Kemet Jubileusz na Nilu - Stępień Magdalena - ebook

Kemet Jubileusz na Nilu ebook

Stępień Magdalena

0,0

Opis

Przyjaźń to szczególny rodzaj więzi międzyludzkiej, zwłaszcza gdy przetrwała szkolne lata i nie poddała się upływowi czasu. Olga, Alicja, Paulina i Marzena, świętując piętnastolecie matury, wybierają się w rejs po Nilu. Wciąż młode, jeszcze piękniejsze — bo nabrały charakteru i ogłady — wreszcie wolne i spełnione! Przynajmniej w teorii, bo rzeczywistość zwykle okazuje się mniej łaskawa niż marzenia. Czy wciąż mogą na siebie liczyć, czy została im już tylko gra pozorów?
Od nubijskich piasków Asuanu, przez Nil i monumentalne świątynie, Dolinę Królów, aż po tętniący życiem Kair — bohaterki przemierzają Egipt, zderzając się nie tylko ze starożytną historią, ale i z codziennością najbardziej zaludnionego kraju arabskiego. W klimatyzowanejkajucie łatwo zapomnieć o różnicach kulturowych, ale wystarczy wyjść na ulice, by przekonać się, że all inclusive i stroje plażowe nie wszędzie pasują. Demokracja, prawa kobiet, rodzina — lokalne zasady i wartości skrywają w sobie nie mniej tajemnic niż historie faraonów sprzed kilku
tysięcy lat. Chociaż dziewczyny też mają co nieco do ukrycia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MAGDALENA STĘPIEŃ

Kemet

Jubileusz na Nilu

Kemet. Jubileusz na Nilu

Text © Magdalena Stępień, 2025

Foto © Rafał Sikora

BOOKEA POLAND sp. z o.o.

Romana Dmowskiego 3 /9

50-203 Wrocław

www.lavapublishing.pl

Wydrukowano w Europie

ISBN 978-83-971019-3-7

Dla Fotografa

Część pierwsza

Wakacyjny lot helikopterem

Ciężkie powieki odmawiały posłuszeństwa, ale gdy wreszcie je uniosła, dostrzegła skąpane w chmurach ośnieżone szczyty, zza których przebijał się ciemny kolor nieba. Niebieski przechodził w granat, nadając graniom majestatyczny charakter. Alicja zastanowiła się, czy wydają jej się groźne, czy raczej wyglądają, jakby ktoś przesadził z intensywnością kolorów w Photoshopie, ale nie mogła zebrać myśli. Drażniły ją płatki śniegu, które kłuły w twarz jak małe igiełki.

– Skąd one się wzięły? – zdziwiła się. – Przecież w tym roku nie było białych świąt!

Chciała opuścić głowę, ale okazało się to trudne do wykonania w pozycji horyzontalnej, w której z jakiegoś powodu się znajdowała. Pomyślała, że może jak przetrze oczy, to przypomni sobie, gdzie jest i dlaczego leży na śniegu, jednak kiedy usiłowała podnieść prawą rękę, jej ramię przeszył taki ból, że jakakolwiek możliwość ruchu ograniczała się do palców i nadgarstka. Z lewą poszło lepiej – bez problemu dotknęła twarzy, ale przy okazji coś chrupnęło w obojczyku.

– Ala! Nic ci nie jest? – Usłyszała znajomy głos.

Nie tylko poczuła się bezpieczniej, ale też zirytował ją fakt, że oczekuje się od niej odpowiedzi w momencie, kiedy to ona ma całe mnóstwo pytań.

– Gdzie ja jestem? Co się stało?

– To ja, Adam! Już dobrze. Jesteśmy we Włoszech, przyjechaliśmy na deskę, pamiętasz? – Mężczyzna w pomarańczowej kurtce podbiegł do niej i wyglądał na zaniepokojonego. – Miałaś wypadek! Wjechał w ciebie jakiś rozpędzony dzieciak. Jesteś cała?

– Chyba tak… – odpowiedziała, podnosząc ostrożnie miednicę, jedną nogę, a potem drugą.

Wykonała też okrężny ruch stopami, a następnie szyją. Wyglądało na to, że wszystko było sprawne – oprócz prawego ramienia i prawdopodobnie lewego obojczyka, który jej nie bolał, ale mogłaby przysiąc, że coś tam się rusza. Była prawie pewna, że kość jest złamana, za to wciąż tajemnicą pozostawało to, jak się znalazła na włoskim stoku i kim w ogóle był Adam. Przypomniała sobie imię, wiedziała, że go zna, ale skąd i kim dla niej był – nie zdradziłaby nawet na torturach Świętej Inkwizycji. Była z siebie dumna, że udało jej się zachować przytomność umysłu i go o to nie zapytać. Postanowiła się na razie skupić na bardziej przyziemnych problemach.

– Jaki mamy miesiąc?

– Początek marca.

– Jak to: marca? – Szczerze się zdziwiła. Wciąż tkwiła gdzieś w okolicach bezśnieżnych świąt. – To co w takim razie robiliśmy w sylwestra?

Naprawdę chciała to wiedzieć, ale przyszło jej też do głowy, że może wcale nie witała nowego roku w towarzystwie tego tajemniczego mężczyzny w jaskrawej kurtce, który przestał zwracać na nią uwagę i stał z telefonem komórkowym przy uchu. Dookoła zebrał się już niemały tłum ludzi, którzy mówili coś ożywionymi głosami, ale do Alicji docierały tylko urywki, których nie potrafiła poskładać w całość: „złamane”, „pomoc”, „dzieciak – cały”, „szpital”. Ktoś do niej podszedł i przykrył ją czymś srebrnym i szeleszczącym, mówiąc „ciepło”. Pomyślała, że musi wyglądać jak wielka zapiekanka pod folią aluminiową. Zapewne makaronowa, no bo jakaż by inna, skoro podobno byli w Włoszech. Wielka lazania, ale taka bez mięsa – z pomidorami, pieczarkami i serem. Karusia tylko taką jadła, kiedy była młodsza. Teraz już było lepiej, ale jeszcze kilka miesięcy temu nawet szczypta oregano wystarczyła, żeby mała nie przełknęła ani jednego kęsa…

– Karusia! Gdzie jest Karusia? – krzyknęła Ala, podrywając się gwałtownie, co poskutkowało silnym bólem po prawej stronie.

– Jest w Polsce, z twoimi rodzicami, pamiętasz? – Adam usiadł na śniegu obok niej i pogłaskał ją po twarzy. – Już dobrze, wszystko w porządku! Zaraz zawieziemy cię do szpitala.

Helikopter pojawił się po niespełna dwudziestu minutach. Do tego czasu Alicja zdążyła już połączyć wszystkie kropki i przyjąć do wiadomości, że co prawda na desce już w tym sezonie nie pojeździ, ale przynajmniej nie straci zbyt wiele, bo jej wymarzony urlop w okolicach Aosty (pierwszy wspólny z Adamem) i tak już dobiegał końca. Pozostawało mieć nadzieję, że prawa ręka jest tylko mocno stłuczona, a obojczyk chrupie z innego powodu niż złamanie. Kiedy po raz trzeci odpowiadała, że nie jest jej zimno, poczuła silny podmuch. Folia termoizolacyjna zaszeleściła na pożegnanie i odleciała. Alicja miała nadzieję, że ktoś ją złapie – nie chciała swoim wypadkiem przyczyniać się do zanieczyszczania Alp. Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się gonitwy myśli.

