49,90 zł
Jesteś prezydentem, powtarzał sobie przez pierwszy rok, dwa prezydentury. Wybrano cię. Jesteś silny siłą przywódcy. Jesteś dzieckiem przeznaczenia. Nie każdy może zostać prezydentem. Nie jesteś Dyzmą, Dyzma to kłamstwo. To bajki. Władza tak nie wygląda. Zostałeś wybrany z jakiegoś powodu.
Polska, dzień drugiej tury wyborów prezydenckich. Trzecia nad ranem. Prezydent, kandydujący na drugą kadencję, nie może zasnąć. Pozornie wszystko jest w porządku. Prezydent prowadzi w sondażach. Jego pozycja jest niezagrożona. Ale coś jest nie tak, Prezydent czuje to w sercu. Musi porozmawiać ze swoją żoną.
W tym samym czasie skompromitowany Reporter stawia wszystko na jedną kartę. Jego jedyna szansa na odzyskanie pracy i godności to ujawnienie materiałów, które mogą zburzyć dotychczasowy porządek polityczny.
Drogi obu mężczyzn przetną się w przeciągu najbliższych godzin, na styku prawdy, manipulacji i desperackiej potrzeby ocalenia siebie samego.
Kandydat – najbardziej intensywna i dynamiczna powieść Żulczyka od czasów Ślepnąc od świateł. To polityczny thriller, powieść psychologiczna, ale także medytacja o władzy i wpisanej w nią na stałe patologii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 494
Powieść, którą przeczytacie, zaludniają postaci, które mogą się Wam kojarzyć z prawdziwymi postaciami z życia publicznego, a niektóre opisane w niej wydarzenia mogą się Wam odlegle kojarzyć z wydarzeniami, o których słyszeliście w mediach. Kandydat jest jednak fikcją, fantazją. Nic, co zostało w nim opisane, nie wydarzyło się naprawdę.
Napisałem tę powieść, ponieważ interesuje mnie władza. Najbardziej zaś interesuje mnie pustka fikcji, którą władza generuje tylko po to, aby usankcjonować swoje istnienie.
Pierwsza myśl po przebudzeniu:
Muszę porozmawiać z żoną.
Prezydent wynurzył się z krótkiego letargu, który nie był snem, tylko chwilowym brakiem natrętnych myśli. Jego umysł przypominał ogromny zakład, jednocześnie produkujący i spalający potężną ilość śmieci. Nigdy nie gasł, wciąż pracował, produkował i palił wszystko, co przed chwilą wyprodukował. Prezydent podejrzewał, że to, co miał za drzemkę, dla zwykłych ludzi było stanem normalnej przytomności, względnego funkcjonowania.
Nie odpoczywał we śnie. Nie odpoczywał nigdy. W trumnie odpoczniesz, mówiła Matka. Wierzył jej.
Zabawne – w pewnym sensie nadchodzący dzień miał być dla niego pierwszym wolnym dniem od pięciu lat. Miał zrobić tak naprawdę tylko trzy rzeczy. Tyle, co nic.
Gdy śnił, śnił o nawiedzonych domach z przegniłymi, niekończącymi się piwnicami albo o tym, że ktoś ucina mu głowę, a on dalej biegnie, podrygując przy tym jak zdekapitowany kurczak.
Muszę porozmawiać z żoną.
Czuł potworną suchość w ustach. Jakby w cudzym ciele, które spędziło wieczór w obcy mu sposób, którego mógł się tylko domyślać.
W tym domu są ludzie, którzy nie śpią, pomyślał. Pilnują mnie, są za mnie odpowiedzialni. Jednak wychodząc na zewnątrz, zaczepiając ich, rozmawiając z nimi, realizowałby jeden z banalnych schematów tego, kim jest. Kolejny, tysięczny powód do wstydu.
Ojciec mówił mu – w chwilach bezczynności zawsze warto zrobić coś pożytecznego. Warto iść się umyć, bo człowiek nigdy nie jest dostatecznie umyty. Warto się pomodlić.
Nie wiesz, co robić, to się rozbierz i ubrania pilnuj, żartowała jego Matka, i to był chyba jej jedyny żart.
Wciąż nie potrafił pomyśleć, że jedno lub drugie nie ma racji. Tak go wytresowano. Był tego świadom, ale nie umiał z tym nic zrobić. Nie widział powodu, dla którego miałby.
To słowa Mistrza: dzień walki o reelekcję jest dla prezydenta pierwszym wolnym dniem od pięciu lat. Oczywiście to był tylko żart. Ale nawet najbardziej nieistotne żarty Mistrza traktował jak relikwie.
Muszę porozmawiać z żoną, która na pewno teraz śpi.
Pomyślał o tej dziwnej zależności – gdy umiera kobieta, z mężczyzną bywa różnie. Ale gdy umiera mężczyzna, jego żona zawsze żyje dalej. I żyje, i żyje. I żyje.
Nie ma czegoś takiego jak silny mężczyzna, mówiła jego Matka. Albo babcia. Nie pamiętał.
Nie wiedział, co ma o tym myśleć. Sam nigdy nie był silny. Parę razy dostał w życiu straszny wpierdol, ale nigdy się nie zemścił, i nie umiał powiedzieć, czy właśnie to jest definicją słabości.
Wstał, dotknął zasłony i delikatnie ją odchylił, zamiast w pełni odsunąć – jakby podglądał widok za oknem, nie chcąc, aby morze go dostrzegło. Jego żona była jeszcze w Krakowie – tak przynajmniej twierdził Sebastian. Sebastian był jedynym człowiekiem, któremu ufał. Sebastian nie okłamałby go nawet w dobrej wierze, o co podejrzewał wszystkich innych ze swojego otoczenia.
Tak naprawdę brał to pod uwagę, rozmawiając z każdym, zawsze – że jest okłamywany. Czyniło to jego życie nierzeczywistym i pozbawionym gruntu.
Niebo od morza oddzielała bardzo niewyraźna szara kreska, która jego zdaniem zapowiadała już nadchodzący świt. Bardzo chciał wierzyć, że wyłącznie on widzi tę kreskę. Chciał mieć coś tylko swojego, nawet jeśli miałyby to być halucynacje.
Telefon na stoliku milczał, ale mógł zadzwonić w każdej chwili – śmieszny, archaiczny aparat z lat zerowych, jakie spotykało się czasami w hotelach. Z tym, że ten był podłączony do szyfrowanej i zabezpieczonej linii. Więc może nie był taki śmieszny ani archaiczny.
Wszystko wydawało się nierzeczywiste, a jednocześnie wszystko miało jakąś wagę, ukryty sens. Odsunął zasłonę do końca. Ten gest oznaczał ostateczną rezygnację ze snu.
W trumnie odpoczniesz. Dokładnie tak, Mamo.
Wziął zimny prysznic, stał pod strumieniem wody dobre kilka minut, aż zaczął się trząść. Dzięki temu wszedł w stan względnej kontroli nad ciałem i myślami. Włożył białą koszulę, bieliznę, spodnie. Chciał włożyć skarpetki i buty, ale się wstrzymał.
W przeciwieństwie do milczącego aparatu na stoliku jego smartfon wariował, puchł od wiadomości. Najwięcej przysyłał mu Bartek, który prawdopodobnie oszalał. Linki, analizy, artykuły. Memy, emotikonki, wykresy, sondaże, analizy memów, zasięgi memów, znowu sondaże, jeszcze trochę sondaży. Niby-tajne przecieki, które nazywali „Bazarek”. Bartek doszedł do wniosku, że musi informować go o każdej iskrze w swoim rozgorączkowanym mózgu. Bartek to szef sztabu. Nie ma dostępu do żadnych rzeczywiście ważnych informacji. Nie dostaje teczek, nie jest briefowany. Wymyśla to, co Mistrz nazywał podłymi bajkami dla dorosłych. Niestety, bez tych bajek nie można czynić prawdziwego dobra, dodawał zawsze Mistrz.
Jeszcze raz wziął buty do ręki. Na chwilę zawisły w powietrzu. Jakby chciał je zważyć. Położył je z powrotem na ziemi i wyszedł boso na korytarz.
Zszedł po schodach, ostrożnie, przypominał samemu sobie nastolatkę wymykającą się na randkę z chłopakiem.
Ochroniarz był tylko jeden, na dole. Spał na krześle. Nie miał mu tego za złe. Dopiero po chwili, słysząc chrapanie, zrozumiał, co tak naprawdę chce zrobić i że może mu się to udać.
Ochroniarz, Kamil, był szczupłym, bardzo wysokim chłopakiem o krótko ostrzyżonych blond włosach. W liceum grał w koszykówkę w juniorach Wisły, wiązał karierę z klubem, ale zaliczył bodajże kontuzję kostki.
Wiedział to od Sebastiana, szefa SOP-u. Sebastian drobiazgowo prześwietlał chłopaków, których zatrudniał. Sebastian wiedział o nim, prezydencie, najwięcej ze wszystkich ludzi, którzy go otaczali. Był jego jedynym przyjacielem – chociaż żaden zwykły człowiek nie nazwałby takiej relacji przyjaźnią.
Czasami miał nawet wrażenie, że Sebastian popychał go w stronę kreowania nowych sekretów, tajemnic, aby mógł zobaczyć, jaki jest lojalny, jak bardzo można na nim polegać.
– Ty też będziesz miał pierwszy wolny dzień od pięciu lat. Odpocznij – powiedział Sebastianowi przez telefon wczoraj wieczorem.
Ten parsknął śmiechem. A potem mu przypomniał:
– Czasami muszę być mądrzejszy niż twoje polecenia.
– Teraz nie musisz – odparł.
Dalej szedł boso. Wykładzina kłuła go w pięty, kompletnie nienawykłe do chodzenia bez obuwia. Chodząc boso po plaży, będzie podskakiwał, piszczał i kwiczał jak rażony prądem głupek. Bartek mógłby to nagrać, zrobić z tego kolejną rolkę na TikToka. Bartek mógłby zrobić rolkę na TikToka absolutnie ze wszystkiego. Otworzył drzwi, bardzo cicho, ostrożnie, i wtedy jak na złość ciche piknięcie w kieszeni. Bartek. Kamil koszykarz wyprostował się na krześle, zdziwiony i przestraszony. Bał się Sebastiana.
– Po prostu chcę wyjść, na kilka minut. – Prezydent pokazał palcem na szare niebo.
– Wyjdę z panem. – Kamil wstał.
Miał w sobie coś niezgrabnego. Jakby kiedyś te wielkie, długie kończyny od niego odpadły, a potem ktoś przykleił je z powrotem, prawie dobrze, ale nie do końca.
– Proszę, nie. – Złożył obie dłonie jak do modlitwy i przyjął swój najbardziej zrezygnowany wyraz twarzy.
