Kartoteka 64 - Jussi Adler-Olsen - ebook + audiobook + książka

Kartoteka 64 ebook i audiobook

Jussi Adler-Olsen

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

1987 rok. Nete Hermansen planuje zemstę na tych, którzy przed laty się nad nią znęcali. Głównym celem ma być Curt Wad, charyzmatyczny chirurg, jeden z członków duńskiego ruchu nawołującego w połowie XX wieku do sterylizacji dziewcząt sprawiających szczególne problemy. Ponad dwadzieścia lat później detektyw Carl Mørck prowadzi śledztwo dotyczące Rity, właścicielki burdelu, która zaginęła w latach 80. Pojawia się nowy dowód w sprawie, która zniszczyła życie jego dwóm współpracownikom – sprawie, przez którą został zesłany do Departamentu Q. Kiedy Assad i Rose, pomocnicy Mørcka, odkrywają, że w czasie zniknięcia Rity zaginęło także wiele innych osób, detektyw ostatecznie postanawia rozpocząć śledztwo. Badając kolejne zaginięcia, zbliża się stopniowo do Curta Wada, którego determinacja, by ziścić swoją wizję z młodości, osiągnęła apogeum. A brutalne zachowanie względem Nete i innych to zaledwie niewielki ułamek zła, do jakiego jest zdolny… „Kiedy czytam powieści Adlera-Olsena, mam wrażenie, że rozwiązuję zagadki kryminalne w kuchni, przy dobrym winie, z najlepszymi przyjaciółmi. Nikt inny nie pisze tak intymnie o zbrodni!” Marta Guzowska „Jeśli Dania miałaby mieć jednego autora powieści kryminalnych, to musiałby się nazywać Jussi Adler-Olsen. Ten facet pisze inteligentnie, z pełnym zrozumieniem, zabawnie i zabójczo poważnie o sprawach, o których wszyscy powinniśmy wiedzieć. Bez względu na to, czy jesteś fanem kryminałów czy nie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 15 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,5 (675 ocen)
416
210
44
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
280572M

Nie oderwiesz się od lektury

Co jedna to lepsza , gorąco polecam,lektor obłędny
10
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Fakt,nie mogę się oderwać od tej serii. Każda książka z jedyną w swoim rodzaju intrygą kryminalną, a przy tym dostarczająca mnóstwo tematów do przemyśleń i weryfikacji własnych poglądów. Ta jeszcze jaskrawiej pokazuje, że nic nie jest tylko czarno-białe, że w każdym z nas może tkwić i anioł i diabeł. Dlaczego któryś w pewnym momencie zwycięża, do tej pory nie wiadomo.sama jestem trochę zdziwiona moimi odczuciami- naprawdę kibicowałam Nete w jej zemście i byłam rozczarowana,że nie do końca jej. się to udało.Również nieco mi wstyd, ale niektóre argumenty tej okropnej Czystej Linii do mnie trafiają. Tak czy inaczej, jest o czym myśleć.Wspaniała lektura.
10
rafinat

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, perfekcyjny lektor!
00
CJC9D7E9A7WFLZ89

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Ewakiefer

Nie oderwiesz się od lektury

Super ,świetny kryminał
00

Popularność




Tytuł oryginału:

JOURNAL 64

Copyright © Jussi Adler-Olsen and JP/Politikens Hus A/S, København 2010

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny frontu: Jadwiga Malik

Wykonanie okładki: Marcin Słociński / Szara Sowa

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Aleksandra Mól

ISBN: 978-83-8110-537-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

prolog

Listopad 1985

W chwili nieuwagi dała się ponieść uczuciom. Chłodna, delikatna lampka szampana w palcach, szum głosów i dłoń męża lekko obejmująca ją w pasie. Tylko zakochanie i ułamki sekund z odległego dzieciństwa mogły się z tym równać. Swojska paplanina jej babci. Stłumiony śmiech, gdy zapadało się w sen. Śmiech ludzi, których od dawna już nie ma.

Nete zacisnęła usta, by nie dać się ponieść sentymentom. Czasem jej się to zdarzało.

Wyprostowała się, spoglądając na paletę wielobarwnych sukienek i rząd wyprostowanych pleców. Wiele osób przybyło na kolację na cześć tegorocznego duńskiego zdobywcy Wielkiej Nagrody Skandynawskiej w dziedzinie medycyny. Uczeni, lekarze, śmietanka towarzyska. To towarzystwo nie było jej środowiskiem naturalnym, ale z biegiem lat czuła się w nim coraz lepiej.

Zaczerpnęła powietrza, by westchnąć z zadowoleniem, gdy przez tłum kobiet o wysoko upiętych fryzurach i mężczyzn o ciasno zawiązanych muszkach poczuła bardzo wyraźnie, jak wbija się w nią czyjś wzrok. Coś jak trudne do określenia, niepokojące wyładowania elektryczne, które może wywołać spojrzenie nieżyczliwego człowieka. Instynktownie się przesunęła, jak ścigane zwierzę szukające schronienia w zaroślach. Położyła dłoń na ramieniu męża, próbując się uśmiechnąć, podczas gdy jej wzrok błądził między ubranymi elegancko postaciami i drżącą poświatą z kandelabrów.

Jakaś kobieta odchyliła z rozbawieniem głowę, odsłaniając widok na przeciwległą ścianę sali.

Stał tam.

Jego sylwetka górowała nad resztą jak latarnia morska. Pomimo przygarbienia i krzywych nóg i tak przypominał wielką, dziką bestię, której oczy przesuwały się po tłumie ludzi niczym reflektory.

Znów poczuła głęboko w trzewiach, jak intensywnie ją obserwuje, i zrozumiała, że jeśli nie zareaguje tu i teraz, jej życie w ciągu paru sekund legnie w gruzach.

– Andreas – powiedziała, chwytając się za szyję, która już lepiła się od potu. – Moglibyśmy wyjść? Nie czuję się zbyt dobrze.

To wystarczyło. Jej mąż uniósł ciemne brwi, skinął do pozostałych i oddalił się od nich, ujmując ją pod rękę. Kochała go za takie gesty.

– Dziękuję – powiedziała. – Niestety, znów mam atak.

Kiwnął głową. Sam znał to aż nazbyt dobrze. Długie, ciemne wieczory w salonie w towarzystwie nadciągającej migreny.

To ich łączyło.

Gdy dotarli do monumentalnych schodów, wysoki mężczyzna zaszedł ich z boku i stanął przed nimi.

Zauważyła, że wyraźnie się postarzał. Niegdyś błyszczące oczy zmatowiały, włosy trudno było rozpoznać. Dwadzieścia pięć lat robi swoje.

– Nete, ty tutaj? – spytał. – Ostatnia osoba, którą spodziewałbym się spotkać w tym towarzystwie.

Wyminęła go, ciągnąc za sobą męża, ale to nie powstrzymało prześladowcy.

– Nie pamiętasz mnie? – rozległ się głos za jej plecami. – Owszem, pamiętasz. Curt Wad. Pamiętasz mnie na pewno.

Zrównał się z nimi u podnóża schodów.

– Czyżbyś była dziwką dyrektora Rosena? Kto by pomyślał, że zajdziesz tak wysoko.

Próbowała pociągnąć za sobą męża, ale Andreas Rosen nie słynął z bagatelizowania problemów. Tego też nie zbagatelizował.

– Czy mógłby pan zostawić moją żonę w spokoju? – spytał, a jego stonowanej wypowiedzi towarzyszyło spojrzenie wróżące wybuch wściekłości.

– No proszę. – Nieproszony gość cofnął się o krok. – Wciągnęłaś w swoją sieć Andreasa Rosena. Dobra robota. – Posłał jej coś, co można by wziąć za uśmieszek, ale ona za dobrze go znała. – To mi zupełnie umknęło. Musisz wiedzieć, że nie bywam zbyt często w tych kręgach i nie czytam prasy plotkarskiej.

Widziała w zwolnionym tempie, że jej mąż pogardliwie kręci głową. Poczuła, jak chwyta ją za rękę i ciągnie za sobą. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Odgłos ich kroków brzmiał jak niezsynchronizowane echo. „Uciekajmy stąd!” – mówiło.

Gdy byli już w szatni, głos za ich plecami odezwał się znów.

– Panie Rosen! Może pan tego nie wie, ale pańska żona jest dziwką. Prostą dziewczyną ze Sprogø1, której wszystko jedno, przed kim rozkłada nogi. Że ten jej kretyński mózg nie odróżnia prawdy od kłamstwa i…

Poczuła szarpnięcie w nadgarstku, gdy jej mąż się obrócił. Kilka osób próbowało uspokoić mężczyznę zakłócającego uroczystość. Paru młodszych lekarzy, którzy się tu zbiegli, podeszło ku niemu, groźną postawą dobitnie podkreślając, że jego obecność jest tu niepożądana.

– Andreas, daj spokój! – zawołała, gdy podszedł do grupki otaczającej dręczyciela, ale jej mąż nie słuchał. Samiec alfa zaczął już znakować swoje terytorium.

– Nie wiem, kim pan jest – powiedział. – Ale sugeruję, by od tej chwili przestał się pan pokazywać publicznie, dopóki nie nauczy się pan zasad obcowania z ludźmi.

Chudy osobnik wystawił głowę ponad przytrzymujących go mężczyzn i wszyscy obecni w szatni skupili się na jego spierzchniętych wargach. Panie szatniarki stojące za ladą i oddzielające futra od prochowców, ludzie przemykający obok, szoferzy czekający przy drzwiach wahadłowych.

Wtedy padły słowa, które musiały paść.

– Proszę zapytać Nete, gdzie została wysterylizowana, panie Rosen. Proszę ją zapytać, ile miała aborcji i o to, jak się człowiek czuje po pięciu dniach spędzonych w izolatce. Dopóki jej pan o to nie spyta, proszę mi nie wypominać braku dobrych manier. Do tego potrzeba kogoś lepszego, panie Rosen.

Curt Wad wyrwał się z otaczającej go grupki i odsunął na bok, patrząc nienawistnie.

– Idę! – zawołał. – A ciebie, Nete – wymierzył w nią drżący palec – ciebie niech piekło pochłonie! Tam właśnie trafisz.

Gdy zamknęły się za nim drzwi wahadłowe, w całym pomieszczeniu podniósł się szum.