Helikopter unosił się tuż nad nią, lina była spuszczona, a ratownik, dokonawszy bardzo szybkich oględzin, przypinał jej coś do pasa. Chciała go poprosić, żeby pomógł jej skrzyżować ręce na piersi. Nie miała złudzeń, że będzie w stanie utrzymać prawe ramię blisko ciała – ani siłą mięśni, ani woli – jednak zanim się obejrzała, już była w powietrzu. W ostatniej chwili chwyciła lewą dłonią końce palców prawej, mając nadzieję, że to wystarczy, ale i tak zacisnęła zęby i powieki, przygotowana na ból. Nie żeby była przesadnie delikatna, jednak jeżeli cokolwiek w tej kończynie rzeczywiście było złamane, zwichnięte lub wybite, to bezwładne powiewanie na wietrze zdecydowanie nie było wskazane.

Udało się! Kiedy otworzyła oczy, znajdowała się na wysokości drzwi helikoptera, a dokładniej – z kolanami na poziomie podłogi. Ugięła nogi i zaczęła się przesuwać w głąb kabiny, jednak w środku nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Poruszanie się w pozycji klęczącej po ruchomej powierzchni bez ani jednej ręki do podparcia okazało się być testem na równowagę, którego Alicja nie zdała. Poleciała jak długa do przodu, balansując ciałem tak, żeby nie upaść na żadną z rąk, a przy tym nie rozbić sobie czoła, nosa ani szczęki. Znowu się udało! Kiedy ratownik zamknął za sobą drzwi i w końcu podniósł ją z podłogi, dziewczyna odetchnęła z ulgą. Teraz już powinno być tylko lepiej – zaraz znajdzie się w szpitalu, a wysiadanie na pewno będzie łatwiejsze niż wsiadanie. Dotrze do celu tylko z urazami nabytymi w wypadku, bez żadnych dodatkowych.

Diagnoza została postawiona po niespełna dwóch godzinach. Alicję posadzono na wózku, a Adam woził ją od jednego gabinetu do drugiego, tak jak prowadziły narysowane na podłodze kolorowe linie: niebieska – na prześwietlenie, żółta – po zdjęcia, zielona – do lekarza. Rezultat: dwa złamania – nasady prawej kości ramiennej bez przemieszczenia oraz lewego obojczyka. Zalecenia: stabilizator na prawe ramię, leki przeciwbólowe i pilna wizyta u specjalisty w Polsce.

*

– Staramy się odchodzić od gipsu – tłumaczył lekarz w Krakowie. – Ortezy są dużo wygodniejsze i zwykle świetnie się sprawdzają, zarówno przy urazach kończyn, jak i obojczyków. Gorzej, jeśli mamy, tak jak tutaj, dwa złamania na raz. W przypadku prawej ręki wystarczy opatrunek Desaulta, czyli dokładnie to, co dali pani we Włoszech. Ręka przez cały czas pozostaje zgięta i mocno przytwierdzona do ciała, zdejmujemy go tylko do mycia. Jeśli chodzi o obojczyk, to zwykle zalecamy ortezę ósemkową, ale tutaj dwa stabilizatory nie wchodzą w grę. Boli panią ten obojczyk?

– Nie – odpowiedziała Alicja nie bez dumy.

Co prawda nie była w stanie unieść pełnego kubka herbaty, ale z podstawowymi czynnościami radziła sobie doskonale. Mogła się sama ubrać, zrobić kanapki (jeśli miała do dyspozycji chleb krojony oraz ser i wędlinę w plasterkach), a poprzedniego wieczora nawet ogoliła nogi. Owszem, czuła, że od czasu do czasu kość przeskakuje pod skórą, ale, jej zdaniem, było to zdecydowanie mniejszym źródłem dyskomfortu niż odrastające włosy na łydkach.

– Ano właśnie! To niedobrze, droga pani – zasępił się doktor. – Skoro nie boli, a z prawej ręki i tak nie będzie mieć pani żadnego pożytku przez kilka tygodni, to całe obciążenie spadnie na lewą, a wtedy ten obojczyk nigdy się nie zrośnie, a jeśli już, to krzywo.

– To przecież będzie widać! – Alicja gwałtownie przycisnęła dłoń do dekoltu, a kawałki kości zatańczyły pod skórą.

– No, jak pani będzie tak robić, to na pewno! – Lekarz popatrzył na nią karcącym wzrokiem. – No, dobrze! Mamy trzy wyjścia, a właściwie dwa. Teoretycznie mógłbym panią puścić do domu tak jak teraz, bez żadnego usztywnienia, ale już ustaliliśmy, że narobi pani głupot. Orteza też odpada. Mamy jeszcze do wyboru gips, no ale wtedy zostaje pani bez żadnej ręki, albo operację.

– Operację? – jęknęła dziewczyna.

– Zabieg przy pełnej narkozie. Zespolimy kość za pomocą płytki metalowej i śrub. Ręki wciąż będzie można w ograniczonym stopniu używać, a szanse na to, że wszystko się równo zrośnie, zdecydowanie wzrosną. Oczywiście pod warunkiem, że będzie się pani rehabilitować w spokoju i niczego sobie nie wyrwie. – Popatrzył ostrzegawczo na wszelki wypadek. – Jednak jeśli będzie się pani dobrze sprawować, to po jakimś czasie usuniemy płytkę. Drugie nacięcie zwykle robi się na starej bliźnie, więc ostatecznie wszystko powinno ładnie wyglądać. Co pani na to? Nie ukrywam, że dobrze byłoby operować jeszcze dzisiaj.

Alicja dostała kwadrans do namysłu. Sama nie wiedziała, jak rozwiązałaby ten problem bez pomocy smartfona, który miał dostęp do całej galerii zdjęć patologicznie zrośniętych złamań. Nie było się nad czym zastanawiać. Lekarz pokiwał głową z aprobatą i skierował dziewczynę na oddział, gdzie przez kilka godzin miała czekać na operację. Na szczęście bateria w telefonie się rozładowała, a gniazdko znajdowało się na tyle daleko, że Alicja nie mogła czytać o ewentualnych powikłaniach ani oglądać zdjęć brzydkich szwów czy też jątrzących się ran. I bez tego była wystarczająco zestresowana. Wreszcie, pod wieczór, przyszła pielęgniarka i przyniosła jej bieliznę operacyjną z rozcięciem z tyłu.

– Czy na pewno nie ma pani na sobie żadnej biżuterii? – zapytała mechanicznie po raz trzeci, co zaniepokoiło Alicję.

W końcu było widać gołym okiem, że nie ma nic na szyi, w uszach czy na palcach.

– Nooo… Mam jeszcze piercing – odpowiedziała uczciwie.

– Co? – zapytała pielęgniarka. To już był koniec jej zmiany i trudno było nie zauważyć, że kobieta ledwo stała na nogach. – A co to jest?

– To jest kolczyk, tylko w innej części ciała niż uszy – wytłumaczyła cierpliwie, dziwiąc się, że ktoś może tego nie wiedzieć.

Pielęgniarka nie wyglądała na więcej niż jakieś czterdzieści pięć lat.

– Aha… A to gdzie to pani ma? – zapytała bez większego zainteresowania, stając za Alicją i zawiązując tasiemki koszulki.