– Nie można tak. – Kamil wyciągał się jak dziecko, usilnie starające się być kilka centymetrów wyższe. To czyniło go jeszcze bardziej groteskowym.
– Piętnaście minut – poprosił jeszcze raz. – Inaczej oszaleję.
Chłopak dalej nie rozumiał. Dalej się bał.
– Mam telefon. – Pomachał Kamilowi aparatem przed nosem i dodał: – Sebastian o niczym się nie dowie.
Kącik ust Kamila nieznacznie drgnął.
Na ekranie widniał kolejny mem. „Ten nam się udał”, pisał Bartek. Jego zdjęcie z poprzedniej kampanii.
Obrazek był nawet zabawny, ale pamiętał, co wtedy czuł, na tym festynie, w czterdziestostopniowym upale, w powietrzu jak kołdra pachnąca mlekiem, słomą i benzyną.
Małe miasteczko gdzieś w kujawsko-pomorskim, w tle płot, kapliczka, Matka Boska, poza kadrem kampanijny namiot. Sołtys albo burmistrz, lokalni oficjele, nabożnie wpatrzone w niego kobiety. Reagowali na niego jak na Papieża Polaka. Stali sparaliżowani ze strachu, chociaż chcieli go dotknąć. Napięcie rozrywało powietrze, kobieta, która miała go witać, popłakała się z emocji, więc przyszła druga, która popłakała się ciszej. Koło Gospodyń Wiejskich nagotowało tony bigosu i pierogów, SOP sprawdzał dzień wcześniej jedzenie, ale za długo stało w słońcu i się potruli. Sołtys stwierdził, że najlepszym ekwiwalentem stoperanu jest bimber, więc następnego dnia cały SOP latał nie tylko z biegunką, ale i potwornym bólem głowy.
Dali mu na ręce niemowlaka, rzeczywiście wyjątkowo dużego. Jakaś kobieta, chyba matka chłopca, stała obok i robiła zdjęcia, przystawiając mu niemalże aparat do twarzy. Dzieciak rzeczywiście był ciężki. Zdecydował się zażartować, żartobliwie wypuścił powietrze. Nowe życie. Dar ziemi. Światło wiosny. Jakiś starszy pan zaczął recytować wiersz o tym, jak krwią trysnęła smoleńska brzoza. Sebastian kazał mu spierdalać. Potem okazało się, że starszy pan to brat sołtysa. Sołtys zaczął przepraszać za brata i kazał mu spierdalać jeszcze raz, chociaż ten już w sumie spierdolił i nie recytował dalej wiersza, rozpisanego na piętnastu wymiętolonych kartkach. On wciąż trzymał dzieciaka, nikt nie chciał mu go zabrać, może marzyli, że weźmie go do Warszawy; poczuł nowy smród i ciepło pod prawą dłonią, bo niemowlak, porażony jego majestatem, nawalił w pieluchę.
Potem Bartek dołożył podpis do tego zdjęcia: „O skurwysyn, na tego dajcie 600 plus”.
Ludzie myślą, że tego typu żarty robią tacy sami ludzie jak oni, a robił je Bartek, który zanim został szefem sztabu, był szefem kreacji w agencji reklamowej w Krakowie. Festiwal beki został wyreżyserowany.
– No dobra, panie szefie, ale za piętnaście minut musi szef tu być z powrotem. MUSI. – Kamil, ekskoszykarz, wydawał rozkazy prezydentowi Polski.
– Muszę – odrzekł i uśmiechnął się w odpowiedzi.
Piasek był przyjazny, skóra nie stawiała oporu kamieniom. Człapał powoli w stronę wody. Stawiał jedną stopę za drugą, jak medytujący mnich. W końcu usiadł na piachu, wyciągnął nogi przed siebie. Pozwalał, aby lodowata woda przypływu omywała mu palce.
Zamknął oczy i próbował przestać myśleć, wiedząc, że przestanie myśleć dopiero w trumnie. Codziennie gdy się modlił, prosił Boga, aby nie było żadnego życia pozagrobowego. Przynajmniej dla niego. Oszczędź mnie, błagał. Chcę spać. Nie chcę już nigdy niczego doświadczać. Nie chcę już nigdy o niczym myśleć. Daj mi spokój, chłopie.
Oczywiście, musiał dzisiaj wygrać. Zawiódłby zbyt wielu ludzi. Czuł, że gdy przegra, przeżyje upokorzenie gorsze od śmierci.
Włożył palce w piasek, a następnie przybliżył je do ust. Powąchał. Sól, sfermentowane białko.
Świt zaczynał być świtem. Czerń się rozpraszała, przemieniała w szarą jednolitą ścianę. Pierwsze mleczne ślady słońca wstrzykiwane w litą ścianę chmur.
Muszę porozmawiać z żoną.
Tylko po co? Doskonale wiedział, co mu powie. To samo, co powiedziała mu pięć, dziesięć, piętnaście lat temu. To nie jest to, czego chciałam. To nie jest to, co wybrałam. To nie jest to, to nie będzie to, to nigdy nie było to.
Jesteś dorosła, odpowiedział jej któregoś razu.
Wtedy nie byłam, odparła.
Dobrze, gdyby teraz powiedziała mu chociaż to, pomyślał.
Woda wpełzła mu pod łydki, pod uda, pod tyłek. Będzie musiał się przebrać, ale przecież musiał i tak.
Sondaże dają mu sześćdziesiąt procent. W pierwszej turze zdobył czterdzieści dwa. Druga ma być formalnością. Wszyscy to wiedzą. Ten Drugi jest skompromitowany jak azbest. Zadziwia go, że wystawiono najgorszego możliwego człowieka, pogubionego fajtłapę i resortową mendę, za którą ciągnął się śmierdzący worek haków. Rzadko śmiał się z ludzi, ale z niego śmiał się naprawdę, tak samo jak śmiał się z tych wszystkich pisarzy, reżyserów, profesorów z łupieżem na ramionach. Śmiał się częściej i szczerzej, niż oni śmiali się z niego. On widział, kim są naprawdę; oni nie wiedzieli o nim nic.
Te dziennikarki trwale spauzowane w histrionicznym występie, jakby urodziły się z wytrzeszczem oczu. Przygłupi Trolle na Twitterze, żrący każdy idiotyzm rzucony im w otwarte usta. Wielki Jąkała, zdemenciały upiór błądzący po korytarzach swojej redakcji, nawiedzonego domu, w którym nie można było naprawić drukarki bez zgody pilnującej go korporacji. Ci nieprzytomni gamonie, uważający się za zbawców demokracji i państwa. Wszyscy oni mieli jedną, bardzo konkretną definicję demokracji – rządy rady mędrców, żonglowanie cytatami nobliwych trupów, wykuwanie ich głów na monetach okolicznościowych, oraz oddawanie władzy w ręce zewnętrznej rady opatrznościowej. Niemieckich chadeków. Francuskich centrystów. Amerykańskich Demokratów. Coraz mniej sprawne to żonglowanie, coraz bardziej starcze, piłki wypadały z uwiędłych rąk, toczyły się donikąd po zakurzonej podłodze. To nie była żadna agora, to był klub działkowca, w którym kwestie tak nieważne jak pieniądze, zarządzanie czy polityka były scedowane na nażartych cwaniaków, synów i córki satanicznej ośmiornicy. Ale ci sataniści również nie byli demoniczni. To była banda utuczonych skurwysynów. Analfabetów z otłuszczonymi wątrobami, znających po polsku łącznie jakieś tysiąc słów. Wbrew temu, co wszystkim wmawiano, najmniej na świecie było ludzi groźnych.
Mistrz prawie nigdy nie przeklinał – chyba że w rozmowach z bratem – ale gdy wypili razem butelkę dobrego Pinot Noir, to używał dokładnie tego określenia.
Utuczonych skurwysynów.
Odpowiadał wtedy żartobliwie:
– Ale nie wiemy, czy ich matki wykonywały najstarszy zawód świata.
Mistrz ripostował:
– Przecież wiesz, że nikt poważny nie nazwałby kurwą jakiejś biednej prostytutki.
Mistrza już nie było.
Po Mistrzu została dziura, którą czuł nawet przez sen.
Miał sześćdziesiąt procent w sondażach.
Zdobył czterdzieści dwa procent w pierwszej turze.
Wyborów nie sfałszowano, chociaż spini Bartka przygotowali na wszelki wypadek narrację o sfałszowanych wyborach. Specjalizowała się w tym jedna agencja z Londynu.
To bardzo proste, tłumaczył mu kiedyś Car, brat Mistrza, przywódca Partii i w swoim mniemaniu prawdziwy władca Polski. Podstawy każdej narracji powinny być bardziej niż nikłe. Im więcej faktów, im więcej dowodów, tym dana teza wydaje się być coraz bardziej spreparowana, sfabrykowana. Wystarczy naprawdę niewiele. Okruchy. Wątłe tropy. Kilkanaścioro osób w komisjach w całej Polsce. Ci ludzie nie muszą robić niczego nielegalnego. Wystarczy, aby byli gapowaci, aby popełnili kilka błędów. Do tego dołożyć kilku agresywnych, lekko niestabilnych gości. Najlepsi są mężczyźni po sześćdziesiątce. Wystarczy jakaś sprzeczka, szarpanina, ktoś kopnie w urnę, ktoś zacznie coś wykrzykiwać. Im mniejsza miejscowość, tym lepiej. Koniecznie w matecznikach, w pewnych okręgach.
Nie było jednak sensu odpalać tego protokołu.
Jeszcze raz, miał sześćdziesiąt procent. Wygrał Polskę. Polska mu uwierzyła. Polska powstała z kolan, chociaż Polska wcale nie klęczała, najebana Polska leżała na ziemi, rozpłaszczona jak rozgwiazda.
Nie ma nawet sensu pisać tego drugiego przemówienia, powiedział Bartek.
Możemy już planować ci harmonogram po inauguracji, dodał Robert.
Usłyszał kogoś. Najpierw psa, potem człowieka. Odwrócił się. Brzegiem biegł facet, przed nim pies. Sportowy strój, wygodne buty, szczupła sylwetka. Jego rówieśnik, okolice pięćdziesiątki. Nie rozpoznał, kogo mija.
Czuł, że ma mokry i zimny tyłek, ale był prezydentem. Miał mokry tyłek codziennie.
Muszę porozmawiać z córką.
Córka była jeszcze w Londynie, przyleci na wieczór wyborczy, stanie przy nim. Miała się tym zająć jego żona. Poczuł nieokreślone ukłucie w dole żołądka. Przykrył to miejsce dłonią. Wiedział, czym jest to ukłucie. Nie chciał go teraz nazywać, nawet w myślach.
Sygnał. Tym razem stały, równomierny. Bartek. Czy Bartek wie, że on siedzi na plaży? Czy minęło już piętnaście minut?
– Tak?
– Musisz być za dwie godziny w Warszawie.