– To był Curt Wad – szepnął ktoś za ich plecami. – Kolega ze studiów dzisiejszego laureata. I to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaką można o nim powiedzieć.

A jednak znalazła się w pułapce. Zdemaskowana.

Ludzie mierzyli ją wzrokiem. Zastanawiali się, co zdradzało jej prawdziwe ja. Czy wycięcie jest zbyt głębokie? A może biodra zbyt wulgarne? Usta?

Gdy wydawano im płaszcze, ciepły oddech szatniarki wydawał się wręcz jadowity. „Nie jesteś lepsza ode mnie” – zdawała się mówić.

Wyszli szybko.

Spuściła wzrok, ujmując męża pod rękę.

Swojego ukochanego męża, któremu teraz nie śmiała spojrzeć w oczy.

Wsłuchiwała się w cichy, monotonny szum silnika.

Sunąc przez mrok, nie zamienili ze sobą ani słowa, siedząc każde sobie i spoglądając w jesienną ciemność zza pulsującego rytmu wycieraczek.

Może on czekał na jakieś dementi, ale nie mogła mu go dać.

Może ona czekała, aż on pierwszy wyciągnie do niej rękę, pomoże wydostać się z tego kaftana bezpieczeństwa. Spojrzy na nią po prostu i powie, że to bez znaczenia. Że liczy się tylko jedenaście wspólnych lat.

Nie te trzydzieści siedem, które przeżyła przedtem.

Ale on włączył radio i muzyczna wrzawa wypełniła wnętrze samochodu; Sting towarzyszył im w drodze na południe przez Zelandię, zaś Sade i Madonna przez wyspę Falster i cieśninę Guldborgsund. To była noc młodych, osobliwych rozśpiewanych głosów, jedyna łącząca ich więź.

Wszystko inne przestało istnieć.

Paręset metrów przed wioską Blans, kilka kilometrów od domu, zjechał z drogi na pole.

– Opowiedz mi o tym – zażądał, kierując wzrok na otaczającą ich ciemność. Żadnego ciepłego słowa, nawet jej imienia na pocieszenie. Po prostu „opowiedz mi o tym”.

Zamknęła oczy. Prosiła, by zrozumiał, że to wszystko kwestia okoliczności i że właśnie mężczyzna, który ją oskarżył, ponosi winę za jej nieszczęście.

Ale poza tym wszystko, co zostało powiedziane, jest prawdą. Przyznała to cichym głosem.

Wszystko to prawda.

Przez wszechogarniającą, bolesną chwilę słychać było tylko jego oddech, po czym odwrócił się do niej z pociemniałymi oczami.

– To dlatego nie mogliśmy mieć dzieci – rzekł.

Skinęła głową. Zacisnęła usta i opowiedziała, jak było. Owszem, jest winna kłamstw i przemilczeń, przyznaje. Jako młoda dziewczyna została osadzona w ośrodku na Sprogø, ale nie ze swojej winy, lecz w wyniku ciągu nieporozumień, nadużyć, rozczarowań. Wyłącznie dlatego. I owszem, miała aborcje i została wysterylizowana, ale ten okropny człowiek, którego właśnie spotkali…

Położył dłoń na jej ręce; bijący z niej chłód poraził ją jak prąd i sprawił, że zamilkła.

Następnie wrzucił bieg, puścił sprzęgło, przemknął przez wieś i błyskawicznie przyspieszył, jadąc pośród łąk ciemnym odcinkiem tuż nad wodą.

– Przykro mi, Nete, ale nie umiem ci wybaczyć, że latami kazałaś mi ślepo wierzyć, że możemy zostać rodzicami. Po prostu nie potrafię. A jeśli chodzi o resztę, to to, co usłyszałem, napawa mnie wstrętem. – Zamilkł na chwilę, a ona poczuła, jak jej skronie robią się lodowate, a kark się napina.

Uniósł arogancko głowę. Z taką samą arogancją prowadził negocjacje z ludźmi, którzy według niego nie zasługiwali na jego szacunek. Z taką samą pewnością siebie puszczał mimo uszu kiepskie porady.

– Spakuję swoje rzeczy – powiedział aż nazbyt wyraźnie. – Masz tydzień, żeby poszukać sobie czegoś innego. Możesz zabrać z Havnegaard, co ci się tylko podoba. Niczego ci nie zabraknie.

Powoli odwróciła twarz i utkwiła wzrok w wodzie. Uchyliła okno, wdychając zapach wodorostów niesionych przez czarne fale, które w końcu pochwycą i ją.

Wróciło uczucie znane z samotnych, wypełnionych rozpaczą dni na Sprogø, gdzie to samo falujące morze kusiło, by położyć kres nieszczęśliwemu życiu.

„Niczego ci nie zabraknie” – powiedział, tak jakby miało to jakieś znaczenie.

Czyli naprawdę nic o niej nie wiedział.

Na chwilę utkwiła wzrok w dacie na zegarku, 14 listopada 1985, i czując, jak drżą jej wargi, obróciła ku niemu głowę.

Jego ciemne oczy wyglądały jak oczodoły w czaszce. Skupiony był tylko na pokonywaniu zakrętu i na drodze.

Wtedy powoli uniosła rękę w stronę kierownicy, chwyciła ją i gdy zaczął protestować, szarpnęła z całej siły.

Na nic się zdała ogromna moc samochodu; droga umknęła im spod kół, a metaliczny dźwięk, z jakim auto przedarło się przez ścianę zieleni, zagłuszył ostatnie protesty jej męża.

Gdy wpadli do wody, poczuła się niemal, jakby wracała do domu.

1

Listopad 2010

Carl Mørck usłyszał o wydarzeniach minionej nocy przez radio policyjne, gdy wyjeżdżał do pracy ze swego szeregowca w Allerød. W normalnych okolicznościach działania obyczajówki nie przyciągnęłyby jego uwagi, ale w tym przypadku było inaczej.

Właścicielka agencji towarzyskiej została napadnięta i oblana kwasem siarkowym w swoim mieszkaniu na Enghavevej, więc personel oddziału oparzeń Szpitala Królewskiego miał co robić.

Teraz poszukiwano świadków, na razie bezskutecznie.

Przywleczono już na przesłuchanie grupkę niedomytych facetów z Litwy, ale wraz z upływem godzin stało się jasne, że sprawcą mógł być tylko jeden z podejrzanych, ale nie mogli go przydybać. Brakowało materiału dowodowego. Przy przyjęciu do szpitala poszkodowana oświadczyła, że nie jest w stanie wskazać winnego, więc całą hałastrę trzeba było wypuścić.

Brzmiało to dziwnie znajomo.

Idąc przez plac Polititorvet na parking, spotkał Sopla, czyli Brandura Isaksena z posterunku City.

– Znowu leziesz wkurzać ludzi? – rzucił Carl w przelocie, a ten nieszczęsny idiota przystanął, traktując to jako zaproszenie do rozmowy.

– Tym razem trafiło na siostrę Baka – powiedział chłodno.

Mørck spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. O czym on, u diabła, bredzi?

– Kiepska sprawa – odparł; to zawsze pasuje.

– Chyba słyszałeś o tym napadzie na Enghavevej? Nie wyglądała dobrze – ciągnął. – Lekarze ze Szpitala Królewskiego mieli w nocy pełne ręce roboty. Czy ty przypadkiem nie znasz się dobrze z Børgem Bakiem?

Carla aż odrzuciło. Z Børgem Bakiem?! Czy się znali? Z podkomisarzem kryminalnym z Departamentu A, który poprosił o urlop, a potem w najgorszym czasie sam się oddelegował na emeryturę? Z tym świętoszkowatym dupkiem?

– Jesteśmy przyjaciółmi w podobnym stopniu jak ty i ja – odparł półgębkiem.

Isaksen kiwnął głową z zaciętą miną. Owszem, miłość panująca między tą dwójką przygniotłaby do ziemi skrzydła motyla.

– Znasz też siostrę Børgego, Esther Bak? – spytał.

Carl spojrzał w stronę kolumnady, gdzie ujrzał Rose drepczącą z torebką wielkości walizki przewieszoną przez ramię. A ta co wyrabia? Zamierza zrobić sobie w biurze wakacje?

Zauważył, że Isaksen podążył za jego spojrzeniem, i odwrócił wzrok.

– Nigdy jej nie poznałem, ale chyba ma burdel, nie? – odparł Mørck. – A to bardziej twoja domena niż moja, więc nie mieszaj mnie w to.

Kąciki ust Isaksena poddały się prawu ciążenia.

– Licz się z tym, że Bak wparuje na komendę i będzie chciał się w to mieszać.

Carl miał wątpliwości. Przecież Bak rzucił służbę, bo nie znosił swojej pracy i nienawidził przychodzić na Komendę Główną.

– Niech sobie przychodzi, na zdrowie – odpowiedział. – Byle nie do mnie do piwnicy.

Isaksen przeczesał palcami swoje czarne jak smoła, rozczochrane o poranku włosy.

– Nie, no, jasna sprawa. Masz tam u siebie co robić, bzykając tamtą, co?

Machnął głową w kierunku Rose, która już zniknęła na schodach.

Pokręcił głową. Niech diabli wezmą Isaksena i jego bzdurne pomysły. Bzykać Rose! To już lepiej wstąpić do zakonu męskiego w Bratysławie.

– Carl – zagaił strażnik w budce wartowniczej trzydzieści sekund później. – Ta psycholożka Mona Ibsen zostawiła to dla ciebie. – Podał mu przez drzwi szarą kopertę, uroczyście, jakby stanowiło to najważniejszy punkt dnia.

Mørck spojrzał na nią z ciekawością. Kto wie, czy nie stanowiło.

Strażnik usiadł.

– Słyszałem, że Assad przyszedł tu już o czwartej. Widzę, że się bardzo przykłada do swoich zadań w tej piwnicy. Przygotowuje zamach terrorystyczny na Komendę Główną czy jak? – zaniósł się śmiechem, ale ucichł pod wpływem ciężkiego jak ołów spojrzenia policjanta.

– Sam go spytaj – odparł Carl, myśląc o kobiecie, którą aresztowano na lotnisku za samo wypowiedzenie słowa „bomba”. Lapsus wart pierwszych stron gazet.

W jego oczach to tutaj było o wiele gorsze.