– W łechtaczce.

– Aha… – Kiedy idealna kokardka była już gotowa, pielęgniarka znowu znalazła się na wprost pacjentki i spojrzała jej prosto w oczy. – To może pani to sobie wyjmie?

– Z przyjemnością, tylko nie bardzo wiem, którą ręką. – Alicja zaśmiała się z bezradności, patrząc znacząco to na ortezę, to na obojczyk.

– Kamila, jak tam? Czy pani jest już gotowa? Możemy jechać na salę? – Dywagacje przerwała młoda pielęgniarka, która nagle pojawiła się w drzwiach, ciągnąc łóżko na kółkach. – Koszulka założona, biżuteria zdjęta?

– No właśnie mamy kłopot, Kasiu. Pani ma piercing.

– Co ma?

– No, kolczyk.

– Aha… A gdzie?

– W łechtaczce.

Alicja wciąż się uśmiechała, ale nie miała wątpliwości, że jeśli pani Kasia również zasugeruje jej usunięcie ozdoby, to nie wytrzyma i najzwyczajniej w świecie się rozpłacze. Młodsza pielęgniarka popatrzyła jednak krytycznie na ortezę i wybrała inną strategię.

– Trudno, jedziemy. Nie ma czasu. Niech lekarz zdecyduje, co z tym zrobić.

Pomogły jej położyć się na łóżku i ruszyły w drogę długimi korytarzami. Próżno było szukać kolorowych linii na podłodze, takich jak w Aoście, więc Alicja szybko straciła orientację. Panie Kamila i Kasia również zniknęły jej z pola widzenia i teraz opiekowała się nią nowa pielęgniarka, która nie odezwała się ani słowem do momentu, kiedy dotarły do innego łóżka na kółkach, gdzie już czekały jej koleżanki.

– Pani się teraz przesiądzie – zarządziła jedna z nich, więc Alicja podniosła się posłusznie, zupełnie nie rozumiejąc, w czym to drugie łóżko miałoby być lepsze od pierwszego. – Ale nie staje na podłodze! Tu się złapie zdrową ręką i przejdzie górą na kolanach!

– Ale ja mam obie ręce chore! – Alicja nie wytrzymała. – Jedziemy przecież na operację lewej ręki, a prawą wiele nie zdziałam!

– To gdzie my się wbijemy? – usłyszała nad głową, kiedy znowu znalazła się w pozycji leżącej i wjeżdżała na salę operacyjną. Na szczęście pytanie nie było skierowane do niej. – Może w stopę będzie dobrze? Tylko w ogóle nie widać żył. Spróbuj z tamtej strony.

– Dzień dobry!

Alicja aż podskoczyła. W pełni skupiona na dwóch post­aciach w fartuchach, które oklepywały jej stopy w celu pobudzenia krążenia, nie zauważyła, że pojawił się ktoś jeszcze. Powitanie było skierowane do niej.

– Jestem anestezjologiem i będę dzisiaj zajmował się pani znieczuleniem. – Młody lekarz mówił uspokajającym głosem. – Policzymy do dziesięciu, a potem chirurg wykona tutaj małe nacięcie, żeby zespolić kość płytką – ciągnął dalej, przesuwając palcem po jej prawym obojczyku.

– Ale ten obojczyk jest cały! – powiedziała cicho. Ostatnie godziny spędziła, siedząc lub leżąc, ale mimo to nie miała siły, żeby podnieść głos. – Tam mam złamaną kość nasady!

– Oj! – Anestezjolog był wyraźnie zmieszany. – Oczywiście! Proszę się mną nie przejmować. Ja jestem odpowiedzialny tylko za znieczulenie. Chirurg będzie wiedział, co ma robić.

Pacjentka nie była przekonana, ale tylko pokiwała głową. Poczuła ukłucie w prawej stopie, ktoś zdjął jej ortezę, przykrył usta maską tlenową i ogarnęła ją błogość. Trudno, niech się dzieje, co chce! Jedyne, na co było ją stać, to po prostu zasnąć.

– Dziesięć, dziewięć… – słyszała, a każda część jej ciała stawała się coraz cięższa. – Osiem… Śpi pani? – Lekarz przerwał odliczanie nerwowym głosem.

– Nie – odpowiedziała z wysiłkiem, próbując podnieść powieki. Czego jeszcze mogli od niej chcieć w takim momencie?

– No to co z tym piercingiem? Czy on tworzy obwód zam­knięty?

– Cooo…?

– Proszę nie spać, to ważne! Czy jest w kształcie koła?

– Nie! Zakrzywiona sztanga z kuleczkami. Raczej nie zakłada się kółek przy vch1 – wytłumaczyła bez zająknięcia, po czym natychmiast zasnęła.

Nie usłyszała już słów lekarza, który zapewniał, że w takim razie wszystko w porządku i nie ma się czym przejmować. Cóż, na zamartwianie się zdecydowanie zabrakło jej już sił.

Kiedy się obudziła, już było po wszystkim. Prawa ręka leżała bezwładnie wzdłuż boku, a lewą stronę zasłaniał opatrunek i dren. Nic jej nie bolało, za to strasznie chciało jej się pić. I spać. Żadnej z tych dwóch rzeczy nie wolno jej było zrobić. W końcu, kiedy uznano ją za wystarczająco wybudzoną i odwieziono do pokoju, poprosiła pielęgniarkę o coś do picia.

– Nie, bo będzie pani wymiotować po narkozie – usłyszała w odpowiedzi.

Nie można było jednak posądzić pielęgniarki o niewykonywanie swoich obowiązków – obudziła Alicję przynajmniej pięć razy w nocy, oferując jej basen, mimo że dziewczyna zapewniała, że jej potrzeby są natury zupełnie przeciwnej.

Wreszcie rano ktoś przyniósł jej śniadanie i nawet włożył słomkę do kubka z herbatą. Cóż jednak z tego, skoro pacjentka nie mogła go dosięgnąć. Orteza leżała co prawda tuż obok, ale Alicja ani nie wiedziała, jak ją założyć, ani w ogóle nie miała pojęcia, na jaki zakres ruchów mogła sobie pozwolić, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Czekała więc cierpliwie, patrząc to na kubek, to w sufit, aż ktoś jej w końcu pomoże się ubrać, podniesie łóżko do pozycji półsiedzącej i poda telefon. Byłaby z pewnością w stanie go obsłużyć, gdyby tylko dostała go do ręki. Tymczasem jednak mogła słuchać dzwonka i patrzeć na podświetlony ekran, na którym pojawiało się imię: Marzena.

Do wesela się nie zagoi

Mężczyzna po sześćdziesiątce leżał na masywnym stole ze stali kwasoodpornej i mimo zaschniętej krwi na skroni oraz kości przebijającej rękaw koszuli w niebieską kratę można by na upartego uwierzyć, że spał. Przynajmniej Paulina była w stanie wmówić sobie wiele, żeby trzymać się tej wersji.

– Przecież mówiłam wyraźnie: proseco, a nie prosecco! – powiedziała z przekąsem Iza, patrząc na nietęgą minę koleżanki. – Chyba ktoś się nie uczył łaciny!

– Ciąć, odcinać, wycinać – wyrecytowała Paulina, której sercu zdecydowanie bliższy był język włoski, ale odrobiła pracę domową przed wizytą w prosektorium. – Najwyraźniej każdy ma takie skojarzenia, na jakie sobie zasłużył – odgryzła się.