Bartek zapominał mówić do niego per „panie prezydencie”. Czasami mu to przeszkadzało, czasami nie. Gdy miał lepszy nastrój, rozumiał, że upominanie podwładnego jest bezskuteczne. Bartek był wirującą pralką, której wysiadły amortyzatory. To była jego kondycja, jego ludzki kształt. Mistrz nie pozwoliłby sobie na takie traktowanie, zwolniłby kogoś takiego od razu, dał wilczy bilet w sektorze publicznym, a Bartek pewnie wzruszyłby ramionami i wrócił do reklamy albo finansów, albo gdziekolwiek, skąd przyszedł. Takich ludzi nazywało się genialnymi, z drugiej strony nazywało się genialnymi ludzi pokazujących pornosy w galeriach czy nagrywających muzykę brzmiącą jak wymiotowanie krowy.
– Jesteś tam?
– Jak?
– Helikopter. Powinieneś być w Warszawie za piętnaście minut. Powinieneś być w Warszawie teraz.
– Mam być w Krakowie. A dopiero potem w Warszawie.
– Zmiana planów.
W tle usłyszał głos. Robert, szef Kancelarii. Powiedz mu, o co chodzi, mówił do Bartka. Zastanawiał się, dlaczego to Bartek ma mu powiedzieć, o co chodzi.
– Daj mi Roberta – powiedział. Zaczynał być zły.
Robert przejął słuchawkę.
– Mamy… pewien problem.
– Czy to dotyczy mojej rodziny? – zapytał od razu, odruchowo.
– Dotyczy to ludzi rzekomo… – zaczął Robert, ale mu przerwał:
– Rozumiem.
Bo nagle wszystko zrozumiał.
Nie było sensu się łudzić, że chodzi o coś innego.
Strach jak skalpel tnący go od brzucha aż do podniebienia, linia lodowatego bólu. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Ogarnęła go ulga, gwałtowna jak pierwszy wdech po długim nurkowaniu. Na krótki moment jego ciało opadło, sflaczało.
Kamil, który miał grać w kosza w Wiśle, ale pokonała go kontuzja kostki, powoli człapał przez piach w jego kierunku. Jego ręce bezwładnie obijały się o biodra, przypominały kije zawieszone na poluzowanych sznurkach.
Dopiero teraz usłyszał napięcie w głosie Bartka. Wstał. Odruchowo zaczął się otrzepywać.
– Co to jest? – zapytał.
Kamil bez słowa pokierował go z powrotem w stronę budynku. Jasna szarość nieba zaczęła się nasycać bladym różem, tłuste mleko rozcieńczone krwią. Przelotna myśl: właśnie zaczynało być pięknie. Miał proste, być może banalne pojęcie piękna i akurat za to siebie lubił.
Zanim weszli do środka, Kamil popatrzył na niego skrępowany.
– Proszę, niech pan nie mówi Sebastianowi, że przysnąłem w pracy. – Gdy to powiedział, Prezydent zrozumiał, że Kamil nie jest skrępowany. Jest przerażony.
– Już mi się to kiedyś zdarzyło, przysnąłem, Sebastian się dowiedział i…
– Nie chcesz stracić roboty – przerwał mu.
Koszykarz opuścił głowę gestem kogoś, kto wie, że powiedział za dużo.
– Nie ma sprawy – odrzekł Prezydent. – Nikomu nic nie powiem.
Wrócił do pokoju, zdjął koszulę, spodnie, bieliznę. Dał Roberta na głośnomówiący. Zaczął wkładać świeże ubranie.
– Nie wiem, czy pan go w ogóle pamięta, panie prezydencie.
– Oczywiście, że pamiętam. Zwerbowaliście go.
– „Zwerbowaliście” to nacechowane słowo. Zatrudniliśmy go. Mieliśmy akcept.
– Zwerbowaliście go.
– Tracimy czas, rozmawiając o znaczeniu słów – wtrącił się Bartek.
Tym razem włożył skarpetki i buty.
– Co z nim? – zapytał.
– Ma to. To znaczy, ma to – Bartek z powrotem przejął rozmowę.
– Ale jakie „to” konkretnie?
– Wszystko, co możliwe. Nagrania. Zeznania. Materiały. Akta.
– Skąd wiemy, że to ma?
Pauza. Jakby się wahali, co mu właściwie powiedzieć.
– Od jednej z osób, do której dzwonił.
Pokiwał głową. Na chwilę zamilkł. Bębnił palcami w blat stołu. Wszyscy oczekiwali od niego jakiegoś genialnego pomysłu, rozwiązania. On z kolei oczekiwał go od nich. Sytuacja była napięta i męcząca jak koniec partii szachów, gdy król w nieskończoność ucieka po opustoszałej planszy przed królową i pojedynczym pionem.
– Mówiłem: to zły pomysł. Mówiłem: on nie zdradzi swoich. Zawsze będzie chciał zrobić coś, za co otrzyma pochwałę.
– Mnie tego nie mówiłeś – odpowiedział Bartek.
– Mnie pan tego nie mówił, panie prezydencie – poprawił go.
– Mnie pan tego nie mówił, panie prezydencie.
– Nie tobie, bo nie jesteś dla mnie partnerem do tego typu rozmów.
– Rozumiem. Chodziło mi o to, że ja w ogóle nie miałem z tym nic wspólnego, panie prezydencie. O tym, że ten człowiek ma coś wspólnego z…
– Z Partią.
– Dowiedziałem się tego z plotek. O to mi chodziło, gdy powiedziałem, że mnie pan tego nie mówił, panie prezydencie. – Bartek wkładał wyraźny wysiłek, by brzmieć jak zdyscyplinowany żołnierz.
Gdy wymagała tego sytuacja, prezydent był stanowczy. Umiał rozstawiać ich po kątach. Tylko kamery i dyktafony nie umiały tego zarejestrować. Spłaszczony do samego głosu, do dwuwymiarowego obrazka, zamieniał się w pajaca.
– Robert, czy on chce pieniędzy?
– Chce to wypuścić.
– Jest cisza wyborcza.
– Znajdzie kogoś, kto zapłaci karę. Dość szybko. – Bartek znowu się wtrącił.
– Co robimy?
Największy lęk przychodzi w momencie, gdy zdajemy sobie sprawę, że modlitwa została wysłuchana.
– Facet jest skończony. To scancelowany trup. – Bartek brzmiał, jakby próbował pocieszyć sam siebie.
Na prezydenta czekała dziś armia ludzi. Miliony trzymały za niego kciuki. Miliony go nienawidziły, uważały za człowieka złego i cofniętego w rozwoju jednocześnie, chociaż te dwie rzeczy wzajemnie się wykluczały.
Był pierwszy. Pierwszy w sondażach. Pierwszy w państwie. Pierwszy w kolejności. Czy komuś się to podobało, czy nie.
Jedyne, czego chciał, to porozmawiać. Z żoną, a potem z córką. Ale była czwarta rano, miał zaraz wsiąść do helikoptera. Rzeczy, których potrzebował najbardziej, staną się osiągalne dopiero wieczorem.
Popatrzył na swoje dłonie, na drobinki piasku za paznokciami.
– Nikt nigdy nie jest do końca skończony – powiedział Prezydent, chociaż w ogóle w to nie wierzył. A potem się rozłączył. Chociaż może najpierw się rozłączył, a dopiero potem wypowiedział to zdanie.
Cichy warkot helikoptera zawisł nad nim z bezwzględnością dożywotniego wyroku.
Przetarł buty czystym ręcznikiem hotelowym i wyszedł z pokoju.
Kiedyś miał kilka tożsamości. Porządnych, pożądanych. Był dziennikarzem, był reporterem, był autorem książek, był wykładowcą, był maratończykiem. Był ojcem.
Teraz był sam i był nikim.
Był zdrajcą.
W pewnym sensie zdrajcą podwójnym.
Siedział w starym samochodzie w jakiejś polskiej pustce i miał tak naprawdę bardzo niewiele wyjść. W sumie miał dwa. Oba chujowe. Dwie bramki do wyboru, a w każdej zonk, jak w tym starym teleturnieju.
Wyjście numer jeden – mógł się po prostu zabić. To było momentami kuszące, ale niewiele z tego wynikało.
Jeśli istniało jakieś życie po śmierci, to z pewnością nie zasługiwał na jego lepszą wersję. Wyjście numer dwa – miał coś, co było dużo warte. Mógł z tym zrobić konkretną rzecz. Wiedział, jak użyć tego narzędzia, aby przedłużyć sobie życie. Trochę nie wiedział po co i nie umiał sobie wyobrazić kształtu tego przyszłego życia. Ale miał sprawę do załatwienia. Kartę do zagrania.
Ten as w rękawie był bardzo staroświecki. Wydruki, kserówki, akta. Nie ufał plikom, nie mógł sobie na to pozwolić.
Karta nie była oszukana, nie była znaczona.
To ostatni moment, aby jej użyć.
Mógł teraz wycofać z powrotem na drogę, rozpędzić rzęcha do maksymalnej prędkości i roztrzaskać go o drzewo.
Mógł też zacząć dzwonić.
Dzwoniąc, Reporter ładował w kłopoty tych, do których dzwonił. Choć kłopoty to nie było najlepsze słowo. Do tej posłanki, do której weszli około czwartej nad ranem, po prostu strzelili. Trudno to nazwać kłopotem, kulkę w łeb o czwartej nad ranem.
Mam to w piździe, myślał Reporter, i tak by odpowiedział, zapytany. Jebać ich kłopoty. Wejdą do nich, załomocą, strzelą. Najwyżej zostaną bohaterami. On już nigdy nie zostanie bohaterem. To on miał, kurwa, kłopoty.
Znał tych, których chciał skompromitować i uszkodzić. Byli gorsi, niż wszyscy myśleli. I to inaczej, niż wszyscy mogliby sobie wyobrażać.
Wiedział też, kim są ludzie, do których próbował się teraz dodzwonić.
I jedni, i drudzy byli bardzo chciwi.
Dlatego dziwił się, że nikt nie odbiera. Naprawdę oni wszyscy śpią? Dzisiaj? Teraz? W noc przed wyborami?
Po latach, gdy będzie wspominał ten dzień, przypomni sobie tę myśl i uśmiechnie się do niej. Nie potrafimy wyobrazić sobie tego, co się wydarzy. I cokolwiek się wydarzy, zawsze trzeba pójść spać, chociaż na chwilę.
Kwadratowy oddech – nauczył go tego niski, łysawy terapeuta ubrany od góry do dołu w Decathlonie. Cztery sekundy wdechu, cztery sekundy czekania, cztery sekundy wydechu, cztery sekundy czekania. Po dziesięciu powtórzeniach aktywował się nerw błędny, ciało schodziło z poziomu paniki piętro niżej. Spokojnie, spokojnie – powinien założyć, że to, co próbuje zrobić, ma dosyć niewielkie szanse powodzenia. Nastawić się na klęskę, ewentualny sukces przyjąć jako miłe rozczarowanie.
