Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy wiesz, że istnieje świat, którego obecności ludzie nawet nie podejrzewają? To świat duchów, bogów i stworzeń ze słowiańskiego folkloru, ukryty tuż pod powierzchnią codzienności.
Na jednym z podwarszawskich osiedli zostaje znalezione ciało młodej rusałki. Leszy, Lech Dębski, zostaje wezwany, by rozwikłać to zagadkowe morderstwo. To, co wygląda na zwykły akt przemocy, okazuje się pierwszym krokiem w mrocznej intrydze prowadzącej do Jaromroku – końca świata, gdzie Perun zmierzy się z Welesem w ostatecznej bitwie.
Kiedy na ulicach pojawiają się kolejne ciała, Dębski odkrywa, że stoi w obliczu siły przewyższającej wszystko, co znał. W towarzystwie Waldka Utopca, prastarego Peruna, tajemniczej Zorzy i innych postaci ze słowiańskiego panteonu, Dębski rozpoczyna wyścig z czasem, by powstrzymać apokalipsę.
Czy koniec świata będzie końcem, czy początkiem nowej ery? Kto pociąga za sznurki w tej mrocznej grze?
Wejdź do świata, gdzie słowiańskie bóstwa i mityczne stworzenia żyją tuż obok nas. „Kłopoty Wyraju” to pełna napięcia mieszanka miejskiej fantastyki i kryminału, która wciągnie Cię od pierwszej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Kłopoty Wyraju. Świat się kończy, bogowie wracają
Copyright © Michał Jankowski, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Marta Kładź-Kocot
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-986-0
Konwersja i produkcja e-booka: monikaimarcin.com
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Wyraj – w mitologii słowiańskiej to nazwa świata, który według wierzeń powstał po wykluciu się z kosmicznego jaja. Mówi się, że na początku był pusty ocean i w jego wodach pływało olbrzymie jajo. W pewnym momencie rozbiło się, a z niego wyszło wszystko, co istnieje – ziemia, niebo, słońce, księżyc, gwiazdy oraz wszelkie istoty żywe.
Kurza Łapka to jedną z tych spelun, które przyciągały odwiedzających zapachem historii. Na pierwszy rzut oka miejsce to wyglądało jak relikt minionej epoki. Wnętrze, które lata świetności miało za sobą, było przesiąknięte dymem papierosowym i starym alkoholem wątpliwej legalności. W głębi sali stał bar z ciemnego drewna, nad którym wisiały rzędy półek pełnych butelek z różnymi trunkami. Blat baru był wyślizgany od niezliczonych łokci, które opierały się o niego przez lata. W kilku jego miejscach widniały wypalone ślady po papierosach. Przytłumione oświetlenie zmatowiałych żarówek ledwie dawało radę przebijać się przez półmrok. Atmosfera, choć gęsta, nie wydawała się nieprzyjazna. Była raczej jak stary koc, który mimo stęchłego zapachu i plam nadal oferował poczucie komfortu.
Goście Kurzej Łapki byli równie niezwykli jak samo miejsce. Przy jednym ze stolików siedział strzygoń, niewysoki i krępy, z dużymi, owłosionymi dłońmi, które mocno ściskały kufel piwa. Jego oczy, ukryte pod krzaczastymi brwiami, uważnie obserwowały otoczenie. Obok niego przycupnęła wilkołaczka, akurat teraz w ludzkiej postaci. Jej błyszczące oczy zdradzały bestię czającą się tuż pod powierzchnią. Dalej, w rogu sali, w cieniu, siedziały trzy rusałki. Ich piękne, ale niepokojąco zimne twarze skupione były na grze w karty. Śmiały się cicho, a ich śmiech przypominał szmer strumienia. Za ladą stała właścicielka przybytku. Raz po raz rzucała ostrzegawcze spojrzenia w stronę kłótliwych gości. Jej dłonie, choć pomarszczone jak kora starego drzewa, sprawnie nalewały kolejne trunki.
W pewnym momencie przy pojedynczym stoliku pod ścianą rozległ się dźwięk telefonu. Zaskakująco głośny, wbił się w atmosferę baru, przyciągając spojrzenia gości.
– Dębski – powiedział zachrypnięty głos. – Tak. Gdzie? – zapytał, mrużąc oczy. – Wiem, gdzie to jest. Będę w ciągu godziny. – Nacisnął czerwoną słuchawkę i włożył telefon z powrotem do kieszeni płaszcza, po czym rzucił na blat zwitek banknotów i energicznym krokiem ruszył do wyjścia.
* * *
Na peronie stacji Warszawa Służewiec stał lekko przygarbiony mężczyzna. Jego sylwetka wtapiała się w zapadające powoli ciemności. Znoszony kaszkiet skrywał w cieniu stalowoszare oczy i twarz naznaczoną głębokimi zmarszczkami. Wystające spod czapki siwiejące włosy oraz broda dodawały mu elegancji. Nie zmieniały tego ani luźno zawiązany krawat, ani skrywany pod płaszczem stary garnitur. Lech Dębski wyglądał trochę jak bezdomny po wizycie u dobrego fryzjera. Stylowo, ale jego twarz nadal nosiła ślady przeżytych lat i życiowych konfrontacji.
Mężczyzna śledził wzrokiem smugi świateł rzucane przez reflektory nadjeżdżającego pociągu Kolei Mazowieckich. W zamyśleniu obracał na małym palcu pierścień z symbolem zatartym przez czas. Czekał, aż drzwi ostatniego wagonu zatrzymają się dokładnie tam, gdzie stał. Zmęczonym spojrzeniem obserwował potok podróżnych, wylewający się ze środka na peron. Wysiadający zdawali się go nie zauważać, jakby był dla nich niewidoczny. Otaczający go szmer rozmów przerwał nagle konduktor, przeciągłym gwizdnięciem zwiastując odjazd. Dębski w ostatniej chwili wskoczył do środka, tuż przed tym, jak drzwi zamknęły się z sykiem za jego plecami.
W wagonie usiadł sam, jak najdalej od podróżujących z nim ludzi. Spod półprzymkniętych powiek obserwował przewijające się za oknem krajobrazy. Pociąg sunął leniwie po torach, wydając charakterystyczne dźwięki. Miarowy stukot kół, rytmiczny jak bicie mechanicznego serca, działał kojąco. Dębski potrzebował tego. Pozwalało mu to zebrać myśli. Od dawna już nie został wezwany do morderstwa.
Spokój jego podróży został gwałtownie przerwany przez rozkapryszone dziecko. Malec, który wsiadł razem z matką na kolejnej stacji, chyba postawił sobie za punkt honoru unieszczęśliwienie zarówno matki, jak i wszystkich pasażerów. Wrzaski i nieokiełznane zachowanie dzieciaka skaczącego po całym przedziale przyciągnęły uwagę Dębskiego. Spojrzenia chłopca i mężczyzny spotkały się. W tej krótkiej chwili, w refleksie światła odbitym w szybie, Dębski ukazał swoje prawdziwe oblicze leśnego demona. Oczy malucha rozszerzyły się w niemym przerażeniu, po czym uciekł wtulić się w matkę, co leszy skwitował lekkim uśmiechem.
W miarę zbliżania się do stacji Nowa Iwiczna pociąg zaczął zwalniać. Gwizd hamulców odbijał się echem od otaczających stację budynków. Drzwi wagonu otworzyły się, wpuszczając do środka odgłosy dobiegające ze stacji. Nowa Iwiczna przywitała Dębskiego symfonią dźwięków typowych dla takich podwarszawskich miejscowości. Gwar rozmów, przerywany gwizdkiem konduktora, mieszał się z warkotem silników samochodów czekających na otwarcie przejazdu. Leszy przystanął na uboczu, skrywając dłonie w kieszeniach i przeszukując ich zakamarki. Namacał palcami nóż sprężynowy, notes, w którym lubił zapisywać kłębiące mu się w głowie myśli, małą długopisową latarkę i to, czego szukał – stary odtwarzacz MP3. Jeden z pierwszych modeli. Taki, na którym każdą z ulubionych piosenek należało wpierw pieczołowicie zapisać, aby móc zobaczyć tytuł i wykonującego utwór artystę. Z wprawą kogoś, kto przeżył erę analogowych dźwięków, Dębski rozplątał długi przewód słuchawek i wetknął je sobie do uszu. Ekran urządzenia rozświetlił się na krótką chwilę, ukazując napis: „perfect_objazdowe_nieme_kino”. Detektyw nachylił się nad starym urządzeniem i wcisnął przycisk „play”. W słuchawkach rozbrzmiały pierwsze dźwięki rockowego klasyka.
– Nie pytaj mnie – wychrypiał cicho pod nosem, nucąc razem z wokalistą. – Wiem tyle, co i ty. – Jego głos współbrzmiał z dźwiękami gitary. – Poganiam dzień i nie śni mi się nic – kontynuowali wspólnie.
Nogi prowadziły go przed siebie, przez zatłoczony peron. Tłum podróżnych rozchodził się we wszystkie strony, zatopiony całkowicie w codziennych sprawach. Dębski po wyjściu ze stacji skierował się w prawo. Szedł w dół, wzdłuż ulicy Krasickiego. Wieczorne światło lampy ulicznej rzucało jego długi cień na nowo wyremontowaną ścieżkę z brudnoniebieskiej kostki brukowej. Wysypany na nią piach chrzęścił z każdym krokiem pod jego butami. Sznur samochodów, ciągnący się po jego lewej stronie, ruszył leniwie, gdy tylko uniosła się zapora przejazdu. Światła reflektorów rozbłyskiwały na powierzchni ulicy wilgotnej od padającego deszczu. W miarę jak Dębski oddalał się stacji, zbliżał się do, jak pomyślał z przekąsem, urbanistycznego eksperymentu, którego nadrzędnym celem wydawało się być wciśnięcie każdego metra kwadratowego ziemi pod zabudowę. Bez względu na logikę, estetykę czy zwyczajną ludzką przyzwoitość. Kiedy skręcił w prawo, w jedną z bocznych uliczek, z daleka zobaczył osiedle domków jednorodzinnych. Otoczenie sprawiało przytłaczające wrażenie. Pomimo że ulice i chodniki zachowywały prawnie dozwoloną szerokość, wysokie ogrodzenia obsadzone tujami naciskały na przechodnia, kradnąc przestrzeń i światło.