– Ha, ha! Możemy się po wszystkim wybrać na małą lampkę. W końcu to twoja pierwsza sekcja zwłok w życiu. Jest okazja do świętowania.

– Mówisz tak, jakbym co najmniej miała ją przeprowadzić, a nie po prostu obserwować z boku, co się będzie działo, do tego udając studentkę psychologii, o jakieś dziesięć lat młodszą ode mnie.

Rozmowę przerwał odgłos otwieranych drzwi oraz wesołe nucenie technika, który ciągnął za sobą łóżko z kolejnymi zwłokami. Tym razem był to mężczyzna po trzydziestce. Nie miał na sobie nic oprócz bandaża na głowie i pieluchy. Technik skinął na swojego kolegę i we dwóch sprawnie przenieśli ciało na stół sekcyjny. Kiedy już wszystko było gotowe, popatrzył na stojących pod ścianą studentów medycyny, psychologii lub prawa. Lubił ten moment. Zawsze trafiali się tacy, którzy przychodzili do prosektorium, licząc na łatwe i szybkie zaliczenie dodatkowego przedmiotu – rozpoznawał ich po rozbieganych oczach i najbardziej zielonkawym odcieniu cery. Nie umknęło jego uwadze, że jedna z kobiet była starsza od reszty. Pomyślał, że albo późno odkryła swoje powołanie, albo wkręciła się na darmowy spektakl.

– Witam państwa! – zawołał z entuzjazmem konferansjera Polskiej Nocy Kabaretowej. – Wygląda na to, że musimy dać lekarzowi jeszcze chwilę. To może tymczasem ktoś z państwa zechce mi powiedzieć coś więcej na temat tego procederu, którym będziemy się dziś zajmować? Na przykład – od kiedy w ogóle wykonuje się sekcje zwłok?

– Autopsje zaczęto wykonywać na początku epoki odrodzenia, we Włoszech, jako praktyczny dodatek do wykładów z anatomii. – Ktoś w ostatnim rzędzie starał się brzmieć bardzo mądrze, ale zamiast tego sprawiał wrażenie ucznia, który co prawda przygotował się do lekcji, a wręcz wykuł materiał na blachę, ale nie może znieść tego, że znajduje się w centrum uwagi. – Odbywały się w aulach, ewentualnie w aptekach, prywatnych mieszkaniach profesorów, a nawet w kościołach, jednak nie utrzymały zbyt długo swojego elitarnego charakteru. Na uniwersytetach, najpierw w Padwie, a następnie w Montpellier i Bazylei, zaczęły powstawać teatry anatomiczne, a zainteresowanie nimi wykazywali nie tylko pracownicy naukowi.

– Artyści, filozofowie, studenci… – odpowiedział technik, podkreślając każde słowo i patrząc znacząco na zgromadzonych. – Krawcy, szewcy, rzeźnicy, sprzedawcy ryb… Wtedy publiczność siadała wygodnie jak w rzymskich amfiteatrach, rozpylano perfumy, żeby ci, co bardziej wrażliwi, również mieli szansę wytrzymać do końca. Do tego ktoś z katedry czytał podniosłym głosem dzieła o anatomii. Nie to, co teraz! Państwo muszą stać, a przy tym oświetleniu o żadnej atmosferze nie ma mowy. Ale jest jeden plus – przynajmniej nie musieliście płacić za bilet! – Mężczyzna zaśmiał się donośnie w sposób, który idealnie pasował do jego mocnej postury i lekkiej nadwagi, aczkolwiek w zaistniałych okolicznościach brzmiał jak marsz weselny na pogrzebie. Jakkolwiek jednak oderwany od rzeczywistości mógłby się wydawać, to co mówił, było jak najbardziej zgodne z prawdą. – Na swoiste przedstawienie wstęp miał każdy żądny wrażeń mężczyzna, jeśli tylko uiścił opłatę za bilet. Kobiety musiały czekać aż do XVII wieku, kiedy to w teatrze w Bolonii utworzono dla nich dyskretne, osłonięte miejsca. Spektakl anatomiczny odbywał się raz w roku w okresie karnawału i składał się z kilkunastu sesji przed-­ i popołudniowych, które łączyły wykład z pokazami. Ich kolejność wyznaczała szybkość rozkładu poszczególnych narządów – mimo że dbano, aby zwłoki były w dobrym stanie, a także wydarzenie nieprzypadkowo miało miejsce zimą, z naturą trudno było dyskutować. Używano ciał skazańców, najczęściej mężczyzn w średnim wieku, ze względu na muskularną budowę i brak grubej tkanki tłuszczowej. Dbano również o to, żeby obiekt badań nie pochodził z miasta, w którym odbywał się spektakl – żeby przypadkiem nie zepsuć seansu krewnym czy znajomym, którzy mogliby znaleźć się na widowni2. Moda jest jednak kapryśna, więc teatry anatomiczne zaczęły z czasem odchodzić do lamusa, co jednak w żadnym razie nie oznaczało mniejszego zapotrzebowania na zwłoki. Medycyna się rozwijała, lekarzy i studentów przybywało, a skazańców – niekoniecznie. Wykładowcy próbowali załatać dziurę za pomocą zwłok członków własnych rodzin, a kiedy i to nie wystarczało, zaczęto zachęcać studentów do wizyt na cmentarzach. Cóż, zabranie samego ciała i pozostawienie na miejscu kosztowności wykluczało motyw rabunkowy, toteż nie groziła za to żadna kara. Jednak nauka w dzień i dodatkowy etat w nocy to było zbyt wiele, nawet dla zdeterminowanych i pełnych energii studentów – pojawiły się więc osoby, które zajmowały się pozyskiwaniem i odsprzedawaniem zwłok zawodowo. W dziewiętnastowiecznym Londynie ponad dwieście osób pracowało w tej branży, umożliwiając również stolarzom rozszerzenie zakresu swoich usług, bowiem obok tradycyjnych trumien, pojawiły się egzemplarze ze skomplikowanymi zamkami i przekładniami, podobno szczególnie popularne właśnie wśród anatomów, którzy nie chcieli, aby ich ciała również zostały uprowadzone po śmierci3. Problem ilościowy był rozwiązany – pozostawała jeszcze kwestia jakości. Najbardziej pożądanymi ciałami były należące do osób niedawno zmarłych, najlepiej tuż po pogrzebie. Albo jeszcze lepiej… Niejaki William Hare prowadził ze swoją partnerką pensjonat w Edynburgu. Pewnego dnia jeden z lokatorów niespodziewanie zmarł, nie uiściwszy opłaty w wysokości czterech funtów. Przedsiębiorczy Hare, chcąc zrekompensować sobie poniesioną stratę, wypełnił trumnę korą i trocinami, a następnie, wraz ze swoim znajomym Williamem Burkiem, zanieśli ciało nieszczęśnika na uniwersytet w poszukiwaniu nabywcy. Zarobili siedem funtów i dziesięć szylingów. Interes wyglądał na dochodowy, ale miał jedną wadę – skąd wziąć kolejnego lokatora, który umarłby dyskretnie pod ich dachem? Zamiast siedzieć i czekać, postanowili pomóc losowi. W ciągu roku zabili przynajmniej szesnaście biednych i samotnych osób, niektóre źródła wskazują nawet na trzydzieści, i dostarczyli świeżutkie ciała doktorowi Knoxowi4.