Już na najniższych stopniach spiralnych schodów zorientował się, że Rose ma dobry dzień. Ciężki zapach goździków i jaśminu uderzył go w nozdrza, przywołując na myśl pewną starszą kobietę w Øster Brønderslev, która szczypała w pośladki wszystkich zaglądających do niej mężczyzn. Gdy Rose pachniała w ten sposób, człowieka zaczynała boleć głowa, choć wyjątkowo nie z powodu jej zgryźliwych odzywek.

Assad wysnuł teorię, że dostała te perfumy w spadku, ale inni byli zdania, że mdlące mieszanki tego typu wciąż można kupić w pewnych indyjskich sklepikach, które nie były zainteresowane powrotem klienteli.

– Cześć, Carl, pozwól tutaj! – zagrzmiała ze swojego biura.

Westchnął. Co znowu?

Minął graciarnię Assada, wsunął głowę do sterylnie czystego gabinetu Rose i jego wzrok spoczął na wielkiej torbie, którą dopiero co przytaszczyła. Zdaniem Carla nie tylko perfumy Rose wzbudzały tego dnia niepokój. Podobnie rzecz się miała z wystającym z torby gigantycznym stosem papierów.

– Yyyy – zaczął ostrożnie, wskazując na papiery. – Co to jest?

Spojrzała na niego oczami obwiedzionymi czarnymi jak węgiel kreskami zwiastującymi problemy.

– Stare sprawy, które walały się po biurkach szefów policji przez ostatni rok. Sprawy, które nie trafiły do nas od razu. Kto jak kto, ale ty powinieneś coś wiedzieć o podobnym partactwie.

Ostatnią aluzję okrasiła gardłowym prychnięciem, które zapewne można było zinterpretować jako śmiech.

– Teczki zostały omyłkowo dostarczone do oddziału krajowego EUROPOL-u. Właśnie je przyniosłam.

Carl uniósł brwi. Jeszcze więcej spraw, więc dlaczego, u licha, ona się uśmiecha?

– Tak, tak. Wiem, co sobie myślisz. To na pewno najgorsza wiadomość dnia – uprzedziła go. – Ale nie widziałeś jeszcze tej teczki. Nie jest z oddziału krajowego, leżała już na moim biurku, kiedy przyszłam.

Podała mu sfatygowaną tekturową teczkę, chcąc zapewne, by natychmiast zabrał się do jej przeglądania, ale tu się myliła. Złych wiadomości nie przyjmuje się ot tak, przed porannym papierosem, a poza tym wszystko ma swój ustalony bieg. Przecież dopiero co przyszedł, do cholery.

Pokręcił głową, wrócił do siebie, rzucił teczkę na stół, a kurtkę na krzesło w kącie.

W gabinecie unosił się zatęchły zapach, a świetlówka migała wyjątkowo intensywnie. Najtrudniejsze do przetrwania są środy.

Zapalił papierosa i poczłapał do Assadowego schowka na szczotki, gdzie wszystko wyglądało tak jak zazwyczaj. Dywanik modlitewny był rozłożony na ziemi, a w powietrzu unosiły się gęste kłęby miętowych oparów. Radio tranzystorowe nastawione było na coś, co uznać by można za okrzyki godowe delfinów połączone z chórem gospel, odtwarzane na magnetofonie szpulowym o luźnym pasku napędowym.

Stambuł à la carte.

– Dzień dobry – powiedział Mørck.

Assad powoli obrócił głowę w jego stronę. Wschód słońca nad Kuwejtem nie mógł się równać odcieniem czerwieni z imponującym narządem węchu tego nieszczęśnika.

– Boże miły, Assad, to nie wygląda dobrze. – Carl cofnął się o krok na jego widok. Jeśli grypa już musi grasować w ich piwnicznej czeluści, niech przynajmniej jego ominie.

– To przyszło wczoraj – smarknął Assad. Równie wilgotnych psich oczu ze świecą by szukać.

– Wracaj do domu, i to natychmiast! – polecił Carl i wyszedł. Nie było potrzeby ciągnąć tej rozmowy, Assad i tak nie posłucha.

Wrócił bezpiecznie do siebie i wyłożył nogi na biurko, zastanawiając się po raz pierwszy w życiu, czyby nie wykupić wakacji na Gran Canarii. Czternaście dni pod parasolem ze skąpo odzianą Moną u boku, hę? Grypa może sobie hulać po ulicach Kopenhagi ile wlezie.

Uśmiechnął się na tę myśl, wyjął kopertę od Mony i ją otworzył. Już sam zapach wystarczył: delikatny i zmysłowy – Mona Ibsen w pigułce. A nie ciężkie jak ołów bombardowanie zmysłów w wydaniu Rose.

Początek brzmiał: „Moje słodkie kochanie”.

Carl się uśmiechnął. Tak czule i słodko nie przemawiano do niego od czasu, kiedy leżał w szpitalu w Brønderslev z sześcioma szwami na brzuchu i ślepą kiszką w słoiku.

Moje słodkie kochanie,

dziś o 19.30 umawiamy się u mnie na gęś2, okej? Przyjdź w garniturze i przynieś czerwone wino. Ja zapewnię niespodzianki.

Całuję, Mona

Carl poczuł ciepło napływające do policzków. Co za kobieta!

Zamknął oczy i zaciągnął się głęboko papierosem, próbując wyobrazić sobie, co kryje się pod słowem „niespodzianki”. Nie były to wyobrażenia dla każdego.

– Co tak siedzisz i uśmiechasz się z zamkniętymi oczami? – zagrzmiało z tyłu. – Nie zamierzasz spojrzeć do tej teczki, którą ci dałam?

Rose stała w drzwiach z założonymi rękami i schyloną głową. Czyli nie zniknie, dopóki on nie zareaguje.

Zdusił papierosa i sięgnął po teczkę. Lepiej już mieć to za sobą, bo będzie tu stała, dopóki nie zawiąże sobie rąk w supły.

W teczce znajdowało się dziesięć wyblakłych kartek z sądu w Hjørring. Już po pierwszej stronie zorientował się, co to takiego.

Jak, u diabła, ta sprawa mogła wylądować u Rose?

Pospiesznie przejrzał pierwszą stronę, znając z góry kolejność zdań. Lato 1978. Utonięcie mężczyzny w strumieniu Nørreå. Właściciel dużej fabryki maszyn, zapalony wędkarz sportowy i członek różnych stowarzyszeń. Cztery pary świeżych odcisków stóp wokół stołka wędkarskiego i podniszczonej torby. Nie zginął żaden sprzęt, włączając kołowrotek i wędki za ponad pięćset koron każda. Ładna pogoda, sekcja zwłok nie wykazała nic podejrzanego, żadnej wady serca czy zawału. Po prostu utonięcie.

Gdyby nie fakt, że woda w tym miejscu miała nieco ponad pół metra głębokości, sprawę już na wstępie zaklasyfikowano by jako wypadek.

Ale Mørck wiedział, że to nie samo zdarzenie wzbudziło zainteresowanie Rose, nie wzbudził go także fakt, że sprawa nie została wyjaśniona, w związku z czym automatycznie wylądowała u nich w piwnicy. Chodziło o to, że do akt sprawy dołączono zdjęcia i że na dwóch z nich widniała podobizna Carla.

Westchnął. Mężczyzna nazywał się Birger Mørck i był jego rodzonym stryjem. Jowialny i wielkoduszny człowiek, którego podziwiali zarówno jego syn Ronny, jak i Carl, i dlatego zabierał ich ze sobą na wycieczki. Dokładnie jak tamtego dnia, gdy mieli poznać tajniki i triki wędkarstwa.

Ale dwie dziewczyny z Kopenhagi, które zjechały rowerami całą Danię, właśnie zbliżały się do celu w Skagen, mając na sobie cienkie koszulki, ponętnie lepiące się do spoconych ciał.

Widok tych dwóch jasnowłosych hipisek, pokonujących z trudem ciąg pagórków, poraził Carla i jego kuzyna Ronny’ego jak uderzenie pioruna, więc upuścili wędki i rzucili się przez pole niczym cielęta, czujące po raz pierwszy w życiu trawę pod kopytami.

Gdy dwie godziny później wrócili nad potok z zarysami obcisłych bluzek dziewczyn na zawsze wypalonymi na siatkówkach, Birger Mørck już nie żył.

Po licznych przesłuchaniach i posądzeniach policja w Hjørring dała sobie spokój ze sprawą i mimo że nigdy nie dotarto do dwóch kopenhaskich dziewcząt, stanowiących jedyne alibi młodych panów, Ronny i Carl zostali oczyszczeni z podejrzeń. Ojciec Carla był zły i zrozpaczony przez wiele miesięcy, ale innych konsekwencji nie było.

– Nie najgorzej wtedy wyglądałeś. Ile miałeś lat? – spytała Rose, nadal stojąc w drzwiach.

Wypuścił teczkę z rąk na stół. Nie miał ochoty, by przypominano mu o tym czasie.

– Ile miałem lat? Siedemnaście, a Ronny dwadzieścia siedem – westchnął. – Orientujesz się w ogóle, dlaczego ta sprawa wypłynęła tak nagle?

– Dlaczego?! – Postukała się w głowę ostrymi jak igły kłykciami. – Halo, książę z bajki, obudź się! Przecież właśnie tym się zajmujemy, nie? Grzebiemy w starych, niewyjaśnionych zabójstwach!

– Owszem. Ale po pierwsze, tę sprawę uznano za nieszczęśliwy wypadek, po drugie, chyba sama nie wyrosła ci z fotela, co?

– Może powinnam spytać policję z Hjørring, dlaczego właśnie teraz do nas spłynęła?

Carl uniósł brwi. Tak, może właśnie powinna?

Obróciła się na pięcie i stukając obcasami, wróciła na swoje terytorium. Sygnał odebrany.

Zapatrzył się przed siebie. Dlaczego, u diabła, ta sprawa w ogóle powraca? Jakby już nie przysporzyła dość problemów.

Spojrzał jeszcze raz na zdjęcie swoje i Ronny’ego i odsunął teczkę w stronę sterty z innymi sprawami. Było, minęło, nic tego nie zmieni, a przed czterema minutami przeczytał list Mony, w którym nazywała go „swoim słodkim kochaniem”. Trzeba mieć priorytety.