Od razu rozpoznał ten, do którego zmierzał. Baner z napisem: „Nigdy więcej nie kupiłbym tego domu”, sugerujący niekompetencję dewelopera, nie pozostawiał złudzeń. Budynek znajdował się na końcu zwartej, szeregowej zabudowy. Fasada, utrzymana w jasnych, choć sztucznych odcieniach kremowego, zdawała się zlewać z sąsiednimi budynkami, tworząc wrażenie jednolitego masywu. Zakrzywiona alejka prowadziła do wejścia, ponad którym uwagę przykuwały wąskie okna. Zaburzone proporcje przestrzeni i niezdarnie ustawione latarnie uliczne, rzucające wątłe światło na mokrą kostkę brukową czy wspólny parking, gdzie samochody stały zaledwie parę centymetrów od siebie, podkreślały porażkę w planowaniu osiedla. Zamiast urokliwych zielonych zakątków widoczne były tylko płytkie betonowe kwietniki. Najwyraźniej cięcie kosztów, szybkość budowy i brak estetyki wyznaczały tu współczesne standardy piękna.
Na ten widok Dębskiego zawsze otaczała aura gorzkich myśli. W jego pamięci przewijały się obrazy minionych czasów. Pamiętał, jak wielcy bogowie słowiańscy przechadzali się po świecie. Gdy Mokosz, bogini płodności, opiekowała się ziemią, a Perun, bóg piorunów, napełniał wojowników swą mocą. Po lasach i na polanach tańczyły rusałki, niegdyś tak bliskie jego sercu.
Dębski czuł się uwięziony w nowoczesnym świecie. Miejsca kultu, święte gaje, gdzie dawniej czczono bogów, zamieniły się w betonowe ulice i wszechobecną szarugę. Był niemym świadkiem, jak prastare lasy ustępują miejsca współczesnym miastom, a potężne rzeki zostały ujarzmione przez betonowe tamy. Obecność bogów była wciąż niezaprzeczalna, lecz ledwie wyczuwalna. Nie miała już tej samej mocy.
„Ja pierdolę, kurwa” – zaklął w duchu leszy, rozglądając się po okolicy. W myślach dziwił się zwykłym ludziom. – „Przecież to był tętniące życiem i nieokiełznane miejsce. Wiem, że siłą rzeczy musimy się ukrywać wśród ludzi. W końcu pod latarnią jest najciemniej. Ale jakim cudem oni dali się zamknąć w tych klatkach? Kiedyś, jak patrzyłeś przez okno, to widziałeś świat. Teraz widzisz tylko okno sąsiada”. – Jego myśli tonęły w narastającym deszczu, kiedy szybkim ruchem wyciągnął rękę, żeby zadzwonić.
Drzwi otworzył właściciel domu, równie archaiczny jak Dębski, aczkolwiek nosząca się w bardziej zachowawczym stylu. Lata spędzone na ziemi sprawiły, że umiał doskonale wtapiać się w otoczenie. Przed leszym stał teraz niemal stereotypowy Polak. Miał lekko przydługi nos, bladą skórę w odcieniu kawę ze zbyt dużą ilością mleka i lekko siwiejące włosy, gładko zaczesane do tyłu. Dokładnie ogolona twarz dodawała mu trochę klasy, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto nosi flanelową koszulę w kratę wpuszczoną w ciemne jeansy. Na nogach miał puchate kapcie. Wyróżniały go na pewno bladoniebieskie oczy, które patrzyły na świat z jakąś dziwną ciekawością, jednocześnie głęboko coś ukrywając. Na palcach dłoni spoczywającej na klamce mignął pierścień z symbolem przypominającym coś na kształt kła. Wąpierz nadal emanował pewnym magnetyzmem, chociaż lata świetności miał już za sobą.
– Witam pana leszego – powiedział, obdarzając gościa ciepłym uśmiechem. – To ja zgłaszałem na Centralę. Radowój Zawisławski – dodał, wyciągając dłoń na przywitanie.
– Leszek wystarczy – odparł Dębski, odwzajemniając uścisk.
– Oczywiście. Rozgość się, Leszku, proszę – odpowiedział wąpierz, rozkładając szeroko ręce. – Ale nie zdejmuj butów, naprawdę. Tu i tak brudno, zresztą zaraz się przemopuje, jak będzie trzeba, żaden kłopot. Może wezmę płaszcz i nakrycie głowy? – zapytał.
Dębski wręczył mu bez słowa kaszkiet, pozostał jednak w rozpiętym płaszczu. Jego wzrok odruchowo lustrował wnętrze. Było takie współczesne. Dookoła białe, pozbawione charakteru ściany. Schludnie ustawione meble wyglądały jak gotowe do sesji zdjęciowej, przeznaczonej do najnowszego numeru kolorowego magazynu. Kanapa przypominała bardziej sztukę współczesną niż coś do siedzenia. Biel kontrastowała z czarnymi dodatkami, jakby świeżo wyjętymi z pudełka. Wystrój był perfekcyjny i zupełnie zdehumanizowany.
– Nie wiem, Leszku, czy pamiętasz – ciągnął Radowój – ale my już się kiedyś spotkaliśmy. W Łomży. Pomogłeś wtedy wyjaśnić pewne nieporozumienie.
– Faktycznie. – Dębski przyjrzał się gospodarzowi dokładniej. – To było w tysiąc osiemset trzydziestym czy trzydziestym pierwszym? Niebezpieczne czasy. Mało brakowało, a skończyłbyś na stryczku jako podejrzany o szpiegowanie na rzecz Rosji. No ale było, minęło – powiedział, mierząc wzrokiem gospodarza. – Widzę, że dobrze się trzymasz. Nie postarzałeś się nawet o rok.
– Dieta. – Wąpierz uśmiechnął się pogodnie.
– To gdzie jest ta nasza gwiazda wieczoru? – rzucił Leszy, rozglądając się po mieszkaniu.
– W piwnicy. Tędy. – Gospodarz podążył przodem, wskazując gościowi drogę. – Te drzwi w końcu korytarza, po lewej.
– Nie spodziewałem się piwnic na takim nowym osiedlu. – Dębski ruszył do drzwi i pociągnął za klamkę.
Drzwi uchyliły się lekko i leszy skrzywił się nieznacznie, gdy do jego nozdrzy dobiegł wyraźny zapach wilgoci i stęchlizny.
– Zalewa je, że tak pachnie? – zapytał, zerkając do środka.
– Aj, kurczę, daj spokój. Na zamówienie specjalnie robiłem. Dopłaciłem jak za żyto. My, wąpierze, lubimy takie pomieszczenia – tłumaczył gospodarz. – Pytałem, upewniałem się, czy na pewno będzie dobrze zaizolowana. Czy sucho będzie, pytałem. „Tak, oczywiście”, zapewniał mnie deweloper i popatrz – kontynuował na jednym wdechu – od pierwszego dnia się woda zbiera. Taka wilgoć, że po tygodniu mi się rusałki zalęgły – westchnął ciężko. – Przepraszam, że narzekam, ale momentalnie się zapalam. To nadal drażliwy temat.
– Rozumiem – mruknął Dębski, wypróbowując jeden po drugim kolejne włączniki światła.
– Do rusałek to się nawet przyzwyczaiłem – ciągnął dalej gospodarz. – Zawsze to raźniej. Jest do kogo buzię otworzyć, porozmawiać. Pracujemy i tak w różnych porach, głównie się mijamy. No a teraz to… – Wąpierz zawiesił głos.
– Gdzie tu się włącza światło? – wtrącił Leszy z lekką irytacją.
– Żarówka jest wykręcona. Chyba przez tę wilgoć ciągle jakieś spięcia były, przepalało je – tłumaczył się lekko zakłopotany gospodarz.
– Nieważne – westchnął Dębski, sięgając do kieszeni płaszcza po latarkę.
Leszy zaczął wolno schodzić krętymi dębowymi schodami. Deski pod jego stopami skrzypiały z każdym krokiem. Nikłym światłem latarki oświetlał sobie drogę. Wzrokiem błądził po pokrytych grzybem betonowych ścianach oraz stalowych, delikatnie zardzewiałych rurach.
Gdy schody się skończyły, Dębski stanął mocno na ziemi i wyprostował się z ulgą. Jego oczom, przyzwyczajającym się powoli do panujących wkoło ciemności, ukazało się miejsce zbrodni. Skupił światło latarki na bladym ciele rusałki. Jej porcelanowa skóra kontrastowała z ciemnością otoczenia. Blond loki, rozrzucone bezładnie wokół głowy, stworzyły coś na kształt aureoli. Martwe ciało leżało na zimnej podłodze w kałuży brunatnej posoki. Lech pochylił się nad ciałem, z namysłem wchłaniając każdy szczegół. Na ciele ofiary widniały ślady niedawnej przemocy. Jego dłonie zadrżały nieznacznie, gdy delikatnie eksplorował kontury obrażeń.
– Musiała zostać uderzona czymś ciężkim lub z naprawdę dużą siłą – powiedział sam do siebie.
Pojedyncza rana z tyłu głowy wskazywała na szybką i gwałtowną śmierć. Rusałka była boso, ubrana jedynie w kusą nocną koszulę. Obejrzał jej dłonie, szczególnie wnikliwie obserwując palce, ale pod paznokciami nie znalazł nic, co wskazywałoby na ślady walki.
– Znałaś tego, co to zrobił, prawda? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
Wtedy jego uwagę zwrócił pewien szczegół. Rusałka miała na serdecznym palcu prawej dłoni pierścień. Nie byłoby w tym nic dziwnego, wszyscy z ich świata noszą takie ozdoby, żeby móc się łatwiej rozpoznawać nawzajem w świecie ludzi. Jednak pierścień, który nosiła ofiara, miał wygrawerowany symbol kła, a nie typową dla rusałek kroplę rosy. Dziewczyna musiała umrzeć kilka godzin wcześniej, bo Dębski miał teraz problem ze ściągnięciem ozdoby z jej ręki. Stękając, siłował się dłuższą chwilę z napuchniętą, sztywniejącą dłonią, zanim udało mu się zdjąć pierścień.
– Ciekawe… – wyszeptał, chowając go do kieszeni.
Wyprostował się i zaczął rozglądać po piwnicy. Błądził światłem latarki po podłogach i ścianach, szukając jakichkolwiek poszlak.
– Kurwa! – Zdziwienie wymieszane z przestrachem mimowolnie wyrwało mu okrzyk z gardła, gdy ciszę przerwał niespodziewany dźwięk.
W przeciwległym kącie siedziała druga rusałka. Skulona, tuląca kolana pod brodą, tkwiła tam nieruchomo jak kamień. Jej skóra, równie porcelanowa jak u ofiary, emanowała kobiecą delikatnością. Długie ciemne włosy opadały falami na nagie ramiona. Policzki naznaczone miała śladem samotnych łez, spływających z szeroko otwartych oczu. W spojrzeniu dziewczyny widniała mieszanka złości i smutku. Obcisłą sukienkę, którą miała na sobie, zdobiły wiosenne kwiaty, tak kontrastujące z ponurym wnętrzem piwnicy. Młoda rusałka miała w sobie jakieś melancholijne piękno. Jej zielone oczy, wyglądające zapewne w świetle dnia jak tafla spokojnego jeziora, spotkały się z oczami Dębskiego. Przez chwilę mężczyzna nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Wpatrywał się w milczeniu, mając wrażenie, jakby już kiedyś się spotkali. Ciszę przerwał w końcu jej ledwie słyszalny oddech, splatający się z ciężkim oddechem leszego.