– Mówi pan, jakbyśmy tu przyszli dla przyjemności albo w poszukiwaniu wrażeń – odpowiedziała dziewczyna w okularach, z twarzą o umiarkowanym poziomie zazielenienia.

– Ja? Ależ skąd! – żachnął się technik. – To przecież wy zaczęliście o teatrach i przedstawieniach. Ja tylko zapytałem, czy coś wiecie o pierwszych autopsjach.

– Jako pierwsi zwłoki otwierali Egipcjanie. Rzeczywiście, wyjmowali organy, ale był to raczej element obrzędu związanego z pochówkiem, a nie badania. Sekcje próbowano przeprowadzać w starożytnej Grecji, ale związane z tym tabu okazało się nie do przeskoczenia. Uważano, że to żadna nauka, tylko zwykłe bezczeszczenie zwłok – powiedziała Paulina, a kiedy zauważyła kątem oka, że Iza patrzy na nią zaskoczona, postanowiła ciągnąć dalej. Przecież nie włożyłaby tyle wysiłku, żeby się tu dostać, gdyby temat naprawdę jej nie interesował. – Swetoniusz w Żywotach cezarów opisał autopsję Juliusza Cezara, według której tylko jeden z dwudziestu trzech zadanych mu ciosów miał być śmiertelny. Mówimy tu o czterdziestym czwartym roku przed naszą erą. No i oczywiście – Galen! Rzymski lekarz greckiego pochodzenia, który co prawda prowadził badania głównie na małpach, ale to na jego pracach medycyna opierała się przez kolejne stulecia. Trzeba było czekać aż do renesansu, żeby Andreas Vesalius miał szansę udowodnić, że jednak różnimy się od zwierząt, i tym samym uzyskał tytuł ojca współczesnej anatomii5.

– Pomyślcie tylko, przez trzynaście stuleci Galen, ze swoimi badaniami przeprowadzanymi na zwierzętach, pozostawał jedynym autorytetem w zakresie medycyny. Im bardziej chrześcijaństwo wypierało stare religie, tym bardziej malało zainteresowanie ciałem i nauką. – Technik zrobił się nagle bardzo poważny, ale po chwili na nowo się rozchmurzył. – A oto i doktor! Możemy zaczynać.

Lekarz podszedł do mężczyzny ze złamaną ręką i krwią na skroni, a Paulina już nie mogła dłużej udawać, że ten – niewątpliwie czyjś ojciec czy dziadek – po prostu śpi. Gula w jej gardle rosła, kiedy technicy zdejmowali z niego ubranie oraz gdy nastąpił czas oględzin zewnętrznych. Dopiero kiedy doktor wziął do ręki skalpel, rozciął skórę za uchem, następnie poprowadził ostrze poprzez czoło, aż do drugiego ucha, aby w końcu oderwać cały płat od kości, wypuściła powietrze z ulgą. Zdziwiła się, że skórę można tak po prostu, praktycznie bezkrwawo odkleić i położyć jak kawałek materiału. Teraz było widać odsłoniętą czaszkę i resztę ciała. Bez twarzy to już nie był ktoś – tylko ciało, które można badać. Aż podskoczyła, kiedy z zamyślenia wyrwał ją dźwięk piły elektrycznej. Technik zbliżył ostrze do odsłoniętej kości i wprawnym ruchem otworzył czaszkę. Lekarz wziął do ręki mózg, obejrzał go dokładnie z każdej strony, następnie pokroił na plasterki w poszukiwaniu wylewu lub innych nieprawidłowości, aż w końcu odłożył na bok.

– Właściwa sekcja zwłok, po oględzinach zewnętrznych, zaczyna się od otworzenia jamy czaszkowej i zbadania mózgu – tłumaczył. – Teraz przejdziemy do klatki piersiowej i jamy brzusznej. Zaraz poproszę kolegę o przecięcie chrząstek żebrowych i stawów mostkowo-­obojczykowych, a potem będę po kolei wyjmował organy. O, właśnie tak! Płaty skórno-­mięśniowe naciągamy na krawędzie żeber, odcinamy przyczepione do mostka mięśnie szyi i odczepiamy mostek.

– Czy można otworzyć okno? – Ktoś zapytał nieśmiało, a Paulina podniosła głowę z nadzieją.

Od rana jej brzuch zachowywał się dziwnie. Nie była w stanie przełknąć ani kęsa, mimo że zwykle nie omijała śniadań. Czyżby zaszkodziło jej coś, co zjadła poprzedniego wieczora?

– W żadnym razie! Przecież zaraz zleciałby się tu cały rój much! I doprawdy, jeśli komuś doskwierają zapachy już w tym momencie, to zalecam ewakuację, zanim zajmiemy się żołądkiem i jelitami. – Technik aż poderwał się z miejsca, a potem pod nosem burknął: – Cóż za delikatna grupa się trafiła! Przecież mamy świeżutkie zwłoki, żadnych topielców…

– Chwytamy serce lewą ręką – ciągnął lekarz, który zupełnie zignorował tę krótką wymianę zdań. – Lewy kciuk na przedniej powierzchni, reszta palców – na tylnej. Ależ proszę podejść bliżej! Zaraz będziemy po kolei badać komory i przedsionki!

Jak powiedział, tak też zrobił, a kiedy serce nie miało już przed zebranymi żadnych tajemnic, ich oczom (a przynajmniej oczom tej części, która została) ukazały się poszarzałe płuca.

– Rozumiem, że to są płuca palacza? – odezwała się Paulina. – Czy na podstawie tego, jak wyglądają, da się oszacować, ile ten pan palił?

– Mhh… – zasępił się lekarz. – Wygląda na to, że palił, ale zważywszy na jego sześćdziesiąt cztery lata i to, że mieszkał w dużym mieście, nie jestem w stanie tego potwierdzić ze stuprocentową pewnością. Oddychał takim powietrzem, jakim oddychał. Przejdźmy teraz do jamy brzusznej. Jak państwo mieli już okazję zobaczyć, poszczególne narządy wyjmujemy w całości, ponieważ to zwiększa szansę na ich dokładne zbadanie. Wyjątkiem jest śledziona oraz pętle jelitowe. Trzeba bardzo uważać, żeby ich nie uszkodzić i nie doprowadzić do wlania się treści jelitowej do jamy brzusznej. O, w ten sposób, delikatnie. Pamiętamy, żeby skalpel trzymać jak smyczek!

– Uwaga! To jest ten moment – powiedział technik, kiedy jelita znalazły się bezpiecznie na zewnątrz i trzeba je było w końcu otworzyć.

Odór rozniósł się po całej sali.

– Najgorsze za nami – powiedział lekarz, kiedy skończył badanie treści żołądka. Wziął do ręki coś, co przypominało małą łyżkę wazową, i zaczął wybierać tym mocz ze świeżo rozciętego pęcherza. – Trzysta czternaście mililitrów, zanotuj, Krzysiu.

Doktor spokojnie skończył analizę pozostałych narządów, po czym podszedł do drugiego stołu. Technik zdążył już usunąć pieluchę z zawartością oraz bandaż.

– Mężczyzna, lat trzydzieści trzy. Trafił do szpitala miesiąc temu z urazem głowy. Przewrócił się w wannie.

– Pewnie był pijany. – Komuś wymsknęło się głośniej, niż by sobie tego życzył.