Uśmiechnął się, wygrzebał komórkę z kieszeni i spojrzał ze złością na maleńkie przyciski. Jeśli wyśle Monie SMS-a, samo pisanie zajmie mu dziesięć minut, a jeśli do niej zadzwoni, będzie musiał czekać, aż odbierze.

Westchnął i wziął się do pisania. Nie ulega wątpliwości, że technologia klawiatur komórkowych musiała zostać stworzona przez pigmeja z palcami jak spaghetti i że normalny, średniej budowy mężczyzna z Europy Północnej musiał się w związku z tym czuć jak hipopotam grający na flecie.

Napisawszy, przyjrzał się efektom swoich wysiłków, przepuszczając z westchnieniem szereg literówek. Mona na pewno zrozumie sens: jest amator na jej świąteczną gęś.

W chwili gdy odłożył telefon, w drzwiach pojawiła się głowa.

Od ostatniego razu zaczeska została przystrzyżona, a skórzana kurtka odbyła wizytę w prasowalni, ale noszący ją człowiek był niepoukładany jak zawsze.

– Bak?! Co tu robisz, do diaska? – spytał.

– Nie udawaj, że nie wiesz – odparł mężczyzna, który miał wory pod oczami z niewyspania. – Bo już wyłażę ze skóry, dlatego!

Klapnął na krześle naprzeciwko Carla pomimo jego niemych protestów.

– Moja siostra Esther już nigdy nie będzie sobą. A ten dupek, który chlusnął jej w twarz kwasem, siedzi sobie w sklepie w suterenie na Eskildsgade i śmieje się do rozpuku. Zapewne rozumiesz, że jako były policjant nie jestem dumny z tego, że moja siostra prowadzi burdel, ale chyba nie sądzisz, że gnojkowi powinno się upiec?

– Nie mam pojęcia, dlaczego przyszedłeś, Bak. Pogadaj z ludźmi z City albo przynajmniej z Marcusem Jacobsenem czy z którymś z innych szefów, jeśli uważasz, że sprawa jest źle prowadzona. Nie zajmuję się rozbojami ani obyczajówką, przecież wiesz.

– Przyszedłem prosić ciebie i Assada, byście ze mną pojechali i zmusili gnojka do przyznania się do winy.

Mørck poczuł, jak marszczy mu się czoło u nasady włosów. Pogięło go?

– Dostałeś tu taką jedną sprawę, ale to już pewnie zauważyłeś – ciągnął Bak. – To ja ją tu przysłałem. Parę miesięcy temu przekazał mi ją kolega z Hjørring. Dziś w nocy położyłem ją u Rose.

Carl spojrzał na faceta, zastanawiając się, jakie ma opcje. Na razie nasuwały mu się trzy.

Pierwsza przewidywała przywalenie gościowi w pysk. Druga – kopnięcie go w tyłek. Carl jednak wybrał trzecią.

– Owszem, teczka leży tam – powiedział, wskazując na papierowy armagedon w kącie biurka. – Dlaczego nie przekazałeś tej sprawy mnie? Byłoby trochę grzeczniej.

Bak uśmiechnął się zdawkowo.

– A od kiedy to grzeczność między nami przyniosła jakieś rezultaty? Nie, stary. Chciałem mieć pewność, że ktoś inny z wydziału zobaczy tę sprawę, dzięki czemu ona nagle nie zniknie, okej?

Dwie pozostałe opcje znów nabrały aktualności. Dobrze, że ten palant już tu na co dzień nie bywa.

– Trzymałem tę sprawę u siebie, czekając na właściwą okazję. Kapujesz?

– Skąd! Jaką okazję?

– Potrzebuję twojej pomocy!

– Nie myśl sobie, że spuszczę łomot ewentualnemu sprawcy, bo machasz mi przed nosem sprawą sprzed trzydziestu lat. A wiesz dlaczego? – Carl wyliczał na palcach każdy kolejny argument. – Po pierwsze! Sprawa jest przedawniona. Po drugie! To był nieszczęśliwy wypadek, mój stryj utonął. Musiał poczuć się źle i wpadł do potoku; tak brzmiał wniosek prowadzących sprawę. Po trzecie! Gdy to się stało, nie było tam ani mnie, ani mojego kuzyna. Po czwarte! W przeciwieństwie do ciebie jestem porządnym gliniarzem, który wystrzega się spuszczania manta podejrzanym.

Carl wstrzymał się na chwilę z ostatnim zdaniem. O ile się orientował, Bak nie mógł mieć na niego niczego w tym stylu. W każdym razie jego wyraz twarzy na to nie wskazywał.

– I po piąte! – Wyprostował pięć palców, po czym zacisnął pięść. – Jeśli już miałbym komuś przyłożyć, to raczej pewnemu panu, który bawi się w policjanta, choć już nim nie jest.

Z twarzy Baka zniknął uśmiech.

– Rozumiem. Powiem ci w takim razie, że jeden z moich dawnych kolegów z Hjørring lubi wyjazdy do Tajlandii. Czternaście dni w Bangkoku i te sprawy.

„A co mnie to, kurna, obchodzi?” – pomyślał Mørck.

– Twój kuzyn Ronny, zdaje się, też to lubi, podobnie jak dobrze się napić – ciągnął Bak. – I wiesz co? Jak twój kuzyn Ronny ma już dobrze w czubie, lubi też sobie pogadać.

Carl stłumił głębokie westchnięcie. Ronny, ten skończony pajac! Znów są z nim problemy? Widzieli się ostatnio co najmniej dziesięć lat temu na pechowej konfirmacji w Odder, kiedy to Ronny nie stronił przy barze ani od trunku, ani od kelnerek. Niby nic takiego, może poza faktem, że jedna z kelnerek była aż nazbyt chętna, a do tego niepełnoletnia, nie wspominając już o tym, że była siostrą konfirmanta. Skandalowi udało się zapobiec, ale zapadł on w pamięć odderskiej gałęzi rodziny. Nie, Ronny subtelnością nie grzeszył.

Machnął lekceważąco ręką. Co go, do czarta, obchodzą sprawki Ronny’ego?

– Idź na górę do Marcusa i gadaj, co ci się żywnie podoba, Bak, ale znasz go przecież. Powie dokładnie to samo co ja. Nie bije się podejrzanych i nie grozi byłym kolegom starymi historiami, jak ta tutaj.

Bak odchylił się na krześle.

– I w tym barze w Tajlandii, w obecności świadków, twój kuzyn przechwalał się na prawo i lewo, że zabił swojego ojca.

Mørck zmrużył oczy. Nie brzmiało to zbyt wiarygodnie.

– Ach tak, czyżby? To chyba mózg mu się zlasował od alkoholu! Ale zgłoś to, jeśli uważasz za stosowne. Wiem, że nie utopił swojego ojca, bo był w tym czasie ze mną.

– Twierdził jednocześnie, że byłeś z nim. Fajnego masz kuzyna.

Carl z całej siły zmarszczył brwi i wstał wyprostowany, starając się nadąć klatkę piersiową.

– Chodź no tu, Assad! – krzyknął na pełny regulator prosto w twarz Baka.

Po zaledwie dziesięciu sekundach niedomagający osobnik stał już w drzwiach, pociągając nosem.

– Assad, moja droga, dręczona przez grypę, istoto. Czy byłbyś tak miły i kaszlnął na tego tu durnia? Tylko weź głęboki wdech.

– Co jeszcze leżało na tej stercie z nowymi sprawami, Rose?

Wyglądała, jakby zastanawiała się, czy nie wziąć całej sterty i mu jej nie wręczyć, ale Carl wiedział, co się święci. Coś już przykuło jej uwagę.

– Ta dzisiejsza historia burdelmamy skojarzyła mi się ze sprawą, którą właśnie dostaliśmy z Kolding. Leżała na tej kupce, którą przyniosłam z EUROPOL-u.

– Wiesz, że kobieta, którą nazywasz burdelmamą, jest siostrą Baka?

Rose kiwnęła głową.

– Nie znam gościa, ale plotki się szybko rozchodzą. To ten, co tu przed chwilą był, prawda? – Postukała w teczkę leżącą na samym wierzchu i otworzyła ją polakierowanymi na czarno paznokciami. – Słuchaj uważnie, Carl, bo będziesz musiał sam to czytać.

– Tak, tak – odparł, błądząc wzrokiem po jej opływowym, szarobiałym środowisku pracy. Aż człowiek tęsknił za jej alter ego, Yrsą i jej różowym piekiełkiem.

– Sprawa dotyczy kobiety o nazwisku Rita Nielsen, „pseudonim artystyczny” – Rose wykonała znak cudzysłowu w powietrzu – Louise Ciccone. Używała go przez jakiś czas w latach osiemdziesiątych, kiedy oferowała tak zwany… – cudzysłów znów się pojawił – „taniec erotyczny” w klubach nocnych w obszarze Trójkąta3. Wielokrotnie karana za oszustwa, a potem za stręczycielstwo i sutenerstwo. Prowadzi agencję towarzyską w Kolding w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, po czym nagle znika w Kopenhadze w osiemdziesiątym siódmym. W trakcie śledztwa lotna brygada szuka przyczyny jej zniknięcia przede wszystkim w środkowojutlandzkich i kopenhaskich środowiskach pornograficznych, ale po trzech miesiącach sprawa zostaje zarzucona z adnotacją, że najprawdopodobniej w grę wchodzi samobójstwo. Jest tam też napisane, że w międzyczasie pojawiło się sporo nowych, poważnych zadań, więc nie można było marnotrawić już sił na tę sprawę.

Odłożyła teczkę na stół, robiąc cierpką minę.

– Zarzucona. Na bank to samo stanie się ze sprawą Esther Bak. Czy może ty widziałeś tu kogoś, kto miotałby się jak w panice, chcąc dopaść bydlę, które zrobiło to tej nieszczęsnej kobiecie?

Carl wzruszył ramionami. Jedyna panika, jaką było mu dane zobaczyć dziś rano, malowała się na skwaszonej twarzy jego przybranego syna Jespera, gdy obudził go o siódmej z prośbą, by zasuwał na swój kurs przygotowawczy do egzaminu HF w Gentofte o własnych siłach.