– Kim jesteś? – zapytał, kiedy w końcu wyrwał się z krótkotrwałego letargu.
– Rusałką – wyszeptała dziewczyna, unosząc dłoń i pokazując zdobiący ją pierścień z wygrawerowaną na nim kroplą.
– Tyle to widzę – powiedział Dębski, starając się odzyskać kontrolę nad sytuacją. – Rozumiem, że się znałyście? – dodał, świecąc jej światłem latarki w twarz.
– Jara jest moją siostrą. To znaczy… była… – poprawiła się rusałka.
– Ty ją znalazłaś? – zapytał.
– T-tak, zeszłam na dół i już tu tak leżała – wyjaśniła dziewczyna, a kolejna łza spłynęła jej po policzku.
– Już dobrze – powiedział bardziej przyjaznym tonem. – Wyjdźmy stąd.
Wiedział, że teraz niczego więcej się od niej nie dowie. Zwłaszcza tutaj. Stanie nad zwłokami siostry w najmniejszym stopniu nie zachęcało do rozmów. Chwycił ją delikatnie za dłoń i poprowadził w kierunku schodów, oświetlając drogę. Puścił rusałkę przodem. Patrzył, jak wspina się po stopniach. Każdy jej ruch był przepełniony gracją i zmysłowością.
– Ja jeszcze rzucę ostatni raz okiem na piwnicę. – Odchrząknął, karcąc się w duchu za bieg własnych myśli.
Wrócił na dół, by ponownie obejrzeć miejsce zbrodni. Obszedł je dokładnie, obserwując zakamarki w poszukiwaniu czegoś, co mogło mu umknąć. Poza gołymi, pokrytymi grzybem ścianami i podłogą, na której spoczywało ciało, nie było tam nic wartego uwagi. Zobaczył kilka starych, spleśniałych kartonów, połamane krzesło i parę pustych puszek po farbie. Dębski zdjął swój płaszcz i delikatnie nakrył nim zwłoki młodej rusałki.
Drzwi od piwnicy otworzyły się niemalże bez oporu, jakby mieszkanie chciało go przywitać z otwartymi ramionami. Gospodarz czekał na nich dokładnie w tym samym miejscu, zupełnie jakby przez ten czas nie poruszył się nawet o centymetr.
– I jak? – zapytał z troską. – Co myślisz, Leszku? Niczego nie ruszaliśmy przed twoim przybyciem.
– Myślę, że mogłeś powiedzieć, że ktoś czeka na dole. – Dębski ruchem głowy wskazał na młodą rusałkę.
– Przepraszam najmocniej, z tego wszystkiego sam już nie wiem, gdzie mam głowę. To Ludmiła, siostra Jaromiły. Ona ją znalazła, biedactwo – powiedział wąpierz, patrząc ze współczuciem na dziewczynę. – Idź, kochana, do kuchni. Zrobię ci ciepłej czekolady. Rozgrzejesz się trochę, co? – dodał, rozmasowując jej plecy. – Przemarzłaś na pewno na dole. Od rana tam siedzisz.
– Wiesz coś o tych dwóch? – zapytał Dębski ściszonym głosem, odprowadzając wzrokiem rusałkę, która bez słowa ruszyła w kierunku kuchni.
– Niezbyt dużo, niestety. Mieszkają ze mną od niedawna. Siostry, a różne jak ogień i woda. Ludmiła to dobre dziecko, zawsze uśmiechnięta, pracowita. Tutaj niedaleko w Żabce dorabia, nawet zakupy sama czasem zrobi. Pierwsza zapyta, jak noc minęła. A Jara… no cóż. Ją mało widywałem.
– Tamta z piwnicy spotykała się z kimś, ktoś do niej przychodził? – dopytywał leszy.
– Jak mówiłem, wychodziłem nocami, więc nawet nie wiem, czy ktoś je wtedy odwiedzał – tłumaczył Radowój.
– Świetnie – odparł Dębski z przekąsem. – Dokąd właściwie wychodzisz? – zapytał. – W centrali mówili, że wykładasz. Kulturoznawstwo?
– Slawistykę – doprecyzował wąpierz. – Ale to dużo zachodu. Myślisz, że łatwo wampirowi pokazać się w dzień na uczelni? Kapelusz, szal, okulary przeciwsłoneczne, no i godzinę muszę się smarować kremem z filtrem. Dlatego staram się prowadzić zdalne zajęcia i nagrywać gotowe wykłady. Czasem udzielam korepetycji po nocach. No i dorabiam w całodobowej bibliotece uniwersyteckiej. Same chałtury. – Wąpierz machnął ręką lekceważąco.
– Pan profesor – pokiwał głową leszy. – Przynajmniej wiadomości masz z pierwszej ręki. Pieniądze pewnie marne. Z tego, co pamiętam, kiedyś żyłeś jak pan.
– Co zrobić. Każdy żyje, jak może. – Wąpierz uśmiechnął się lekko. – Bogowie zadbają – dodał, skłaniając głowę.
– Z pewnością – przytaknął Dębski sucho. – Spójrz na to – dodał, wręczając rozmówcy pierścień.
– Powiedziałbym, że kobiecy, chociaż może unisex… – analizował wąpierz. – Musiał należeć do strzygi.
– Masz oko do biżuterii – wtrącił leszy.
– Do mężczyzn, którzy ją noszą. – Radowój spojrzał leszemu w oczy z dziwnym błyskiem.
– Co do strzyg. Odwiedzają was jakieś? – zapytał leszy, nie spuszczając wzroku.
– Na pewno nie mnie. – Gospodarz zaperzył się. – Ja, Radowój Zawisławski, jestem wampirem wyższym. Nie zniżyłbym się. A poza tym, co to ma do rzeczy? – zainteresował się.
– Trupa w piwnicy, to ma do rzeczy – odparł obcesowo Dębski. – Denatka nosiła to zamiast swojego. Zakładam, że nie znalazła go u ciebie i nie założyła dla kaprysu. To jakaś moda teraz u młodszych, wymieniać się pierścieniami? Coś na kształt zaręczyn?
– Oj, tego to nie wiem, to by trzeba Ludę zapytać. Młodzi mają różne swoje mody – odparł wąpierz. – Ja tam się na zaręczynach nie wyznaję. Nigdy nie byłem typem monogamisty.
– To jedyny ślad, jaki znalazłem. – Leszy zawiesił głos. – Nie widzę pozostałości walki ani włamania. Tylko wasza trójka miała dostęp do mieszkania?
– Naturalnie – potwierdził wąpierz. – Dorobiłem rusałkom klucze, żeby czuły się swobodnie.
– Dobra, idź do dziewczyny, a ja wydzwonię zaraz kogoś, żeby sprzątnął ten bałagan.
Dębski wiedział, że takie wypadki niestety zdarzały się co jakiś czas. W ich świecie były nieporównywalnie rzadsze niż u ludzi, jednak wciąż raz na jakiś czas ktoś ginął. Sam leszy od lat nie był zaangażowany w sprawę taką jak ta. Wiedział, że najczęściej mordercą bywał ktoś bliski.
– Ale tutaj? – zastanawiał się, sięgając po telefon do kieszeni spodni. – Może faktycznie jakaś sprzeczka kochanków? Może nie. Trzeba będzie rozpytać o lokalne strzygi, i nawet wiem kogo – uśmiechnął się kącikiem ust. – O ile nadal mieszka w okolicy…
Najpierw jednak musiał wykonać telefon. Popatrzył na zabytkową nokię z antenką i wystukał numer na klawiaturze.
– Dębski – rzucił krótko, kiedy po drugiej stronie odezwał się operator. – Mam tu ciało do zabrania. Tak, jedno z naszych. Przyślijcie kogoś na adres zamieszkania wąpierza. Radowój. Zawisławski. Tak, to tutaj. Czekam – rzucił sucho, po czym nacisnął na czerwoną słuchawkę.
Koegzystowanie, wręcz przenikanie się ze światem ludzi wymagało wypracowania pewnych rozwiązań. Najważniejszym z nich było zapewnienie sobie obecności we wszystkich newralgicznych obszarach życia. Nie zawsze można było jako rusałka, wąpierz czy inna zmora ot tak zatrudnić się gdzieś w Żabce. Dlatego dla strategicznych służb, takich jak policja, prokuratura, szpitale czy nawet sejm wykorzystano mamuny. A właściwie ich stary jak świat jak świat zwyczaj podmieniania dzieci po narodzinach. Ludzkie trafiały do adopcji czy domów dziecka, a małe mamuniątka chowały się zdrowo wśród społeczeństwa. Dębski czasem się dziwił, że to tak gładko przechodziło. Nie ukrywajmy, dzieci mamun obok ładnych nawet w kołysce nie leżały. Sam na pierwszy rzut oka umiał rozpoznać swoich. Nawet kiedy tu szedł, mijał na osiedlu grupkę bawiących się dzieci, w której były co najmniej dwie małe mamuny. Na szczęście żaden rodzic nigdy nie jest w stanie stwierdzić, czy jego dziecko jest brzydkie, czy nie. Tym sposobem rosło sobie stadko brzydactw roznoszonych przez mamuny, a jak któreś okazywało potencjał, trafiało na odpowiednie studia i stanowiska. Wtedy odwiedzali je leszy, tacy jak Dębski. Jak Morfeusz w Matrixie, który oferował dwie tabletki, przebudzali je, odkrywając woal tajemnicy i wyjaśniając, kim tak naprawdę są: reliktami starzejącej się pradawnej społeczności rodem ze słowiańskiego folkloru. Niektóre z nich od zawsze czuły się inne i przyjmowały tę wieść z radością. Inne – cóż, w najgorszym wypadku kończyły w Tworkach. Sam system jednak, przy wszystkich swoich wadach i zaletach, działał zaskakująco sprawnie.
– Chciałbym cię zapytać o kilka rzeczy – powiedział Dębski, dosiadając się do kuchennego stołu.
Siedząca obok rusałka grzała dłonie o wielki odpustowy kubek z napisem: „Piję kawę, bo nie mogę ssać krwi non-stop”. Czekolada i pianki musiały podziałać na nią kojąco, bo kolory zaczęły jej wracać. Każdy łyk krzepiącego napoju zdawał się wlewać w nią kolejne dawki energii.
– Co możesz powiedzieć mi o swojej siostrze? – zaczął leszy spokojnym tonem. – Co miała w planach na ten dzień? Mówiła ci coś?