– Według statystyk GUS, około siedemdziesiąt procent wypadków, które wymagają interwencji ratowników medy­cznych, ma miejsce w domu, a najwięcej z nich zdarza się w łazience. – Technik przewrócił oczami i zabrał się do otwierania czaszki.

Druga autopsja składała się, krok po kroku, z takich samych etapów jak poprzednia, więc lekarz nie tłumaczył już szczegółowo każdej czynności – skupił się na ciekawostkach.

– Widzicie państwo, te płuca są zdecydowanie bardziej różowe, ale też widać szare plamy. Ciężko stwierdzić, czy to od papierosów, czy wystarczyło miejsce zamieszkania. Popatrzcie tutaj. – Rozkroił płuco i ścisnął je delikatnie palcami.

Na rozciętej powierzchni pojawiły się kropelki białego płynu.

– To ropa. Zapalenie płuc spowodowane przedłużającym się leżeniem. – Odłożył płuco i wskazał na inny narząd, znajdujący się tuż przy wątrobie. – Czy ktoś wie, co to jest?

– Woreczek żółciowy.

– Ja pani dam woreczek! Pęcherzyk! Mówi się: pęcherzyk żółciowy. Zajrzyjmy do środka, bo chyba mamy tu jakieś kamienie…

*

Jakiś kwadrans później było już po wszystkim, a lekarz podziękował zebranym za uwagę i opuścił salę. No, prawie po wszystkim. Zwłoki wciąż były otwarte, a pokrojone narządy leżały obok.

– Trzeba się wziąć do roboty, bo do wesela się nie zagoi – stwierdził fakt technik i podszedł do zwłok starszego mężczyzny po wypadku samochodowym. Brał do ręki organy, jeden po drugim, i odkładał je tam, skąd zostały wyciągnięte.

W tym czasie jego kolega zajmował się rekonstrukcją czaszki.

– A co z mózgiem? – zapytała Iza.

Zwłoki znowu miały twarz i oprócz ukrytego pod włosami szwu, głowa wyglądała tak jak na początku. Tylko mózg, zamiast w środku, znajdował się tuż obok, na stole.

– No jak to co? – zapytał technik, odkładając go spokojnie do ziejącej jamy w okolicach podbrzusza. – Wreszcie na swoim miejscu!

Zajmując właściwie miejsce, mózg musiał trącić żołądek albo jelita, ponieważ w powietrzu po raz kolejny uniósł się ostry zapach przetworzonych treści pokarmowych, gdzie procesy gnilne rozpoczęły się już na dobre. Paulina miała dość i zaczęła poważnie rozważać opuszczenie sali, mimo że technik obiecał, iż jak tylko zszyje zwłoki, to wyjaśni, o co dokładnie chodzi ze stężeniem pośmiertnym. Oczywiście, że była ciekawa, jednak z drugiej strony obawiała się, że jeśli za chwilę nie zaczerpnie powietrza, to narobi bałaganu. Na szczęście z pomocą przyszedł jej telefon. Wybiegła z sali, jedną ręką trzymając torebkę z wibrującym smartfonem, a drugą machając w przepraszającym geście. Kiedy tylko znalazła się za drzwiami, wciągnęła do płuc potężny haust powietrza i zerknęła na wyświetlacz.

„Marzena”.

Nagle zakryła usta dłonią i nie zważając na obcasy, pobiegła w stronę najbliższej toalety.

Trzeba cierpieć, by być piękną

Na stoliku pojawiały się kolejno: cienie do powiek, tusz, podkłady, pudry, róż, jeszcze więcej cieni, kilka szminek i błyszczyków, lakiery do paznokci, kredki, farbki i pędzelki, a dwie dziewczynki, ośmiolatka i trzynastolatka, przyglądały się tej wystawce z coraz szerzej otwartymi oczami.

– Ciociu! Ile ty tego masz!

– No pewnie! – Ciemnowłosa kobieta z grzywką, która zakrywała jej połowę twarzy, wyciągała z kosmetyczki kolejne skarby. – To są przecież produkty pierwszej potrzeby. Zaraz zrobimy z ciebie taką Kleopatrę, że wszystkie dzieci w klasie będą ci zazdrościć. A czy wiesz, że imię Zuzanna wywodzi się z Egiptu? Prawdopodobnie pochodzi od słowa „lotos”.

Ośmiolatka z diademem na włosach i dużymi kolczykami w uszach zachichotała, a Olga z czułością popatrzyła na obie bratanice. Młodsza wybierała się na bal przebierańców i pękała z podekscytowania, a starsza, chociaż uważała przebieranki za dziecinadę, za nic nie przeoczyłaby okazji do spędzenia czasu z ciotką – nawet gdyby ta nie przyniosła ze sobą całej sterty kosmetyków. Siostra jej taty była w wiecznym biegu, bo bardzo dużo pracowała. Czasem śmiała się, że częściej bywa na lotniskach niż w domu, ale kiedy już przyjeżdżała w odwiedziny, była cała dla nich.

– Teraz się nie ruszaj, Zuziu – powiedziała Olga, otworzyła jedno z pudełeczek i pokazała im jego zawartość. – Egipcjanki z wyższych sfer bardzo dbały o to, żeby skóra ich twarzy była jak najjaśniejsza oraz nawilżona. Świadczą o tym dobrze zachowane receptury kremów oraz malowidła grobowe, przedstawiające kobiety niemal z białą cerą. Jasna skóra była dowodem na to, że jaśnie pani nie musiała pracować fizycznie i przebywać zbyt długo na palącym słońcu. W British Museum w Londynie znajduje się relief przedstawiający kobietę, która nakłada puder za pomocą specjalnego aplikatora. Trzyma w ręce charakterystyczny puszek do pudru. – Kobieta udała, że nakłada trochę specyfiku na twarz dziewczynki i dopełniła dzieła odrobiną różu do policzków. – Dobrze, teraz oczy. Będziemy się starały odtworzyć oko Ra lub oko Horusa, innymi słowy, chcemy uzyskać kształt migdała. Będziemy malować dookoła linii rzęs, wyciągając kącik aż do brwi. Życzysz sobie kreskę czarną czy zieloną? Oba kolory pojawiły się w znaleziskach archeologicznych.

– Zieloną!

– Świetnie! Makijaż w odcieniu malachitu zapewnia łączność z boginią Hathor. Gotowe. Teraz mocniej zaznaczymy brwi. W starożytności uzyskiwano taki efekt za pomocą mieszanki wielu składników, które przechowywano w specjalnych naczyniach, a przed użyciem zwilżano je wodą lub olejem. Egipcjanie byli całkiem zdolnymi chemikami. Malowały się zarówno kobiety, jak i mężczyźni, i nie chodziło tylko o ozdobę, ale też o znaczenie magiczne i religijne6.

– A czy do tych składników zwilżanych wodą i olejem nasi zdolni chemicy nie dodawali przypadkiem ołowiu? – zapytała Hania, wydymając wargi.

Olga uśmiechnęła się. Może i nie miała własnych dzieci, ale niektóre jej cechy ewidentnie zostały przekazane następnej generacji.