– Z tego, co widzę, absolutnie nic tego dnia nie wskazywało na jej tendencje samobójcze – ciągnęła. – Rita Nielsen wsiada do swego wypasionego białego mercedesa 500 SEC i spokojnie odjeżdża spod domu! Parę godzin później zapada się pod ziemię, właściwie tyle.

Wyciągnęła zdjęcie i rzuciła mu pod nos. Była to fotka samochodu stojącego przy krawężniku z kabiną ogołoconą przez złodziei.

Co za fura! Na tej masce co najmniej połowa przebojowych dziewcząt z Vesterbro wiłaby się w swoich sztucznych futerkach kupionych za uciułane pieniądze. Jego służbowy grat się nie umywał.

– Ostatnio widziano ją czwartego września osiemdziesiątego siódmego roku i dzięki transakcjom na jej karcie możemy prześledzić jej działania od miejsca zamieszkania w Kolding o godzinie piątej, przez Fionię, gdzie tankuje benzynę, i dalej na promie przez Wielki Bełt aż do samej Kopenhagi, gdzie w kiosku na Nørrebrogade kupuje papierosy o dziesiątej dziesięć. Od tej chwili nikt jej nie widział. Jej mercedesa znaleziono parę dni później na Kapelvej, doszczętnie okradzionego. Skórzane siedzenia, koło zapasowe, radio samochodowe, magnetofon kasetowy i mnóstwo innych rzeczy. Nawet kierownicę buchnęli. Zostało tylko parę kaset i książek w schowku.

Carl podrapał się po podbródku.

– W tamtych czasach niewiele sklepów miało terminale do kart płatniczych, co dopiero kiosk na Nørrebro. Po co tyle zachodu z płaceniem kartą kredytową? Musiała na pewno załadować kartę do terminala, a potem złożyć podpis, i to wszystko dla nędznej paczki papierosów? Przecież to wymaga cierpliwości.

Rose wzruszyła ramionami.

– Może nie lubiła gotówki. Może nie lubiła dotykać pieniędzy. Może wolała trzymać pieniądze w banku i płaciła z odsetek. Może miała tylko pięćsetkę, a właściciel kiosku nie miał z czego wydać. Może…

– Stop, stop, wystarczy. – Carl zamachał rękami. – Ale powiedz mi: na czym opierano teorię o samobójstwie? Poważna choroba, problemy finansowe? Czy to dlatego zapłaciła za fajki kartą kredytową?

Wzruszyła ramionami gdzieś pod swoim grafitowym, nazbyt masywnym swetrem, prawdopodobnie zrobionym na drutach przez Yrsę.

– Taa, dobre pytanie. To rzeczywiście trochę dziwne. Rita Nielsen alias Louise Ciccone była zamożną kobietą, a wnioskując z jej niegodnego pozazdroszczenia curriculum vitae również taką, która nie dała sobie w kaszę dmuchać. Jej „dziewczynki” z Kolding określały ją jako twardą jak stal i nie do zdarcia. Jedna z nich powiedziała, że prędzej wymordowałaby resztę ludzkości, niż sama się zabiła.

– Hm! – Carla ogarnęło dziwne przeczucie, co go rozzłościło. Ale zainteresowanie zostało wzbudzone. Spokojnie i niespiesznie zaczęły kiełkować w nim pytania. Między innymi to o papierosy. Czy kupuje się papierosy tuż przed popełnieniem samobójstwa? Owszem, może i tak, by uspokoić myśli i cały organizm.

Cholera! Młyn w jego głowie już zaczął pracować pełną parą, i na co mu to? Jak już się za to weźmie, będzie miał roboty po uszy.

– Więc w przeciwieństwie do naszych licznych kolegów uważasz, że mamy do czynienia z przestępstwem? Ale czy w ogóle coś w tej sprawie wskazuje, że może chodzić o zabójstwo? – zawiesił głos. – Dysponujesz czymś, na czym mogłabyś się oprzeć, oprócz faktu, że sprawa została zarzucona, a nie umorzona?

Pod gigantycznym swetrem znów odnotowano ruch. Czyli nic nie miała.

Carl wlepił wzrok w teczkę. Rita Nielsen na zdjęciu przypiętym spinaczem do pierwszej strony wyglądała na bardzo silną osobę. Chuda dolna część twarzy i bardzo szerokie kości policzkowe. Oczy błyszczące przekorą i wolą walki. Widać było, że olewa tabliczkę, którą trzyma na piersi do zdjęcia policyjnego. Na pewno nie po raz pierwszy robiono jej zdjęcie do archiwów policyjnych. Nie, na kobietach takich jak ona kara więzienia nie robiła wrażenia. Była twardzielką w czystej postaci, jak to określiły dziwki z jej stajni.

Dlaczego, u diabła, miałaby się targnąć na własne życie?

Przysunął do siebie teczkę, ignorując uśmieszki Rose.

Czyli rozpoczyna się kolejna sprawa dzięki temu pomalowanemu na czarno monstrum.

2

Listopad 2010

Zielona furgonetka przyjechała dokładnie o 12.30, zgodnie z umową.

– Muszę objechać dzisiaj jeszcze pięć miejsc na Zelandii, panie Wad – powiedział kierowca – więc mam nadzieję, że wszystko przygotowane.

Dobry człowiek z tego Mikaela. Dziesięć lat pracy i ani jednego pytania. Schludny, zadbany i uprzejmy. Dokładnie ten typ, który najlepiej reprezentował Czyste Linie wśród zwyczajnych ludzi. Dzięki takim ludziom inni nabierali ochoty, by zapisać się do partii. Spokojni, niezawodni i z ciepłym spojrzeniem niebieskich oczu. Bardzo jasne, falujące włosy zawsze miał uczesane. Spokojny nawet w krytycznych sytuacjach, jak ta sprzed miesiąca podczas zamieszek w Haderslev w trakcie jednego z zebrań założycielskich partii, kiedy to dziewięciu demonstrantów z hasłami ziejącymi nienawiścią dostało nauczkę, że ludzi z sercem po właściwej stronie nie powinno się lekceważyć.

Właśnie dzięki ludziom takim jak Mikael sytuację opanowano jeszcze przed przybyciem policji.

Nie, tych demonstrantów z pewnością już więcej nie zobaczą.

Curt Wad otworzył drzwi do dawnej stajni Szkoły Królewskiej4, odsunął na bok starą metalową tabliczkę znajdującą się nad niewielką zamrażarką i wstukał swój dziewięciocyfrowy kod na pulpicie, jak to robił już niezliczoną ilość razy. Odczekał chwilę, aż w ścianie rozlegnie się kliknięcie i środkowa część odsunie się na bok.

W głębi dużej ciemnej komory trzymał wszystko, czego nie powinien widzieć nikt oprócz jego pobratymców. Zamrażarka z ludzkimi płodami z nielegalnych aborcji, szafki z aktami, listy członków, laptop, którego używał na konferencjach, i stare notatki z czasów jego ojca, stanowiące podstawę ich działalności.

Otworzył zamrażarkę i wyjął pudełko z workami, które natychmiast podał kierowcy.

– Tu są płody, które kremujemy własnym sumptem. Mam nadzieję, że zamrażarka w samochodzie nie jest jeszcze pełna.

Kierowca się uśmiechnął.

– Nie, jest jeszcze trochę miejsca.

– A tu przesyłki kurierskie do naszych ludzi, zobaczysz, do kogo.

– Dobrze – odparł kierowca, rzucając okiem na koperty. – Niestety, dotrę do Fredensborga dopiero w przyszłym tygodniu. Wczoraj objechałem całą północną Zelandię.

– To nie takie ważne, bylebyś dotarł do Aarhus. Jesteś tam jutro, prawda?

Kierowca kiwnął głową i zajrzał do plastikowego pudełka.

– Tego się na pewno pozbędziemy. Mamy też płody, które mam zawieźć do krematorium w Glostrup?

Curt Wad zamknął przesuwne drzwi do komory i podszedł do zamrażarki na zewnątrz. Trzeba było zajrzeć głębiej.

– Tak, są tutaj – odparł, otwierając pokrywę zamrażarki i wyjmując kolejne plastikowe pudełko. Położył je na podłodze i zdjął plastikową koszulkę na dokumenty z półki nad zamrażarką. – Tu są papiery odnoszące się do płodów. – Podał kierowcy dokumenty. – Wszystko w najlepszym porządku.

Kierowca opatrzył każdy worek w pudełku odpowiednią notatką.

– Wszystko w porządku, bez dwóch zdań – powiedział i zaniósł wszystko do furgonetki. Rozdzielił zawartość pudełek do dwóch minizamrażarek, posortował korespondencję wewnętrzną do przegródek przeznaczonych dla poszczególnych stowarzyszeń, dotknął palcami daszka czapki i grzecznie się pożegnał.

Curt Wad uniósł rękę w geście pożegnania, gdy furgonetka zniknęła na ulicy Brøndbyøstervej.

„Jakie to błogosławieństwo, że w moim wieku nadal można działać dla sprawy” – pomyślał z zadowoleniem.

– Och, w życiu nie dałbym ci osiemdziesięciu ośmiu lat! – powtarzali ludzie i mieli rację. Przeglądając się w lustrze, również on dostrzegał, że z powodzeniem można by mu dać piętnaście lat mniej. Wiedział doskonale dlaczego.

„W życiu chodzi o to, by żyć w zgodzie ze swoimi ideałami” – brzmiało motto jego ojca. Mądre słowa, według których sam postępował. Oczywiście, były też koszty, ale dopóki głowa jest sprawna, to ciało też.

Curt przeszedł przez ogród do drzwi na tyłach domu; zawsze tak robił w godzinach konsultacji lekarskich. Kiedy jego następca przyjmował w gabinecie od frontu, tamta część domu przestawała należeć do Curta, tak to już było. Poza tym miał co robić, tworząc partię. Nie, czas, kiedy to on dokonywał sortowania ludzi i zabijania, już minął. Jego następca robił to równie dobrze i gorliwie.

Wyjął kawiarkę i odmierzył łyżeczką kawę, wygładzając ją palcem tak, żeby nie było jej ani za dużo, ani za mało. Żołądek Beate zrobił się ostatnio delikatny, więc to ważne.

– O, jesteś w kuchni, Curt?