– Nic nie wiem – odpowiedziała dziewczyna przez zaciśnięte zęby. – Naprawdę chciałabym wiedzieć, jakoś pomóc, a nie siedzieć tutaj z założonymi rękami.
– Tak? I co byś zrobiła? – zapytał retorycznie Dębski. – Byłyście siostrami, coś musisz wiedzieć.
– Naprawdę nic nie wiem – odparła Luda.
– Zastanów się – kontynuował leszy, niewzruszony. – Czy twoja siostra spotykała się z kimś?
– Była wolnym duchem – odparła Ludmiła, patrząc na parujący przed nią napój. – Nie wierzyła w przynależność do jednej osoby. To byłoby dla niej więzieniem.
– Albo powodem tego, co się stało – rzucił sucho leszy. – Jakiś odtrącony kochanek lub kochanka? Nikt nie przychodzi ci do głowy? Nie wymieniała się z nikim pierścieniami?
– Co? Nie. Czemu miałaby to robić? – zdziwiła się rusałka.
– Jakbym wiedział, nie prowadziłbym teraz tej rozmowy – powiedział Dębski z rosnącą irytacją, opierając masywną dłoń o blat stołu. – Jeszcze raz – dodał już spokojniej. – Czy zauważyłaś coś dziwnego? Może w jej zachowaniu? Ktoś was obserwował? Śledził w drodze z przystanku? Cokolwiek?
– No… nie… – pokręciła głową.
– Znalazłaś ją – ciągnął leszy. – W jakich okolicznościach, jeśli mogłabyś rozwinąć?
– Tak, znalazłam – powiedziała spokojnie. – Pracowałam do końca zmiany, do dwudziestej trzeciej. Wróciłam od razu po zamknięciu sklepu. To blisko, dotarłam do domu w ciągu pół godziny. Drzwi zastałam otwarte, co mnie zdziwiło. Radowoja nie było, ale to normalne o tej porze. Nie mogłam nigdzie znaleźć Jary. W końcu sprawdziłam piwnicę. I leżała tam… – wyjaśniła, a jej głos pod koniec zaczął się łamać.
– Rozumiem. Dlaczego nie zadzwoniłaś na Centralę od razu? – zapytał Dębski. – Wezwanie przyjęto następnego dnia nad ranem.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Nie wiedziałam, co robić. Czekałam na Radka.
– To ja złożyłem zawiadomienie – dodał wąpierz, który do tej pory w ciszy przysłuchiwał się ich wymianie zdań. – Zaraz jak tylko wróciłem i Luda mi wszystko opowiedziała.
– A ty? – zapytał Dębski, patrząc na wąpierza. – Nikt raczej nie wszedł tu prosto z ulicy. Zabójca musiał wiedzieć, kiedy będzie sama. Śladów włamania też nie widziałem. Albo to był ktoś, kogo znała, albo ktoś, kto dobrze poznał was i wasze zwyczaje.
– Też nie pomogę – odpowiedział wąpierz. – Zresztą wiesz, jak to jest. Dniami głównie śpię, nocami wychodzę do pracy, dorobić jako nocny bibliotekarz na uczelni. Może drzwi były otwarte? – powiedział, drapiąc się po głowie, kiedy nagle rozległ się dźwięk dzwonka. – Już idę – rzucił.
W progu stał młody mężczyzna w stroju ratownika medycznego. Na pierwszy rzut oka przypominał nieśmiałą postać wyjętą z zakątka biblioteki. Z długimi, chudymi ramionami i owalną twarzą daleko było mu do męskiego standardu piękna. Trochę za duża, łysiejąca głowa z resztką rudych włosów nadawała mu karykaturalny wygląd. Pomarańczowy kombinezon, dalece nieprzystający do delikatnej budowy ciała, dodatkowo podkreślał jego mało imponującą sylwetkę.
– Łukasz – przedstawił się, wyciągając dłoń w kierunku wąpierza. – Przysłano mnie z Centrali.
„Nie rozumiem, jak można nie zauważyć różnicy” pomyślał Dębski, patrząc na syna mamuny podmienionego w dzieciństwie. – My musimy się zbierać – powiedział już na głos, pokazując ruchem głowy na Ludmiłę.
– Jak to „my”? – zdziwiła się rusałka.
– Nie możesz tu zostać. Powinnaś zniknąć, przynajmniej na jakiś czas. No i lepiej, żebyś nie oglądała, jak kolega pakuje twoją siostrę do worka – wyjaśnił. – Idź, spakuj najpotrzebniejsze rzeczy, przenocujesz u mojego znajomego. Ja pomogę na dole.
Zeszli do piwnicy we dwójkę, razem z Łukaszem. Tym razem droga na dół straciła wyjątkowość. Dębski czuł się, jakby schodził po ogórki do obiadu, a nie po to, by pomóc zapakować zwłoki do foliowego worka. Może dlatego, że tym razem było ich dwóch.
– Szkoda jej – zagadał Łukasz, kiedy Dębski zabrał swój płaszcz. – Taka ładna i młoda dziewczyna – powiedział, wyciągając przygotowany wcześniej worek.
– No, brzydkich tak nie żal – odparł z ironią leszy.
– Nie, no chodziło mi po prostu, że młoda. Tyle jeszcze miała życia przed sobą – tłumaczył się chłopak.
– Żartowałem – odpowiedział Dębski. – Przerzućmy ją. Ja wezmę za nogi, ty za ręce. Na trzy. Raz, dwa i hop.
Dźwięk zamykającego się suwaka przerwał panującą ciszę. Słyszalny szelest materiału, gdy ciało zsuwało się do wnętrza worka, przyprawiał o mrowienie na plecach.
– No i gotowe – powiedział Łukasz, prostując się, zadowolony z efektu. – Wiem, że to może nie najlepszy moment, ale muszę zapytać. Bo ja myślę, że mógłbym robić coś więcej niż pracować w szpitalu i jeździć na karetce. Wiem, że to też ważna praca. Każdy ma swoją rolę do wykonania. No ale pomyślałem, że może mógłbym działać z panem. Szybko się uczę, jestem silniejszy, niż wyglądam. O, ten worek, to ja go sam wyniosę. Mógłbym się przydać – wyrzucił z siebie na jednym oddechu.
– Pracuję sam – uciął krótko Dębski.
– Nie musi pan od razu odpowiadać. Niech się pan jeszcze zastanowi. – Łukasz nie dawał za wygraną. – W filmach stary glina zawsze ma młodego partnera, którego uczy wszystkiego o robocie i o życiu. Jest wiele kultowych duetów. Na przykład taki Holmes i Watson, albo Batman i Robin – kontynuował niewzruszony. – O, albo z polskiego podwórka. Nawet taki Franz i Młody. Świetnie się uzupełniali. Byłby pan dla mnie takim Bogusławem Lindą, z zasadami.
– Nie chce mi się z tobą gadać – powiedział leszy, kończąc rozmowę i kierując się do wyjścia.
Na górze czekała na nich gotowa do drogi Ludmiła, ubrana w płaszcz, z walizką na kółkach w ręku. Przyjrzała się obu mężczyznom. Mimowolnie odwróciła wzrok, kiedy młodszy z nich złożył na ziemi worek z ciałem jej siostry.
– Pójdę do samochodu po wózek i walizki na jej rzeczy – rzucił Łukasz, znikając za drzwiami.
– My też idziemy – powiedział Dębski, wyciągając do gospodarza rękę na pożegnanie.
– Trzymajcie się. – Wąpierz odwzajemnił uścisk dłoni leszego. – Pamiętaj, że dla ciebie zawsze znajdzie się tutaj miejsce – powiedział do Ludmiły, obejmując ją na pożegnanie.
– Dziękuję. – Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, odwzajemniając uścisk.
Rozdział 2
Leszy – istota z folkloru słowiańskiego, przedstawiana najczęściej jako strażnik i opiekun lasu oraz mieszkających w nim stworzeń. Znany z nieprzewidywalnego zachowania. Często jest opisywany jako postać zmiennokształtna, mogąca przybierać formę demoniczną lub ludzką, czasem wzbudzająca strach, a czasem przynosząca pomoc.
Deszcz ustąpił i noc zapowiadała się na pogodną. Spomiędzy chmur, nadal gdzieniegdzie pojawiających się na niebie, przebijał się blask księżyca. Młoda rusałka ciągnęła za sobą walizkę na kółkach, wypełniając ciszę jednostajnym stukotem. Starała się trzymać tempo narzucone przez Dębskiego, który niewiele robił sobie z jej utyskiwań.
– Mogę cię, Leszku, o coś zapytać? – odezwała się miękkim głosem.
– Śmiało. – Dębski spojrzał na nią z zainteresowaniem, unosząc brwi.
Ludmiła zamyśliła się na chwilę, a potem znowu spojrzała na Dębskiego.
– Ten chłopak, który przyjechał po ciało mojej siostry… – zaczęła niepewnie.
– Łukasz – odpowiedział Dębski, delikatnie kiwając głową.
– To dziecko mamuny? – zapytała wprost.
– Widać, nie? – odparł Dębski z lekkim uśmiechem, ale zauważył, że to nie była odpowiedź, której Ludmiła oczekiwała.
– Oj, nie o to mi chodzi – westchnęła. – Skąd się biorą dzieci mamun?
Dębski zaśmiał się cicho, widząc, jak Ludmiła robi się coraz bardziej poważna.
– No wiesz, jak mężczyzna i kobieta bardzo się kochają… – zaczął z przymrużeniem oka, ale szybko mu przerwała.
– Przestań – powiedziała, machając ręką z irytacją. – Wiem. Rusałki robią się tak samo, leszy pewnie też. Chodzi mi o to, że… no, mamuny to kobiety.
Dębski zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, do czego zmierzała.
– Tak, i…? – zapytał, nieco skonfundowany.
– Nie widziałam nigdy, nie wiem… pana mamuna – powiedziała, a w jej głosie było coś pomiędzy ciekawością a irytacją. – Jara kiedyś mi opowiadała, że one mogą tak same. To jak one to robią?
– Są wyjątkiem – powiedział w końcu.
Jego głos był teraz łagodny, niemal opiekuńczy.
– Mogą się krzyżować z ludźmi. Nie byłaś nigdy na jakieś ludzkiej zabawie czy w klubie, gdzie na koniec, nad ranem, zostają same brzydkie kobiety i mężczyźni wracają do domu, z czym mogą? Bum. Kilka miesięcy później masz małego mieszańca.
– Obrzydliwy jesteś. Poza tym nie ma brzydkich kobiet. Za to pewnie ty zostawałeś na zabawach do rana, stąd wiesz, jak się zabiera mamuny do domu. – Ludmiła zmrużyła oczy, patrząc na niego z wyrzutem.