– Owszem. Ołów wchodził w skład kholu, którym malowano kreski na oczach, ale przede wszystkim stosowano go do wybielania cery. Biel ołowiana, zwana też cerusytem lub bielą wenecką, była niezwykle pożądanym towarem nie tylko w starożytności, ale też na dworach europejskiej arystokracji. Miała świetne właściwości matujące oraz satynowe wykończenie, ale szkopuł tkwił w tym, że im więcej się jej używało, tym więcej trzeba było nakładać, żeby ukryć skutki uboczne.

– Jakie? – zainteresowała się Zuzia.

– Po pierwsze nie służyło to urodzie – cera się odbarwiała i wysuszała, a oddech nie pachniał fiołkami. Jednak przede wszystkim odbijało się to na zdrowiu. Na włosach, na zębach, na skórze, a następnie na nerkach, na płucach, na układzie nerwowym, rozrodczym… Nie szkodzi! Kosmetyki z ołowiem miały się całkiem nieźle w renesansie, a w epoce wiktoriańskiej hojną ręką nakładała je Elżbieta I Tudor, choć wystarczy spojrzeć na jej portrety, żeby dojść do wniosku, że raczej średnio jej służyły. Potem pałeczkę przejęła Maria Antonia. To całe szaleństwo miało się całkiem nieźle jeszcze w XIX wieku. Z kolei dzieci dostawały do zabawy ołowiane żołnierzyki. Nawet teraz, kiedy teoretycznie już wszyscy powinni wiedzieć, jak bardzo jest to szkodliwe, ciągle słyszy się o jakiejś partii zabawek, co prawda znanych marek, ale wyprodukowanych w Chinach, która zawiera zbyt wysokie stężenia trujących substancji. – Olga nie żałowała bratanicom dostępu do wiedzy. – W tym kontekście nie mogę nie wspomnieć wam o arszeniku! Trudno było nie osiągnąć efektu bladej skóry, skoro niszczyło się czerwone krwinki. Siedemnastowieczna businesswoman, Giulia Tofana, doskonale zdawała sobie sprawę z zagrożenia, kiedy sprzedawała trujący puder mieszkankom Palermo, Neapolu i Rzymu. Zanim sama została skazana na śmierć, pomogła odejść z tego świata ponad sześciuset ofiarom. Istnieje także taka wersja tej historii, według której Giulia udostępniała swój specyfik, Aqua Tofana, razem z instrukcją obsługi, a jej klientkami były kobiety, które w najbliższym czasie planowały owdowieć. Ta historia nie uchroniła kolejnych ofiar, kiedy na przełomie XIX i XX wieku arszenik trafił za ocean – tym razem w formie upiększających suplementów diety, sygnowanych nazwiskami nieistniejących lekarzy. Z kolei w Czechach popularne były kąpiele w wodach zawierających wysokie stężenie arsenu. Na tym nie koniec – w renesansie świetnym środkiem na wypryski i przebarwienia okazała się rtęć, która przy okazji miała też leczyć syfilis. Żeby wzmocnić jej działanie, dodawano do niej silnie toksyczny antymon, a razem tworzyły one wybuchową mieszankę, gwarantującą choremu huśtawki nastrojów, drażliwość, bezsenność, a także utratę włosów i uzębienia. Skutki uboczne ignorowano przez kolejne wieki, a ich ofiarą padła sama Katarzyna Medycejska.

– Że Maria Antonina, to ja rozumiem, ale że Elżbieta I i Katarzyna Medycejska dały się nabrać? – zdziwiła się Hania. – Czyli im ktoś miał więcej pieniędzy na kosmetyki, tym prawdopodobnie gorzej wyglądał.

– Maria Antonina to ta od ciasteczek? – zapytała Zuzia, a Olga prawie pękła z dumy.

– Dokładnie ta sama. – Uśmiechnęła się. – A wiecie, co w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku robiły kobiety, żeby mieć promienną cerę? – zapytała z naciskiem na przymiotnik.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że chodzi o pierwiastki promieniotwórcze! – Hania aż podskoczyła. – Przecież to już jest totalnie głupie!

– Cóż, ktoś zarobił na tym dużo pieniędzy. Reklama kosmetyków Radior z roku 1918 obiecywała, że w energii radu kryje się tryskająca fontanna młodości i piękna.

– Ciekawe, czy Maria Curie-­Skłodowska zdążyła ją zobaczyć!

– Na początku XX wieku można było się zaopatrzyć w radioaktywne glinki w formie maseczek oraz kremy i pasty do zębów zawierające radioaktywne składniki, ale to nie wszystko. Pierwiastki promieniotwórcze znajdowały się w czekoladzie, papierosach, prezerwatywach, a nawet w produktach dla niemowląt. Wraz z nimi natomiast pojawiły się wymioty, anemie, krwotoki wewnętrzne, nowotwory… Inny toksyczny pierwiastek, tal, świetnie się sprzedawał jako lek na choroby weneryczne, grzybicę, dyzenterię czy gruźlicę. Ktoś się zorientował, że częstym skutkiem ubocznym jest wypadanie włosów, i tym samym tal zyskał popularność jako środek do szybkiej i łatwej depilacji. Alternatywą były świeżo odkryte przez Rentgena promienie i poddawanie się wielogodzinnym naświetlaniom. Oczywiście, włosy wypadały…7

– Czy mogę tę szminkę? – Zuzia uznała, że najwyższy czas, żeby ona i jej makijaż Kleopatry ponownie znalazły się w centrum zainteresowania. Wybrała najbardziej różowy egzemplarz, jaki był na stole, w pełni przekonana, że trzyma w ręku bezpieczny produkt, a historie cioci wydarzyły się w dalekiej przeszłości.

– Wiesz, lepiej czerwoną. Naukowcy przebadali coś, co prawdopodobnie było szminką sprzed kilku tysięcy lat, i okazało się, że składała się ona w jednej trzeciej z czerwonego barwnika – ochry. Resztę stanowiła głównie żywica i tłuszcz. No i lepiej wybierzmy błyszczyk z pędzelkiem. Znaleziono rysunki przedstawiające kobietę aplikującą szminkę właśnie w ten sposób. W erotycznym papirusie. – Olga puściła oko do starszej dziewczynki. – No, to jeszcze paznokcie. Wtedy nie było takich lakierów jak dzisiaj. Barwiono płytkę za pomocą henny. Podobno Kleopatra lubiła paznokcie w kolorze rdzawej czerwieni, a Nefretete – w odcieniu rubinowym.8 I to się świetnie składa, bo rdzawa czerwień to zdecydowanie mój kolor. No, prawdziwa z ciebie Kleopatra! A ty, Haniu? Nie chcesz się podciągnąć na urodzie? Nie jesteś ciekawa, jak byś wygląda z takim kocim okiem?

Hania wręcz umierała z ciekawości, a Olga była pełna podziwu, że nastolatka tak cierpliwie czekała na swoją kolej. Z przyjemnością zabrała się do pracy, podziwiając przy okazji rysy młodej modelki. Na szczęście wdała się w jej brata. Matka dziewczynki, uosobienie dobroci i westalka ogniska domowego była, zdaniem Olgi, „nienachalna z urody”9.

– Pięknie wyglądasz! – powiedziała bez cienia przesady. – Co powiesz, Zuziu? Twoja siostra wygląda teraz, prawie jakby była dorosła.

– Jackowi by się spodobało – odpowiedziała dziewczynka i zaniosła się śmiechem, a jej siostra zaczerwieniła się, co było widać mimo różu na policzkach.