Przyszedł jego następca, Karl-Johan Henriksen. Podobnie jak Curt, lubił ubierać się w świeżo wyprany i wyprasowany kitel. Bo bez względu na to, jak obcy się człowiek wydaje swoim pacjentom, przez ten świeżo wyprany i wyprasowany kitel patrzą na lekarzy jak na autorytety, którym spokojnie zawierzają życie. Naiwni idioci.

– Lekka niestrawność – wyjaśnił Henriksen, biorąc szklankę z szafki. – Gorące kasztany, masło i czerwone wino doskonale smakują, ale ciężko się je wspomina.

Uśmiechnął się, napełnił szklankę wodą i wsypał torebkę środka na zgagę.

– Był już kierowca, więc obie zamrażarki są puste, Karl-Johan. Możesz spokojnie je znów wypełniać.

Curt uśmiechnął się do swego ucznia, bo były to zbędne słowa. Henriksen był może nawet bardziej efektywny niż Curt kiedykolwiek.

– Tak, zaraz zacznę. Dziś mamy trzy aborcje. Dwie standardowe i jedna inna – Henriksen odwzajemnił uśmiech, podczas gdy zawartość szklanki syczała wesoło.

– To znaczy?

– Somalijka z Tåstrupgård, skierowana przez Benta Lyngsøe. Przekazano mi, że to ciąża bliźniacza – zakończył, unosząc znacząco brwi, i wypił zawartość szklanki.

O tak, Karl-Johan Henriksen był dobrym nabytkiem zarówno dla partii, jak i dla Tajemnej Walki.

– Źle się dziś czujesz, moja piękna Beate? – spytał ostrożnie, wchodząc do pokoju z tacą.

Od ponad dziesięciu lat nie mogła odpowiedzieć, ale umiała się uśmiechać. Choć stała się niewymownie krucha, a uroda i duch młodości już dawno temu ją opuściły, Curt nie potrafił znieść myśli, że któregoś dnia, ba, zapewne już niedługo, będzie musiał żyć bez niej.

„Oby doczekała dnia, kiedy wypowiemy jej imię na mównicy parlamentu, wyrażając wdzięczność za jej zaangażowanie” – pomyślał, ujmując jej dłoń, lekką jak puch.

Nachylił się, pocałował ją ostrożnie, czując, jak jej dłoń lekko drży. Więcej nie było mu trzeba.

– Proszę, moja najdroższa – powiedział, przystawiając filiżankę do jej warg i dmuchając lekko na kawę. – Ani gorąca, ani zimna. Taka, jaką lubisz.

Ułożyła w dzióbek zapadnięte wargi, które tak czule całowały jego i ich dwóch synów, kiedy najbardziej tego potrzebowali, i wolno i bezgłośnie zasysała płyn. W jej oczach widać było, że kawa jej smakuje. W tych oczach, które tak dużo widziały i w których jego wzrok szukał schronienia w rzadkich chwilach wątpliwości.

– Później idę do telewizji, Beate. Ja, Lønberg i Caspersen. Będą chcieli nas docisnąć, jeśli będą mogli, ale nie zdołają. I zbierzemy owoce kilkudziesięcioletniej pracy, i zdobędziemy dziś głosy. Mnóstwo głosów ludzi myślących tak jak my. Niech dziennikarze sobie uważają, że jesteśmy trzema starymi piernikami – zaśmiał się. – Bo też jesteśmy. Ale będą zakładać, że nie myślimy logicznie. Że można nas przyłapać na pleceniu bzdur i na nieścisłościach – pogłaskał ją po głowie. – Włączę telewizję, żebyś mogła obejrzeć.

Jakob Ramberger był zdolnym i zawsze dobrze przygotowanym dziennikarzem. Tylko on wchodził w grę, po tym jak w ostatnim czasie skrytykowano szereg nieudolnych wywiadów. Mądry dziennikarz bał się bardziej widzów niż pracodawców, a Ramberger był mądry i sporo potrafił. Umiał przyszpilić czołowych polityków przy odsłoniętej kurtynie i dobrać się do skóry związkowcom, gwiazdom rocka, przestępcom i biznesmenom o znikomej odpowiedzialności ekonomicznej.

Dlatego Curt Wad był zachwycony, że to właśnie Ramberger ma przeprowadzać z nimi wywiad, bo tym razem nie uda mu się nikogo przydybać, a to odbije się echem w małej Danii.

Ramberger i jego goście w studiu przywitali się uprzejmie w sali, w której jego koledzy przygotowywali kolejne wiadomości, ale gdy tylko Ramberger puścił dłonie ofiar swoich wywiadów, każdy okopał się na swoim stanowisku.

– Właśnie poinformowali państwo ministerstwo spraw wewnętrznych, że Czyste Linie zebrały wystarczającą ilość podpisów, by wystartować w następnych wyborach parlamentarnych – zagaił dziennikarz po krótkiej i niezbyt pochlebnej prezentacji. – Gratuluję, ale od razu zapytam, co państwa zdaniem Czyste Linie mają duńskiemu wyborcy do zaoferowania, czego jeszcze nie oferują mu istniejące partie?

– Mówi pan „on” o duńskim wyborcy, wiedząc, że większość stanowią kobiety? – uśmiechnął się Curt Wad i kiwnął głową do kamery. – Szczerze rzecz ujmując, czy duński wyborca ma jakikolwiek wybór poza podziękowaniem starym partiom?

Prowadzący wywiad spojrzał na niego.

– Nie są już panowie pierwszej młodości. Średnia wieku wynosi siedemdziesiąt jeden lat, a pan, panie Wad, bezdyskusyjnie ją zawyża ze swoimi osiemdziesięcioma ośmioma latami, więc z ręką na sercu: nie sądzi pan, że w pana przypadku jest jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat za późno na próbę wywierania wpływu na rządy w Danii?

– Jeśli dobrze pamiętam, najbardziej wpływowy człowiek w Danii jest prawie dziesięć lat starszy niż ja – odparł Wad. – Wszyscy Duńczycy zaopatrują się w jego sklepach, grzeją jego gazem i kupują towary przywożone do kraju na jego statkach. Jeśli ma pan odwagę zaprosić tego niezwykłego człowieka do studia i kpić z jego wieku, to może mnie pan zaprosić tu ponownie i zadać to samo pytanie.

Dziennikarz kiwnął głową.

– Chodzi mi jedynie o to, że trudno sobie wyobrazić, jak przeciętny Duńczyk może czuć się reprezentowany w parlamencie przez mężczyzn starszych od siebie o pokolenie, a nawet dwa. Nie kupuje się przecież mleka, którego data przydatności upłynęła przed miesiącem.

– Nie, podobnie jak nie kupuje się owoców zupełnie niedojrzałych, jak politycy, którzy aktualnie nami rządzą. Uważam, że powinniśmy odsunąć na bok spożywcze metafory, panie Ramberger. Poza tym nasza trójka nie startuje do Folketingu. W naszym programie jest wyraźnie napisane, że po dostarczeniu wszystkich podpisów zwołamy zebranie partii, na którym wybrani zostaną kandydaci do parlamentu.

– Skoro już mowa o państwa programie, to opiera się on głównie na normach moralnych, ideach i ideologiach, co przywodzi na myśl czasy, do których nie chciałoby się wracać. Reżimy polityczne, które prześladowały mniejszości i słabszych członków społeczeństwa: niepełnosprawnych umysłowo, mniejszości etniczne i biedniejszych obywateli.

– W takim razie trzeba to uznać za błąd, bo nie ma mowy o żadnym porównaniu – wtrącił się Lønberg. – Przeciwnie, w naszym programie chodzi o to, że wychodząc od zasad odpowiedzialności i humanizmu, chcemy rozstrzygać każdą sprawę indywidualnie, odżegnując się od myślenia skarbonką, bo wówczas problemów nie rozpatruje się poważnie i dogłębnie. Dlatego nasze hasło brzmi prosto: „Zmiana na lepsze”. I będzie to coś zupełnie innego, niż pan sugeruje.

Dziennikarz się uśmiechnął.

– Brzmi doskonale, ale nasuwa się pytanie, czy w ogóle dotrzecie tak daleko, by mieć na cokolwiek wpływ. I nie jest to bynajmniej moje prywatne zdanie. Gazety wielokrotnie pisały o waszym programie politycznym, że można go z powodzeniem porównać do nazistowskiego programu czystości rasowej. Sztywne dogmaty, według których świat składa się z ras toczących ze sobą wieczną walkę. Istnienie ras wyższych i niższych, a wyższa…

– Tak, wyższa zostanie unicestwiona, jeśli będzie mieszać się z niższą – wtrącił Caspersen. – Słyszę, że zarówno gazety, jak i pan, panie Ramberger, odwiedziliście Google, by poczytać o nazizmie – ciągnął. – Tyle że nasza partia nie pochwala dyskryminacji, niesprawiedliwości ani braku humanizmu. Wręcz przeciwnie. Twierdzimy po prostu, że nie należy podtrzymywać życia, które nie ma szans na jaką taką godność. Trzeba wytyczyć granice, do czego lekarze i zwykli ludzie są zmuszani i na co narażani. Trzeba wytyczyć granice, jak wielkich cierpień można przysporzyć rodzinom i jak duże koszty państwo musi ponosić tylko dlatego, że politycy wtrącają się do wszystkiego, nie do końca rozumiejąc konsekwencje tych ingerencji.

Potem miała miejsce długa debata, po której nastąpiły telefony od zwykłych Duńczyków, dotyczące wszelkich możliwych zagadnień: przymusowej sterylizacji przestępców i osób, które z powodu chorób psychicznych bądź upośledzenia intelektualnego nie potrafią zająć się swoim potomstwem. Interwencji społecznych, które miałyby odebrać wielodzietnym rodzinom dofinansowanie. Karania klientów prostytutek, zamknięcia granic, niewpuszczania imigrantów bez wykształcenia i wielu innych.

Debata była gorąca; wielu widzów kipiało ze złości, gdy przełączono ich na antenę, ale równie wielu demonstrowało reakcję odwrotną.

Ten program był bezcenny.

– O przyszłości będą decydować ludzie mający nasze przekonania i siłę – stwierdził potem Caspersen, gdy wracali do domu.

– Tak, ale walka się jeszcze nie skończyła – odezwał się Lønberg. – Miejmy nadzieję, że dziś zrobiliśmy dobre wrażenie.

– A jakże – zaśmiał się Caspersen. – W każdym razie ty, Curt, zrobiłeś wrażenie.

