może lu­bisz po­lo­wać na młode dziew­czyny? – po­wie­dział pod no­sem le­szy, kon­ty­nu­ując ana­lizę ciała.

Nie zna­lazł jed­nak nic po­dej­rza­nego. Żad­nych śla­dów walki. Nic pod pa­znok­ciami. Wy­jął z kie­szeni płasz­cza pier­ścień i wsu­nął ofie­rze na pa­lec. Pa­so­wał ide­al­nie. Po­pra­wił nie­malże czu­łym ge­stem opa­da­jące na czoło włosy ofiary. Z tyłu głowy na­ma­cał to, czego się spo­dzie­wał. Małe wgłę­bie­nie, bę­dące skut­kiem pęk­nię­cia czaszki. Ślad po moc­nym ude­rze­niu.

– Mamy na­sze mo­dus ope­randi – do­dał na głos.

– Co? – za­py­tał Łu­kasz.

– MO – od­po­wie­dział Dęb­ski, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie pod no­sem z su­chego żartu. – Spo­sób dzia­ła­nia. Zo­stała za­bita tak samo jak po­przed­nia ofiara. Mu­siała znać ata­ku­ją­cego, bo nie wi­dzę żad­nych śla­dów oporu, albo zo­stała cał­ko­wi­cie za­sko­czona i za­ata­ko­wana od tyłu. Na­dal nie spo­sób po­wie­dzieć, czy to był ktoś z na­szych, czy czło­wiek. Strzygę ciężko po­dejść, czło­wie­kowi by­łoby trudno, choć nie jest to nie­moż­liwe. – Le­szy za­my­ślił się. – Gdzie ta no­tatka, którą przy niej zna­leźli?

– Po­winna być gdzieś w worku – od­po­wie­dział Łu­kasz. – Zna­leźli ją w jej ustach, ale już nie cho­wali z po­wro­tem.

– Fak­tycz­nie, jest… – po­wie­dział Dęb­ski, roz­pro­sto­wu­jąc zło­żony w kostkę mały frag­ment pa­pieru, po czym prze­czy­tał na głos:

W mrocz­nym Domu We­lesa,

Tam gdzie ci­sza drży,

Klucz kręci się w rę­kach

zło­ci­ste świa­tło skrzy.

W serca mroku ci­sza drży,

To klucz do We­lesa Domu

Roz­po­czę­cie mrocz­nej gry.

– I co to zna­czy? – za­cie­ka­wił się chło­pak.

– Tego jesz­cze nie wiem – przy­znał le­szy – ale my­ślę, że wiem, kto może mi po­móc. Ra­do­wój wy­kłada sla­wi­stykę, pew­nie bę­dzie wie­dział coś wię­cej o tym ca­łym klu­czu i Domu We­lesa.

– O, to ja mogę cię pod­wieźć, prze­cież wiem, gdzie mieszka – po­wie­dział Łu­kasz, pa­ku­jąc zwłoki z po­wro­tem na swoje miej­sce.

– Nie – od­parł go­rącz­kowo Dęb­ski. – Nie… bo mu­szę i tak za­ha­czyć o sklep, żeby ku­pić ba­te­rie.

– Skom­bi­nuję ba­te­rie – prze­rwał mu chło­pak, się­ga­jąc po pi­lota od te­le­wi­zora za­wie­szo­nego na ścia­nie. – Ta­kie dwie będą do­bre?

– Tak – przy­tak­nął zbity nieco z tropu le­szy, przy­glą­da­jąc się pa­lusz­kom. – Po co tu w ogóle wisi te­le­wi­zor?

– A, te­raz go i tak nikt nie używa – tłu­ma­czył Łu­kasz – ale w wa­ka­cje oglą­damy cza­sem z chło­pa­kami me­cze. Chłod­niej i piwo jest gdzie zmro­zić. To jak, po­jadę z Tobą?

– Wie­czo­rem do niego zaj­rzę. Prze­cież już słońce wstało. Chcesz iść w ciągu dnia za­pu­kać do domu wą­pie­rza? Cie­kawe, czy otwo­rzy… – wy­ło­żył Dęb­ski z sar­ka­zmem.