– A kto to jest Jacek? Jakiś kolega z klasy? – Olga odłożyła wszystko, co miała w rękach, i popatrzyła na bratanicę z pełną uwagą.

– Tak, taki łobuz. – Zuzia pośpieszyła z wyjaśnieniem. – Ostatnio miał kłopoty w szkole, bo palił papierosy.

– To nieprawda! On tak tylko zapalił! – Hania oblała się jeszcze bardziej intensywnym rumieńcem. – Obiecał, że przy mnie nie będzie, że to się zmieni.

– Oj, kochana! – Olga westchnęła. – Mężczyzn można zmieniać jak rękawiczki. Ale mężczyzny zmienić nie można. Z drania nie zrobisz anioła, z mięczaka twardziela, a z faceta typu MACHO pantoflarza. Mężczyzna jest, jaki jest, i nie ma co przy nim majstrować. Im szybciej kobieta to zrozumie, tym lepiej dla niej. I dla niego. W przeciwnym wypadku prędzej czy później sprawa musi się rypnąć10.

Rozmowę przerwał dźwięk telefonu komórkowego, a Hania podskoczyła jak oparzona i rzuciła się w stronę smartfona.

– To nie mój! – powiedziała zawiedziona. – Ciociu, masz taki sam dzwonek jak ja?

– Najwyraźniej. – Olga wpatrywała się z takim zdziwieniem w migające na ekranie imię „Marzena”, że aż zapomniała odebrać.

– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha!

– Bo tak właśnie trochę jest! Ducha przeszłości! – wymamrotała, bardziej do siebie, i w końcu dotknęła palcem zielonej słuchawki.

Łabędzie, światło i złudzenia

To miał być miły, relaksujący dzień! Taki, jaki nowoczesna i świadoma swoich potrzeb kobieta po prostu musi sobie od czasu do czasu organizować – bo jest tego warta. Marzena nieśpiesznie wypiła poranną kawę, a potem przyrządziła sobie musli z bananem i płatkami owsianymi – dzień pielęgnacji wymagał zdrowego śniadania. Kątem oka zauważyła czekoladowe płatki swoich dzieci, ale zaraz dzielnie odwróciła się do nich plecami. Jednak gdyby wybrała się na zabiegi pieszo, to może mogłaby po drodze zajrzeć do ulubionej piekarni i kupić sobie ciepłego croissanta?

Pogoda była niezbyt odpowiednia na spacer, więc Marzena nie miała innego wyjścia, jak podjechać po croissanta samochodem – skoro to miał być dzień zaspokajania kobiecych potrzeb, to wręcz nie wypadało niczego sobie odmawiać. Zresztą już za chwilę mieli się nią zająć. Po wszystkich zabiegach jej ciało będzie jędrne i gładkie – ewentualne ubytki na wadze lub w obwodzie miały zdecydowanie mniejsze znaczenie. Wręcz niefeministyczne byłoby nadmierne przejmowanie się krągłościami w okolicach biustu czy bioder, a nawet brzucha. Marzena przeżuła spokojnie ostatni kęs croissanta, strzepnęła okruszki z bluzki i popchnęła drzwi do salonu cudów i metamorfoz.

– Dzień dobry! – przywitała ją blondynka w miętowym uniformie z dyskretnym logo.

Firma niewątpliwie wyznawała zasadę „obsługi z uśmiechem”, jednak Marzena nie była podatna na tego typu działania. Dziewczyna była zdecydowanie zbyt młoda, żeby cokolwiek wiedzieć o ciele trzydziestoletniej kobiety, a do tego – niepokojąco korpulentna. Być może po prostu matka natura obdarzyła ją krępą posturą – Marzena nie szukała winnych, ale nie mogła ignorować faktu, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz.

– Pani Ula zaraz przyjdzie i wszystko pani wytłumaczy. – Dziewczyna, nawet jeśli zauważyła jakiekolwiek ślady wahania na twarzy klientki, nie dała tego po sobie poznać. – Tymczasem może się pani przebrać. Tędy proszę.

Zanim Marzena zdążyła zawiązać sznurówki nowych butów (nic tak nie motywuje do uprawiania sportu jak zakup profesjonalnego stroju), pani Ula już się z nią witała. Na szczęście była zdecydowanie po trzydziestce, a może nawet starsza – w końcu pracując w takim miejscu, z dostępem do tych wszystkich nowoczesnych technologii, powinna była sobie ująć kilka lat.

– Na początek zapraszam panią na małą prezentację – powiedziała Ula, mijając rowerek treningowy i podchodząc do wysokiego, zabudowanego sprzętu.

W środku znajdowała się dziewczyna, ale ciężko było stwierdzić, na czym polegał trening, ponieważ widać ją było tylko od piersi w górę. Trzymała się uchwytów i wpatrywała w parametry wyświetlane na monitorze.

– Rowerki w wersji poziomej mają tę zaletę, że odciążają odcinek lędźwiowy i stawy kolanowe. Tutaj natomiast mamy nasz Vacu – specjalistyczną bieżnię, która łączy zalety wysiłku fizycznego i działania podczerwieni.

– Bieżnia? – jęknęła Marzena, która co prawda nastawiła się na trening, ale nie aż taki. Przede wszystkim miała być pielęgnacja i modelowanie.

– Proszę się nie martwić, to jest sprzęt najnowszej generacji i na nim się nie biega.

Marzena spojrzała podejrzliwie to na Ulę, to na dziewczynę znajdującą się wewnątrz tego cuda. Jej kucyk poruszał się, ale dość spokojnie – rzeczywiście nie wyglądała, jakby biegła.

– Marsz w zupełności wystarczy. W kapsule panuje pod­ciśnienie, które w połączeniu w ruchem powoduje polepszenie krążenia krwi, szczególnie w miejscach narażonych na powstawanie cellulitu. Przy okazji przyśpiesza też krążenie limfy, dzięki czemu organizm pozbywa się toksyn. Porównując do klasycznego treningu, w ciągu piętnastu minut, bo tyle w zupełności wystarczy, spalamy cztery razy szybciej tkankę tłuszczową, jedynie przy pięćdziesięciu procentach maksymalnego obciążenia serca. I co najważniejsze – Ula zrobiła przerwę, dzięki której Marzena mogła sobie poukładać w głowie wszystkie informacje, które właśnie usłyszała – pracujemy przede wszystkim nad częściami ciała, które są w kapsule, co oznacza, że nie chudniemy z biustu!

Następnie przyszła kolej na łabędzia. Swan, przy odrobinie wyobraźni, rzeczywiście mógł przypominać ptaka. W środku znajdował się orbitrek obudowany dookoła korpusem z namalowanymi na nim skrzydłami.

– O ile Vacu przede wszystkim wspiera nas w spalaniu, Swan to przyjaciel naszej skóry. Ujędrnia, wygładza, likwiduje cellulit, no i przy okazji co nieco również spala. Ćwiczymy przy wsparciu czterech komponentów, które bezpośrednio działają na skórę, dlatego warto założyć krótszy strój albo chociaż podciągnąć koszulkę. Lampy na podczerwień pomagają w odbudowie włókien kolagenowych, terapia światłem regeneruje wierzchnie warstwy skóry, skrętny epileptyk uaktywnia wszystkie partie mięśni, a jony… no, jony ujemne to w ogóle mają rewelacyjną moc. Akurat jest wolny, może chciałaby pani przetestować?