Pustka, w której tkwił, była gdzieś na obrzeżach Ostrołęki. Dziwna wieś, połowa domów to drewniane niby-świdermajery, druga – niedokończone, na oko dwustumetrowe bryły z SUV-ami na podjazdach. Gdzieś tutaj był podobno ośrodek odwykowy dla posłów, dziennikarzy i ludzi z telewizji. Mogli tam jeździć konno, grać w nogę i siatkówkę. Zawiązało się tam wiele pięknych i zaskakujących znajomości, które w zwykłym konsumencie mediów i polityki spowodowałyby dysonans poznawczy. Jego nie dziwił żaden pakt, żadne koleżeństwo – doskonale znał wszystkie zasady gry. Mógłby być sędzią. Rozumiał, że cynizm to puste słowo, oznaczające tak naprawdę walkę o przetrwanie.
Telefon szybko mu się rozładowywał. W miarę nowy iPhone, przedostatnia generacja; komórka z czasów, gdy taki zakup leżał w zasięgu jego możliwości. Baterii starczało na pięć–sześć godzin. Wiedział, że to jedna z konsekwencji zainstalowania Feniksa. Z drugiej strony zachodził w głowę, dlaczego akurat na niego ktoś miał wydać milion dolarów.
Choć tak naprawdę było to dla niego oczywiste. Zrozumiał to dosyć późno, bo wszystko łapał trochę za późno.
Podobno całe to „ale ja?”, „ale mnie?”, „po co komu jestem potrzebny?” wynikało z niskiego poczucia własnej wartości. To też tłumaczył mu facet w ciuchach z Decathlonu, który brał dwieście złotych za spotkanie.
Dwieście złotych to nie milion dolarów.
A może wydali na niego milion dolarów w momencie, gdy tylko wszedł do domu na Żoliborzu. Domu, który był modernistyczną kostką, ale mógłby być zamczyskiem z gotyckiej powieści. Pamiętał to: próbował się nie zaśmiać na widok Cara, ostentacyjnie odwróconego do niego plecami, stojącego przed wychodzącym na zapuszczony ogród zakratowanym oknem na parterze, z małymi dłońmi wsuniętymi w kieszenie marynarki. Nie wyszło, parsknął śmiechem. Car zapytał go jak belfer na lekcji, co właściwie jest takie zabawne.
– Tyle lat prosiłem pana o wywiad – wytłumaczył – i zawsze mi pan odmawiał.
– Ja bym na „dzień dobry” nie odpowiedział takiej szmacie jak ty, a co dopiero wywiad – odparł Car.
Wczoraj przepisał kilka najważniejszych numerów na kartkę i zrootował telefon do ustawień fabrycznych, założył nowe AppleID. Rychło w czas. Tych kilka osób, do których zadzwonił, mogło mieć nad ranem wizytę ABW, drzwi, psy, meble, ubrania, wyrywanie gniazdek, cały ten ambaras.
Zażartował z tego podczas tamtej rozmowy z Carem.
– Jeśli mnie podsłuchujecie, lepiej by było, jakbyście dali mnie ten milion dolców, zamiast kupować licencję – powiedział, próbując udawać odprężonego.
– Jesteś degeneratem. Gdybym dał ci ten milion dolarów, po tygodniu byłbyś martwy – odparł Car.
Otaczała go głucha, ciężka czerń. Całe życie dookoła głęboko spało. Nawet psy, których pewnie było tu co niemiara i które zaczynały jazgotać wraz z pierwszym przebłyskiem świtu.
Ale świtu jeszcze nie było.
– Przeszłość pod wieloma względami jest bardziej nieodgadniona niż przyszłość. Czasami trzeba przepowiadać przeszłość – powiedział wtedy Car.
Kojarzył, że to cytat, ale nie pamiętał z czego. Nie pamiętał żadnych cytatów. To była inteligencka gra w pikuty. Nie lubił i nie umiał w nią grać, nie znosił ludzi, którzy zaczynali wypowiedzi od: „było takie opowiadanie Turgieniewa”. Ale Car był w tym wszystkim prawdziwy. Ksawery powiedziałby, że Car jest OG, original gangster. Robił to w sposób, który nie był krindżowy ani śmieszny.
Robił to tak, że można było się go przestraszyć.
I Reporterowi zrobiło się wtedy wstyd, że nie zna tego cytatu.
Nie palił od roku. Miał to za swój największy życiowy sukces, rzucenie papierosów po dwudziestu pięciu latach palenia dwóch paczek dziennie. Dwie godziny temu na stacji kupił wagon cienkich pall malli.
Wepchnął go do skrytki, a teraz go z niej wyciągał. Skrytka była przepełniona – wraz z wagonem na siedzenie wypadło coś jeszcze, stara, plastikowa legitymacja „Gazety Krajowej”. Rzucił ją z obrzydzeniem na ubłocony dywanik, jakby była kulką zużytego papieru toaletowego. Odwinął karton z folii, wyciągnął pierwszą paczkę, patrzył na nią przez kilka sekund, otwarł, wyciągnął pierwszego papierosa, włożył do ust, zapalił.
Kwadratowy oddech, jebać to maczetami.
Rozkosz wyłączyła wszystko na jakieś dwie sekundy. Tak, było warto.
Wygooglował adres najbliższego motelu w zainstalowanej wczoraj zaszyfrowanej przeglądarce. Zadzwonił tam. Zaspana recepcjonistka odpowiedziała mu chrapliwym głosem, że owszem, mają pokój, ale musi zapłacić za minimum dwie noce, bo teraz jest w szarej strefie między jedną dobą hotelową a drugą.
– W życiu nie słyszałem dziwniejszej rzeczy – zaśmiał się. Powiedział tak, ale nie była to prawda. Usłyszał w życiu wiele dziwniejszych rzeczy. Te najdziwniejsze były w papierach leżących na siedzeniu pasażera.
Muszę porozmawiać z Nadią.
– Zawsze byłem Drugi, a dla ciebie chciałbym być Pierwszy – powiedział do niej, gdy jeszcze mu się wydawało że w jego życiu dzieje się coś rzadkiego jak najrzadszy kruszec. Teraz rozumiał, że wydawało mu się tak w życiu dziwnie często. Tak bardzo czuł się niekochany.
Drugi papieros. Oczywiście, że nie smakował tak samo jak pierwszy, ale wciąż był papierosem i wciąż był wspaniały.
Oddzwania pierwszy z nich. Tygodnik. Zamiast przywitania ciężko wypuszcza powietrze, jego wydech brzmi jak ujście powietrza przebitej opony. Tak to jest, gdy ma się prawie sto kilo nadwagi. Tygodnik jest stracony, nie pomogła mu nawet operacja pomniejszania żołądka. Trudno, niektórzy po prostu chcą umrzeć.
– Spotkajmy się.
Oj, ten drugi papieros też jest pyszny. Nawet bardziej.
– Tak, spotkajmy się.
– Nie ma drugiego takiego skurwysyna i chuja, i mendy jak ty. – Wydawanie głosu musi być dla niego takim wysiłkiem, jak dla normalnego człowieka seria martwego ciągu, pomyślał.
– Jakbyś dopiero się o tym dowiedział.
– Wcześniej mieściłeś się w naszej skurwysyńskiej i chujowatej, i mendziarskiej normie.
– Poczekaj. Czy na pewno chcesz teraz przemawiać? Zaraz świt. Nie spałeś. Męczysz się.
– Ze mną wszystko w porządku, ty chujozo.
– Czyli to wciąż jest przyjaźń.
– Nie, to nie jest przyjaźń, a ty jesteś skończony.
– Nikt nigdy nie jest całkiem skończony – powiedział, choć przecież w to nie wierzył.
Wypalił połowę papierosa, drugą pstryknął za okno. Wziął wdech. Uczucie triumfu przesłoniło na kilka sekund wszystko inne.
– Nie przez telefon.
– Dobra, gdzie?
– Wiesz gdzie.
– Nie wpuszczą cię do budynku.
– Przestań się mazać.
– Masz prawny zakaz zbliżania się do mojej pracownicy.
– To ona o tej porze ciągle siedzi w pracy? Bijecie rekord w kulturze zapierdolu?
Rozłączył się, zanim tamten cokolwiek mu odpowiedział. Ta rozmowa nie miała dalszego sensu, Tygodnik wiedział wszystko.
Nadia. Chciał powiedzieć jej „przepraszam”. Czuł, że ma do tego prawo, do tej jednej rzeczy, i czuł się skrzywdzony, bo mu jej odmawiano. Prawa do ekspiacji. Możliwości pokuty.
Karty leżały na stole, wystarczyło się z nimi pogodzić, obok położyć żetony. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wyruszył w noc.
Wyszedł all in, nie wiedząc, co tak naprawdę leży na stole. Rehabilitacja? Przywrócenie do społeczeństwa? Pieniądze? Wolne żarty. Beka, powiedziałby Ksawery. A może już by tak nie powiedział? Może były w tym pieniądze, ale na pewno zbyt mało, by jakkolwiek naprawić to, co się stało.
Być może jakaś jego część wciąż chciała walczyć o ulotne głupoty typu honor, godność, moralność, człowieczeństwo. Wołał do niego panteon gipsowych bohaterów, czuł od nich mdlący zapach zbutwiałej bibuły. Kalka między kartkami w maszynie do pisania. Papierosy, śmierdzące i tanie, potem lepsze. Niezależne Zrzeszenie Studentów. Bezwartościowe banknoty z wieloma zerami, a potem akcje wręczane w okazyjnych pakietach. Progres. Postęp. Rewolucja. Montowanie demokracji. W jednym zgadzał się z Carem: zamontowano ją wadliwie. Silnik był z tyłu, jak w maluchu, przy kraksie przelatywał przez kabinę i rozrywał ciała pasażerów na strzępy.
Gdy prawie dwie dekady temu Redakcja weszła na giełdę, żołnierzom rozdano akcje. Niektórzy kupili całe kamienice. Reporter był młody, za swoje akcje kupił mieszkanie na Mokotowie i dom na Mazurach. Dużo. Fajnie. Czuł się ustawiony. Że nie ma czegoś takiego jak ustawiony, przypomniał sobie teraz, siedząc w pustce na obrzeżach Ostrołęki. Nie miał już mieszkania na Mokotowie ani domu na Mazurach. Miała je matka Ksawerego. Nie tęsknił za tymi nieruchomościami, nie tęsknił za matką Ksawerego, ale za Ksawerym bardzo.
Może o to właśnie chodzi. Może to jest na stole.
Kim jest w oczach swojego syna.