Curt wiedział, co ma na myśli. Dziennikarz zapytał, czy to prawda, że przez wiele lat musiał się tłumaczyć przed systemem z wielu spraw. Rozeźlił się, ale tego nie okazał. Odpowiedział za to, że każdy mądry, dobry lekarz w którymś momencie swego życia narusza zasady etyczne. Tylko w takim wypadku może twierdzić, że wypełnia Boską wolę.

Lønberg się uśmiechnął.

– Tak, Ramberger zaniemówił.

Wad nie odwzajemnił uśmiechu.

– Głupio mu odpowiedziałem. Całe szczęście, że nie zaczął drążyć. Musimy przez cały czas uważać, do czego oni się dogrzebią, słyszycie? Jeśli prasa zdobędzie najmniejszą pożywkę, zrobią wszystko, by nas zniszczyć. Trzeba pamiętać, że mamy przyjaciół tylko we własnych szeregach. Jesteśmy w identycznej sytuacji co Partia Postępu i Partia Danii, gdy nikt ich nie brał na poważnie. Pozostaje mieć nadzieję, że prasa da nam tyle spokoju na budowanie partii, co dała swego czasu tamtym dwóm.

Caspersen zmarszczył brwi.

– Nie mam wątpliwości, że wejdziemy następnym razem do Folketingu. Wszystkie chwyty dozwolone. Ale wiecie, o co chodzi. Jeśli trzeba będzie poświęcić pracę w Tajnej Walce, to jest to tego warte.

Wad spojrzał na niego. Każda grupa ma swojego Judasza. Caspersen był znany ze swojej pracy jako adwokat w procesach i z polityki lokalnej, więc ze swoim doświadczeniem organizacyjnym zdobył sobie u nich silną pozycję. Ale w dniu, w którym zacznie liczyć srebrniki, koniec z nim. Już Wad tego dopilnuje.

Nikt nie tknie działalności w Tajnej Walce bez jego pozwolenia.

Siedziała przed ekranem telewizora, gdzie ją przeniósł przed wyjściem, tak by pielęgniarka tylko ją przewinęła i dała jej coś do picia.

Stał w pewnej odległości, obserwując ją. Światło padające z kryształowego żyrandola sprawiało, że na jej włosach tańczyły diamenty. Jej twarz przybrała wyraz lekkości jak wówczas, gdy po raz pierwszy dla niego tańczyła. Może marzyła o innych dniach, kiedy życie stało przed nimi otworem.

– Widziałaś program, mój aniele? – spytał cicho, żeby jej nie wystraszyć.

Beate uśmiechnęła się przelotnie, ale jej wzrok wciąż był odległy. Wiedział przecież, jak nieliczne są takie chwile. Że wylew do mózgu jest jak klin oddzielający duszę żony od otaczającego ją życia, ale i tak miał wrażenie, że może coś zrozumiała.

– Położę cię już, Beate. Już dawno powinnaś być w łóżku.

Wziął szczupłą postać na ręce. Kiedy byli młodzi, unosił ją jak piórko. Potem nadeszły lata, kiedy nie starczało mu sił, by unieść krągłą, dojrzałą kobietę, ale teraz znów bez problemu brał ją na ręce.

Może powinien się cieszyć, że tak jest, ale się nie cieszył. Gdy kładł ją do łóżka, zadrżał. Tak szybko teraz zamykała oczy. Niemal zanim położyła głowę na poduszce.

– Widzę to, moja kochana, życie gaśnie. Wkrótce nadejdzie nasza kolej.

Kiedy już znalazł się z powrotem w salonie, wyłączył telewizor, podszedł do antycznego barku i nalał sobie koniaku.

– Za dziesięć lat będę jeszcze żył, Beate, obiecuję – powiedział do siebie. – Zanim się znów spotkamy, wszystkie nasze wizje się zrealizują.

Kiwnął głową, opróżniając lampkę jednym haustem.

– I nikt, moja przyjaciółko, nikt nas nie powstrzyma.

3

Listopad 1985

Pierwszą rzeczą, jaką zarejestrowała, było ciało obce w nosie i głosy nad jej głową. Przytłumione, ale władcze. Wysokie i łagodne.

Pod powiekami jej oczy się poruszały, jakby szukając miejsca, które pomoże jej zrozumieć. I zasnęła, zatapiając się w ciemność i swój spokojny oddech, śniąc o ulotnych letnich dniach i beztroskiej zabawie.

Nagle uderzył ją ból w środkowej części kręgosłupa, promieniujący w dół.

Raptownie wygięła głowę do tyłu, a cała dolna część ciała zlała się w jeden długi, bolesny spazm.

– Dajemy jej pięć jednostek więcej – powiedział głos, osuwając się w mgłę i zostawiając ją w tej samej próżni co wcześniej.

Nete urodziła się kochana, jako późne dziecko i jedyna dziewczynka w gromadce dzieci, którym mimo skromnych warunków niczego nie brakowało.

Jej matka miała dobre ręce: ręce do pieszczot i prac domowych, a córka była jej lustrzanym odbiciem. Błysk w oku, kraciasta sukienka, zawsze obecna tam, gdzie było coś do roboty w ich małym gospodarstwie.

Gdy miała cztery lata, tata przyprowadził ogiera do ich gospodarstwa i się uśmiechnął, a najstarszy brat przyciągnął po bruku ich klacz.

Bliźniacy się śmiali, bo prącie ogiera zaczęło pod nim ożywać, Nete zaś cofnęła się o krok, gdy wielkie zwierzę wspięło się na ich słodką Molly i przycisnęło do niej podbrzusze.

Chciała krzyczeć, żeby przestali, ale jej ojciec roześmiał się bezzębnymi ustami i powiedział, że niedługo przybędzie im zwierzę pociągowe.

Wtedy Nete zrozumiała, że życie często zaczyna się równie dramatycznie, jak się kończy, i że cała sztuka polega na tym, by cieszyć się tym, co rozgrywa się pomiędzy jedną chwilą a drugą.

– Miał przecież dobre życie – mawiał zawsze jej ojciec, podcinając gardło wyrywającemu się prosiakowi. To samo powiedział o żonie, gdy leżała w trumnie, w wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat.

Te słowa ciążyły w głowie Nete, gdy w końcu przebudziła się na metalowym, szpitalnym łóżku i zdezorientowana rozglądała się w mroku.

Wokół niej migały światełka aparatury medycznej. Nie wiedziała, do czego służy.

Obróciła się, tylko trochę, ale efekt był zaskakujący: jej głowa automatycznie odchyliła się do tyłu, a płuca się rozszerzyły, przyprawiając struny głosowe o eksplozję.

Nie odebrała krzyków jako własnych, bo ból płynący od nóg wszystko zagłuszył. Ale krzyczała.

Przytłumione światło wpadło przez raptownie otwarte drzwi, kładąc się na jej ciało, i nagle otoczyło ją pandemonium świateł błyskających jak jarzeniówki i zdecydowanych rąk manipulujących przy jej ciele.

– Spokojnie, pani Rosen – powiedział czyjś głos, po czym nastąpił zastrzyk i uspokajające słowa, ale tym razem kobieta nie zniknęła.

– Gdzie jestem? – spytała, gdy dolną część ciała ogarnęło pulsujące gorąco.

– W szpitalu w Nykøbing Falster. Jest pani w dobrych rękach.

Przez ułamek sekundy widziała, jak pielęgniarka obraca głowę do koleżanki i unosi brwi.

Właśnie w tej chwili przypomniała sobie, co się stało.

Wyciągnęli jej z nozdrzy rurki z tlenem i zaczesali włosy do tyłu, tak jakby musieli ją wystroić do przyjęcia ostatecznego wyroku. Że życie już się skończyło.

W nogach jej łóżka stała trójka lekarzy, gdy ordynator przekazał jej wiadomość, patrząc na nią szarymi oczami spod wypielęgnowanych brwi.

– Pani mąż zginął na miejscu, pani Rosen – brzmiały pierwsze słowa, które wypowiedział. – Przykro nam – padło znacznie później. Chodziło o to, by przekazać fakty we właściwej kolejności. Andreas Rosen najprawdopodobniej zginął przygnieciony blokiem silnika, który wbił się do połowy fotela kierowcy, więc zamiast skupiać się na tym, komu nie można już było pomóc, skoncentrowano się na wydostaniu Nete, a służby ratunkowe wykonały naprawdę wzorową pracę.

Lekarz mówił tak, jakby czekał na jej uśmiech.

– Uratowaliśmy pani nogę, pani Rosen. Prawdopodobnie będzie pani lekko kuleć, ale lepsze to niż rozwiązanie alternatywne.

Wtedy przestała słuchać.

Andreas nie żył.

On nie żył, a ona nie przeszła z nim na drugą stronę i teraz będzie musiała żyć bez niego. Bez jedynego człowieka, którego kochała głęboko i bezgranicznie. Bez jedynego człowieka, który sprawił, że czuła się kompletna.

Właśnie jego zabiła.

– Odpływa już – powiedział jeden z lekarzy, ale to nie była prawda. Po prostu wycofała się tam, gdzie rozpacz, porażka i splot przyczyn stapiały się w jedno i gdzie twarz Curta Wada jaśniała płomieniem tak jasnym jak ogień piekielny.

Gdyby nie on, wszystko w jej życiu wyglądałoby inaczej.

Gdyby nie on i ta cała reszta.

I Nete stłumiła krzyk i łzy, które powinny były popłynąć strumieniem, i poprzysięgła sobie, że nim pożegna się z życiem, wszyscy oni odczują, czego ją pozbawili.

Słyszała, jak wychodzą. Zdążyli już o niej zapomnieć, teraz liczyła się kolejna sala.

Gdy pogrzebali mamę, w domu zaczęto używać wulgarnego języka, a pięcioletnia Nete szybko się uczyła. Słowo Boże i przykazania są dobre na niedzielę – powiedział jej ojciec. I Nete nauczyła się słów, z którymi inne dziewczęta zaznajamiały się w znacznie późniejszym wieku. Kolaboranci, którzy pracowali dla Niemców, naprawiając ich sprzęt wojskowy w Odense, nazywali się „ohydne zasrane gnojki”, a ci, którzy im sprzyjali, byli „śmierdzącymi dupkami”. Rzeczy nazywało się po imieniu, więc jaja to były jaja.