Dębski uśmiechnął się lekko, unosząc brwi.
– Kiedy byłem piękny i młody, czasem bawiłem się po świt. I uwierz mi, to nie były mamuny.
– Nieważne, nie chcę wiedzieć. Żałuję, że zapytałam. – Ludmiła przewróciła oczami, zniecierpliwiona jego odpowiedzią. – Możesz mi za to chociaż powiedzieć, dokąd idziemy? – Jej głos zdradzał zmęczenie.
– Do Mysiadła – powiedział leszy, nie zwalniając kroku.
– To kawałek. Nie mogliśmy wziąć Ubera? – spytała z niedowierzaniem.
– Nie lubię aut – wyjaśnił leszy krótko.
– Aha. A co jest w Mysiadle? – dociekała, próbując złapać oddech.
– Staw – rzucił Dębski, rozglądając się i zastanawiając, w którą uliczkę najlepiej będzie skręcić.
– Zawsze jesteś taki rozmowny czy kobiety cię onieśmielają? – W Ludmile narastała irytacja.
– Zawsze – odparł niewzruszony.
– Dobra, to inaczej. Mówiłeś, że pójdziemy kogoś odwiedzić. Kogo? – zapytała, próbując dowiedzieć się więcej.
– Waldka, utopca – rzucił krótko.
– Kim jest Waldek? – drążyła rusałka.
– Utopcem. – Wzruszył ramionami leszy.
Dębski sięgnął do kieszeni po swój nieodłączny odtwarzacz MP3. Rozsupłał słuchawki, wetknął je do uszu i wcisnął „play”. Nuty kolejnego rockowego klasyka wypełniły jego głowę: „A te dni ciszy które, które dzielą nas. Podpowiadają mi złe obrazy. Muszę to przespać, przeczekać, przeczekać trzeba mi…”.
– Chyba sobie żartujesz! – powiedziała rusałka, wyrywając mu z ręki odtwarzacz. – Nikt Ci nie mówił, że to niekulturalne? Czego ty w ogóle tam słuchasz? – zapytała, przełączając piosenki. – Hey, Perfect, Budka Suflera… – Czytała nazwy zespołów z ekranu. – Naprawdę? Dżem?
– Niewielu z naszych zrobiło karierę taką jak Rysiek – odparł leszy, wzruszając ramionami. – Życie wśród ludzi go zabiło. Za szybko – dodał z nieskrywanym smutkiem w głosie.
– A to nie ten, co się po prostu zaćpał? Nie wiedziałam, że nie był człowiekiem – zdziwiła się.
– To był już skutek, nie przyczyna – wyjaśnił Dębski.
– Niech ci będzie – powiedziała. – Same starocie. Wiesz, że zespoły nie przestały nagrywać w latach dziewięćdziesiątych?
– Kiedyś tworzyły, teraz tylko nagrywają – powiedział z nostalgią. – Oddaj – poprosił. – Pomaga mi się skupić.
– Najpierw opowiedz mi o tym utopcu, Waldku – zażądała. – Dlaczego do niego idziemy?
– Chcesz dłuższą czy krótszą wersję? – westchnął Dębski z rezygnacją.
– Zacznij od krótszej, a ja się zastanowię – odparła z triumfalnym uśmiechem.
– Waldek to stary znajomy. Znamy się szmat czasu. Mieszka tu od dawna. Ostatnio na początku lat osiemdziesiątych mieliśmy jedną… – Leszy zawiesił głos, wracając na chwilę myślami do tamtych wydarzeń – …przygodę jedną mieliśmy. Waldek potrzebował mojej pomocy. Tu mała dygresja. Musisz wiedzieć, że miał wtedy zbudowaną legendę. Jako jeden z niewielu działał wśród ludzi dość długo. Był naprawdę wysoko postawiony w służbach. Jak się już pewnie domyślasz, moja pomoc nie była mała, a sprawa prosta. Dlatego dług wdzięczności, jaki pozostał, jest również niemały. Poza tym polubiliśmy się już dawno. Waldek chętnie będzie miał na ciebie oko. Do tego nadal ma wystarczająco dużo kontaktów, żeby móc cię ochronić, zarówno w naszym, jak i w ludzkim świecie. Wystarczy?
– Dobrze, ale ty ciągniesz walizkę – rzuciła, wyciągając w jego kierunku rączkę bagażu.
– Niech będzie – westchnął Dębski, poprawiając słuchawki. – Wieniawa! – powiedział głośno, jakby w końcu znalazł słowo długo skrywane na końcu języka.
– Co: Wieniawa? – zdziwiła się Luda, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Ta młoda aktorka – powiedział, wskazując na reklamę sklepu z biżuterią, widoczną na boku autobusu podmiejskiej linii L4, który właśnie ich mijał. – Wiedziałem, że mi się z kimś kojarzysz.
– Tak myślisz? – Rusałka uśmiechnęła się szczerze. – Dziękuję, jest bardzo ładna.
Kiedy zbliżali się do brzegu stawu, leszy dostrzegł na drewnianym pomoście samotną postać. Mężczyzna wyłaniał się z mroku, oświetlany blaskiem przebijającego się zza chmur księżyca. Skupiony, wpatrzony w wodę, powoli kręcił kołowrotkiem, delikatnie poruszając wędką. Cienka żyłka, z której skapywały pojedyncze krople wody, napinała się miarowo, kiedy ściągał do siebie złowioną zdobycz. Zamarł na chwilę w konsternacji, gdy na końcu wędki, zamiast okazałej ryby, zaczęła wyłaniać się skorupa żółwia.
– Noż kurwa! – zaklął pod nosem. – Trzeci raz w tym tygodniu.
– Karta na połów egzotycznych zwierząt, towarzyszu, jest? – zawołał leszy z uśmiechem na widok starego znajomego i jego połowu. – Zaczekaj na ławce – powiedział do Ludmiły, wskazując jej miejsce.
– Leszek? – Utopiec zmrużył oczy, upewniając się, czy dobrze widzi. – Na bogów! Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem. – Uśmiechnął się szeroko. – A ciebie co tu przywiało?
Waldemar wyglądał jak uosobienie polskiego rencisty. Już na pierwszy rzut oka było widać, że przeżył swoje złote lata w czasach komunizmu. Jego ziemista cera przywodziła na myśl stare, budowane z rozmachem budynki z wielkiej płyty. W oczach, wyłupiastych, jak to zwykle bywa u utopców, malowały się wspomnienia z czasów, gdy solidarność była czymś więcej niż tylko słowem. Starannie wypielęgnowane sumiaste wąsy uniknęły trendów mody, jakby czas się dla nich zatrzymał. Utopiec, ubrany w wyświechtane dżinsy, stare skórzane buty i wyblakłą czapkę z daszkiem, był trochę jak spacerujący zabytek.
– Praca – rzucił Dębski, zajmując miejsce obok Waldka i opierając się o poręcz pomostu.
– Nie taka zła ta praca, jak po nocy się z młodą laską prowadzasz – zaśmiał się utopiec.
– Uważałbym na nią. Może i jest piękna jak morze, ale potrafi być gwałtowna jak sztorm. Poza tym to siostra ofiary – wyjaśnił krótko leszy.
– Uuu. Jak ofiara jest, to było i morderstwo – dodał już poważniej Waldek. – Co się stało?
– Ktoś zabił młodą rusałkę. Dopóki nie dowiem się, kto i dlaczego, muszę ją gdzieś zamelinować – powiedział Dębski, patrząc wymownie w oczy utopca.
– Załatwione – odpowiedział Waldek. – Nawet to i dobrze. Helka się ucieszy, będzie miała z kim pogadać i przestanie mi zrzędzić.
– O właśnie, a jak tam miewa się małżonka? – zapytał leszy.
– Przyjdzie pewnie zaraz truć, że za długo siedzę, to się sam zapytasz – powiedział Waldek i zaczął chować wędkę. – Zawsze wyczuje, kiedy mam chwilę relaksu.
– Jest jeszcze coś – wtrącił Dębski i wyciągnął pierścień z kieszeni.
– Kurwa, uklęknij jeszcze i się wzruszę – parsknął Waldek.
– O strzygach coś wiesz? – dodał leszy, nie komentując.
– A ty co, filmów nie oglądasz? Dopadają świeżaków, siadają im na klacie i duszą… – zarechotał Waldek.
– Zabawne. Adresy okolicznych muszę znać – przerwał mu leszy.
– Dlaczego, jeśli mogę zapytać? – zainteresował się Waldek.
– Badam trop. Znalazłem to na miejscu, przy ofierze – powiedział Dębski.
– Zadzwoń na Centralę, to ci podadzą. W czym problem? – zapytał Waldek, wzruszając ramionami.
– Legalne miejscówki dostanę, ale wiesz, co się teraz działo. Wojna, pełno naszych ze wschodu zjechało. Koczują gdzieś po kwaterach – wyjaśnił leszy.
– Jasne, rozpytam – odparł Waldek. – Na kiedy potrzebujesz?
– Na wczoraj, jak nie chcesz mieć kolejnej sztywnej na sumieniu – powiedział Dębski, zerkając na rusałkę siedzącą na ławce.
– Sumieniem mnie nie strasz. Jakbym jakieś miał, to takiej kariery bym w Centrali nie zrobił – uśmiechnął się Waldek. – Załatwię to.
– Luda! – zawołał leszy w kierunku dziewczyny. – Pozwól na chwilę.
– Waldku, to jest Ludmiła – powiedział, przedstawiając ich sobie. – Luda, to mój dawny przyjaciel.
– Waldemar. – Utopiec schylił się w teatralnym geście, szarmancko całując wyciągniętą na powitanie dłoń dziewczyny.
– Miło mi – powiedziała rusałka, uśmiechając się nieśmiało. – Pan Lech opowiadał, że znacie się od dawna.
– No, dawno… Jeszcze Helka wyglądała jak rusałka. – Dębski puścił oko do Waldka i obaj zarechotali.
W tym momencie, jak za sprawą magicznego zaklęcia, z szuwarów wyłoniła się kobieca postać. Wyraz jej twarzy nie pozostawiał żadnych złudzeń. Była pełna gniewu i gotowa dać mu upust w iście wybuchowy sposób. Zbliżała się szybkimi, drobnymi krokami, z prędkością nieprzystającą do tuszy. Zaniedbana, ale pełna wdzięku, podobnie jak mąż przywodziła na myśl lata osiemdziesiąte i do tego wyglądała, jakby wyrwała się prosto z kuchni. Bluzka w kwiaty zaklęte w kolorowych falbankach, luźne spodnie i narzucony na to wszystko fartuch były jak hołd złożony minionej epoce. Kierowała się teraz w stronę pomostu jak generał na pole bitwy. Luźne klapki stukały rytmicznie, przypominając odliczanie do wybuchu bomby. Włosy wściekłej matrony, zasnute kurzem czasu, kołysały się w rytm jej kroków, na tyle, na ile pozwalała użyta na ich utrwalenie ilość lakieru. Starczy powiedzieć, że Helena jako baba wodna w niczym nie przypominała delikatnych i subtelnych rusałek.