Zadrukowane kartki w kartonowych skoroszytach. Zdjęcia. Kasety z analogowego dyktafonu. Odpisy aktu urodzenia. Zeznania w prokuraturze. Adnotacje długopisem. Pieczątki. Cyfry. Gdyby miał teraz wypadek, gdyby to spłonęło – cała sprawa wyparowałaby jak eter.
Matka Dziewczynki potrzebowała całej wieczności, żeby się zdecydować. Zrobiła to dopiero w ostatniej chwili.
– Przede wszystkim jest pani potwornie źle potraktowaną kobietą – powiedział jej.
– I ty to mówisz – odparła.
– Tak, ja to mówię – potwierdził.
– Specjalista od złego traktowania kobiet.
– To pomówienia – mruknął.
Rozpędził auto. Wchodząc w zakręty, jeszcze przyspieszał. Zaczynał się budzić, chociaż nie wiedział do końca, z czego się budzi. Pierwsze przebłyski świtu kłuły w oczy.
Zadzwonił Telewizor, wkrótce potem Portal. Nie szefowie, tak jak w wypadku Tygodnika – zadzwonił odpowiednio wiceszef informacji i naczelny strony głównej. Byli zainteresowani. Wszyscy chcieli tego samego.
Zadał im pytanie o ciszę wyborczą, jednemu i drugiemu. Starał się mówić ostrożnie, ważyć informacje, grać jak gracz. I tak mieli go za szczura, ale te pozory przydawały mu we własnym mniemaniu jakichś resztek godności. Wiedział, że tak naprawdę wszyscy srają na ciszę wyborczą.
– Maksymalna kara za złamanie ciszy to milion złotych – powiedział Telewizor. – Żadne pieniądze.
Telewizor mierzył wartość ludzi w zegarkach, autach i nieruchomościach. Były dla niego wyznacznikiem efektywności i zdrowego rozsądku.
Grał w otwarte karty. Widział wszystko i wszystko wiedział. Był cynikiem, ale nie aż takim, by się na przykład rozpić, przepuścić wszystko w kasynach i burdelach. Wolał jeździć na rowerze, fanatycznie, robił po sto kilometrów dziennie. Jego szczupłość, wysportowanie były przegięte, fałszywe, wręcz komediowe. Znali się z Redakcji, z samych początków. Telewizor też dostał akcje, trochę więcej niż on, ale nie na tyle więcej, by przestali być kolegami.
– Mnie martwi co innego. Wiesz, jaka jest niepisana umowa – zająknął się Portal.
– Jaka jest niepisana umowa? – zapytał go.
Portal był młodszy, z innego rozdania. Typ kujona: olimpiady, czerwone paski. Jako jedyna znana Reporterowi osoba w branży rzeczywiście skończył dziennikarstwo, a nawet otworzył przewód doktorski. Przechwalał się tym przewodem. Przechwalał się tym, że dostał się na studia z olimpiady polonistycznej i w przeciwieństwie do innych nie musiał się upijać, aby się przechwalać. Przechwalał się tym, że pierwszy w przedszkolu umiał płynnie czytać. Przechwalał się wszystkim. Jednocześnie wciąż wierzył w Rzetelność, Wiarygodność, Odpowiedzialność. Zasady. Wszyscy się z niego śmiali, może oprócz grzecznej żony i dumnych rodziców.
Tygodnik powiedział o nim kiedyś, chyba na urodzinach Wielkiego Jąkały:
– Portal myśli, że każde miejsce, w którym pracuje, to Reuters. Myśli, że to jest wszystko naprawdę. Ma etos, zbyt wiele czasu spędził ze starymi dziadami. A może po prostu rodzice go bili. Tak czy siak, nie rozumie, że nie ma już prawdy, że pracuje wyłącznie dla kapitału, że nawet politycy pracują dla kapitału, bo wszystko jest obsługą kapitału, że działa w sektorze dymania ludzi w głowę, ubijania im mózgów na pianę z białka.
Teraz, w samochodzie, jadąc w stronę świtu, Reporter rozmawiał z Portalem na głośnomówiącym i Portal dalej tego nie rozumiał. Niestrudzenie wykładał wymyślony przez siebie przedmiot, Teorię Zasad i Godności, dla jedynego studenta, który chciał go słuchać, czyli siebie samego.
– Umowa jest taka, że my, wszyscy, nie piszemy o sprawach obyczajowych, o zdradzaniu żon, o siedzeniu w szafie. Zawsze tak było. Nie wiem, czemu mielibyśmy to łamać.
Słuchał go cierpliwie, chociaż były to bajki, nie istniała niepisana konwencja genewska, traktat atomowy rzekomo przyjęły wszystkie redakcje w Polsce. Politycy, posłowie, ministrowie – każdy z nich ruchał kogoś na boku, to był najpowszedniejszy efekt uboczny władzy. Niektórzy robili to wstydliwie i w cieniu konfesjonału, inni dawno zgubili wstyd jako coś archaicznego i zbędnego, książki telefoniczne albo pagery. Pierdolili sekretarki, pierdolili koleżanki posłanki, asystentki, żony kolegów, żony obcych ludzi, pierdolili się nawzajem. Posłanki i ministerki pierdoliły młodszych asystentów albo kolegów ze szkolnej ławki. Jedna posłanka od Faszystów, młoda i ładna, pierdoliła się z księdzem. Słyszał plotki o orgiach na plebanii i w nie wierzył. Napięcie i władza, nic więcej. Nie było sensu o tym pisać. Nikogo to nie obchodziło. W USA prezydent płacił za dymanie babce, która grała w pornosach. A potem płacił jej za milczenie. Powinna się cieszyć, bo ruski albo chiński władca by ją zabił, a tak przynajmniej sobie zarobiła.
– To nie jest zwykła sprawa obyczajowa. To żadna kochanka w sztabie czy męska dziwka.
– A to jest w ogóle zweryfikowane? – Portal piszczał, sterroryzowany jak mały gryzoń.
– Nie wiem, co ci powiedzieć, możesz zabrać to do rzeczoznawcy na ekspertyzę, która potrwa miesiąc. – To była złośliwość, ale Portal jej nie zrozumiał.
– No tak, to za długo – westchnął.
Współczuł mu, tacy ludzie codziennie, co chwila walą głową o niewidoczny kant rzeczywistości. Ich życie to pasmo rozczarowań.
Został jeszcze jeden – Dziennik. Ale Dziennik milczał. Po półgodzinie jazdy i kolejnych pięciu papierosach Reporter doszedł do wniosku, że godność to fikcja, i zadzwonił. Dziennik odebrał po siedmiu sygnałach. Zrobił to specjalnie, jak nic patrzył z kwaśnym uśmiechem na numer wyświetlający się na ekranie.
Dziennik był potwornie pewny siebie. Wiele osób było potwornie pewnych siebie, ale większość odgrywała przedstawienie, wciskała kit. Nie on. Dziennik zagryzł wszystkich w redakcji. Wszystkich oprócz Jąkały, bo pomnika nie da się ugryźć, nawet zmurszałego. Przed Jąkałą świetnie odgrywał zatroskanego o idee półprzytomnego pyszałka, takiego jak reszta „Krajowej”. Gdy Jąkała miał przyjść na kolegium, Dziennik specjalnie się nie golił i wkładał wczorajszą koszulę, bo Jąkale higiena osobista kojarzyła się z bezideowością, korporacyjnym satanizmem.
A teraz Dziennik był wice, a formalnie naczelnym „Krajowej”, bo Jąkała stał się obsranym przez gołębie pomnikiem.
– Jesteś tam? – zapytał Dziennik.
– Jestem, jestem – powiedział i nazwał go po imieniu.
Wiele żyć temu uważał Dziennika za swojego przyjaciela. Przyjaciółmi Dziennika mogli być jedynie ludzie bardzo zdolni i naiwni, którzy lubili pracować całą dobę, nie lubili snu, którzy wierzyli w idee takie jak dobro i zło i których można było potem użyć, zgnieść i wyrzucić do kosza. Tak jak Głowacką od Klubu Puchatka. Podobno Dziennik miał z nią romans, a potem zabrał jej autorstwo najlepszego materiału. A gdy opowiedziała mu o jakiejś potwornej zbrodni, której doszukała się na zadupiu, wysłał ją do psychiatryka, zgasił jak niedopałek. Teraz podobno oszalała do reszty, wegetowała w odziedziczonym po babci mieszkaniu, zjadając tafelkę xanaxu dziennie, i raz w tygodniu wychodziła na uczelnię dać jakiś mętny wykład o warsztacie dziennikarza dla wieczorowych studentów dziennikarstwa.
Dziennik był S-klasą wśród gnid. Nie canceluje się takich jak on, pomyślał, są zbyt sprytni na likwidację. Canceluje się takich jak ja, pomyślał, neurotyczne, pogubione safanduły, które tak bardzo zachorowały od samotności, że desperacja wypaliła w nich wszystkie bezpieczniki – orientację w emocjonalnym terenie, dobre maniery, umiejętność udawania godności.
– Przestań się nad sobą użalać – przypomniał mu łysy facet w stroju Decathlonu.
– Słuchaj, ja nie mam czasu, jeśli nie powiesz czegoś w ciągu pięciu sekund, to się rozłączam. – Dziennik brzmiał, jakby nie wiedział, czego dotyczy rozmowa.
– Wiesz, co mam.
– Wiem, co masz. I wiem, że jedziesz do tłuściocha.
– Czy posiadanie jakiejś wiedzy nie jest, jak to mówią młodzi… overrated?
– Nie jedziesz do tłuściocha. Przyjeżdżasz tutaj.
– Mów dalej.
– Gazu.
– Jadę sto siedemdziesiąt, krajówką, piętnastoletnim autem.
– Jeśli jedzie sto siedemdziesiąt, to pojedzie sto osiemdziesiąt.
– I co z tego będę miał?
– Ty myślisz, że prowadzisz licytację? Bo moim zdaniem to się topisz.
– Ciekawe. Jakoś jeszcze się nie utopiłem.
– Nie? Słuchaj, ty nie będziesz nic z tego miał. Ty zostałeś wyłączony z systemu społecznego, ty nie możesz niczego posiadać. Możesz iść na wydawkę dla bezdomnych, dadzą ci tam stare buty, kilo cukru i powerbanka. I to możesz mieć do momentu, aż zajebie ci to inny bezdomny.
Rok temu Dziennik wręczył mu zwolnienie dyscyplinarne. Zrobił to publicznie, wzruszając przy tym ramionami i wypowiadając trzy trupio zimne słowa: „wymóg opinii publicznej”.
Pamiętał, jak raz przyjechał po Ksawerego do przedszkola. Dzieci same wyprosiły go z sali. Nikt nie chciał się z nim bawić. Ksawery nie rozumiał dlaczego. Dzieci mówiły, że Ksawery śmierdzi, a Ksawery nie śmierdział. Podniósł go wtedy i powąchał, a Ksawery popłakał się jeszcze bardziej.