Jak ktoś chciał mówić elegancko, to musiał sobie poszukać innego miejsca.

Dlatego już pierwszego dnia w szkole Nete poczuła, co znaczy dostać policzek. Sześćdziesięcioro uczniów stojących rzędem przed budynkiem, Nete na samym przedzie.

– Ale tu kurewsko dużo dzieci – powiedziała głośno, zaskarbiając sobie permanentną niechęć i gniew dyrektorki oraz poznając skuteczność jej prawej ręki.

Później, gdy zaczerwienienie na policzku nabrało sinej barwy, zachęcona przez paru wiejskich chłopaków w wieku konfirmacyjnym opowiedziała, jak jej starsi bracia mówili, że można doprowadzić członek do wytrysku, poruszając napletkiem w tę i z powrotem.

Tego samego wieczora siedziała zapłakana w świetlicy, próbując wytłumaczyć ojcu, skąd na jej twarzy wzięły się krwawe wybroczyny.

– Zasłużyłaś sobie na to – orzekł jej ojciec i na tym się skończyło. Pracował od trzeciej nad ranem i padał już z nóg. Było tak, praktycznie odkąd najstarszy najął się do pracy w Birkelse, a bliźniacy wyruszyli w morze z portu w Hvide Sande.

Potem od czasu do czasu przychodziły ze szkoły skargi na Nete, ale jej ojciec nigdy nie zajął się tym na poważnie.

A mała Nete nic nie rozumiała.

Tydzień po wypadku jedna z młodych pielęgniarek stanęła przy jej łóżku i zapytała, czy może chce się skontaktować z kimś bliskim.

– Jest pani chyba jedyną osobą na oddziale, której nikt nie odwiedza – powiedziała, zapewne chcąc ją zmotywować do wyjścia ze skorupy milczenia, w której Nete się znajdowała. Sprawiła tylko, że skorupa stała się twardsza.

– Nie, nie ma takiej osoby – odparła i poprosiła, by zostawić ją w świętym spokoju.

Tego samego wieczoru zjawił się młody adwokat z Maribo twierdzący, że jest pełnomocnikiem jej męża i że wkrótce konieczne będzie złożenie paru podpisów, tak by można było zatwierdzić zapis testamentu. Jej stan zdrowia go nie zainteresował

– Zastanawiała się już pani, czy chce prowadzić firmę męża, pani Rosen? – spytał, tak jakby wcześniej debatowali nad tą sprawą.

Pokręciła głową. Jak mógł o to pytać? Była laborantką; poznała męża w jego firmie w tym właśnie charakterze i to wszystko.

– Będzie pani w stanie uczestniczyć w jutrzejszym pogrzebie? – spytał na koniec.

Nete poczuła, jak zagryza zębami dolną wargę, jak zatrzymuje się jej oddech i cały świat wraz z nim. Jak światło na suficie nagle robi się zbyt ostre.

– Pogrzebie? – Więcej nie była w stanie powiedzieć.

– Tak. Siostra pani męża, Tina, zadbała o wszystko z pomocą naszej kancelarii. Wytyczne pani męża są klarowne, więc ceremonia żałobna i wszystko, co się z nią wiąże, odbędzie się w kościele w Stokkemarke jutro o godzinie trzynastej. Zgodnie z jego życzeniem w ciszy i przy obecności tylko najbliższej rodziny.

Nie miała siły słuchać dalej.

4

Listopad 2010

Nowy telefon w gabinecie Assada był zupełnym klamotem. Gdy czeski kurant rozbrzmiewał pełną parą, a Assada akurat nie było w pobliżu, by go odebrać, trzeba było wysłuchać wielu taktów, nim się wyłączył. Carl prosił go dwukrotnie, by wyniósł to ustrojstwo, ale Assad twierdził, że służbowy telefon na komendzie trzeszczy, a skoro ma ten, to co stoi na przeszkodzie, by go używać?

„Najgorszych wrogów znajdziesz między przyjaciółmi” – pomyślał Carl, gdy na dzwonek telefonu jego nogi poderwały się z najniższej szuflady biurka.

– Wymień wreszcie to paskudztwo! – zawołał, na co Assad wymamrotał coś w odpowiedzi. – Słyszałeś?! – spytał Mørck, gdy pociągająca nosem głowa pojawiła się w drzwiach.

Milczał. Może niepożądane pytania powodowały gromadzenie smarków w przewodzie słuchowym.

– Dzwonił ten Bak – odezwał się za to Assad. – Jest na Eskildsgade przed tym mieszkaniem w suterenie, gdzie mieszka ten Litwin, który napadł na jego siostrę.

– Co ty mówisz? Børge Bak! Cholera, chyba rzuciłeś słuchawką, co, Assad?

– Nie, on sam rzucił, ale tuż przedtem powiedział, że jeśli tam nie przyjedziemy, to tym gorzej dla ciebie, Carl.

– Dla mnie? Więc dlaczego, u licha, zadzwonił do ciebie?

Assad wzruszył ramionami.

– Byłem tu tej nocy, kiedy przyszedł i zostawił akta sprawy u Rose. Napadli na jego siostrę, wiedziałeś?

– Tak, pewnie.

– Mówił, że wie, kto to był, a ja mu zauważyłem, że w ogóle nie powinien się na to godzić.

Carl spojrzał w ciemne, znękane grypą oczy. Co temu człowiekowi tłucze się po łbie? Czyżby była wyściełana wełną z dromadera?

– Boże święty, Assad! On już nie jest policjantem. To, w co on nas chce wplątać, nazywa się po duńsku samosąd i jest karalne. Wiesz, co to oznacza, Assad? To oznacza darmowy, obficie zastawiony stół przez dość długi czas; oznacza to też, że kiedy pewnego dnia opuścisz Hotel Odsiadka, zastawionego stołu już nie uświadczysz. Adios, amigo!

– Nie znam tego hotelu i dlaczego teraz mówisz o jedzeniu? Nie mogę nic jeść, jak jestem taki przewięziony.

Mørck pokręcił głową.

– Przeziębiony, Assad, mówi się: przeziębiony.

Czyżby przeziębienie odcisnęło też piętno na jego słownictwie?

Carl sięgnął po swój telefon i wystukał numer szefa Wydziału Zabójstw, Marcusa Jacobsena. Zazwyczaj władczy głos zabrzmiał jakoś nosowo.

– Tak, tak – odparł, gdy kolega poinformował go o telefonie Baka. – Bak był u mnie w gabinecie o ósmej, domagając się, bym go przywrócił na dawne stanowisko. Chwilecz…

Mørck doliczył się ośmiu kichnięć, nim biedak wrócił do telefonu. Kolejny zapowietrzony obszar, gdzie końmi Carla nie zawloką.

– Problem w tym, że Bak ma rację. Ten Litwin, Linas Verslovas, ma wyrok za podobny napad w Wilnie. Nie ulega wątpliwości, że czerpie korzyści majątkowe w środowisku prostytutek. Po prostu nie potrafimy tego udowodnić – ciągnął.

– Olej. Słyszałem przez radio policyjne, jak mówiła, że nie potrafi wskazać, kto ją napadł, a jednak powiedziała to swemu bratu.

– Nie, on zapewnia, że wcale nie. Ale już wcześniej miała problemy z tym Verslovasem, to Bak wie na pewno.

– A w tej właśnie chwili Børge „były” Bak bawi się w policjanta na Vesterbro.

Rozległo się kilka kichnięć.

– Więc może powinieneś tam pojechać, Carl, i go powstrzymać. Chyba tyle jesteśmy winni dawnemu koledze.

– Serio? – odparował, ale Marcus Jacobsen już zdążył zakończyć rozmowę. Nawet szef Wydziału Zabójstw musi się poddać pod naporem smarków.

– Co tam, Carl? – spytał Assad za jego plecami, tak jakby sam nie zdążył się zorientować. W każdym razie był już ubrany w swoją zabytkową puchową kurtkę. – Powiedziałem Rose, że nie będzie nas tak parę godzin, ale ona nic nie słyszała. Ma w głowie tylko tę Ritę Nielsen.

Dziwny człowiek z tego Assada. Jak w tym stanie mógł w ogóle rozważać wyjście na gęstą od chlapy, listopadową kopenhaską pogodę? Czyżby zawodził instynkt przetrwania? A może pył pustynny zapiaszczył mu system postrzegania?

Mørck westchnął, biorąc z krzesła płaszcz.

– Chwileczkę – powiedział, gdy mozolili się z piwnicy po schodach. – Dlaczego byłeś tu tak wcześnie? Ktoś wspominał, że już koło czwartej.

Carl spodziewał się konkretnej informacji jak na przykład: „Rozmawiałem z wujkiem na Skypie, ta pora pasuje mu najbardziej”, ale nie proszącego spojrzenia, pasującego raczej do człowieka, który stoi w obliczu najgorszych męczarni.

– Czy to nie wszystko jedno? – spytał, ale nie z Mørckiem takie numery. „Wszystko jedno” to jedna z tych bredni, które ludzie potrafią wciskać w sytuacjach, w których na pewno nie jest wszystko jedno. Carl nie znał gorszego sformułowania, może oprócz „nie chce mi się” i „no tak, ale…”.

– Jeśli chcesz poprawić nieco jakość naszych rozmów, Assad, to nadstaw ucha. Kiedy o coś pytam, to nie ma „wszystko jedno”.

– Słucham? Co mam nadstawić?

– Rany, po prostu mi odpowiedz – odparł Carl z irytacją, wciągając rękaw płaszcza. – Dlaczego byłeś tu tak wcześnie? Czy chodzi o rodzinę?

– Tak.

– Posłuchaj, Assad. Jeśli masz problemy z żoną, to nie moja sprawa. Ale jeśli chcesz porozmawiać z wujkiem, czy kim tam, na komputerze, to nie musisz tego robić przed zapianiem kura, co? Nie masz w domu komputera czy jak?

– Dlaczego mówisz na mnie „kura”, Carl?

Ręka Carla zagościła w rękawie na dobre.

– Assad, do diaska, to takie powiedzenie. Nie masz w domu komputera?

Wzruszył ramionami.

– Nie, teraz nie mam. To wszystko trudno wytłumaczyć, Carl. Może po prostu pojedziemy zobaczyć, jak Bak?