– A ty ile zamierzasz tu siedzieć! – wydarła się, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozmówców małżonka. – Przestań flirtować z tymi karpiami, tylko wracaj do domu! Jak nie, to będziesz tu dziś spał, na tym pomoście – zagroziła. – Na Welesa! – Oprzytomniała nagle, patrząc na Dębskiego. – Leszku kochany, a ciebie całe lata nie widziałam! – zaświergotała aksamitnym głosem, rzucając mu się na szyję i całując w oba policzki. – Tak dawno nas nie odwiedzałeś.
– Przepraszam, Helenko – powiedział Dębski, wyswobadzając się z uścisku. – Wiesz, jak jest, zawsze coś. Pięknie wyglądasz, nic się nie zmieniłaś przez te lata.
– Czarujesz, jak zawsze. – Uśmiechnęła się, rozpromieniona jak nastolatka. – I to nie tylko mnie, jak widzę. Kim jest twoja urocza towarzyszka? Od dawna powtarzam, że nie powinieneś być sam. W końcu! Ile to już minęło od śmierci Miry? Najwyższy czas. Helena – dodała, wyciągając rękę w kierunku rusałki.
– Nie, nie… – odparł z zakłopotaniem Dębski. – To Ludmiła. Zostanie u was na trochę. Jej siostra została zabita.
– Oj, biedactwo – powiedziała z przejęciem Hela. – Pewnie, że zostaniesz, ile tylko będziesz potrzebować. Miejsca u nas pod dostatkiem. Pościelę ci zaraz, się wyśpisz jak królowa. Pewnie głodna też jesteś? Taka chudzina.
– Dziękuję, nie trzeba – odpowiedziała rusałka. – Chętnie od razu się położę.
– Chodźmy. Daj mi tę walizkę, dziecinko. Nie będziesz jej ciągnąć. Widać, że dłonie masz delikatne – powiedziała Hela, sięgając po bagaż. – A ty do domu! – rzuciła w stronę męża. – Leszku kochany, musisz wpaść na dłużej, poopowiadać, co tam w wielkim świecie słychać.
– Postaram się – przytaknął Dębski. – Ale teraz muszę już uciekać. Jesteśmy w kontakcie, Waldku – dodał, wyciągając dłoń na pożegnanie.
– Jasne, będę dawał znać – odparł utopiec, odwzajemniając uścisk.
* * *
Dębski wracał nocnym pociągiem do Warszawy. Skrzypiące koła stukały o zimne metalowe tory. Mijane stacje przypominały migotliwe urywki filmu, w którym nieznane postacie wsiadały i wysiadały, znikając szybko poza kadrem. W miarę jak pociąg zbliżał się do Śródmieścia, dźwięki wtapiały się w szum miasta. Gdy drzwi otworzyły się z sykiem, szmer wylewających się ze środka pasażerów zawibrował w powietrzu. Dębski, zawieszony między rzeczywistością a swoimi myślami, skierował się w stronę Złotych Tarasów. Spomiędzy kamiennych kolumn dworca wyszedł na brukowaną uliczkę, gdzie nocne światła latarni rzucały złote refleksy na chodnik. Jego kroki zlały się z odgłosami tętniącej życiem Warszawy. Przechodził przez miejskie aleje, gdzie billboardy straszyły kolorowymi reklamami. Po drodze minął grupkę nastolatków – niespełna dwudziestoletni chłopcy zaczepiali jakiegoś bezdomnego, próbującego zdrzemnąć się na ławce.
„Kurwa” – pomyślał z rozgoryczeniem leszy. „Kiedyś ruchem brwi kazałbym korzeniom tego drzewa zgnieść ich za karę. A teraz? Trudno mi nawet zmachać wierzbową witką. Jestem jak jakiś jebany magiczny impotent”.
W miarę jak zbliżał się do galerii, bruk uliczki przechodził w błyszczący marmur. Dębski wspiął się po schodach i podążył alejkami wśród butików i sklepów. Miał wprawdzie swoje mieszkanie przy skwerku Mieczysława Fogga, niedaleko małych pól mokotowskich, tak blisko przyrody, jak tylko pozwalało na to centrum stolicy, nie lubił jednak w nim przebywać.
Niepodzielną miłością Dębski obdarzał kino. Miejsce, gdzie świat staje się jednym wielkim obrazem, a on sam może zatopić się w historiach bohaterów. To w kinie wolał przeczekać do rana, kiedy miał taką możliwość. Nocne maratony filmowe stały się jednym z jego rytuałów. Uwielbiał przeżywać, za każdym razem na nowo, historie bohaterów, którzy byli mu bliscy. Maximusa Decimusa Meridiusa, dowódcy wojsk północnych, generała legionów, ojca zamordowanego syna, męża zamordowanej żony, czy Williama Wallace’a, który cenił wolność wyżej niż życie. Dziś wieczorem puszczano jeden z jego ulubionych filmów i leszy akurat zdążył na końcówkę trzeciej części. Rozsiadł się wygodnie w ostatnim rzędzie. Zapatrzony w magiczne światła projekcji, z zachwytem dziecka obserwował, jak armie Mordoru rozbijają się o mury Białego Miasta. Jak na koniec Aragorn zostaje koronowany na króla i właśnie zaczyna nucić swoją pieśń: Et Eärello Endorenna utúlien. Sinome maruvan ar Hildinyar tenn’ Ambar-metta.
– Kurwa, w takim momencie… – zaklął Dębski pod nosem, kiedy w kieszeni jego płaszcza rozdzwoniła się komórka, i szybkim krokiem opuścił salę. – Słucham – rzucił krótko do słuchawki, w której w odpowiedzi rozległ się głos operatora. – Kiedy? Gdzie znaleźliście? – pytał przytłumionym głosem, rozglądając się ukradkowo, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje rozmowy. – Rozumiem. Brakowało jej pierścienia? – dopytał, obracając w kieszeni metalowy przedmiot. – Tak myślałem – westchnął ciężko. – Coś jeszcze? Co znaleźliście? Przeczytaj.
Po chwili głos w słuchawce odchrząknął i zaczął nieporadnie deklamować:
W mrocznym Domu Welesa,
Tam gdzie cisza drży,
Klucz kręci się w rękach,
Złociste światło skrzy.
W serca mroku cisza drży,
To klucz do Welesa Domu
Rozpoczęcie mrocznej gry.
– Powtórz – rzucił krótko, sięgając do kieszeni po notes i długopis. – Dobra, zapisałem. Sprzątnijcie je. Jak, kurwa, poczekać ze strzygą do świtu? Mogę nie zdążyć. Tak. Zadzwonię, jak będę na miejscu – powiedział, po czym się rozłączył.
Wiedział, że nie ma już po co wracać na salę. Treść listu go zaniepokoiła. Czuł od początku, że ten podmieniony pierścień to może być zły znak. Teraz miał pewność, że trafił na groźnego przeciwnika. Jeśli drugie ciało w przeciągu doby to dopiero początek mrocznej gry, czeka go wiele pracy. Miał ochotę na długi spacer, który poukłada mu myśli w głowie. Wyciągnął z kieszeni odtwarzacz i machinalnie wcisnął słuchawki do uszu. Na rozświetlonym na krótką chwilę wyświetlaczu pojawił się napis: „budka_suflera_martwe_morze”. Kliknął przycisk „play” i pierwsze słowa piosenki wypełniły jego duszę. „Dokąd płyniesz, bracie, dokąd gnasz…”
Rozdział 3
Dom Welesa – w mitologii słowiańskiej, to jedno z określeń Nawii – krainy zmarłych, w której, według pewnych przekazów, bóg Weles został uwięziony przez Peruna – boga nieba i gromów. W niektórych wierzeniach jest to miejsce postrzegane jako mroczna kraina lub miejsce oczekiwania na dalszy los. Wejścia do niego zostały ukryte z dala od oczu żyjących istot. Dodatkowo są one strzeżone potężną magią, która sprawia, że dostęp do nich jest niebezpieczny, a nawet niemożliwy dla osób nieposiadających odpowiedniej wiedzy lub umiejętności.
Była jeszcze noc, kiedy Dębski, krocząc uparcie wzdłuż torów, dotarł w końcu do stacji PKP w Piasecznie. Czuł w kościach, że zrobił się już za stary na takie całonocne marsze. Droga, którą przebył, strasznie mu się dłużyła. Zwłaszcza że w połowie padły baterie w jego leciwym odtwarzaczu MP3 i siłą rzeczy został sam ze swoimi myślami. Tych kłębiło mu się w głowie więcej, niż by tego sobie życzył. Odtwarzał w pamięci wszystko, co zobaczył w piwnicy w domu wąpierza. Obrazy przewijały mu się przed oczami jak film. Przeskakiwał klatka po klatce, upewniając się, że niczego nie przeoczył. W głowie, niczym nagranie z dyktafonu, odsłuchiwał odbyte wcześniej rozmowy, ale tam też nie znalazł żadnego punktu zaczepienia. Jedynym plusem nocnej wędrówki było to, że rześki nocny wiatr działał na niego orzeźwiająco. Rozbudził go, przeganiając senność. Wyszedł ze stacji i skręcił w ulicę Sienkiewicza. Otulony płaszczem z postawionym kołnierzem, rozglądał się czujnie spod naciągniętego na oczy kaszkietu. Co jakiś czas widział gdzieś postacie przemykające jak cienie. Otyłą zmorę stojącą w bramie, próbującą skusić jakiegoś przechodnia. Starego wilkołaka na osamotnionym przystanku, pijącego w blasku księżyca, który skłonił się dwornie leszemu, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem. Dębski nie odwzajemnił kurtuazji. Z upływem nocy napotkanych stworów było coraz mniej. Chowały się wraz ze zbliżającym się świtem. Ostatnią była północnica, na oko w okolicach siedemdziesiątki, w czarnym płaszczu, z rozpuszczonymi siwymi włosami powiewającymi na wietrze. Spotkał ją na przejściu, kiedy skręcał w ulicę Zagajnikową. Niepozorna kobieta wpadła na niego z impetem, omal nie przewracając. Jakby zupełnie go nie zauważając, szła dalej. Ni to śmiejąc się, ni płacząc, rozmawiała sama ze sobą, aż znikła w oddali.
– Welesowy pomiot – mruknął Dębski, poprawiając płaszcz.