– No tak. Trudno – po­wie­dział chło­pak przy­ga­szo­nym to­nem. – Po­cze­kam tu na chło­pa­ków z Cen­trali i po­jadę do domu. Już wiem! – po­wie­dział z oży­wie­niem, kiedy iskierka na­dziei za­świe­ciła w jego gło­wie. – Po­daj mi swój nu­mer, pusz­czę ci sy­gnał, to bę­dziesz miał mój. Jak bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wał, za­dzwoń. Mo­żesz o każ­dej po­rze dnia i nocy – do­dał z sze­ro­kim uśmie­chem, cze­ka­jąc już z wy­cią­gnię­tym te­le­fo­nem i pa­trząc wle­pio­nymi w le­szego oczami, jak dziecko, które pyta do­ro­słego, czy ma ja­kieś gry na te­le­fo­nie.

– E… – za­ciął się de­tek­tyw i wes­tchnął. – Ja­sne. Pięć, zero, sie­dem…

Ko­mórka Dęb­skiego roz­dzwo­niła się w jego kie­szeni krót­kim sy­gna­łem, kiedy kie­ro­wał się ku wyj­ściu. Nie bar­dzo ma­jąc po­mysł, co ze sobą zro­bić do wie­czora, skie­ro­wał kroki w stronę sta­cji. Po­my­ślał, że do­brze bę­dzie przy oka­zji spraw­dzić, jak się ma Lud­miła. No i to za­wsze oka­zja do od­wie­dze­nia Waldka, a w go­ści nie idzie się z pu­stymi rę­kami. Uto­piec był jed­nym z nie­wielu, któ­rych w swoim ży­ciu na­zwałby przy­ja­ciółmi, a na pewno je­dy­nym, któ­remu nie umiał od­mó­wić wspól­nego spo­ży­cia al­ko­holu. Tego dnia Dęb­ski czuł, że przyda mu się coś moc­niej­szego.

* * *

Dwie go­dziny póź­niej le­szy stał na klatce scho­do­wej przed drew­nia­nymi drzwiami z nu­me­rem cztery. Na­ci­snął dzwo­nek i po dłu­gim, prze­cią­głym sy­gnale cze­kał, aż ktoś mu otwo­rzy. W pra­wej ręce trzy­mał torbę ze zro­bio­nymi po dro­dze za­ku­pami. Do kie­szeni płasz­cza prze­ło­żył wcze­śniej za­pas ba­te­rii pa­lusz­ków do od­twa­rza­cza MP3. We­wnątrz torby na­dal znaj­do­wały się pre­zenty za­ku­pione spe­cjal­nie z my­ślą o go­spo­da­rzu. Dwie pół­li­trowe bu­telki wy­bo­ro­wej, dwa pęta kieł­basy pod­wa­wel­skiej i kostka żół­tego sera – ulu­biony ze­staw Waldka utopca. W dru­giej ręce trzy­mał zdjęty przed chwilą kasz­kiet i bu­kiet czer­wo­nych kwia­tów dla He­leny. Ku­pił też raf­fa­ello dla Lud­miły, ale zro­biło mu się głu­pio, więc prze­ło­żył je z torby do dru­giej kie­szeni płasz­cza.

– O! Leszku ko­chany, jaka miła nie­spo­dzianka. Wchodź, wchodź – po­wie­działa He­lena, roz­pro­mie­niona wi­zytą nie­za­po­wie­dzia­nego go­ścia.

Za­pro­siła go do środka ser­decz­nym ru­chem ręki, po­pra­wia­jąc przy tym czer­wony szla­frok w czarne kropki, który upo­dab­niał ją do wiel­kiej bie­dronki.

– Piękne kwiaty dla pięk­nej ko­biety. – Dęb­ski wy­cią­gnął rękę z bu­kie­tem w kie­runku go­spo­dyni i skło­nił się dwor­nie.

Miał na­dzieję, że roz­chy­la­jący się nie­bez­piecz­nie szla­frok, który po­pra­wiła He­lena, jed­nak skry­wał pod sobą coś jesz­cze.