– Nie wierzysz mi – chlipał. – To, że mi nie wierzysz, jest jeszcze gorsze niż to, że mnie wygonili.
Powtórzył to zdanie, odbierając wypowiedzenie.
Tydzień później Dziennik znienacka przyjechał do niego do domu. Zapukał, otworzył drzwi, rzucił mu pod nogi papierową torbę.
– Odprawa – powiedział.
W odprawie było pięćdziesiąt tysięcy dolarów w gotówce.
– Wierzę ci – dodał, wychodząc z mieszkania. Dopiero wtedy.
– Teraz to spierdalaj – odpowiedział mu.
Część banknotów była spleśniała. Musiał je wymienić w Ukrainie, bo polskie banki nie wymieniały zniszczonej waluty.
Ale teraz było teraz.
– Jesteś tam? – zapytał Dziennik.
– Nie wiem, zobaczymy.
– Co zobaczymy?
– Nie wiem, do kogo ostatecznie pojadę.
Rozłączył się, zanim Dziennik zdążył go zbluzgać.
Mógłbym napisać o nich książkę, pomyślał, Zniewolony umysł 2. Z jego zdezelowanego hyundaia z pękniętym zderzakiem widać wszystko, przez obsrane szyby widać tę bezwzględną prawdę na ich temat, leżą przed nim pootwierani jak żaby w pracowni biologicznej.
Tylko że ta prawda nikogo nie interesuje.
Nikt by tej książki nie czytał.
Oni wszyscy, inteligenckie dziady i ich wychowankowie grzeczni jak psy, narzekają, że Polacy nie czytają książek. Nie, Polacy czytają książki. W pieprzonym metrze każdy ma książkę w ręku. Po prostu nie czytają książek o was, pomyślał.
Podczas tamtego pierwszego spotkania na Żoliborzu Car wziął jabłko z leżącej na stole patery i zaczął jeść, brzydko i łapczywie. To było dziwne i Reporter nagle zrozumiał, że media nigdy nie pokazały Cara, gdy ten cokolwiek je lub pije. Ktoś to wymyślił, na przykład jedna z obsługujących ich brytyjskich agencji – jeśli nie pokazujesz kogoś, jak ten je, pije, ziewa, przydajesz mu nieludzkich atrybutów, kodujesz społeczeństwu przekaz, że ten człowiek jest z innego porządku, jego królestwo jest nie z tego świata.
– Oprócz degeneracji moralnej – mówił Car z gębą pełną jabłka – twoim wielkim problemem jest to, że masz się za najmądrzejszego. Pewnie tak cię wychowano, pewnie w podstawówce byłeś najzdolniejszym uczniem. I to jest sedno problemu, bo degeneracja zaczyna się od braku pokory. Żaden z was nie ma cienia pokory. Nie czujecie jej nawet przed śmiercią.
Nie dyskutował z nim, bo pewnie tak było.
– Ale ta pokora przyjdzie, możecie być pewni – ciągnął Car. – Myślicie, że codziennie popełniacie zbrodnie doskonałe. Ale zbrodnie są doskonałe tylko wtedy, gdy państwo z jakiegoś powodu rezygnuje z karania zbrodniarzy. No cóż, was już państwo nie chroni.
W sumie nie pamiętał, na którym spotkaniu Car powiedział akurat te słowa. Na pierwszym czy na ostatnim. Gdy go zatrudniał czy gdy go zwalniał. Te spotkania nie były jakoś mocno oddalone od siebie w czasie.
Pamiętał tylko, że Car mlaskał, że jabłko wyraźnie mu smakowało. Nie widział zbyt dobrze jego twarzy, w pokoju panował półmrok, jedynym źródłem światła była stojąca w kącie pojedyncza lampa. Czuł jednak, że to jest inna twarz, taka, której nie widać na ekranach. Twarz o innej mimice, innym spojrzeniu. Oni wszyscy byli dużo lepiej przygotowani, wyreżyserowani, ustawieni, dużo bardziej profesjonalni, niż się komukolwiek wydaje.
Najpierw uderzył nogą w hamulec, a dopiero potem zrozumiał, co właściwie go zatrzymało. Ciało poleciało do przodu, w ostatniej chwili złapał je pas, głowa zatrzymała się parę centymetrów od kierownicy.
– Kurwa mać – powiedział głośno.
Kciuk policjanta stukający w szybę.
Odkręcił okno.
– Prawo jazdy i dowód osobisty.
– Kurwa mać – powtórzył.
– Dmuchamy.
– Tak, jasne. Kurwa mać.
– Proszę nie przeklinać.
Było ich dwóch. Czekali na wjeździe w leśną drogę.
Kolejny telefon. Portal, jeszcze raz.
– Potem pan odbierze.
– Tak, jasne.
Czubki drzew dookoła tonęły w różowawej szarości, las zdawał się ciągnąć bez końca do góry.
Podał mu dowód osobisty.
– Nie mam uprawnień.
Wysiadł z auta. Dmuchnął. Zero promili. Wyjął ręce z kieszeni. Myślał, że drżą, ale nie drżały.
– Tu jest siedemdziesiąt. Pan jechał sto czterdzieści. Dwukrotne przekroczenie. A teraz brak uprawnień.
Znowu ktoś dzwonił. Tym razem numer, którego nie znał.
– Dużo do pana dzwonią o tej porze.
– Mają powody. Ja też mam powód, by tak jechać.
– Będzie mandat i sprawa w sądzie grodzkim, i zakaz prowadzenia pojazdów – poinformował pierwszy policjant.
Drugi zaczął go sprawdzać przez radio. Wyroki na razie miał tylko w mediach społecznościowych.
Próbował na chwilę wyłączyć głowę. Wciągnął głęboko powietrze, świeże i cierpkie. Kwadratowy oddech. Nie szło mu w ogóle, warczał sam na siebie. Tętno wariowało.
– Wszystko przyjmuję, ale muszę jechać dalej – powiedział po chwili.
– Do Warszawy?
– Jakie to ma znaczenie?
Wdech. Długi. Cztery sekundy przerwy.
– Poddaj się wobec tego, na co nie masz wpływu – mówił łysy facet w ciuchach z Decathlonu.
– Zawieziemy pana na autobus do Ostrołęki. O siódmej rano jest chyba pierwszy.
– Ja muszę jechać dalej – powtórzył.
– Pojedzie pan, spokojnie. Pociągiem albo autobusem. Albo z nami na posterunek.
Gdy wymienił te dolary w Ukrainie, wynajął kawalerkę w wielkiej płycie. Nie stać go było na poprzednie mieszkanie. Natasza pozwoliła mu zostawić w domu na Mazurach większość rzeczy. Dziesięć lat temu wszystko jej oddał, a teraz wiedział, że to był idiotyzm, durne cierpiętnictwo, kolejna próba zabawy w jakąś fałszywą godność. Ktoś mu kiedyś powiedział: mężczyzna przy rozstaniu powinien wziąć ze sobą skarpetki na zmianę i szczoteczkę do zębów. Tak właśnie zrobił, potulny idiota. Natasza mieszkała na wsi, Ksawery w mieszkaniu Nataszy w Warszawie, Ksawery był już mężczyzną, Ksawery studiował, Ksawery powiedział, że nigdy nie chce jak ojciec, nawet w jednym procencie, że na szczęście nie jest do niego podobny.
Muszę porozmawiać z Nadią.
Nadia, Natasza, w tych imionach jest pewien klucz – śmiał się jeden z jego byłych kolegów. Wszyscy jego koledzy byli byłymi kolegami.
– Masz zakaz zbliżania się – powiedział Tygodnik.
– Ma pan wybór – powiedział policjant.
Kwadratowy oddech.
Gdy wymienił te dolary w Ukrainie, wynajął kawalerkę, kupił tego hyundaia za dziesięć tysięcy, a resztę miał w gotówce, zawsze przy sobie, i teraz był sobie za to bardzo wdzięczny, za ten jedyny przejaw zdrowego rozsądku.
Potem zarobił dużo pieniędzy u Cara. Wydał je od razu. Kupił jeszcze jedną kawalerkę, w deweloperskim bloku na Pradze. Była dla Ksawerego. Ksawery jej nie chciał, więc klucze dał Nataszy. Teraz Natasza miała od niego dwa mieszkania i dom.
Zostawił sobie tylko te dolary. Wymienił banknoty na dobre, ale te dobre wciąż śmierdziały pleśnią. Może zapach wżarł mu się w palce.
Tylko na tyle zasługiwał.
Znowu telefon.
– Tak, mam wybór – powiedział.
Drugi policjant oddał pierwszemu dowód osobisty.
– Mogę coś wziąć z samochodu? – zapytał Reporter, a policjant kiwnął głową.
Otworzył drzwi, otworzył skrytkę, wyjął z niej kompakt Rolling Stones, Exile on Main Street. Jego ulubiona płyta, brudna, ale i pełna nadziei, muzyka uśmiechniętych żebraków nagrana przez zdegenerowanych milionerów. Ostatni utwór nazywał się Shine a Light, „zaświeć światło”, i gdy go słuchał w pędzącym samochodzie, to przez chwilę sam miał wrażenie, że światło jednak istnieje. W książeczkę wciśnięta była część pieniędzy. Około dwóch tysięcy złotych.
Nie bawił się w żadne decorum, przecież byli w Polsce, na granicy zapomnianych gmin, w środku lasu, otaczały ich dźwięki ptaków, byli mężczyznami i Polakami, wszyscy rozumieli wszystko. Przynajmniej miał taką nadzieję.
– Pan się wygłupia – powiedział policjant.
– Mój syn jest bardzo ciężko chory. Próbował popełnić samobójstwo. Jest w szpitalu na Sobieskiego. Nie mogę jechać do Warszawy jebanym autobusem z Ostrołęki o siódmej czy tam ósmej rano.
Powiedział to i od razu zrobiło mu się potwornie wstyd.
Ale musiał jechać dalej.
Musiał jechać teraz.
Policjant popatrzył na jego wyciągniętą dłoń, potem popatrzył mu w oczy. Był bardzo zmęczony.
– Kogo pan ze mnie robi? – zapytał.
– Człowieka. Jesteśmy ludźmi.
– Nie, robi pan ze mnie kogoś, kto weźmie łapówkę od faceta, którego syn próbował się zabić. – Jeszcze raz popatrzył na jego dłoń, na trzymane w niej pieniądze. Następnie znów przeniósł wzrok na jego twarz. W oczach miał pogardę.
Car zjadł jabłko razem z ogryzkiem. Pozostałych ludzi, którzy byli wtedy w tym ciemnym, zatęchłym pokoju, Reporter widział po raz pierwszy. Nie był zdziwiony. Zdawał sobie sprawę, że Prezydent, Prokurator, Długonosy, czyli Premier, są parę stopni niżej w hierarchii. To prawdziwy deep state, nikt nie wszedł tak głęboko jak ja – myślał wtedy przez chwilę, zajarany jak dzieciak.