Starał się traktować wszystkich równo i całkiem dobrze mu to wychodziło. Poproszony, nigdy nie odmówił nikomu pomocy. W duchu przyznawał jednak sam przed sobą, że nie przepada za dziełami Welesa. Ten potrafił wszystko zepsuć – nawet taką pracowitą pszczołę, tworząc złowrogą osę.
Było po czwartej, kiedy Dębski zbliżał się do ulicy Szpitalnej. W końcu zobaczył gmach szpitala, do którego zmierzał. Mimowolnie uśmiechnął się, rozglądając po okolicy. W okolicach pustego o tej porze parkingu dostrzegł kilka starych drzew. Wieloletnie dęby i sosny rosły dumnie tu i ówdzie, przenosząc go na krótką chwilę do wspomnień o pradawnej puszczy, ciągnącej się po horyzont.
– Czyli da się nie wycinać – powiedział do siebie w zamyśleniu.
– Panie Leszku! – dobiegło go wołanie. – Tutaj! Panie Leszku! – Ze stojącego w rogu parkingu wiekowego samochodu krzyczał młody mężczyzna, machając przy tym energicznie ręką.
– Jeszcze najlepiej zatrąb… – mruknął Dębski pod nosem, powstrzymując przekleństwo.
Uniósł rękę w serdecznym geście i uśmiechnął się możliwie przyjaźnie.
– Czekałem na pana – powiedział wesoło Łukasz, wychodząc z auta i z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. – Nie byłem pewny, o której pan dotrze.
– Nie drzyj się tak, na przyszłość – rzucił leszy, ściskając wyciągniętą na przywitanie dłoń chłopaka. – I co? Tak całą noc na parkingu w aucie siedzisz?
– Nie… tam parę godzin może tylko… – odparł chłopak, chuchając i rozcierając zmarznięte dłonie. – Pomyślałem, że lepiej, jak poczekam. Nie będzie pan czasu tracił.
– Mów mi Leszek. Twoje? – zapytał Dębski, wskazując skinieniem głowy na zaparkowany samochód. – Nie boisz się, że ci odholują?
– Co? Aaa, żartujesz. – Chłopiec uśmiechnął się szeroko. – Wiem, nie robi wrażenia, ale to dobre auto. Young timer – zaśmiał się. – Kupiłem je kiedyś tanio od sąsiada. Stare, ale łatwo się naprawia, da radę samemu. Tylko o części coraz trudniej. Czasem jedynie woda się w chłodnicy zagotuje, ale to jak się szybko jedzie, uszczelki już nie te. Tak ze sto dwadzieścia, sto trzydzieści. Ale po mieście to nie ma problemu.
Stojąca nieśmiało z boku skoda 120l zdawała się przeczyć tym słowom. Wyprodukowane jeszcze w Czechosłowacji auto w niespotykanym już seledynowym kolorze nie wyglądało na symbol niezawodności. Niedające się w żaden sposób ukryć odpryski rdzy czy zarysowania zdradzały wiek samochodu. Wypłowiałe kraciaste obicia kanapy i foteli wciąż jednak sprawiały przytulne wrażenie. Pomimo tego smutne reflektory wydawały się wręcz prosić, żeby pozwolić jej umrzeć.
– Piękna maszyna – odezwał się Dębski, starając się taktownie przejść do meritum. – Gdzie denatka?
– Na dole, w chłodni – odpowiedział Łukasz. – Mamy już niewiele czasu. Za dwie godziny przyjedzie z centrali auto, żeby ją zabrać.
– W takim razie czyń honory i prowadź. To nie zajmie dużo czasu. – Leszy położył chłopakowi rękę na ramieniu.
Kiedy weszli do środka, Łukasz przywitał się serdecznie z ochroniarzem i kobietą z recepcji. Poprowadził dalej korytarzem w kierunku klatek schodowych. Po drodze mijali patrzące na nich z plakatów uśmiechnięte twarze, reklamujące cudowne środki na każdą chorobę. Może to kwestia życia w określonym środowisku, ale Dębski krzywił się na ich widok. Nie ufał nieznajomym, uśmiechającym się ludziom. Zawsze czuł się przy nich nieswojo.
– Już niedaleko – zagadnął chłopak. – Musimy zejść na minus dwa.
– Długo tu pracujesz? – zapytał Dębski dla zabicia czasu.
– No na wiosnę będzie już z siedem lat – odpowiedział Łukasz. – Dobrze mi tu. Mili ludzie. Sporo też takich z naszego środowiska.
– Siedem? – zdziwił się Leszy. – To ile ty masz lat?
– Skończyłem trzydzieści. – Łukasz uśmiechnął się szeroko. – Nie widać po mnie?
– Dałbym ci bliżej dwudziestu – odparł szczerze Dębski.
– To przez „baby face” – powiedział chłopak, zakreślając palcem okrąg wokół twarzy. Nadal się uśmiechał. – Trochę się tu zasiedziałem. Przydałoby się nowe zajęcie. Mówiłem, że przydałbym się panu do pomocy.
– Pamiętam. I powiedziałem już, mów mi Leszku – odpowiedział leszy. – To nie jest praca zespołowa.
– Zawsze warto spróbować, Leszku – ciągnął Łukasz niewzruszony. – No i jesteśmy – dodał, otwierając z przeciągłym skrzypnięciem masywne metalowe drzwi. – Tamta szuflada – dodał, zapalając mdłe białe światło.
Dębski podszedł do regału, zdejmując czapkę i rozpinając płaszcz. Wyciągnął wskazaną przez chłopaka skrytkę. Ciało, wciąż schowane w zapiętym czarnym worku, wyjechało bezgłośnie.
– Zapal więcej światła – rzucił Dębski, nachylając się nad zwłokami strzygi.
– Się robi! – powiedział Łukasz wesoło. – O kurwa, przepraszam – dodał po sekundzie.
Krótka chwila, w której omyłkowo włączył lampę UV, wystarczyła, aby salę wypełnił cichy syk i swąd przypalanego ciała.
– Pomyliłem włącznik – dodał chłopak przepraszającym tonem, rozświetlając salę.
– Dziękuję – wycedził Dębski wolno, wbijając w chłopaka zimne spojrzenie stalowych oczu, po czym wrócił do oględzin ciała.
Przyglądał się strzydze uważnie. Musiała być młoda, ale one zawsze tak wyglądają. Wydawała się spokojna, jakby spała. Śmiertelnie blada skóra nie różniła się niczym za życia i po śmierci. Dziewczyna była ładna. Wydatne kości policzkowe dodawały jej uroku.
– Może lubisz polować na młode dziewczyny? – powiedział pod nosem leszy, kontynuując analizę ciała.
Nie znalazł jednak nic podejrzanego. Żadnych śladów walki. Nic pod paznokciami. Wyjął z kieszeni płaszcza pierścień i wsunął ofierze na palec. Pasował idealnie. Poprawił niemalże czułym gestem opadające na czoło włosy ofiary. Z tyłu głowy namacał to, czego się spodziewał. Małe wgłębienie, będące skutkiem pęknięcia czaszki. Ślad po mocnym uderzeniu.
– Mamy nasze modus operandi – dodał na głos.
– Co? – zapytał Łukasz.
– MO – odpowiedział Dębski, uśmiechając się nieznacznie pod nosem z suchego żartu. – Sposób działania. Została zabita tak samo jak poprzednia ofiara. Musiała znać atakującego, bo nie widzę żadnych śladów oporu, albo została całkowicie zaskoczona i zaatakowana od tyłu. Nadal nie sposób powiedzieć, czy to był ktoś z naszych, czy człowiek. Strzygę ciężko podejść, człowiekowi byłoby trudno, choć nie jest to niemożliwe. – Leszy zamyślił się. – Gdzie ta notatka, którą przy niej znaleźli?
– Powinna być gdzieś w worku – odpowiedział Łukasz. – Znaleźli ją w jej ustach, ale już nie chowali z powrotem.
– Faktycznie, jest… – powiedział Dębski, rozprostowując złożony w kostkę mały fragment papieru, po czym przeczytał na głos:
W mrocznym Domu Welesa,
Tam gdzie cisza drży,
Klucz kręci się w rękach
złociste światło skrzy.
W serca mroku cisza drży,
To klucz do Welesa Domu
Rozpoczęcie mrocznej gry.
– I co to znaczy? – zaciekawił się chłopak.
– Tego jeszcze nie wiem – przyznał leszy – ale myślę, że wiem, kto może mi pomóc. Radowój wykłada slawistykę, pewnie będzie wiedział coś więcej o tym całym kluczu i Domu Welesa.
– O, to ja mogę cię podwieźć, przecież wiem, gdzie mieszka – powiedział Łukasz, pakując zwłoki z powrotem na swoje miejsce.
– Nie – odparł gorączkowo Dębski. – Nie… bo muszę i tak zahaczyć o sklep, żeby kupić baterie.
– Skombinuję baterie – przerwał mu chłopak, sięgając po pilota od telewizora zawieszonego na ścianie. – Takie dwie będą dobre?
– Tak – przytaknął zbity nieco z tropu leszy, przyglądając się paluszkom. – Po co tu w ogóle wisi telewizor?
– A, teraz go i tak nikt nie używa – tłumaczył Łukasz – ale w wakacje oglądamy czasem z chłopakami mecze. Chłodniej i piwo jest gdzie zmrozić. To jak, pojadę z Tobą?
– Wieczorem do niego zajrzę. Przecież już słońce wstało. Chcesz iść w ciągu dnia zapukać do domu wąpierza? Ciekawe, czy otworzy… – wyłożył Dębski z sarkazmem.
– No tak. Trudno – powiedział chłopak przygaszonym tonem. – Poczekam tu na chłopaków z Centrali i pojadę do domu. Już wiem! – powiedział z ożywieniem, kiedy iskierka nadziei zaświeciła w jego głowie. – Podaj mi swój numer, puszczę ci sygnał, to będziesz miał mój. Jak będziesz czegoś potrzebował, zadzwoń. Możesz o każdej porze dnia i nocy – dodał z szerokim uśmiechem, czekając już z wyciągniętym telefonem i patrząc wlepionymi w leszego oczami, jak dziecko, które pyta dorosłego, czy ma jakieś gry na telefonie.
– E… – zaciął się detektyw i westchnął. – Jasne. Pięć, zero, siedem…
Komórka Dębskiego rozdzwoniła się w jego kieszeni krótkim sygnałem, kiedy kierował się ku wyjściu. Nie bardzo mając pomysł, co ze sobą zrobić do wieczora, skierował kroki w stronę stacji. Pomyślał, że dobrze będzie przy okazji sprawdzić, jak się ma Ludmiła. No i to zawsze okazja do odwiedzenia Waldka, a w gości nie idzie się z pustymi rękami. Utopiec był jednym z niewielu, których w swoim życiu nazwałby przyjaciółmi, a na pewno jedynym, któremu nie umiał odmówić wspólnego spożycia alkoholu. Tego dnia Dębski czuł, że przyda mu się coś mocniejszego.