– Prze­pra­szam, że tak bez za­po­wie­dzi, ale aku­rat mia­łem po dro­dze – po­wie­dział, wcho­dząc do środka.

Przed­po­kój, po­dob­nie jak go­spo­da­rze, wy­glą­dał jak żyw­cem wy­jęty z mi­nio­nej epoki. Cały był w drew­nie. Obite bo­aze­rią ściany do­peł­niały pod­wie­szo­nych pod su­fi­tem paw­la­czy. Wy­strój zwień­czał za­wie­szony na wprost od wej­ścia drze­wo­ryt z głową ko­nia.

– Nie wy­głu­piaj się – po­wie­działa, szczy­piąc go de­li­kat­nie w po­li­czek. – Wal­dek! Go­ścia mamy.

– No wi­dzę, wi­dzę – rzu­cił uto­piec, czła­piąc do przed­po­koju w sa­mych kap­ciach i spodniach od dresu. – Gość w dom, bogi w dom – do­dał we­soło. – O, i wi­dzę, że nie sam – po­wie­dział, pa­trząc wy­mow­nie na za­war­tość re­kla­mówki z lo­giem ogól­no­pol­skiej sieci skle­pów. – Do­brze, zo­sta­niesz na obiad. Hela, oskrob wię­cej ziem­nia­ków, to Le­szek z nami zje – krzyk­nął za żoną, która znik­nęła w kuchni w po­szu­ki­wa­niu wa­zonu na kwiaty. – Daj torbę, roz­bie­raj się i sia­daj w du­żym po­koju, ja to przy­go­tuję.

– Le­szek! – po­wie­działa z uśmie­chem Lud­miła, wy­ła­nia­jąc się nie­śmiało z ma­łego po­koju. – Nie wie­dzia­łam, że dziś przyj­dziesz – do­dała, na­chy­la­jąc się, jakby chciała go po­ca­ło­wać w po­li­czek na przy­wi­ta­nie. – Za­bierz mnie stąd… – wy­szep­tała mu do ucha, po czym wbiła w niego bła­galne spoj­rze­nie wiel­kich, sar­nich oczu.

Wzrok Dęb­skiego prze­su­nął się do po­koju, z któ­rego chwilę wcze­śniej wy­szła Lud­miła. Było oczy­wi­ste, że po­kój na co dzień na­le­żał do Waldka. Ściany zo­stały ozdo­bione róż­nymi węd­kar­skimi tro­fe­ami, które pa­trzyły te­raz na niego mar­twymi śle­piami. Na ścia­nach wi­siały me­da­liony z ry­bami, im­po­nu­jące pu­chary i opra­wione w ramki dy­plomy z licz­nych za­wo­dów węd­kar­skich. Na spe­cjal­nych sto­ja­kach pre­zen­to­wały się sta­ran­nie upo­rząd­ko­wane wędki. Po­ni­żej, na so­lid­nych drew­nia­nych me­blach, stały zdję­cia Waldka, trzy­ma­ją­cego w rę­kach im­po­nu­jące okazy ryb – uśmie­chał się z dumą po ko­lej­nym uda­nym po­ło­wie.

– Jak się masz, Luda? – Dęb­skiego ude­rzyła de­li­katna woń po­lnych kwia­tów, jaką od niej po­czuł.

Tak nie pach­niały żadne per­fumy.

– Dzię­kuję. Już le­piej. Nie pła­czę – po­wie­działa, ob­da­rza­jąc go de­li­kat­nym, ale po­god­nym uśmie­chem.

– Ku­pi­łem ci cu­kierki – do­dał lekko za­wsty­dzony. – Nie by­łem pewny, czy ta­kie lu­bisz.

– Pew­nie, że lu­bię. To moje ulu­bione. Nie mogę ich tylko zbyt czę­sto jeść – po­wie­działa, prze­cią­ga­jąc wy­mow­nie dło­nią po pła­skim brzu­chu. – Dzię­kuję i tak. Daj, otwo­rzę je. Pew­nie na­pi­jesz się kawy? Je­śli tak, to pójdę wsta­wić wodę.

– Aż tak źle wy­glą­dam? – Le­szy pró­bo­wał za­żar­to­wać. – Z chę­cią się na­piję – po­wie­dział, od­wie­sza­jąc płaszcz i prze­cho­dząc z ko­ry­ta­rza do du­żego po­koju.

Roz­siadł się wy­god­nie w jed­nym z fo­teli i ro­zej­rzał po po­miesz­cze­niu. Nie był tu od lat, a prak­tycz­nie nic się nie zmie­niło. Pstro­katy zie­lony dy­wan za­kry­wał prak­tycz­nie całą pod­łogę z cy­kli­no­wa­nych kle­pek. Roz­kła­dana wer­salka stała pod ścianą, obok dwa fo­tele roz­dzie­lone ławą, skie­ro­wane w stronę od­bior­nika te­le­wi­zyj­nego umiesz­czo­nego na szafce. Obok wej­ścia na bal­kon, na któ­rym na roz­cią­gnię­tych sznur­kach su­szyło się pra­nie, znaj­do­wał się roz­kła­dany stół. Je­dy­nie te­le­wi­zor, na któ­rym le­ciał pro­gram ja­kiejś te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej, wy­da­wał się no­wo­cze­sny.

– I je­stem – rzu­cił Wal­dek we­soło, wcho­dząc do po­koju.

Na dłoni niósł tacę z kie­lisz­kami, ogór­kami oraz po­kro­jo­nym se­rem i kieł­basą. Trzeba przy­znać, że ro­bił to z gra­cją przed­wo­jen­nego kel­nera naj­lep­szych war­szaw­skich re­stau­ra­cji. W dru­giej ręce trzy­mał do­brze zmro­żoną, wciąż po­krytą szro­nem bu­telkę wódki.

– Ach, zimna… – po­wie­dział, od­sta­wia­jąc ją i roz­ma­so­wu­jąc zmar­z­nięte palce. – Po­le­waj, Le­chu, rękę masz pew­niej­szą, i mów, co tam za wie­ści przy­no­sisz.

– Pa­mię­tasz, jak pro­si­łem cię, że­byś roz­py­tał o strzygi? – za­czął Dęb­ski, po­le­wa­jąc do kie­lisz­ków i ro­niąc kilka zwy­cza­jo­wych kro­pli na ofiarę bo­gom. – To już nie­ak­tu­alne. Za spo­tka­nie – do­dał, stu­ka­jąc się szkłem z go­spo­da­rzem. – Mmm. Wcho­dzi jak ma­rze­nie.

– Szybko się zna­la­zła. Za­wsze mó­wi­łem, że za­gi­nię­cia po­winno zgła­szać się po czter­dzie­stu ośmiu go­dzi­nach – po­wie­dział Wal­dek z prze­ką­sem. – Lej na drugą nogę, bo sty­gnie. Czego się tam od niej do­wie­dzia­łeś cie­ka­wego?

– Roz­mowna nie była – cią­gnął le­szy, uno­sząc pełny kie­li­szek w jed­nej i ogórka w dru­giej ręce. – Zresztą jak każdy trup.

– Po­waż­nie? – Wal­dek aż za­krztu­sił się z wra­że­nia. – Drugi w dwa dni? Oho, ktoś ma roz­mach. Dawno nie pa­mię­tam ta­kiego tempa. Gdzie ją zna­leźli?

– W ta­kim parku, ka­wa­łek stąd. Górki Szy­mona, pew­nie znasz.

– Znam, znam. Piękny ka­wał stawu tam jest – po­twier­dził Wal­dek, ki­wa­jąc głową. – Dziwne. Po­pu­larne miej­sce. Dużo na­szych się tam kręci.

– Wiem wła­śnie. Pod la­tar­nią naj­ciem­niej.

– Kto ją zna­lazł?

– Ja­kaś mara prze­cho­dziła tam­tędy i po­wia­do­miła Cen­tralę. Sprząt­nęli ją, żeby nie cze­kać do świtu. Już w szpi­talu ją oglą­da­łem. – Dęb­ski za­czął re­la­cję, prze­ry­wa­jąc tylko na chwilę, by zjeść ka­wa­łek sera z ta­le­rza sto­ją­cego na stole.

– I co? – do­py­ty­wał Wal­dek, nie mo­gąc ukryć cie­ka­wo­ści.

– No wła­śnie, nie jest ko­lo­rowo. – Le­szy wy­cią­gnął rękę po sto­jącą na stole bu­telkę. – Wy­gląda na to, że to ten sam, co za­bił sio­strę Lud­miły. Brak śla­dów walki, je­den szybki, na­prawdę mocny cios w tył głowy.

– Ktoś z na­szych? – Uto­piec od­zna­czał się cie­ka­wo­ścią osoby, która zbyt wcze­śnie prze­szła na eme­ry­turę.

– Chuj wie. – Dęb­ski wes­tchnął ciężko. – Naj­pew­niej tak. Za­bić ru­sałkę to jedno, ale strzygę? To zu­peł­nie co in­nego. Tech­nicz­nie rzec bio­rąc, mógłby i czło­wiek, ale chyba mu­sia­łaby go znać. Umó­wili się tam i cze­kała na niego, a ten ją pod­szedł? Tylko po co się uma­wiać w nie­oświe­tlo­nej czę­ści parku? – De­tek­tyw za­my­ślił się, a jego brwi złą­czyły się w głę­bo­kiej zmarszczce.

– Już ty nie uda­waj, żeś taki pru­de­ryjny. Wiesz, po co. Może tak po­lo­wała na chło­pacz­ków? Jak ładna, to nie­je­den by się chciał z nią w le­sie spo­tkać. Te­raz jesz­cze te Ten­dery mło­dzi mają – do­dał Wal­dek z iro­nicz­nym uśmie­chem.

– Co mają? – Dęb­ski uniósł brwi, nie kry­jąc zdzi­wie­nia.

– No te Ten­dery czy Tin­dery. Ta­kie w te­le­fo­nie, do spo­ty­ka­nia się – wy­ja­śnił wciąż roz­ba­wiony Wal­dek.

– Aha… – po­wie­dział Dęb­ski, pa­trząc po­dejrz­li­wie Wald­kowi w oczy. – A ty skąd taki obyty? He­lena wie, że ty tak się in­te­re­su­jesz, co to te­raz mło­dzi na spo­tka­nia mają?

– Wal się. Są­siad mi kie­dyś po­ka­zał – wy­ja­śnił go­spo­darz, za­gry­za­jąc kieł­basą ko­lejny kie­li­szek do­brze zmro­żo­nej wódki. – Ty o strzy­dze do­kończ le­piej. Ni­czego się nie do­wie­dzia­łeś? Taki as?

– Wię­cej, niż bym chciał – wes­tchnął Dęb­ski, pusz­cza­jąc ko­men­tarz go­spo­da­rza mimo uszu. – To ja­kiś chory po­jeb musi być. List zo­sta­wił.

– Helce też kie­dyś li­sty zo­sta­wia­łem – za­re­cho­tał Wal­dek, po­le­wa­jąc na­stępną ko­lejkę. – Na­dal zo­sta­wiam. Tylko te­raz to te skle­powe. Co tam na­pi­sał?

– Coś o Domu We­lesa, ja­kimś klu­czu i roz­po­czę­ciu mrocz­nej gry. Pa­te­tyczny chu­jek. Pew­nie się ręką po ma­łym mię­to­lił, jak to pi­sał. – Dęb­ski mó­wił z od­razą, przy­my­ka­jąc na chwilę oczy, jakby pró­bo­wał po­zbyć się tego ob­razu.

– Nie­do­brze – po­wie­dział go­spo­darz po­waż­nym to­nem, pro­stu­jąc się na fo­telu.

– Wiem, że nie­do­brze. Dwa trupy i list. Naj­pew­niej będą ko­lejne, tak li­sty, jak i trupy.

– Weź ty zby­strzej. Dom We­lesa, klucz i roz­grywka. Lampka się nie za­pala? – Wal­dek uniósł brew, wy­cze­ku­jąc re­ak­cji.