Ale potem znów zrozumiał, że ludzi to nie obchodzi.
– Luksemburgizacja – powiedział Car. – Tak można nazwać jednym słowem to, co was zepsuło.
– Teraz cytuje pan swoją własną książkę.
Rozpoznał te słowa, bo przed spotkaniem czytał wszystkie książki Cara, nawet jego pracę doktorską, nudną jak liczenie pcheł na psie. Sam nabrał ochoty na jabłko. Leżały na stole w szklanym półmisku, dobry kilogram.
– Niech pan się zdecyduje, co jest prawdą. To, co ma pan w ręku, czy to, co ma pan w oczach – powiedział teraz policjant.
– Wy nie umiecie się nawet zdecydować, co jest dla was prawdą – powiedział wtedy Car.
– Wy też ciągle zmieniacie swoje prawdy.
– My decydujemy, co jest prawdą. Dostosowujemy to do okoliczności. Wy postawieni przed taką odpowiedzialnością baraniejecie. Ci, którzy chcą utrzymać władzę, muszą być elastyczni. Muszą wciąż się zmieniać. Ci, którzy idą za nimi, muszą ufać, że tamci wiedzą, co robią. – Car mówił podniośle, ale spokojnie. Nikogo nie odgrywał. To był jego naturalny język, mówił nim i myślał. W tym sensie zawsze był spójny, nigdy nie kłamał.
– Mówisz, że etos paraliżuje, zatrzymuje w miejscu – zwracał się do Cara bezceremonialnie na ty, a on nigdy nie zwrócił mu uwagi. Zresztą Car od początku zwracał się do niego na ty, a Reporter wiedział, że to nigdy nie jest jednostronne.
– Mówię, że wiara w to, że coś, co było prawdą wczoraj, jest prawdą dzisiaj, świadczy o naiwności.
Patrząc na policjanta, schował pieniądze do kieszeni. To nie był wybór tej prawdziwszej prawdy. Po prostu mogły mu się jeszcze przydać.
– Dlaczego nie myślicie, że jednak mogę być wtyką? – zapytał wtedy Cara.
– Dlaczego mężczyzna jak ty, wciąż młody, mężczyzna z pozycją, mężczyzna, którego nauczono przecież inaczej, musi brać kobiety siłą? – odpowiedział pytaniem Car i sięgnął po kolejne jabłko. Podrzucił je jak piłkę tenisową. To było rok temu, a on pamiętał wszystko, każdą sekundę, klatka po klatce.
W kieszeni oprócz gotówki miał też paczkę papierosów. Wyciągnął w stronę policjanta – zakodowany odruch starego dziennikarza, papierosy jako waluta, jako fajka pokoju.
– Spierdalaj pan już, naprawdę – powiedział policjant. – Ktokolwiek tam panu umiera.
– Pamiętam dwa tysiące szósty rok, pamiętam naszych koalicjantów – wspominał dalej Car – tego obrzydliwca z Oporu Rolniczego, co to był za człowiek. Zęby, ten człowiek w życiu u dentysty nie był. Znał tysiąc słów, z czego połowa to było specjalistyczne słownictwo rolnicze, proszę pana. I taki człowiek podświadomie wiedział, że siła to jedyne wyjście, że on nie zdoła wejść w jakąkolwiek sublimację relacji ani seksualnej, ani przyjacielskiej, ani politycznej.
Wreszcie sięgnął po jabłko. Car patrzył na niego uważnie, a on obracał je w palcach, nawoskowana skórka lekko lepiła się do dłoni.
– Z tego, co wiem, nie ma pan jakichś bogatych doświadczeń z kobietami – powiedział i ugryzł. Jabłko okazało się słodkie i twarde. Bardzo smaczne.
– Na pewno nie mam doświadczeń jako gwałciciel – odpowiedział Car, zupełnie bez gniewu.
– Nie jestem gwałcicielem.
– Tylko winni bawią się definicjami – odparł Car.
Wsiadł do samochodu. Ruszył, spokojnie. Dopiero teraz poczuł, jak szybkie ma tętno, jak szaleje mu puls. Przyśpieszył od razu za zakrętem. W głowie mu dudniło, jakby przez ostatnie kilkanaście minut obijano ją kijami.
Zadzwonił znów ten sam numer. Odebrał.
– Dzie, dzie, dzień do-do-dobry – usłyszał i poczuł, jak serce rośnie mu do rozmiarów ciepłej piłki lekarskiej.
– Co pan sądzi o łamaniu ciszy wyborczej, panie redaktorze?
– Pa-pan wie, wie wszy-wszystko, co ja ja są-sądzę. Pa-pan jest in-inte inteli-gentny. Po po co te te te gie-gierki? – dobiegło z drugiej strony słuchawki.
– Masz jechać, ile to fizycznie możliwe. Zapłacę wszystkie mandaty. Ty biedna kurwo – powiedział Dziennik.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Zwolnił. Jeszcze zapalił.
Odkręcił szybę.
Może to wszystko, co stało się do tej pory, było jednak coś warte, pomyślał.
O tym dniu pomyśli podobnie za jakiś czas, za kilka miesięcy. Ale w zupełnie inny sposób.
Tymczasem była teraźniejszość i siedząc w swoim umierającym samochodzie, Reporter był pewien, że jedyne, na co można liczyć w życiu, to bardzo krótkie wyrzuty satysfakcji.
Całe swoje życie robił wszystko, by traktowano go poważnie. W końcu został Prezydentem. Ale nawet bycie Prezydentem nic nie zmieniało – wciąż miał to okropne podejrzenie, że wszyscy się z niego śmieją, gdy tylko odwraca głowę. Że zawsze ma mokry tyłek, plamę na spodniach. Nigdy nie traktował siebie poważnie. Nigdy siebie nie szanował. Poprawiał dostarczane mu przemówienia tylko po to, aby nie wyjść na Dyzmę. Jego pierwszym impulsem w każdej sytuacji, przy każdej osobie, było zaufać jak dziecko. Walczył z tym, mniej lub bardziej skutecznie.
Często nieoczekiwanie robił głupie miny, komicznie podnosił głos. Robił to, bo czasami dochodził do wniosku, że skoro już mają się z niego śmiać, to niech przynajmniej ma jakąś kontrolę nad tym, kiedy się z niego śmieją.
Miał zresztą nad sobą dużo lepszą kontrolę, niż wszyscy myśleli.
Stracił ją tylko raz, w potwornym ataku histerii. Czuł się wtedy jak porwany do góry przez komiksowego potwora; potwór potrząsał nim tak mocno, że narządy wewnętrzne zdawały odrywać się od powięzi.
Ale wtedy nie był jeszcze prezydentem.
Nawet sobie tego nie wyobrażał.
Helikopter lądował przy Pałacu Prezydenckim. Ktoś powiedział: „panie prezydencie”, jakby chciał go obudzić, a on przecież nie spał.
Odpiął pasy, ochroniarze pomogli mu wyjść i przeprowadzili go szybkim krokiem przez lądowisko. Robert czekał przy drzwiach. Miał koszulę rozpiętą pod szyją, zakasane rękawy, bardzo chciał sprawiać wrażenie zapracowanego. Prezydent znał te triki. Był na tych samych szkoleniach.
Wszedł do środka i powiedział nagle, na głos, dziwiąc tym samego siebie:
– Muszę porozmawiać z żoną.
– To chyba nie jest dobry pomysł, panie prezydencie – odparł Robert.
Chciał powiedzieć, że to polecenie, ale zrezygnował. Może Robert miał rację. Robert miał często rację, mimo że potwornie działał mu na nerwy.
Bartek i dwóch jego ludzi – to znaczy ludzi z Kancelarii Prezydenta – czekali w pokoju. Bartek dostał wolną rękę w doborze ekipy, i często dobierał sobie do pracy właśnie pracowników Kancelarii. Był to dziwny wybór, ale może koledzy, którzy pracowali z nim w reklamie, się go wstydzili. Może nawet ukrywał w swoim środowisku, gdzie pracuje.
Pokój nazywany Kwaterą niczym się nie wyróżniał – bezbarwna korporacyjna sala z długim drewnianym stołem przypominającym wykrzyknik, którego kropką był zawieszony na ścianie sześćdziesięciocalowy telewizor. Jedyne, co odróżniało ją od identycznych pomieszczeń w szklanych biurowcach na całym świecie, było godło Polski nad drzwiami oraz krzyż.
Prezydent usiadł na szczycie stołu. W momencie, gdy to zrobił, do pokoju weszła dziewczyna, której imienia zapomniał – niska, zaokrąglona blondynka w krótkim szarym żakiecie. Sztywnym gestem położyła na stole kopertę. Była bardzo zdenerwowana. Wszyscy byli bardzo zdenerwowani, ale ona najbardziej. Drżały jej ręce. Wspólny stres wisiał w powietrzu, ciężki i trujący niczym tlenek węgla.
– Panie prezydencie, przygotowaliśmy jednak też wersję przemówienia na wypadek gdy…
– Spierdalaj – przerwał jej Bartek.
Dopiero teraz, w zimnym świetle pomieszczenia, Prezydent zauważył, że Bartek jest spocony i blady, jakby właśnie wyszedł z wielogodzinnej imprezy techno.
Dziewczyna popatrzyła na niego zdziwiona i przestraszona.
– Nie życzę sobie takiego słownictwa, zwłaszcza w stosunku do kobiet – powiedział, popatrzył na dziewczynę przepraszająco i wziął od niej kopertę.
Wyjął kartkę i zaczął czytać. Słowa układały się w oddanie władzy, przyznanie się do przegranej i podziękowania dla wyborców. To była formalność, ale musieli przygotować również ten dokument, krótką i zwięzłą abdykację.
Bartek miał tak zaciśniętą szczękę, że zaraz mogły popękać mu zęby.
– To chyba nie jest moment… – zaczął, ale Prezydent mu przerwał, uderzając dłonią w stół. Dziewczyna podskoczyła. Bartek jeszcze bardziej się skurczył.
– Przeproś ją! – rozkazał.
– Przepraszam, Sylwia – powiedział Bartek.
– Ja też panią przepraszam – dodał Prezydent, patrząc dziewczynie w oczy.
Krótka i niemądra myśl, spięcie elektryczne przesterowanego mózgu – mógłby wziąć tę dziewczynę za rękę i znaleźć się z nią z powrotem na tej samej plaży, na której jeszcze dwie godziny temu wpatrywał się w świt, mocząc sobie tyłek.
Myśli są tylko myślami, powiedziała mu kiedyś psycholożka, z którą widział się parę razy. Nie uwierzył jej. Gdy był mały, Matka powiedziała mu, że wszystkie jego myśli obserwuje Bóg.
– Nic się nie stało – odezwała się dziewczyna i wybiegła na zewnątrz.