* * *
Dwie godziny później leszy stał na klatce schodowej przed drewnianymi drzwiami z numerem cztery. Nacisnął dzwonek i po długim, przeciągłym sygnale czekał, aż ktoś mu otworzy. W prawej ręce trzymał torbę ze zrobionymi po drodze zakupami. Do kieszeni płaszcza przełożył wcześniej zapas baterii paluszków do odtwarzacza MP3. Wewnątrz torby nadal znajdowały się prezenty zakupione specjalnie z myślą o gospodarzu. Dwie półlitrowe butelki wyborowej, dwa pęta kiełbasy podwawelskiej i kostka żółtego sera – ulubiony zestaw Waldka utopca. W drugiej ręce trzymał zdjęty przed chwilą kaszkiet i bukiet czerwonych kwiatów dla Heleny. Kupił też raffaello dla Ludmiły, ale zrobiło mu się głupio, więc przełożył je z torby do drugiej kieszeni płaszcza.
– O! Leszku kochany, jaka miła niespodzianka. Wchodź, wchodź – powiedziała Helena, rozpromieniona wizytą niezapowiedzianego gościa.
Zaprosiła go do środka serdecznym ruchem ręki, poprawiając przy tym czerwony szlafrok w czarne kropki, który upodabniał ją do wielkiej biedronki.
– Piękne kwiaty dla pięknej kobiety. – Dębski wyciągnął rękę z bukietem w kierunku gospodyni i skłonił się dwornie.
Miał nadzieję, że rozchylający się niebezpiecznie szlafrok, który poprawiła Helena, jednak skrywał pod sobą coś jeszcze.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale akurat miałem po drodze – powiedział, wchodząc do środka.
Przedpokój, podobnie jak gospodarze, wyglądał jak żywcem wyjęty z minionej epoki. Cały był w drewnie. Obite boazerią ściany dopełniały podwieszonych pod sufitem pawlaczy. Wystrój zwieńczał zawieszony na wprost od wejścia drzeworyt z głową konia.
– Nie wygłupiaj się – powiedziała, szczypiąc go delikatnie w policzek. – Waldek! Gościa mamy.
– No widzę, widzę – rzucił utopiec, człapiąc do przedpokoju w samych kapciach i spodniach od dresu. – Gość w dom, bogi w dom – dodał wesoło. – O, i widzę, że nie sam – powiedział, patrząc wymownie na zawartość reklamówki z logiem ogólnopolskiej sieci sklepów. – Dobrze, zostaniesz na obiad. Hela, oskrob więcej ziemniaków, to Leszek z nami zje – krzyknął za żoną, która zniknęła w kuchni w poszukiwaniu wazonu na kwiaty. – Daj torbę, rozbieraj się i siadaj w dużym pokoju, ja to przygotuję.
– Leszek! – powiedziała z uśmiechem Ludmiła, wyłaniając się nieśmiało z małego pokoju. – Nie wiedziałam, że dziś przyjdziesz – dodała, nachylając się, jakby chciała go pocałować w policzek na przywitanie. – Zabierz mnie stąd… – wyszeptała mu do ucha, po czym wbiła w niego błagalne spojrzenie wielkich, sarnich oczu.
Wzrok Dębskiego przesunął się do pokoju, z którego chwilę wcześniej wyszła Ludmiła. Było oczywiste, że pokój na co dzień należał do Waldka. Ściany zostały ozdobione różnymi wędkarskimi trofeami, które patrzyły teraz na niego martwymi ślepiami. Na ścianach wisiały medaliony z rybami, imponujące puchary i oprawione w ramki dyplomy z licznych zawodów wędkarskich. Na specjalnych stojakach prezentowały się starannie uporządkowane wędki. Poniżej, na solidnych drewnianych meblach, stały zdjęcia Waldka, trzymającego w rękach imponujące okazy ryb – uśmiechał się z dumą po kolejnym udanym połowie.
– Jak się masz, Luda? – Dębskiego uderzyła delikatna woń polnych kwiatów, jaką od niej poczuł.
Tak nie pachniały żadne perfumy.
– Dziękuję. Już lepiej. Nie płaczę – powiedziała, obdarzając go delikatnym, ale pogodnym uśmiechem.
– Kupiłem ci cukierki – dodał lekko zawstydzony. – Nie byłem pewny, czy takie lubisz.
– Pewnie, że lubię. To moje ulubione. Nie mogę ich tylko zbyt często jeść – powiedziała, przeciągając wymownie dłonią po płaskim brzuchu. – Dziękuję i tak. Daj, otworzę je. Pewnie napijesz się kawy? Jeśli tak, to pójdę wstawić wodę.
– Aż tak źle wyglądam? – Leszy próbował zażartować. – Z chęcią się napiję – powiedział, odwieszając płaszcz i przechodząc z korytarza do dużego pokoju.
Rozsiadł się wygodnie w jednym z foteli i rozejrzał po pomieszczeniu. Nie był tu od lat, a praktycznie nic się nie zmieniło. Pstrokaty zielony dywan zakrywał praktycznie całą podłogę z cyklinowanych klepek. Rozkładana wersalka stała pod ścianą, obok dwa fotele rozdzielone ławą, skierowane w stronę odbiornika telewizyjnego umieszczonego na szafce. Obok wejścia na balkon, na którym na rozciągniętych sznurkach suszyło się pranie, znajdował się rozkładany stół. Jedynie telewizor, na którym leciał program jakiejś telewizji śniadaniowej, wydawał się nowoczesny.
– I jestem – rzucił Waldek wesoło, wchodząc do pokoju.
Na dłoni niósł tacę z kieliszkami, ogórkami oraz pokrojonym serem i kiełbasą. Trzeba przyznać, że robił to z gracją przedwojennego kelnera najlepszych warszawskich restauracji. W drugiej ręce trzymał dobrze zmrożoną, wciąż pokrytą szronem butelkę wódki.
– Ach, zimna… – powiedział, odstawiając ją i rozmasowując zmarznięte palce. – Polewaj, Lechu, rękę masz pewniejszą, i mów, co tam za wieści przynosisz.
– Pamiętasz, jak prosiłem cię, żebyś rozpytał o strzygi? – zaczął Dębski, polewając do kieliszków i roniąc kilka zwyczajowych kropli na ofiarę bogom. – To już nieaktualne. Za spotkanie – dodał, stukając się szkłem z gospodarzem. – Mmm. Wchodzi jak marzenie.
– Szybko się znalazła. Zawsze mówiłem, że zaginięcia powinno zgłaszać się po czterdziestu ośmiu godzinach – powiedział Waldek z przekąsem. – Lej na drugą nogę, bo stygnie. Czego się tam od niej dowiedziałeś ciekawego?
– Rozmowna nie była – ciągnął leszy, unosząc pełny kieliszek w jednej i ogórka w drugiej ręce. – Zresztą jak każdy trup.
– Poważnie? – Waldek aż zakrztusił się z wrażenia. – Drugi w dwa dni? Oho, ktoś ma rozmach. Dawno nie pamiętam takiego tempa. Gdzie ją znaleźli?
– W takim parku, kawałek stąd. Górki Szymona, pewnie znasz.
– Znam, znam. Piękny kawał stawu tam jest – potwierdził Waldek, kiwając głową. – Dziwne. Popularne miejsce. Dużo naszych się tam kręci.
– Wiem właśnie. Pod latarnią najciemniej.
– Kto ją znalazł?
– Jakaś mara przechodziła tamtędy i powiadomiła Centralę. Sprzątnęli ją, żeby nie czekać do świtu. Już w szpitalu ją oglądałem. – Dębski zaczął relację, przerywając tylko na chwilę, by zjeść kawałek sera z talerza stojącego na stole.
– I co? – dopytywał Waldek, nie mogąc ukryć ciekawości.
– No właśnie, nie jest kolorowo. – Leszy wyciągnął rękę po stojącą na stole butelkę. – Wygląda na to, że to ten sam, co zabił siostrę Ludmiły. Brak śladów walki, jeden szybki, naprawdę mocny cios w tył głowy.
– Ktoś z naszych? – Utopiec odznaczał się ciekawością osoby, która zbyt wcześnie przeszła na emeryturę.
– Chuj wie. – Dębski westchnął ciężko. – Najpewniej tak. Zabić rusałkę to jedno, ale strzygę? To zupełnie co innego. Technicznie rzec biorąc, mógłby i człowiek, ale chyba musiałaby go znać. Umówili się tam i czekała na niego, a ten ją podszedł? Tylko po co się umawiać w nieoświetlonej części parku? – Detektyw zamyślił się, a jego brwi złączyły się w głębokiej zmarszczce.
– Już ty nie udawaj, żeś taki pruderyjny. Wiesz, po co. Może tak polowała na chłopaczków? Jak ładna, to niejeden by się chciał z nią w lesie spotkać. Teraz jeszcze te Tendery młodzi mają – dodał Waldek z ironicznym uśmiechem.
– Co mają? – Dębski uniósł brwi, nie kryjąc zdziwienia.
– No te Tendery czy Tindery. Takie w telefonie, do spotykania się – wyjaśnił wciąż rozbawiony Waldek.
– Aha… – powiedział Dębski, patrząc podejrzliwie Waldkowi w oczy. – A ty skąd taki obyty? Helena wie, że ty tak się interesujesz, co to teraz młodzi na spotkania mają?
– Wal się. Sąsiad mi kiedyś pokazał – wyjaśnił gospodarz, zagryzając kiełbasą kolejny kieliszek dobrze zmrożonej wódki. – Ty o strzydze dokończ lepiej. Niczego się nie dowiedziałeś? Taki as?
– Więcej, niż bym chciał – westchnął Dębski, puszczając komentarz gospodarza mimo uszu. – To jakiś chory pojeb musi być. List zostawił.
– Helce też kiedyś listy zostawiałem – zarechotał Waldek, polewając następną kolejkę. – Nadal zostawiam. Tylko teraz to te sklepowe. Co tam napisał?
– Coś o Domu Welesa, jakimś kluczu i rozpoczęciu mrocznej gry. Patetyczny chujek. Pewnie się ręką po małym miętolił, jak to pisał. – Dębski mówił z odrazą, przymykając na chwilę oczy, jakby próbował pozbyć się tego obrazu.
– Niedobrze – powiedział gospodarz poważnym tonem, prostując się na fotelu.
– Wiem, że niedobrze. Dwa trupy i list. Najpewniej będą kolejne, tak listy, jak i trupy.
– Weź ty zbystrzej. Dom Welesa, klucz i rozgrywka. Lampka się nie zapala? – Waldek uniósł brew, wyczekując reakcji.