– Mamy przejebane – stwierdził Bartek, wstał z krzesła i zaczął chodzić dookoła pokoju.
– Proponuję, abyśmy odpuścili sobie… – rozpoczął swoim cichym głosem Robert, ale Bartek znowu mu przerwał, oparł się o stół, lekko opętanym wzrokiem powiódł po wszystkich i powtórzył:
– Mamy. Przejebane.
Bartek najwidoczniej odtwarzał scenę z któregoś z seriali, które nałogowo oglądał, zamiast iść spać.
Prezydent wziął kartkę, którą podała mu Sylwia, podarł na kawałki i rozsypał po stole, po czym obmacał kieszenie marynarki. To było trochę teatralne, ale potrzebne. Podarcie kartki zatrzymało ich w zdziwieniu; zrozumieli ten gest. Pokazał im, że jest jeszcze bardziej pewny wygranej niż oni. Podarł ich wątpliwości, ich stres, ich zmęczenie.
– Przynieś mi okulary – zwrócił się do Roberta.
Robert nie wstał, tylko do kogoś zadzwonił.
– Co możemy zrobić? – zapytał Bartek. Miał twarz dziecka, które zbiło słój z cukierkami.
Asystenci Bartka nie byli tak przerażeni jak on. Wiedzieli, że jego przedstawienia to monodramy, że w tym teatrze można być tylko pracownikiem technicznym.
Prezydent nie znosił wyglądu Bartka – krótkich, pofarbowanych na platynowo włosów, wzorzystych koszul włoskich firm, marokańskich pantofli. Jakby Bartek próbował siłą włożyć do ust ludziom to, kim naprawdę jest. Choć był gejem, co manifestował każdym swoim ruchem, słowem i elementem stroju, wymyślił to zdanie z wiecu wyborczego: „LGBT to nie ludzie, to propaganda”. Instruował wtedy Prezydenta, żeby zrobił dłuższą pauzę po „ludzie”, tak aby media nie miały problemu z wycinaniem pierwszego zdania wypowiedzi.
– Możemy ich trochę przestraszyć – dopiero po chwili zrozumiał, że Bartek odpowiada sam sobie na zadane przed chwilą pytanie.
Do pokoju weszła inna dziewczyna, podobnie ubrana do poprzedniej, i przyniosła mu futerał z okularami. Na czarnym zamszu widniało wytłoczone złote godło Polski. Z tą dziewczyną też mógłby uciec. Świat był pełen dróg ucieczki, ale Prezydent nie mógł skorzystać z żadnej.
– Pytanie tylko jak – ciągnął Bartek – jak szybko prezydent może wymyślić jakąś kompletnie pojebaną, gigantyczną ustawę, wielką jak Godzilla, która zdelegalizuje w jeden dzień „Krajową”, NTV, Cyfrową Polskę i cały ten bajzel i przymusowo sprzeda to Węgrom albo Turkom. Nawet nie ustawę, propozycję ustawy, ideę ustawy…
Założył okulary i zrozumiał, że nie chce widzieć Bartka ani jego ludzi, ani tego pomieszczenia, jeszcze wyraźniej.
– Myślisz bardzo szybko, Bartek. Ale musisz trochę zwalniać, gdy zaczynasz mówić – powiedział po chwili Robert. Głośniej niż do tej pory. Prawie nigdy nie krytykował Bartka, musiał być wyprowadzony z równowagi.
Ale Bartek był wyprowadzony z równowagi jeszcze bardziej.
– A co innego można zrobić w tej sytuacji? Można ich tylko przerazić. Oni niczego od was nie chcą. To nie jest propozycja handlowa. Oni umierają, kończą się, są zdesperowani. Chcą jeszcze cokolwiek znaczyć. Chcą na cokolwiek wpływać. Nie widzicie tego? Opublikują ten artykuł, nawet jeśli mają jutro przestać istnieć.
– Więc po co ich straszyć, Bartek? – zapytał Robert.
– To nie ich masz straszyć, tylko akcjonariuszy, Robert, czy ja ci muszę tłumaczyć, gdzie jest jebane słonko, kiedy śpi?! – wrzasnął Bartek.
Prezydent znowu uderzył dłonią w stół, tym razem lżej, symbolicznie. Wstał, odwrócił się do nich tyłem. Odwracanie się tyłem zawsze działało. Podpatrzył to u Mistrza i Cara.
– Myślę, że nic nie możemy zrobić. Myślę, że nic nie musimy – dodał.
Dwanaście lat temu dowiedział się jako jeden z pierwszych – w końcu był sekretarzem stanu. Miał tam być. Miał lecieć tym samolotem. Ostatecznie został, aby koordynować na miejscu tę wizytę.
Wystarczyło, aby jego myśli powędrowały w stronę tamtych wydarzeń, i jego ciało od razu przeżywało je na nowo. Jakby tuż przed oczyma wybuchła mu gwiazda, wypalając oczy, mózg, cały układ nerwowy.
Miał wolne. Siedział nago na łóżku w swoim krakowskim mieszkaniu. Była ósma rano. Miał kaca, poprzedniego dnia był na chwilę na weselu kolegi żony. Bawił się źle, więc wypił za dużo.
Nie obudził go telefon, obudziły go pragnienie i pełny pęcherz. Telefon zadzwonił chwilę później – to był szef Kancelarii, głupi facet o pseudonimie Śluz. Mistrz i Car obdarzali takich ludzi największym zaufaniem. Kompetencje nie miały znaczenia, każdy miał jakieś kompetencje, w końcu nawet brak kompetencji był pewną kompetencją – natomiast mało kto cierpiał na tę specyficzną odmianę głupoty, która wiązała się z lojalnością.
– Oni wszyscy nie żyją – powiedział wtedy Śluz, po czym dodał, dziwnie i głupio: – Dzień, w którym pękło niebo.
Dopiero jakiś rok później, odtwarzając ten dialog w głowie, zrozumiał, że Śluz nawiązywał do piosenki Dżemu.
Prezydent nie cierpiał piosenek Dżemu, chociaż umiał większość z nich zaśpiewać i zagrać na gitarze. Był w końcu mistrzem w harcerstwie.
– Nie rozumiem, panie prezydencie – dobiegł go głos Bartka.
– Czego nie rozumiesz? – zapytał.
– Czemu mamy nic nie robić – wyjaśnił Bartek.
Prezydent westchnął. Odwrócił się, popatrzył na ich przerażone twarze. W pewien sposób były identyczne z rozsypanymi na stole strzępami papieru.
– Doprowadziliśmy do sytuacji, w której ci, którzy są z nami, kompletnie w to nie uwierzą. A ci, którzy są przeciwko nam… No cóż. – Pokręcił głową. – Pozostaje pytanie, ile jest których. To kwestia liczenia.
– Nie wszyscy są z nami albo przeciwko nam. Przecież wiesz, że nie jest to takie proste – przerwał mu Bartek.
– Panie prezydencie – poprawił go ostro. – Przecież pan wie, że to nie takie proste, panie prezydencie. A ja myślę, że to jest w miarę proste.
Bartek wypuścił powietrze. Przełknął ślinę. Obrzucił spojrzeniem ludzi z Kancelarii, którzy lustrowali czubki swoich włożonych do garnituru trampek.
– Ja tylko wykonuję swoją pracę – powiedział cicho Bartek.
– Jak prawie wszyscy dorośli ludzie – odparł Prezydent.
– I tak wygrywa się wybory ludźmi, którzy nie głosują na własne pieniądze. Nie pozwoliliśmy dalej okradać społeczeństwa. Dlatego właśnie wygramy – sparafrazował Cara.
W rzeczywistości Car był mu obcy, prawie wrogi. Jego wypowiedzi często go irytowały. Prawie zawsze była to jakaś parafraza słów Mistrza, ale parafraza zepsuta, doprawiona złością, wyzbyta tej immanentnej mądrości, którą miał Mistrz. Tutaj jednak Car miał rację. Ludzie nie chcieli być biedni. Ludzie mieli dość przepraszania za to, że żyją, dość buta trzymanego im na twarzy. Ludzie przestali wierzyć w te okropne kłamstwa tych u władzy, w ich poczucie wyższości.
Bartek pokazał mu ekran tabletu. Mejl.
– Pan prezydent wie, co jest w tym mejlu i co tak naprawdę musimy zaadresować. – Amerykanizmy były kolejną rzeczą, której nienawidził w Bartku, ale na razie zostawił je bez komentarza.
Wtedy, dwanaście lat temu, tego strasznego poranka potrzebował długich minut, aby zrozumieć, co się stało. Język, którym mówiono w telewizji, nie był językiem polskim. Rozpoznawał słowa, ale nie rozumiał zdań, bo te zdania wyrażały niemożliwe. Włączył telewizor. Prezenterzy płakali na każdym z kanałów. Obraz był zły, zamglony, na początku myślał, że to jego własny wzrok, kacowa usterka zmysłów.
– Proszę państwa, na rosyjskim lotnisku… – zaczęła.
Wyłączył odbiornik. Najpierw zadzwonił do Mistrza. Przytłumiony kobiecy głos wypowiadał chrzęszczące, rosyjskie wyrazy. Zaczął płakać i krzyczeć jednocześnie. Jego żona obudziła się przerażona, pewna, że właśnie wybuchła wojna światowa. Zadzwonił do Śluza.
– Musisz sprawdzić, czy on żyje. Musisz się tego dowiedzieć! – krzyczał.
Tamten zaczął mu przerywać, mówić do niego zdrobniale po imieniu, jak do dziecka.
– Nie ma cię tutaj – powtarzał jak mantrę – nie widzisz, co się stało. Nie pokazują tego w telewizji, bo tego nie można pokazać.
– Obejdź sam ten jebany samolot. Obejdź go. Obiegnij. Obczołgaj go, kurwa. Czołgaj się dookoła tego samolotu, aż go znajdziesz. Szukaj go w trawie, szukaj w liściach. Może on się skurczył. Zmienił się w małe zwierzę. Zdarzają się przeróżne rzeczy. W Biblii są wszelakie cuda. Nie ufaj Ruskom. On mógł przeżyć. Może być przerażony, sam, schowany gdzieś w lesie. On może bardzo się bać – kwilił do telefonu.
Z perspektywy czasu nie miał pojęcia, skąd w głowie wzięły mu się te obrazy: nagiego człowieka, prezydenta Polski, schowanego między drzewami, śmiertelnie przerażonego, z nagłą utratą pamięci; człowieka, który cudem, jako jedyny, wyczołgał się z płonącego wraku.
– On może się tak bardzo bać, kurwa, tak strasznie się bać – szlochał i nie umiał przestać.
Żona położyła mu na plecach ciepłą, obcą dłoń.
– Przepraszam, ale nie możesz wydawać mi poleceń służbowych – odparł wtedy Śluz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki