Kandydat - Jakub Żulczyk - ebook + książka

Kandydat ebook

Jakub Żulczyk

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jesteś prezydentem, powtarzał sobie przez pierwszy rok, dwa prezydentury. Wybrano cię. Jesteś silny siłą przywódcy. Jesteś dzieckiem przeznaczenia. Nie każdy może zostać prezydentem. Nie jesteś Dyzmą, Dyzma to kłamstwo. To bajki. Władza tak nie wygląda. Zostałeś wybrany z jakiegoś powodu.

Polska, dzień drugiej tury wyborów prezydenckich. Trzecia nad ranem. Prezydent, kandydujący na drugą kadencję, nie może zasnąć. Pozornie wszystko jest w porządku. Prezydent prowadzi w sondażach. Jego pozycja jest niezagrożona. Ale coś jest nie tak, Prezydent czuje to w sercu. Musi porozmawiać ze swoją żoną.

W tym samym czasie skompromitowany Reporter stawia wszystko na jedną kartę. Jego jedyna szansa na odzyskanie pracy i godności to ujawnienie materiałów, które mogą zburzyć dotychczasowy porządek polityczny.

Drogi obu mężczyzn przetną się w przeciągu najbliższych godzin, na styku prawdy, manipulacji i desperackiej potrzeby ocalenia siebie samego.

Kandydat – najbardziej intensywna i dynamiczna powieść Żulczyka od czasów Ślepnąc od świateł. To polityczny thriller, powieść psychologiczna, ale także medytacja o władzy i wpisanej w nią na stałe patologii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 494

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od Autora

Powieść, którą prze­czy­ta­cie, zalud­niają postaci, które mogą się Wam koja­rzyć z praw­dzi­wymi posta­ciami z życia publicz­nego, a nie­które opi­sane w niej wyda­rze­nia mogą się Wam odle­gle koja­rzyć z wyda­rze­niami, o któ­rych sły­sze­li­ście w mediach. Kan­dy­dat jest jed­nak fik­cją, fan­ta­zją. Nic, co zostało w nim opi­sane, nie wyda­rzyło się naprawdę.

Napi­sa­łem tę powieść, ponie­waż inte­re­suje mnie wła­dza. Naj­bar­dziej zaś inte­re­suje mnie pustka fik­cji, którą wła­dza gene­ruje tylko po to, aby usank­cjo­no­wać swoje ist­nie­nie.

3.07. Prezydent

Pierw­sza myśl po prze­bu­dze­niu:

Muszę poroz­ma­wiać z żoną.

Pre­zy­dent wynu­rzył się z krót­kiego letargu, który nie był snem, tylko chwi­lo­wym bra­kiem natręt­nych myśli. Jego umysł przy­po­mi­nał ogromny zakład, jed­no­cze­śnie pro­du­ku­jący i spa­la­jący potężną ilość śmieci. Ni­gdy nie gasł, wciąż pra­co­wał, pro­du­ko­wał i palił wszystko, co przed chwilą wypro­du­ko­wał. Pre­zy­dent podej­rze­wał, że to, co miał za drzemkę, dla zwy­kłych ludzi było sta­nem nor­mal­nej przy­tom­no­ści, względ­nego funk­cjo­no­wa­nia.

Nie odpo­czy­wał we śnie. Nie odpo­czy­wał ni­gdy. W trum­nie odpocz­niesz, mówiła Matka. Wie­rzył jej.

Zabawne – w pew­nym sen­sie nad­cho­dzący dzień miał być dla niego pierw­szym wol­nym dniem od pię­ciu lat. Miał zro­bić tak naprawdę tylko trzy rze­czy. Tyle, co nic.

Gdy śnił, śnił o nawie­dzo­nych domach z prze­gni­łymi, nie­koń­czą­cymi się piw­ni­cami albo o tym, że ktoś ucina mu głowę, a on dalej bie­gnie, podry­gu­jąc przy tym jak zde­ka­pi­to­wany kur­czak.

Muszę poroz­ma­wiać z żoną.

Czuł potworną suchość w ustach. Jakby w cudzym ciele, które spę­dziło wie­czór w obcy mu spo­sób, któ­rego mógł się tylko domy­ślać.

W tym domu są ludzie, któ­rzy nie śpią, pomy­ślał. Pil­nują mnie, są za mnie odpo­wie­dzialni. Jed­nak wycho­dząc na zewnątrz, zacze­pia­jąc ich, roz­ma­wia­jąc z nimi, reali­zo­wałby jeden z banal­nych sche­ma­tów tego, kim jest. Kolejny, tysięczny powód do wstydu.

Ojciec mówił mu – w chwi­lach bez­czyn­no­ści zawsze warto zro­bić coś poży­tecz­nego. Warto iść się umyć, bo czło­wiek ni­gdy nie jest dosta­tecz­nie umyty. Warto się pomo­dlić.

Nie wiesz, co robić, to się roz­bierz i ubra­nia pil­nuj, żar­to­wała jego Matka, i to był chyba jej jedyny żart.

Wciąż nie potra­fił pomy­śleć, że jedno lub dru­gie nie ma racji. Tak go wytre­so­wano. Był tego świa­dom, ale nie umiał z tym nic zro­bić. Nie widział powodu, dla któ­rego miałby.

To słowa Mistrza: dzień walki o reelek­cję jest dla pre­zy­denta pierw­szym wol­nym dniem od pię­ciu lat. Oczy­wi­ście to był tylko żart. Ale nawet naj­bar­dziej nie­istotne żarty Mistrza trak­to­wał jak reli­kwie.

Muszę poroz­ma­wiać z żoną, która na pewno teraz śpi.

Pomy­ślał o tej dziw­nej zależ­no­ści – gdy umiera kobieta, z męż­czy­zną bywa róż­nie. Ale gdy umiera męż­czy­zna, jego żona zawsze żyje dalej. I żyje, i żyje. I żyje.

Nie ma cze­goś takiego jak silny męż­czy­zna, mówiła jego Matka. Albo bab­cia. Nie pamię­tał.

Nie wie­dział, co ma o tym myśleć. Sam ni­gdy nie był silny. Parę razy dostał w życiu straszny wpier­dol, ale ni­gdy się nie zemścił, i nie umiał powie­dzieć, czy wła­śnie to jest defi­ni­cją sła­bo­ści.

Wstał, dotknął zasłony i deli­kat­nie ją odchy­lił, zamiast w pełni odsu­nąć – jakby pod­glą­dał widok za oknem, nie chcąc, aby morze go dostrze­gło. Jego żona była jesz­cze w Kra­ko­wie – tak przy­naj­mniej twier­dził Seba­stian. Seba­stian był jedy­nym czło­wie­kiem, któ­remu ufał. Seba­stian nie okła­małby go nawet w dobrej wie­rze, o co podej­rze­wał wszyst­kich innych ze swo­jego oto­cze­nia.

Tak naprawdę brał to pod uwagę, roz­ma­wia­jąc z każ­dym, zawsze – że jest okła­my­wany. Czy­niło to jego życie nie­rze­czy­wi­stym i pozba­wio­nym gruntu.

Niebo od morza oddzie­lała bar­dzo nie­wy­raźna szara kre­ska, która jego zda­niem zapo­wia­dała już nad­cho­dzący świt. Bar­dzo chciał wie­rzyć, że wyłącz­nie on widzi tę kre­skę. Chciał mieć coś tylko swo­jego, nawet jeśli mia­łyby to być halu­cy­na­cje.

Tele­fon na sto­liku mil­czał, ale mógł zadzwo­nić w każ­dej chwili – śmieszny, archa­iczny apa­rat z lat zero­wych, jakie spo­ty­kało się cza­sami w hote­lach. Z tym, że ten był pod­łą­czony do szy­fro­wa­nej i zabez­pie­czo­nej linii. Więc może nie był taki śmieszny ani archa­iczny.

Wszystko wyda­wało się nie­rze­czy­wi­ste, a jed­no­cze­śnie wszystko miało jakąś wagę, ukryty sens. Odsu­nął zasłonę do końca. Ten gest ozna­czał osta­teczną rezy­gna­cję ze snu.

W trum­nie odpocz­niesz. Dokład­nie tak, Mamo.

Wziął zimny prysz­nic, stał pod stru­mie­niem wody dobre kilka minut, aż zaczął się trząść. Dzięki temu wszedł w stan względ­nej kon­troli nad cia­łem i myślami. Wło­żył białą koszulę, bie­li­znę, spodnie. Chciał wło­żyć skar­petki i buty, ale się wstrzy­mał.

W prze­ci­wień­stwie do mil­czą­cego apa­ratu na sto­liku jego smart­fon wario­wał, puchł od wia­do­mo­ści. Naj­wię­cej przy­sy­łał mu Bar­tek, który praw­do­po­dob­nie osza­lał. Linki, ana­lizy, arty­kuły. Memy, emo­ti­konki, wykresy, son­daże, ana­lizy memów, zasięgi memów, znowu son­daże, jesz­cze tro­chę son­daży. Niby-tajne prze­cieki, które nazy­wali „Baza­rek”. Bar­tek doszedł do wnio­sku, że musi infor­mo­wać go o każ­dej iskrze w swoim roz­go­rącz­ko­wa­nym mózgu. Bar­tek to szef sztabu. Nie ma dostępu do żad­nych rze­czy­wi­ście waż­nych infor­ma­cji. Nie dostaje teczek, nie jest brie­fo­wany. Wymy­śla to, co Mistrz nazy­wał pod­łymi baj­kami dla doro­słych. Nie­stety, bez tych bajek nie można czy­nić praw­dzi­wego dobra, doda­wał zawsze Mistrz.

Jesz­cze raz wziął buty do ręki. Na chwilę zawi­sły w powie­trzu. Jakby chciał je zwa­żyć. Poło­żył je z powro­tem na ziemi i wyszedł boso na kory­tarz.

Zszedł po scho­dach, ostroż­nie, przy­po­mi­nał samemu sobie nasto­latkę wymy­ka­jącą się na randkę z chło­pa­kiem.

Ochro­niarz był tylko jeden, na dole. Spał na krze­śle. Nie miał mu tego za złe. Dopiero po chwili, sły­sząc chra­pa­nie, zro­zu­miał, co tak naprawdę chce zro­bić i że może mu się to udać.

Ochro­niarz, Kamil, był szczu­płym, bar­dzo wyso­kim chło­pa­kiem o krótko ostrzy­żo­nych blond wło­sach. W liceum grał w koszy­kówkę w junio­rach Wisły, wią­zał karierę z klu­bem, ale zali­czył bodajże kon­tu­zję kostki.

Wie­dział to od Seba­stiana, szefa SOP-u. Seba­stian dro­bia­zgowo prze­świe­tlał chło­pa­ków, któ­rych zatrud­niał. Seba­stian wie­dział o nim, pre­zy­den­cie, naj­wię­cej ze wszyst­kich ludzi, któ­rzy go ota­czali. Był jego jedy­nym przy­ja­cie­lem – cho­ciaż żaden zwy­kły czło­wiek nie nazwałby takiej rela­cji przy­jaź­nią.

Cza­sami miał nawet wra­że­nie, że Seba­stian popy­chał go w stronę kre­owa­nia nowych sekre­tów, tajem­nic, aby mógł zoba­czyć, jaki jest lojalny, jak bar­dzo można na nim pole­gać.

– Ty też będziesz miał pierw­szy wolny dzień od pię­ciu lat. Odpocz­nij – powie­dział Seba­stia­nowi przez tele­fon wczo­raj wie­czo­rem.

Ten par­sk­nął śmie­chem. A potem mu przy­po­mniał:

– Cza­sami muszę być mądrzej­szy niż twoje pole­ce­nia.

– Teraz nie musisz – odparł.

Dalej szedł boso. Wykła­dzina kłuła go w pięty, kom­plet­nie nie­na­wy­kłe do cho­dze­nia bez obu­wia. Cho­dząc boso po plaży, będzie pod­ska­ki­wał, pisz­czał i kwi­czał jak rażony prą­dem głu­pek. Bar­tek mógłby to nagrać, zro­bić z tego kolejną rolkę na Tik­Toka. Bar­tek mógłby zro­bić rolkę na Tik­Toka abso­lut­nie ze wszyst­kiego. Otwo­rzył drzwi, bar­dzo cicho, ostroż­nie, i wtedy jak na złość ciche pik­nię­cie w kie­szeni. Bar­tek. Kamil koszy­karz wypro­sto­wał się na krze­śle, zdzi­wiony i prze­stra­szony. Bał się Seba­stiana.

– Po pro­stu chcę wyjść, na kilka minut. – Pre­zy­dent poka­zał pal­cem na szare niebo.

– Wyjdę z panem. – Kamil wstał.

Miał w sobie coś nie­zgrab­nego. Jakby kie­dyś te wiel­kie, dłu­gie koń­czyny od niego odpa­dły, a potem ktoś przy­kleił je z powro­tem, pra­wie dobrze, ale nie do końca.

– Pro­szę, nie. – Zło­żył obie dło­nie jak do modli­twy i przy­jął swój naj­bar­dziej zre­zy­gno­wany wyraz twa­rzy.

– Nie można tak. – Kamil wycią­gał się jak dziecko, usil­nie sta­ra­jące się być kilka cen­ty­me­trów wyż­sze. To czy­niło go jesz­cze bar­dziej gro­te­sko­wym.

– Pięt­na­ście minut – popro­sił jesz­cze raz. – Ina­czej osza­leję.

Chło­pak dalej nie rozu­miał. Dalej się bał.

– Mam tele­fon. – Poma­chał Kami­lowi apa­ra­tem przed nosem i dodał: – Seba­stian o niczym się nie dowie.

Kącik ust Kamila nie­znacz­nie drgnął.

Na ekra­nie wid­niał kolejny mem. „Ten nam się udał”, pisał Bar­tek. Jego zdję­cie z poprzed­niej kam­pa­nii.

Obra­zek był nawet zabawny, ale pamię­tał, co wtedy czuł, na tym festy­nie, w czter­dzie­sto­stop­nio­wym upale, w powie­trzu jak koł­dra pach­nąca mle­kiem, słomą i ben­zyną.

Małe mia­steczko gdzieś w kujaw­sko-pomor­skim, w tle płot, kapliczka, Matka Boska, poza kadrem kam­pa­nijny namiot. Soł­tys albo bur­mistrz, lokalni ofi­cjele, naboż­nie wpa­trzone w niego kobiety. Reago­wali na niego jak na Papieża Polaka. Stali spa­ra­li­żo­wani ze stra­chu, cho­ciaż chcieli go dotknąć. Napię­cie roz­ry­wało powie­trze, kobieta, która miała go witać, popła­kała się z emo­cji, więc przy­szła druga, która popła­kała się ciszej. Koło Gospo­dyń Wiej­skich nago­to­wało tony bigosu i pie­ro­gów, SOP spraw­dzał dzień wcze­śniej jedze­nie, ale za długo stało w słońcu i się potruli. Soł­tys stwier­dził, że naj­lep­szym ekwi­wa­len­tem sto­pe­ranu jest bim­ber, więc następ­nego dnia cały SOP latał nie tylko z bie­gunką, ale i potwor­nym bólem głowy.

Dali mu na ręce nie­mow­laka, rze­czy­wi­ście wyjąt­kowo dużego. Jakaś kobieta, chyba matka chłopca, stała obok i robiła zdję­cia, przy­sta­wia­jąc mu nie­malże apa­rat do twa­rzy. Dzie­ciak rze­czy­wi­ście był ciężki. Zde­cy­do­wał się zażar­to­wać, żar­to­bli­wie wypu­ścił powie­trze. Nowe życie. Dar ziemi. Świa­tło wio­sny. Jakiś star­szy pan zaczął recy­to­wać wiersz o tym, jak krwią try­snęła smo­leń­ska brzoza. Seba­stian kazał mu spier­da­lać. Potem oka­zało się, że star­szy pan to brat soł­tysa. Soł­tys zaczął prze­pra­szać za brata i kazał mu spier­da­lać jesz­cze raz, cho­ciaż ten już w sumie spier­do­lił i nie recy­to­wał dalej wier­sza, roz­pi­sa­nego na pięt­na­stu wymię­to­lo­nych kart­kach. On wciąż trzy­mał dzie­ciaka, nikt nie chciał mu go zabrać, może marzyli, że weź­mie go do War­szawy; poczuł nowy smród i cie­pło pod prawą dło­nią, bo nie­mow­lak, pora­żony jego maje­sta­tem, nawa­lił w pie­lu­chę.

Potem Bar­tek doło­żył pod­pis do tego zdję­cia: „O skur­wy­syn, na tego daj­cie 600 plus”.

Ludzie myślą, że tego typu żarty robią tacy sami ludzie jak oni, a robił je Bar­tek, który zanim został sze­fem sztabu, był sze­fem kre­acji w agen­cji rekla­mo­wej w Kra­ko­wie. Festi­wal beki został wyre­ży­se­ro­wany.

– No dobra, panie sze­fie, ale za pięt­na­ście minut musi szef tu być z powro­tem. MUSI. – Kamil, eks­ko­szy­karz, wyda­wał roz­kazy pre­zy­den­towi Pol­ski.

– Muszę – odrzekł i uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi.

Pia­sek był przy­ja­zny, skóra nie sta­wiała oporu kamie­niom. Czła­pał powoli w stronę wody. Sta­wiał jedną stopę za drugą, jak medy­tu­jący mnich. W końcu usiadł na pia­chu, wycią­gnął nogi przed sie­bie. Pozwa­lał, aby lodo­wata woda przy­pływu omy­wała mu palce.

Zamknął oczy i pró­bo­wał prze­stać myśleć, wie­dząc, że prze­sta­nie myśleć dopiero w trum­nie. Codzien­nie gdy się modlił, pro­sił Boga, aby nie było żad­nego życia poza­gro­bo­wego. Przy­naj­mniej dla niego. Oszczędź mnie, bła­gał. Chcę spać. Nie chcę już ni­gdy niczego doświad­czać. Nie chcę już ni­gdy o niczym myśleć. Daj mi spo­kój, chło­pie.

Oczy­wi­ście, musiał dzi­siaj wygrać. Zawiódłby zbyt wielu ludzi. Czuł, że gdy prze­gra, prze­żyje upo­ko­rze­nie gor­sze od śmierci.

Wło­żył palce w pia­sek, a następ­nie przy­bli­żył je do ust. Pową­chał. Sól, sfer­men­to­wane białko.

Świt zaczy­nał być świ­tem. Czerń się roz­pra­szała, prze­mie­niała w szarą jed­no­litą ścianę. Pierw­sze mleczne ślady słońca wstrzy­ki­wane w litą ścianę chmur.

Muszę poroz­ma­wiać z żoną.

Tylko po co? Dosko­nale wie­dział, co mu powie. To samo, co powie­działa mu pięć, dzie­sięć, pięt­na­ście lat temu. To nie jest to, czego chcia­łam. To nie jest to, co wybra­łam. To nie jest to, to nie będzie to, to ni­gdy nie było to.

Jesteś doro­sła, odpo­wie­dział jej któ­re­goś razu.

Wtedy nie byłam, odparła.

Dobrze, gdyby teraz powie­działa mu cho­ciaż to, pomy­ślał.

Woda wpeł­zła mu pod łydki, pod uda, pod tyłek. Będzie musiał się prze­brać, ale prze­cież musiał i tak.

Son­daże dają mu sześć­dzie­siąt pro­cent. W pierw­szej turze zdo­był czter­dzie­ści dwa. Druga ma być for­mal­no­ścią. Wszy­scy to wie­dzą. Ten Drugi jest skom­pro­mi­to­wany jak azbest. Zadzi­wia go, że wysta­wiono naj­gor­szego moż­li­wego czło­wieka, pogu­bio­nego fajt­łapę i resor­tową mendę, za którą cią­gnął się śmier­dzący worek haków. Rzadko śmiał się z ludzi, ale z niego śmiał się naprawdę, tak samo jak śmiał się z tych wszyst­kich pisa­rzy, reży­se­rów, pro­fe­so­rów z łupie­żem na ramio­nach. Śmiał się czę­ściej i szcze­rzej, niż oni śmiali się z niego. On widział, kim są naprawdę; oni nie wie­dzieli o nim nic.

Te dzien­ni­karki trwale spau­zo­wane w histrio­nicz­nym wystę­pie, jakby uro­dziły się z wytrzesz­czem oczu. Przy­głupi Trolle na Twit­te­rze, żrący każdy idio­tyzm rzu­cony im w otwarte usta. Wielki Jąkała, zde­men­ciały upiór błą­dzący po kory­ta­rzach swo­jej redak­cji, nawie­dzo­nego domu, w któ­rym nie można było napra­wić dru­karki bez zgody pil­nu­ją­cej go kor­po­ra­cji. Ci nie­przy­tomni gamo­nie, uwa­ża­jący się za zbaw­ców demo­kra­cji i pań­stwa. Wszy­scy oni mieli jedną, bar­dzo kon­kretną defi­ni­cję demo­kra­cji – rządy rady mędr­ców, żon­glo­wa­nie cyta­tami nobli­wych tru­pów, wyku­wa­nie ich głów na mone­tach oko­licz­no­ścio­wych, oraz odda­wa­nie wła­dzy w ręce zewnętrz­nej rady opatrz­no­ścio­wej. Nie­miec­kich cha­de­ków. Fran­cu­skich cen­try­stów. Ame­ry­kań­skich Demo­kra­tów. Coraz mniej sprawne to żon­glo­wa­nie, coraz bar­dziej star­cze, piłki wypa­dały z uwię­dłych rąk, toczyły się doni­kąd po zaku­rzo­nej pod­ło­dze. To nie była żadna agora, to był klub dział­kowca, w któ­rym kwe­stie tak nie­ważne jak pie­nią­dze, zarzą­dza­nie czy poli­tyka były sce­do­wane na nażar­tych cwa­nia­ków, synów i córki sata­nicz­nej ośmior­nicy. Ale ci sata­ni­ści rów­nież nie byli demo­niczni. To była banda utu­czo­nych skur­wy­sy­nów. Anal­fa­be­tów z otłusz­czo­nymi wątro­bami, zna­ją­cych po pol­sku łącz­nie jakieś tysiąc słów. Wbrew temu, co wszyst­kim wma­wiano, naj­mniej na świe­cie było ludzi groź­nych.

Mistrz pra­wie ni­gdy nie prze­kli­nał – chyba że w roz­mo­wach z bra­tem – ale gdy wypili razem butelkę dobrego Pinot Noir, to uży­wał dokład­nie tego okre­śle­nia.

Utu­czo­nych skur­wy­sy­nów.

Odpo­wia­dał wtedy żar­to­bli­wie:

– Ale nie wiemy, czy ich matki wyko­ny­wały naj­star­szy zawód świata.

Mistrz ripo­sto­wał:

– Prze­cież wiesz, że nikt poważny nie nazwałby kurwą jakiejś bied­nej pro­sty­tutki.

Mistrza już nie było.

Po Mistrzu została dziura, którą czuł nawet przez sen.

Miał sześć­dzie­siąt pro­cent w son­da­żach.

Zdo­był czter­dzie­ści dwa pro­cent w pierw­szej turze.

Wybo­rów nie sfał­szo­wano, cho­ciaż spini Bartka przy­go­to­wali na wszelki wypa­dek nar­ra­cję o sfał­szo­wa­nych wybo­rach. Spe­cja­li­zo­wała się w tym jedna agen­cja z Lon­dynu.

To bar­dzo pro­ste, tłu­ma­czył mu kie­dyś Car, brat Mistrza, przy­wódca Par­tii i w swoim mnie­ma­niu praw­dziwy władca Pol­ski. Pod­stawy każ­dej nar­ra­cji powinny być bar­dziej niż nikłe. Im wię­cej fak­tów, im wię­cej dowo­dów, tym dana teza wydaje się być coraz bar­dziej spre­pa­ro­wana, sfa­bry­ko­wana. Wystar­czy naprawdę nie­wiele. Okru­chy. Wątłe tropy. Kil­ka­na­ścioro osób w komi­sjach w całej Pol­sce. Ci ludzie nie muszą robić niczego nie­le­gal­nego. Wystar­czy, aby byli gapo­waci, aby popeł­nili kilka błę­dów. Do tego doło­żyć kilku agre­syw­nych, lekko nie­sta­bil­nych gości. Naj­lepsi są męż­czyźni po sześć­dzie­siątce. Wystar­czy jakaś sprzeczka, szar­pa­nina, ktoś kop­nie w urnę, ktoś zacznie coś wykrzy­ki­wać. Im mniej­sza miej­sco­wość, tym lepiej. Koniecz­nie w matecz­ni­kach, w pew­nych okrę­gach.

Nie było jed­nak sensu odpa­lać tego pro­to­kołu.

Jesz­cze raz, miał sześć­dzie­siąt pro­cent. Wygrał Pol­skę. Pol­ska mu uwie­rzyła. Pol­ska powstała z kolan, cho­ciaż Pol­ska wcale nie klę­czała, naje­bana Pol­ska leżała na ziemi, roz­płasz­czona jak roz­gwiazda.

Nie ma nawet sensu pisać tego dru­giego prze­mó­wie­nia, powie­dział Bar­tek.

Możemy już pla­no­wać ci har­mo­no­gram po inau­gu­ra­cji, dodał Robert.

Usły­szał kogoś. Naj­pierw psa, potem czło­wieka. Odwró­cił się. Brze­giem biegł facet, przed nim pies. Spor­towy strój, wygodne buty, szczu­pła syl­wetka. Jego rówie­śnik, oko­lice pięć­dzie­siątki. Nie roz­po­znał, kogo mija.

Czuł, że ma mokry i zimny tyłek, ale był pre­zy­den­tem. Miał mokry tyłek codzien­nie.

Muszę poroz­ma­wiać z córką.

Córka była jesz­cze w Lon­dy­nie, przy­leci na wie­czór wybor­czy, sta­nie przy nim. Miała się tym zająć jego żona. Poczuł nie­okre­ślone ukłu­cie w dole żołądka. Przy­krył to miej­sce dło­nią. Wie­dział, czym jest to ukłu­cie. Nie chciał go teraz nazy­wać, nawet w myślach.

Sygnał. Tym razem stały, rów­no­mierny. Bar­tek. Czy Bar­tek wie, że on sie­dzi na plaży? Czy minęło już pięt­na­ście minut?

– Tak?

– Musisz być za dwie godziny w War­sza­wie.

Bar­tek zapo­mi­nał mówić do niego per „panie pre­zy­den­cie”. Cza­sami mu to prze­szka­dzało, cza­sami nie. Gdy miał lep­szy nastrój, rozu­miał, że upo­mi­na­nie pod­wład­nego jest bez­sku­teczne. Bar­tek był wiru­jącą pralką, któ­rej wysia­dły amor­ty­za­tory. To była jego kon­dy­cja, jego ludzki kształt. Mistrz nie pozwo­liłby sobie na takie trak­to­wa­nie, zwol­niłby kogoś takiego od razu, dał wil­czy bilet w sek­to­rze publicz­nym, a Bar­tek pew­nie wzru­szyłby ramio­nami i wró­cił do reklamy albo finan­sów, albo gdzie­kol­wiek, skąd przy­szedł. Takich ludzi nazy­wało się genial­nymi, z dru­giej strony nazy­wało się genial­nymi ludzi poka­zu­ją­cych por­nosy w gale­riach czy nagry­wa­ją­cych muzykę brzmiącą jak wymio­to­wa­nie krowy.

– Jesteś tam?

– Jak?

– Heli­kop­ter. Powi­nie­neś być w War­sza­wie za pięt­na­ście minut. Powi­nie­neś być w War­sza­wie teraz.

– Mam być w Kra­ko­wie. A dopiero potem w War­sza­wie.

– Zmiana pla­nów.

W tle usły­szał głos. Robert, szef Kan­ce­la­rii. Powiedz mu, o co cho­dzi, mówił do Bartka. Zasta­na­wiał się, dla­czego to Bar­tek ma mu powie­dzieć, o co cho­dzi.

– Daj mi Roberta – powie­dział. Zaczy­nał być zły.

Robert prze­jął słu­chawkę.

– Mamy… pewien pro­blem.

– Czy to doty­czy mojej rodziny? – zapy­tał od razu, odru­chowo.

– Doty­czy to ludzi rze­komo… – zaczął Robert, ale mu prze­rwał:

– Rozu­miem.

Bo nagle wszystko zro­zu­miał.

Nie było sensu się łudzić, że cho­dzi o coś innego.

Strach jak skal­pel tnący go od brzu­cha aż do pod­nie­bie­nia, linia lodo­wa­tego bólu. Znik­nęła tak szybko, jak się poja­wiła. Ogar­nęła go ulga, gwał­towna jak pierw­szy wdech po dłu­gim nur­ko­wa­niu. Na krótki moment jego ciało opa­dło, sfla­czało.

Kamil, który miał grać w kosza w Wiśle, ale poko­nała go kon­tu­zja kostki, powoli czła­pał przez piach w jego kie­runku. Jego ręce bez­wład­nie obi­jały się o bio­dra, przy­po­mi­nały kije zawie­szone na polu­zo­wa­nych sznur­kach.

Dopiero teraz usły­szał napię­cie w gło­sie Bartka. Wstał. Odru­chowo zaczął się otrze­py­wać.

– Co to jest? – zapy­tał.

Kamil bez słowa pokie­ro­wał go z powro­tem w stronę budynku. Jasna sza­rość nieba zaczęła się nasy­cać bla­dym różem, tłu­ste mleko roz­cień­czone krwią. Prze­lotna myśl: wła­śnie zaczy­nało być pięk­nie. Miał pro­ste, być może banalne poję­cie piękna i aku­rat za to sie­bie lubił.

Zanim weszli do środka, Kamil popa­trzył na niego skrę­po­wany.

– Pro­szę, niech pan nie mówi Seba­stia­nowi, że przy­sną­łem w pracy. – Gdy to powie­dział, Pre­zy­dent zro­zu­miał, że Kamil nie jest skrę­po­wany. Jest prze­ra­żony.

– Już mi się to kie­dyś zda­rzyło, przy­sną­łem, Seba­stian się dowie­dział i…

– Nie chcesz stra­cić roboty – prze­rwał mu.

Koszy­karz opu­ścił głowę gestem kogoś, kto wie, że powie­dział za dużo.

– Nie ma sprawy – odrzekł Pre­zy­dent. – Nikomu nic nie powiem.

Wró­cił do pokoju, zdjął koszulę, spodnie, bie­li­znę. Dał Roberta na gło­śno­mó­wiący. Zaczął wkła­dać świeże ubra­nie.

– Nie wiem, czy pan go w ogóle pamięta, panie pre­zy­den­cie.

– Oczy­wi­ście, że pamię­tam. Zwer­bo­wa­li­ście go.

– „Zwer­bo­wa­li­ście” to nace­cho­wane słowo. Zatrud­ni­li­śmy go. Mie­li­śmy akcept.

– Zwer­bo­wa­li­ście go.

– Tra­cimy czas, roz­ma­wia­jąc o zna­cze­niu słów – wtrą­cił się Bar­tek.

Tym razem wło­żył skar­petki i buty.

– Co z nim? – zapy­tał.

– Ma to. To zna­czy, ma to – Bar­tek z powro­tem prze­jął roz­mowę.

– Ale jakie „to” kon­kret­nie?

– Wszystko, co moż­liwe. Nagra­nia. Zezna­nia. Mate­riały. Akta.

– Skąd wiemy, że to ma?

Pauza. Jakby się wahali, co mu wła­ści­wie powie­dzieć.

– Od jed­nej z osób, do któ­rej dzwo­nił.

Poki­wał głową. Na chwilę zamilkł. Bęb­nił pal­cami w blat stołu. Wszy­scy ocze­ki­wali od niego jakie­goś genial­nego pomy­słu, roz­wią­za­nia. On z kolei ocze­ki­wał go od nich. Sytu­acja była napięta i męcząca jak koniec par­tii sza­chów, gdy król w nie­skoń­czo­ność ucieka po opu­sto­sza­łej plan­szy przed kró­lową i poje­dyn­czym pio­nem.

– Mówi­łem: to zły pomysł. Mówi­łem: on nie zdra­dzi swo­ich. Zawsze będzie chciał zro­bić coś, za co otrzyma pochwałę.

– Mnie tego nie mówi­łeś – odpo­wie­dział Bar­tek.

– Mnie pan tego nie mówił, panie pre­zy­den­cie – popra­wił go.

– Mnie pan tego nie mówił, panie pre­zy­den­cie.

– Nie tobie, bo nie jesteś dla mnie part­ne­rem do tego typu roz­mów.

– Rozu­miem. Cho­dziło mi o to, że ja w ogóle nie mia­łem z tym nic wspól­nego, panie pre­zy­den­cie. O tym, że ten czło­wiek ma coś wspól­nego z…

– Z Par­tią.

– Dowie­dzia­łem się tego z plo­tek. O to mi cho­dziło, gdy powie­dzia­łem, że mnie pan tego nie mówił, panie pre­zy­den­cie. – Bar­tek wkła­dał wyraźny wysi­łek, by brzmieć jak zdy­scy­pli­no­wany żoł­nierz.

Gdy wyma­gała tego sytu­acja, pre­zy­dent był sta­now­czy. Umiał roz­sta­wiać ich po kątach. Tylko kamery i dyk­ta­fony nie umiały tego zare­je­stro­wać. Spłasz­czony do samego głosu, do dwu­wy­mia­ro­wego obrazka, zamie­niał się w pajaca.

– Robert, czy on chce pie­nię­dzy?

– Chce to wypu­ścić.

– Jest cisza wybor­cza.

– Znaj­dzie kogoś, kto zapłaci karę. Dość szybko. – Bar­tek znowu się wtrą­cił.

– Co robimy?

Naj­więk­szy lęk przy­cho­dzi w momen­cie, gdy zda­jemy sobie sprawę, że modli­twa została wysłu­chana.

– Facet jest skoń­czony. To scan­ce­lo­wany trup. – Bar­tek brzmiał, jakby pró­bo­wał pocie­szyć sam sie­bie.

Na pre­zy­denta cze­kała dziś armia ludzi. Miliony trzy­mały za niego kciuki. Miliony go nie­na­wi­dziły, uwa­żały za czło­wieka złego i cof­nię­tego w roz­woju jed­no­cze­śnie, cho­ciaż te dwie rze­czy wza­jem­nie się wyklu­czały.

Był pierw­szy. Pierw­szy w son­da­żach. Pierw­szy w pań­stwie. Pierw­szy w kolej­no­ści. Czy komuś się to podo­bało, czy nie.

Jedyne, czego chciał, to poroz­ma­wiać. Z żoną, a potem z córką. Ale była czwarta rano, miał zaraz wsiąść do heli­kop­tera. Rze­czy, któ­rych potrze­bo­wał naj­bar­dziej, staną się osią­galne dopiero wie­czo­rem.

Popa­trzył na swoje dło­nie, na dro­binki pia­sku za paznok­ciami.

– Nikt ni­gdy nie jest do końca skoń­czony – powie­dział Pre­zy­dent, cho­ciaż w ogóle w to nie wie­rzył. A potem się roz­łą­czył. Cho­ciaż może naj­pierw się roz­łą­czył, a dopiero potem wypowie­dział to zda­nie.

Cichy war­kot heli­kop­tera zawisł nad nim z bez­względ­no­ścią doży­wot­niego wyroku.

Prze­tarł buty czy­stym ręcz­ni­kiem hote­lo­wym i wyszedł z pokoju.

3.07. Reporter

Kie­dyś miał kilka toż­sa­mo­ści. Porząd­nych, pożą­da­nych. Był dzien­ni­ka­rzem, był repor­te­rem, był auto­rem ksią­żek, był wykła­dowcą, był mara­toń­czy­kiem. Był ojcem.

Teraz był sam i był nikim.

Był zdrajcą.

W pew­nym sen­sie zdrajcą podwój­nym.

Sie­dział w sta­rym samo­cho­dzie w jakiejś pol­skiej pustce i miał tak naprawdę bar­dzo nie­wiele wyjść. W sumie miał dwa. Oba chu­jowe. Dwie bramki do wyboru, a w każ­dej zonk, jak w tym sta­rym tele­tur­nieju.

Wyj­ście numer jeden – mógł się po pro­stu zabić. To było momen­tami kuszące, ale nie­wiele z tego wyni­kało.

Jeśli ist­niało jakieś życie po śmierci, to z pew­no­ścią nie zasłu­gi­wał na jego lep­szą wer­sję. Wyj­ście numer dwa – miał coś, co było dużo warte. Mógł z tym zro­bić kon­kretną rzecz. Wie­dział, jak użyć tego narzę­dzia, aby prze­dłu­żyć sobie życie. Tro­chę nie wie­dział po co i nie umiał sobie wyobra­zić kształtu tego przy­szłego życia. Ale miał sprawę do zała­twie­nia. Kartę do zagra­nia.

Ten as w ręka­wie był bar­dzo sta­ro­świecki. Wydruki, kse­rówki, akta. Nie ufał pli­kom, nie mógł sobie na to pozwo­lić.

Karta nie była oszu­kana, nie była zna­czona.

To ostatni moment, aby jej użyć.

Mógł teraz wyco­fać z powro­tem na drogę, roz­pę­dzić rzę­cha do mak­sy­mal­nej pręd­ko­ści i roz­trza­skać go o drzewo.

Mógł też zacząć dzwo­nić.

Dzwo­niąc, Repor­ter łado­wał w kło­poty tych, do któ­rych dzwo­nił. Choć kło­poty to nie było naj­lep­sze słowo. Do tej posłanki, do któ­rej weszli około czwar­tej nad ranem, po pro­stu strze­lili. Trudno to nazwać kło­po­tem, kulkę w łeb o czwar­tej nad ranem.

Mam to w piź­dzie, myślał Repor­ter, i tak by odpo­wie­dział, zapy­tany. Jebać ich kło­poty. Wejdą do nich, zało­mocą, strzelą. Naj­wy­żej zostaną boha­te­rami. On już ni­gdy nie zosta­nie boha­te­rem. To on miał, kurwa, kło­poty.

Znał tych, któ­rych chciał skom­pro­mi­to­wać i uszko­dzić. Byli gorsi, niż wszy­scy myśleli. I to ina­czej, niż wszy­scy mogliby sobie wyobra­żać.

Wie­dział też, kim są ludzie, do któ­rych pró­bo­wał się teraz dodzwo­nić.

I jedni, i dru­dzy byli bar­dzo chciwi.

Dla­tego dzi­wił się, że nikt nie odbiera. Naprawdę oni wszy­scy śpią? Dzi­siaj? Teraz? W noc przed wybo­rami?

Po latach, gdy będzie wspo­mi­nał ten dzień, przy­po­mni sobie tę myśl i uśmiech­nie się do niej. Nie potra­fimy wyobra­zić sobie tego, co się wyda­rzy. I cokol­wiek się wyda­rzy, zawsze trzeba pójść spać, cho­ciaż na chwilę.

Kwa­dra­towy oddech – nauczył go tego niski, łysawy tera­peuta ubrany od góry do dołu w Deca­th­lo­nie. Cztery sekundy wde­chu, cztery sekundy cze­ka­nia, cztery sekundy wyde­chu, cztery sekundy cze­ka­nia. Po dzie­się­ciu powtó­rze­niach akty­wo­wał się nerw błędny, ciało scho­dziło z poziomu paniki pię­tro niżej. Spo­koj­nie, spo­koj­nie – powi­nien zało­żyć, że to, co pró­buje zro­bić, ma dosyć nie­wiel­kie szanse powo­dze­nia. Nasta­wić się na klę­skę, ewen­tu­alny suk­ces przy­jąć jako miłe roz­cza­ro­wa­nie.

Pustka, w któ­rej tkwił, była gdzieś na obrze­żach Ostro­łęki. Dziwna wieś, połowa domów to drew­niane niby-świ­der­ma­jery, druga – nie­do­koń­czone, na oko dwu­stu­me­trowe bryły z SUV-ami na pod­jaz­dach. Gdzieś tutaj był podobno ośro­dek odwy­kowy dla posłów, dzien­ni­ka­rzy i ludzi z tele­wi­zji. Mogli tam jeź­dzić konno, grać w nogę i siat­kówkę. Zawią­zało się tam wiele pięk­nych i zaska­ku­ją­cych zna­jo­mo­ści, które w zwy­kłym kon­su­men­cie mediów i poli­tyki spo­wo­do­wa­łyby dyso­nans poznaw­czy. Jego nie dzi­wił żaden pakt, żadne kole­żeń­stwo – dosko­nale znał wszyst­kie zasady gry. Mógłby być sędzią. Rozu­miał, że cynizm to puste słowo, ozna­cza­jące tak naprawdę walkę o prze­trwa­nie.

Tele­fon szybko mu się roz­ła­do­wy­wał. W miarę nowy iPhone, przed­ostat­nia gene­ra­cja; komórka z cza­sów, gdy taki zakup leżał w zasięgu jego moż­li­wo­ści. Bate­rii star­czało na pięć–sześć godzin. Wie­dział, że to jedna z kon­se­kwen­cji zain­sta­lo­wa­nia Feniksa. Z dru­giej strony zacho­dził w głowę, dla­czego aku­rat na niego ktoś miał wydać milion dola­rów.

Choć tak naprawdę było to dla niego oczy­wi­ste. Zro­zu­miał to dosyć późno, bo wszystko łapał tro­chę za późno.

Podobno całe to „ale ja?”, „ale mnie?”, „po co komu jestem potrzebny?” wyni­kało z niskiego poczu­cia wła­snej war­to­ści. To też tłu­ma­czył mu facet w ciu­chach z Deca­th­lonu, który brał dwie­ście zło­tych za spo­tka­nie.

Dwie­ście zło­tych to nie milion dola­rów.

A może wydali na niego milion dola­rów w momen­cie, gdy tylko wszedł do domu na Żoli­bo­rzu. Domu, który był moder­ni­styczną kostką, ale mógłby być zamczy­skiem z gotyc­kiej powie­ści. Pamię­tał to: pró­bo­wał się nie zaśmiać na widok Cara, osten­ta­cyj­nie odwró­co­nego do niego ple­cami, sto­ją­cego przed wycho­dzą­cym na zapusz­czony ogród zakra­to­wa­nym oknem na par­te­rze, z małymi dłońmi wsu­nię­tymi w kie­sze­nie mary­narki. Nie wyszło, par­sk­nął śmie­chem. Car zapy­tał go jak bel­fer na lek­cji, co wła­ści­wie jest takie zabawne.

– Tyle lat pro­si­łem pana o wywiad – wytłu­ma­czył – i zawsze mi pan odma­wiał.

– Ja bym na „dzień dobry” nie odpo­wie­dział takiej szma­cie jak ty, a co dopiero wywiad – odparł Car.

Wczo­raj prze­pi­sał kilka naj­waż­niej­szych nume­rów na kartkę i zro­oto­wał tele­fon do usta­wień fabrycz­nych, zało­żył nowe AppleID. Rychło w czas. Tych kilka osób, do któ­rych zadzwo­nił, mogło mieć nad ranem wizytę ABW, drzwi, psy, meble, ubra­nia, wyry­wa­nie gniaz­dek, cały ten amba­ras.

Zażar­to­wał z tego pod­czas tam­tej roz­mowy z Carem.

– Jeśli mnie pod­słu­chu­je­cie, lepiej by było, jak­by­ście dali mnie ten milion dolców, zamiast kupo­wać licen­cję – powie­dział, pró­bu­jąc uda­wać odprę­żo­nego.

– Jesteś dege­ne­ra­tem. Gdy­bym dał ci ten milion dola­rów, po tygo­dniu był­byś mar­twy – odparł Car.

Ota­czała go głu­cha, ciężka czerń. Całe życie dookoła głę­boko spało. Nawet psy, któ­rych pew­nie było tu co nie­miara i które zaczy­nały jazgo­tać wraz z pierw­szym prze­bły­skiem świtu.

Ale świtu jesz­cze nie było.

– Prze­szłość pod wie­loma wzglę­dami jest bar­dziej nie­od­gad­niona niż przy­szłość. Cza­sami trzeba prze­po­wia­dać prze­szłość – powie­dział wtedy Car.

Koja­rzył, że to cytat, ale nie pamię­tał z czego. Nie pamię­tał żad­nych cyta­tów. To była inte­li­gencka gra w pikuty. Nie lubił i nie umiał w nią grać, nie zno­sił ludzi, któ­rzy zaczy­nali wypo­wie­dzi od: „było takie opo­wia­da­nie Tur­gie­niewa”. Ale Car był w tym wszyst­kim praw­dziwy. Ksa­wery powie­działby, że Car jest OG, ori­gi­nal gang­ster. Robił to w spo­sób, który nie był krin­dżowy ani śmieszny.

Robił to tak, że można było się go prze­stra­szyć.

I Repor­te­rowi zro­biło się wtedy wstyd, że nie zna tego cytatu.

Nie palił od roku. Miał to za swój naj­więk­szy życiowy suk­ces, rzu­ce­nie papie­ro­sów po dwu­dzie­stu pię­ciu latach pale­nia dwóch paczek dzien­nie. Dwie godziny temu na sta­cji kupił wagon cien­kich pall malli.

Wepchnął go do skrytki, a teraz go z niej wycią­gał. Skrytka była prze­peł­niona – wraz z wago­nem na sie­dze­nie wypa­dło coś jesz­cze, stara, pla­sti­kowa legi­ty­ma­cja „Gazety Kra­jo­wej”. Rzu­cił ją z obrzy­dze­niem na ubło­cony dywa­nik, jakby była kulką zuży­tego papieru toa­le­to­wego. Odwi­nął kar­ton z folii, wycią­gnął pierw­szą paczkę, patrzył na nią przez kilka sekund, otwarł, wycią­gnął pierw­szego papie­rosa, wło­żył do ust, zapa­lił.

Kwa­dra­towy oddech, jebać to macze­tami.

Roz­kosz wyłą­czyła wszystko na jakieś dwie sekundy. Tak, było warto.

Wygo­oglo­wał adres naj­bliż­szego motelu w zain­sta­lo­wa­nej wczo­raj zaszy­fro­wa­nej prze­glą­darce. Zadzwo­nił tam. Zaspana recep­cjo­nistka odpo­wie­działa mu chra­pli­wym gło­sem, że ow­szem, mają pokój, ale musi zapła­cić za mini­mum dwie noce, bo teraz jest w sza­rej stre­fie mię­dzy jedną dobą hote­lową a drugą.

– W życiu nie sły­sza­łem dziw­niej­szej rze­czy – zaśmiał się. Powie­dział tak, ale nie była to prawda. Usły­szał w życiu wiele dziw­niej­szych rze­czy. Te naj­dziw­niej­sze były w papie­rach leżą­cych na sie­dze­niu pasa­żera.

Muszę poroz­ma­wiać z Nadią.

– Zawsze byłem Drugi, a dla cie­bie chciał­bym być Pierw­szy – powie­dział do niej, gdy jesz­cze mu się wyda­wało że w jego życiu dzieje się coś rzad­kiego jak naj­rzad­szy kru­szec. Teraz rozu­miał, że wyda­wało mu się tak w życiu dziw­nie czę­sto. Tak bar­dzo czuł się nie­ko­chany.

Drugi papie­ros. Oczy­wi­ście, że nie sma­ko­wał tak samo jak pierw­szy, ale wciąż był papie­rosem i wciąż był wspa­niały.

Oddzwa­nia pierw­szy z nich. Tygo­dnik. Zamiast przy­wi­ta­nia ciężko wypusz­cza powie­trze, jego wydech brzmi jak ujście powie­trza prze­bi­tej opony. Tak to jest, gdy ma się pra­wie sto kilo nad­wagi. Tygo­dnik jest stra­cony, nie pomo­gła mu nawet ope­ra­cja pomniej­sza­nia żołądka. Trudno, nie­któ­rzy po pro­stu chcą umrzeć.

– Spo­tkajmy się.

Oj, ten drugi papie­ros też jest pyszny. Nawet bar­dziej.

– Tak, spo­tkajmy się.

– Nie ma dru­giego takiego skur­wy­syna i chuja, i mendy jak ty. – Wyda­wa­nie głosu musi być dla niego takim wysił­kiem, jak dla nor­mal­nego czło­wieka seria mar­twego ciągu, pomy­ślał.

– Jak­byś dopiero się o tym dowie­dział.

– Wcze­śniej mie­ści­łeś się w naszej skur­wy­syń­skiej i chu­jo­wa­tej, i men­dziar­skiej nor­mie.

– Pocze­kaj. Czy na pewno chcesz teraz prze­ma­wiać? Zaraz świt. Nie spa­łeś. Męczysz się.

– Ze mną wszystko w porządku, ty chu­jozo.

– Czyli to wciąż jest przy­jaźń.

– Nie, to nie jest przy­jaźń, a ty jesteś skoń­czony.

– Nikt ni­gdy nie jest cał­kiem skoń­czony – powie­dział, choć prze­cież w to nie wie­rzył.

Wypa­lił połowę papie­rosa, drugą pstryk­nął za okno. Wziął wdech. Uczu­cie triumfu prze­sło­niło na kilka sekund wszystko inne.

– Nie przez tele­fon.

– Dobra, gdzie?

– Wiesz gdzie.

– Nie wpusz­czą cię do budynku.

– Prze­stań się mazać.

– Masz prawny zakaz zbli­ża­nia się do mojej pra­cow­nicy.

– To ona o tej porze cią­gle sie­dzi w pracy? Bije­cie rekord w kul­tu­rze zapier­dolu?

Roz­łą­czył się, zanim tam­ten cokol­wiek mu odpo­wie­dział. Ta roz­mowa nie miała dal­szego sensu, Tygo­dnik wie­dział wszystko.

Nadia. Chciał powie­dzieć jej „prze­pra­szam”. Czuł, że ma do tego prawo, do tej jed­nej rze­czy, i czuł się skrzyw­dzony, bo mu jej odma­wiano. Prawa do eks­pia­cji. Moż­li­wo­ści pokuty.

Karty leżały na stole, wystar­czyło się z nimi pogo­dzić, obok poło­żyć żetony. Prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce i wyru­szył w noc.

Wyszedł all in, nie wie­dząc, co tak naprawdę leży na stole. Reha­bi­li­ta­cja? Przy­wró­ce­nie do spo­łe­czeń­stwa? Pie­nią­dze? Wolne żarty. Beka, powie­działby Ksa­wery. A może już by tak nie powie­dział? Może były w tym pie­nią­dze, ale na pewno zbyt mało, by jak­kol­wiek napra­wić to, co się stało.

Być może jakaś jego część wciąż chciała wal­czyć o ulotne głu­poty typu honor, god­ność, moral­ność, czło­wie­czeń­stwo. Wołał do niego pan­teon gip­so­wych boha­te­rów, czuł od nich mdlący zapach zbu­twia­łej bibuły. Kalka mię­dzy kart­kami w maszy­nie do pisa­nia. Papie­rosy, śmier­dzące i tanie, potem lep­sze. Nie­za­leżne Zrze­sze­nie Stu­den­tów. Bez­war­to­ściowe bank­noty z wie­loma zerami, a potem akcje wrę­czane w oka­zyj­nych pakie­tach. Pro­gres. Postęp. Rewo­lu­cja. Mon­to­wa­nie demo­kra­cji. W jed­nym zga­dzał się z Carem: zamon­to­wano ją wadli­wie. Sil­nik był z tyłu, jak w malu­chu, przy krak­sie prze­la­ty­wał przez kabinę i roz­ry­wał ciała pasa­że­rów na strzępy.

Gdy pra­wie dwie dekady temu Redak­cja weszła na giełdę, żoł­nie­rzom roz­dano akcje. Nie­któ­rzy kupili całe kamie­nice. Repor­ter był młody, za swoje akcje kupił miesz­ka­nie na Moko­to­wie i dom na Mazu­rach. Dużo. Faj­nie. Czuł się usta­wiony. Że nie ma cze­goś takiego jak usta­wiony, przy­po­mniał sobie teraz, sie­dząc w pustce na obrze­żach Ostro­łęki. Nie miał już miesz­ka­nia na Moko­to­wie ani domu na Mazu­rach. Miała je matka Ksa­we­rego. Nie tęsk­nił za tymi nie­ru­cho­mo­ściami, nie tęsk­nił za matką Ksa­we­rego, ale za Ksa­we­rym bar­dzo.

Może o to wła­śnie cho­dzi. Może to jest na stole.

Kim jest w oczach swo­jego syna.

Zadru­ko­wane kartki w kar­to­no­wych sko­ro­szy­tach. Zdję­cia. Kasety z ana­lo­go­wego dyk­ta­fonu. Odpisy aktu uro­dze­nia. Zezna­nia w pro­ku­ra­tu­rze. Adno­ta­cje dłu­go­pi­sem. Pie­czątki. Cyfry. Gdyby miał teraz wypa­dek, gdyby to spło­nęło – cała sprawa wypa­ro­wa­łaby jak eter.

Matka Dziew­czynki potrze­bo­wała całej wiecz­no­ści, żeby się zde­cy­do­wać. Zro­biła to dopiero w ostat­niej chwili.

– Przede wszyst­kim jest pani potwor­nie źle potrak­to­waną kobietą – powie­dział jej.

– I ty to mówisz – odparła.

– Tak, ja to mówię – potwier­dził.

– Spe­cja­li­sta od złego trak­to­wa­nia kobiet.

– To pomó­wie­nia – mruk­nął.

Roz­pę­dził auto. Wcho­dząc w zakręty, jesz­cze przy­spie­szał. Zaczy­nał się budzić, cho­ciaż nie wie­dział do końca, z czego się budzi. Pierw­sze prze­bły­ski świtu kłuły w oczy.

Zadzwo­nił Tele­wi­zor, wkrótce potem Por­tal. Nie sze­fo­wie, tak jak w wypadku Tygo­dnika – zadzwo­nił odpo­wied­nio wice­szef infor­ma­cji i naczelny strony głów­nej. Byli zain­te­re­so­wani. Wszy­scy chcieli tego samego.

Zadał im pyta­nie o ciszę wybor­czą, jed­nemu i dru­giemu. Sta­rał się mówić ostroż­nie, ważyć infor­ma­cje, grać jak gracz. I tak mieli go za szczura, ale te pozory przy­da­wały mu we wła­snym mnie­ma­niu jakichś resz­tek god­no­ści. Wie­dział, że tak naprawdę wszy­scy srają na ciszę wybor­czą.

– Mak­sy­malna kara za zła­ma­nie ciszy to milion zło­tych – powie­dział Tele­wi­zor. – Żadne pie­nią­dze.

Tele­wi­zor mie­rzył war­tość ludzi w zegar­kach, autach i nie­ru­cho­mo­ściach. Były dla niego wyznacz­ni­kiem efek­tyw­no­ści i zdro­wego roz­sądku.

Grał w otwarte karty. Widział wszystko i wszystko wie­dział. Był cyni­kiem, ale nie aż takim, by się na przy­kład roz­pić, prze­pu­ścić wszystko w kasy­nach i bur­de­lach. Wolał jeź­dzić na rowe­rze, fana­tycz­nie, robił po sto kilo­me­trów dzien­nie. Jego szczu­płość, wyspor­to­wa­nie były prze­gięte, fał­szywe, wręcz kome­diowe. Znali się z Redak­cji, z samych począt­ków. Tele­wi­zor też dostał akcje, tro­chę wię­cej niż on, ale nie na tyle wię­cej, by prze­stali być kole­gami.

– Mnie mar­twi co innego. Wiesz, jaka jest nie­pi­sana umowa – zająk­nął się Por­tal.

– Jaka jest nie­pi­sana umowa? – zapy­tał go.

Por­tal był młod­szy, z innego roz­da­nia. Typ kujona: olim­piady, czer­wone paski. Jako jedyna znana Repor­te­rowi osoba w branży rze­czy­wi­ście skoń­czył dzien­ni­kar­stwo, a nawet otwo­rzył prze­wód dok­tor­ski. Prze­chwa­lał się tym prze­wo­dem. Prze­chwa­lał się tym, że dostał się na stu­dia z olim­piady polo­ni­stycz­nej i w prze­ci­wień­stwie do innych nie musiał się upi­jać, aby się prze­chwa­lać. Prze­chwa­lał się tym, że pierw­szy w przed­szkolu umiał płyn­nie czy­tać. Prze­chwa­lał się wszyst­kim. Jed­no­cze­śnie wciąż wie­rzył w Rze­tel­ność, Wia­ry­god­ność, Odpo­wie­dzial­ność. Zasady. Wszy­scy się z niego śmiali, może oprócz grzecz­nej żony i dum­nych rodzi­ców.

Tygo­dnik powie­dział o nim kie­dyś, chyba na uro­dzi­nach Wiel­kiego Jąkały:

– Por­tal myśli, że każde miej­sce, w któ­rym pra­cuje, to Reu­ters. Myśli, że to jest wszystko naprawdę. Ma etos, zbyt wiele czasu spę­dził ze sta­rymi dzia­dami. A może po pro­stu rodzice go bili. Tak czy siak, nie rozu­mie, że nie ma już prawdy, że pra­cuje wyłącz­nie dla kapi­tału, że nawet poli­tycy pra­cują dla kapi­tału, bo wszystko jest obsługą kapi­tału, że działa w sek­to­rze dyma­nia ludzi w głowę, ubi­ja­nia im mózgów na pianę z białka.

Teraz, w samo­cho­dzie, jadąc w stronę świtu, Repor­ter roz­ma­wiał z Por­ta­lem na gło­śno­mó­wią­cym i Por­tal dalej tego nie rozu­miał. Nie­stru­dze­nie wykła­dał wymy­ślony przez sie­bie przed­miot, Teo­rię Zasad i God­no­ści, dla jedy­nego stu­denta, który chciał go słu­chać, czyli sie­bie samego.

– Umowa jest taka, że my, wszy­scy, nie piszemy o spra­wach oby­cza­jo­wych, o zdra­dza­niu żon, o sie­dze­niu w sza­fie. Zawsze tak było. Nie wiem, czemu mie­li­by­śmy to łamać.

Słu­chał go cier­pli­wie, cho­ciaż były to bajki, nie ist­niała nie­pi­sana kon­wen­cja genew­ska, trak­tat ato­mowy rze­komo przy­jęły wszyst­kie redak­cje w Pol­sce. Poli­tycy, posło­wie, mini­stro­wie – każdy z nich ruchał kogoś na boku, to był naj­pow­sze­dniej­szy efekt uboczny wła­dzy. Nie­któ­rzy robili to wsty­dli­wie i w cie­niu kon­fe­sjo­nału, inni dawno zgu­bili wstyd jako coś archa­icz­nego i zbęd­nego, książki tele­fo­niczne albo pagery. Pier­do­lili sekre­tarki, pier­do­lili kole­żanki posłanki, asy­stentki, żony kole­gów, żony obcych ludzi, pier­do­lili się nawza­jem. Posłanki i mini­sterki pier­do­liły młod­szych asy­sten­tów albo kole­gów ze szkol­nej ławki. Jedna posłanka od Faszy­stów, młoda i ładna, pier­do­liła się z księ­dzem. Sły­szał plotki o orgiach na ple­ba­nii i w nie wie­rzył. Napię­cie i wła­dza, nic wię­cej. Nie było sensu o tym pisać. Nikogo to nie obcho­dziło. W USA pre­zy­dent pła­cił za dyma­nie babce, która grała w por­no­sach. A potem pła­cił jej za mil­cze­nie. Powinna się cie­szyć, bo ruski albo chiń­ski władca by ją zabił, a tak przy­naj­mniej sobie zaro­biła.

– To nie jest zwy­kła sprawa oby­cza­jowa. To żadna kochanka w szta­bie czy męska dziwka.

– A to jest w ogóle zwe­ry­fi­ko­wane? – Por­tal pisz­czał, ster­ro­ry­zo­wany jak mały gry­zoń.

– Nie wiem, co ci powie­dzieć, możesz zabrać to do rze­czo­znawcy na eks­per­tyzę, która potrwa mie­siąc. – To była zło­śli­wość, ale Por­tal jej nie zro­zu­miał.

– No tak, to za długo – wes­tchnął.

Współ­czuł mu, tacy ludzie codzien­nie, co chwila walą głową o nie­wi­doczny kant rze­czy­wi­sto­ści. Ich życie to pasmo roz­cza­ro­wań.

Został jesz­cze jeden – Dzien­nik. Ale Dzien­nik mil­czał. Po pół­go­dzi­nie jazdy i kolej­nych pię­ciu papie­ro­sach Repor­ter doszedł do wnio­sku, że god­ność to fik­cja, i zadzwo­nił. Dzien­nik ode­brał po sied­miu sygna­łach. Zro­bił to spe­cjal­nie, jak nic patrzył z kwa­śnym uśmie­chem na numer wyświe­tla­jący się na ekra­nie.

Dzien­nik był potwor­nie pewny sie­bie. Wiele osób było potwor­nie pew­nych sie­bie, ale więk­szość odgry­wała przed­sta­wie­nie, wci­skała kit. Nie on. Dzien­nik zagryzł wszyst­kich w redak­cji. Wszyst­kich oprócz Jąkały, bo pomnika nie da się ugryźć, nawet zmur­sza­łego. Przed Jąkałą świet­nie odgry­wał zatro­ska­nego o idee pół­przy­tom­nego pyszałka, takiego jak reszta „Kra­jo­wej”. Gdy Jąkała miał przyjść na kole­gium, Dzien­nik spe­cjal­nie się nie golił i wkła­dał wczo­raj­szą koszulę, bo Jąkale higiena oso­bi­sta koja­rzyła się z bez­i­de­owo­ścią, kor­po­ra­cyj­nym sata­ni­zmem.

A teraz Dzien­nik był wice, a for­mal­nie naczel­nym „Kra­jo­wej”, bo Jąkała stał się obsra­nym przez gołę­bie pomni­kiem.

– Jesteś tam? – zapy­tał Dzien­nik.

– Jestem, jestem – powie­dział i nazwał go po imie­niu.

Wiele żyć temu uwa­żał Dzien­nika za swo­jego przy­ja­ciela. Przy­ja­ciółmi Dzien­nika mogli być jedy­nie ludzie bar­dzo zdolni i naiwni, któ­rzy lubili pra­co­wać całą dobę, nie lubili snu, któ­rzy wie­rzyli w idee takie jak dobro i zło i któ­rych można było potem użyć, zgnieść i wyrzu­cić do kosza. Tak jak Gło­wacką od Klubu Puchatka. Podobno Dzien­nik miał z nią romans, a potem zabrał jej autor­stwo naj­lep­szego mate­riału. A gdy opo­wie­działa mu o jakiejś potwor­nej zbrodni, któ­rej doszu­kała się na zadu­piu, wysłał ją do psy­chia­tryka, zga­sił jak nie­do­pa­łek. Teraz podobno osza­lała do reszty, wege­to­wała w odzie­dzi­czo­nym po babci miesz­ka­niu, zja­da­jąc tafelkę xanaxu dzien­nie, i raz w tygo­dniu wycho­dziła na uczel­nię dać jakiś mętny wykład o warsz­ta­cie dzien­ni­ka­rza dla wie­czo­ro­wych stu­den­tów dzien­ni­kar­stwa.

Dzien­nik był S-klasą wśród gnid. Nie can­ce­luje się takich jak on, pomy­ślał, są zbyt sprytni na likwi­da­cję. Can­ce­luje się takich jak ja, pomy­ślał, neu­ro­tyczne, pogu­bione safan­duły, które tak bar­dzo zacho­ro­wały od samot­no­ści, że despe­ra­cja wypa­liła w nich wszyst­kie bez­piecz­niki – orien­ta­cję w emo­cjo­nal­nym tere­nie, dobre maniery, umie­jęt­ność uda­wa­nia god­no­ści.

– Prze­stań się nad sobą uża­lać – przy­po­mniał mu łysy facet w stroju Deca­th­lonu.

– Słu­chaj, ja nie mam czasu, jeśli nie powiesz cze­goś w ciągu pię­ciu sekund, to się roz­łą­czam. – Dzien­nik brzmiał, jakby nie wie­dział, czego doty­czy roz­mowa.

– Wiesz, co mam.

– Wiem, co masz. I wiem, że jedziesz do tłu­ścio­cha.

– Czy posia­da­nie jakiejś wie­dzy nie jest, jak to mówią mło­dzi… over­ra­ted?

– Nie jedziesz do tłu­ścio­cha. Przy­jeż­dżasz tutaj.

– Mów dalej.

– Gazu.

– Jadę sto sie­dem­dzie­siąt, kra­jówką, pięt­na­sto­let­nim autem.

– Jeśli jedzie sto sie­dem­dzie­siąt, to poje­dzie sto osiem­dzie­siąt.

– I co z tego będę miał?

– Ty myślisz, że pro­wa­dzisz licy­ta­cję? Bo moim zda­niem to się topisz.

– Cie­kawe. Jakoś jesz­cze się nie uto­pi­łem.

– Nie? Słu­chaj, ty nie będziesz nic z tego miał. Ty zosta­łeś wyłą­czony z sys­temu spo­łecz­nego, ty nie możesz niczego posia­dać. Możesz iść na wydawkę dla bez­dom­nych, dadzą ci tam stare buty, kilo cukru i power­banka. I to możesz mieć do momentu, aż zaje­bie ci to inny bez­domny.

Rok temu Dzien­nik wrę­czył mu zwol­nie­nie dys­cy­pli­narne. Zro­bił to publicz­nie, wzru­sza­jąc przy tym ramio­nami i wypo­wia­da­jąc trzy tru­pio zimne słowa: „wymóg opi­nii publicz­nej”.

Pamię­tał, jak raz przy­je­chał po Ksa­we­rego do przed­szkola. Dzieci same wypro­siły go z sali. Nikt nie chciał się z nim bawić. Ksa­wery nie rozu­miał dla­czego. Dzieci mówiły, że Ksa­wery śmier­dzi, a Ksa­wery nie śmier­dział. Pod­niósł go wtedy i pową­chał, a Ksa­wery popła­kał się jesz­cze bar­dziej.

– Nie wie­rzysz mi – chli­pał. – To, że mi nie wie­rzysz, jest jesz­cze gor­sze niż to, że mnie wygo­nili.

Powtó­rzył to zda­nie, odbie­ra­jąc wypo­wie­dze­nie.

Tydzień póź­niej Dzien­nik znie­nacka przy­je­chał do niego do domu. Zapu­kał, otwo­rzył drzwi, rzu­cił mu pod nogi papie­rową torbę.

– Odprawa – powie­dział.

W odpra­wie było pięć­dzie­siąt tysięcy dola­rów w gotówce.

– Wie­rzę ci – dodał, wycho­dząc z miesz­ka­nia. Dopiero wtedy.

– Teraz to spier­da­laj – odpo­wie­dział mu.

Część bank­no­tów była sple­śniała. Musiał je wymie­nić w Ukra­inie, bo pol­skie banki nie wymie­niały znisz­czo­nej waluty.

Ale teraz było teraz.

– Jesteś tam? – zapy­tał Dzien­nik.

– Nie wiem, zoba­czymy.

– Co zoba­czymy?

– Nie wiem, do kogo osta­tecz­nie pojadę.

Roz­łą­czył się, zanim Dzien­nik zdą­żył go zblu­zgać.

Mógł­bym napi­sać o nich książkę, pomy­ślał, Znie­wo­lony umysł 2. Z jego zde­ze­lo­wa­nego hyun­daia z pęk­nię­tym zde­rza­kiem widać wszystko, przez obsrane szyby widać tę bez­względną prawdę na ich temat, leżą przed nim pootwie­rani jak żaby w pra­cowni bio­lo­gicz­nej.

Tylko że ta prawda nikogo nie inte­re­suje.

Nikt by tej książki nie czy­tał.

Oni wszy­scy, inte­li­genc­kie dziady i ich wycho­wan­ko­wie grzeczni jak psy, narze­kają, że Polacy nie czy­tają ksią­żek. Nie, Polacy czy­tają książki. W pie­przo­nym metrze każdy ma książkę w ręku. Po pro­stu nie czy­tają ksią­żek o was, pomy­ślał.

Pod­czas tam­tego pierw­szego spo­tka­nia na Żoli­bo­rzu Car wziął jabłko z leżą­cej na stole patery i zaczął jeść, brzydko i łap­czy­wie. To było dziwne i Repor­ter nagle zro­zu­miał, że media ni­gdy nie poka­zały Cara, gdy ten cokol­wiek je lub pije. Ktoś to wymy­ślił, na przy­kład jedna z obsłu­gu­ją­cych ich bry­tyj­skich agen­cji – jeśli nie poka­zu­jesz kogoś, jak ten je, pije, ziewa, przy­da­jesz mu nie­ludz­kich atry­bu­tów, kodu­jesz spo­łe­czeń­stwu prze­kaz, że ten czło­wiek jest z innego porządku, jego kró­le­stwo jest nie z tego świata.

– Oprócz dege­ne­ra­cji moral­nej – mówił Car z gębą pełną jabłka – twoim wiel­kim pro­ble­mem jest to, że masz się za naj­mą­drzej­szego. Pew­nie tak cię wycho­wano, pew­nie w pod­sta­wówce byłeś naj­zdol­niej­szym uczniem. I to jest sedno pro­blemu, bo dege­ne­ra­cja zaczyna się od braku pokory. Żaden z was nie ma cie­nia pokory. Nie czu­je­cie jej nawet przed śmier­cią.

Nie dys­ku­to­wał z nim, bo pew­nie tak było.

– Ale ta pokora przyj­dzie, może­cie być pewni – cią­gnął Car. – Myśli­cie, że codzien­nie popeł­nia­cie zbrod­nie dosko­nałe. Ale zbrod­nie są dosko­nałe tylko wtedy, gdy pań­stwo z jakie­goś powodu rezy­gnuje z kara­nia zbrod­nia­rzy. No cóż, was już pań­stwo nie chroni.

W sumie nie pamię­tał, na któ­rym spo­tka­niu Car powie­dział aku­rat te słowa. Na pierw­szym czy na ostat­nim. Gdy go zatrud­niał czy gdy go zwal­niał. Te spo­tka­nia nie były jakoś mocno odda­lone od sie­bie w cza­sie.

Pamię­tał tylko, że Car mla­skał, że jabłko wyraź­nie mu sma­ko­wało. Nie widział zbyt dobrze jego twa­rzy, w pokoju pano­wał pół­mrok, jedy­nym źró­dłem świa­tła była sto­jąca w kącie poje­dyn­cza lampa. Czuł jed­nak, że to jest inna twarz, taka, któ­rej nie widać na ekra­nach. Twarz o innej mimice, innym spoj­rze­niu. Oni wszy­scy byli dużo lepiej przy­go­to­wani, wyre­ży­se­ro­wani, usta­wieni, dużo bar­dziej pro­fe­sjo­nalni, niż się komu­kol­wiek wydaje.

Naj­pierw ude­rzył nogą w hamu­lec, a dopiero potem zro­zu­miał, co wła­ści­wie go zatrzy­mało. Ciało pole­ciało do przodu, w ostat­niej chwili zła­pał je pas, głowa zatrzy­mała się parę cen­ty­me­trów od kie­row­nicy.

– Kurwa mać – powie­dział gło­śno.

Kciuk poli­cjanta stu­ka­jący w szybę.

Odkrę­cił okno.

– Prawo jazdy i dowód oso­bi­sty.

– Kurwa mać – powtó­rzył.

– Dmu­chamy.

– Tak, jasne. Kurwa mać.

– Pro­szę nie prze­kli­nać.

Było ich dwóch. Cze­kali na wjeź­dzie w leśną drogę.

Kolejny tele­fon. Por­tal, jesz­cze raz.

– Potem pan odbie­rze.

– Tak, jasne.

Czubki drzew dookoła tonęły w różo­wa­wej sza­ro­ści, las zda­wał się cią­gnąć bez końca do góry.

Podał mu dowód oso­bi­sty.

– Nie mam upraw­nień.

Wysiadł z auta. Dmuch­nął. Zero pro­mili. Wyjął ręce z kie­szeni. Myślał, że drżą, ale nie drżały.

– Tu jest sie­dem­dzie­siąt. Pan jechał sto czter­dzie­ści. Dwu­krotne prze­kro­cze­nie. A teraz brak upraw­nień.

Znowu ktoś dzwo­nił. Tym razem numer, któ­rego nie znał.

– Dużo do pana dzwo­nią o tej porze.

– Mają powody. Ja też mam powód, by tak jechać.

– Będzie man­dat i sprawa w sądzie grodz­kim, i zakaz pro­wa­dze­nia pojaz­dów – poin­for­mo­wał pierw­szy poli­cjant.

Drugi zaczął go spraw­dzać przez radio. Wyroki na razie miał tylko w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

Pró­bo­wał na chwilę wyłą­czyć głowę. Wcią­gnął głę­boko powie­trze, świeże i cierp­kie. Kwa­dra­towy oddech. Nie szło mu w ogóle, war­czał sam na sie­bie. Tętno wario­wało.

– Wszystko przyj­muję, ale muszę jechać dalej – powie­dział po chwili.

– Do War­szawy?

– Jakie to ma zna­cze­nie?

Wdech. Długi. Cztery sekundy prze­rwy.

– Pod­daj się wobec tego, na co nie masz wpływu – mówił łysy facet w ciu­chach z Deca­th­lonu.

– Zawie­ziemy pana na auto­bus do Ostro­łęki. O siód­mej rano jest chyba pierw­szy.

– Ja muszę jechać dalej – powtó­rzył.

– Poje­dzie pan, spo­koj­nie. Pocią­giem albo auto­bu­sem. Albo z nami na poste­ru­nek.

Gdy wymie­nił te dolary w Ukra­inie, wyna­jął kawa­lerkę w wiel­kiej pły­cie. Nie stać go było na poprzed­nie miesz­ka­nie. Nata­sza pozwo­liła mu zosta­wić w domu na Mazu­rach więk­szość rze­czy. Dzie­sięć lat temu wszystko jej oddał, a teraz wie­dział, że to był idio­tyzm, durne cier­pięt­nic­two, kolejna próba zabawy w jakąś fał­szywą god­ność. Ktoś mu kie­dyś powie­dział: męż­czy­zna przy roz­sta­niu powi­nien wziąć ze sobą skar­petki na zmianę i szczo­teczkę do zębów. Tak wła­śnie zro­bił, potulny idiota. Nata­sza miesz­kała na wsi, Ksa­wery w miesz­ka­niu Nata­szy w War­sza­wie, Ksa­wery był już męż­czy­zną, Ksa­wery stu­dio­wał, Ksa­wery powie­dział, że ni­gdy nie chce jak ojciec, nawet w jed­nym pro­cen­cie, że na szczę­ście nie jest do niego podobny.

Muszę poroz­ma­wiać z Nadią.

Nadia, Nata­sza, w tych imio­nach jest pewien klucz – śmiał się jeden z jego byłych kole­gów. Wszy­scy jego kole­dzy byli byłymi kole­gami.

– Masz zakaz zbli­ża­nia się – powie­dział Tygo­dnik.

– Ma pan wybór – powie­dział poli­cjant.

Kwa­dra­towy oddech.

Gdy wymie­nił te dolary w Ukra­inie, wyna­jął kawa­lerkę, kupił tego hyun­daia za dzie­sięć tysięcy, a resztę miał w gotówce, zawsze przy sobie, i teraz był sobie za to bar­dzo wdzięczny, za ten jedyny prze­jaw zdro­wego roz­sądku.

Potem zaro­bił dużo pie­nię­dzy u Cara. Wydał je od razu. Kupił jesz­cze jedną kawa­lerkę, w dewe­lo­per­skim bloku na Pra­dze. Była dla Ksa­we­rego. Ksa­wery jej nie chciał, więc klu­cze dał Nata­szy. Teraz Nata­sza miała od niego dwa miesz­ka­nia i dom.

Zosta­wił sobie tylko te dolary. Wymie­nił bank­noty na dobre, ale te dobre wciąż śmier­działy ple­śnią. Może zapach wżarł mu się w palce.

Tylko na tyle zasłu­gi­wał.

Znowu tele­fon.

– Tak, mam wybór – powie­dział.

Drugi poli­cjant oddał pierw­szemu dowód oso­bi­sty.

– Mogę coś wziąć z samo­chodu? – zapy­tał Repor­ter, a poli­cjant kiw­nął głową.

Otwo­rzył drzwi, otwo­rzył skrytkę, wyjął z niej kom­pakt Rol­ling Sto­nes, Exile on Main Street. Jego ulu­biona płyta, brudna, ale i pełna nadziei, muzyka uśmiech­nię­tych żebra­ków nagrana przez zde­ge­ne­ro­wa­nych milio­ne­rów. Ostatni utwór nazy­wał się Shine a Light, „zaświeć świa­tło”, i gdy go słu­chał w pędzą­cym samo­cho­dzie, to przez chwilę sam miał wra­że­nie, że świa­tło jed­nak ist­nieje. W ksią­żeczkę wci­śnięta była część pie­nię­dzy. Około dwóch tysięcy zło­tych.

Nie bawił się w żadne deco­rum, prze­cież byli w Pol­sce, na gra­nicy zapo­mnia­nych gmin, w środku lasu, ota­czały ich dźwięki pta­ków, byli męż­czy­znami i Pola­kami, wszy­scy rozu­mieli wszystko. Przy­naj­mniej miał taką nadzieję.

– Pan się wygłu­pia – powie­dział poli­cjant.

– Mój syn jest bar­dzo ciężko chory. Pró­bo­wał popeł­nić samo­bój­stwo. Jest w szpi­talu na Sobie­skiego. Nie mogę jechać do War­szawy jeba­nym auto­bu­sem z Ostro­łęki o siód­mej czy tam ósmej rano.

Powie­dział to i od razu zro­biło mu się potwor­nie wstyd.

Ale musiał jechać dalej.

Musiał jechać teraz.

Poli­cjant popa­trzył na jego wycią­gniętą dłoń, potem popa­trzył mu w oczy. Był bar­dzo zmę­czony.

– Kogo pan ze mnie robi? – zapy­tał.

– Czło­wieka. Jeste­śmy ludźmi.

– Nie, robi pan ze mnie kogoś, kto weź­mie łapówkę od faceta, któ­rego syn pró­bo­wał się zabić. – Jesz­cze raz popa­trzył na jego dłoń, na trzy­mane w niej pie­nią­dze. Następ­nie znów prze­niósł wzrok na jego twarz. W oczach miał pogardę.

Car zjadł jabłko razem z ogryz­kiem. Pozo­sta­łych ludzi, któ­rzy byli wtedy w tym ciem­nym, zatę­chłym pokoju, Repor­ter widział po raz pierw­szy. Nie był zdzi­wiony. Zda­wał sobie sprawę, że Pre­zy­dent, Pro­ku­ra­tor, Dłu­go­nosy, czyli Pre­mier, są parę stopni niżej w hie­rar­chii. To praw­dziwy deep state, nikt nie wszedł tak głę­boko jak ja – myślał wtedy przez chwilę, zaja­rany jak dzie­ciak.

Ale potem znów zro­zu­miał, że ludzi to nie obcho­dzi.

– Luk­sem­bur­gi­za­cja – powie­dział Car. – Tak można nazwać jed­nym sło­wem to, co was zepsuło.

– Teraz cytuje pan swoją wła­sną książkę.

Roz­po­znał te słowa, bo przed spo­tka­niem czy­tał wszyst­kie książki Cara, nawet jego pracę dok­tor­ską, nudną jak licze­nie pcheł na psie. Sam nabrał ochoty na jabłko. Leżały na stole w szkla­nym pół­mi­sku, dobry kilo­gram.

– Niech pan się zde­cy­duje, co jest prawdą. To, co ma pan w ręku, czy to, co ma pan w oczach – powie­dział teraz poli­cjant.

– Wy nie umie­cie się nawet zde­cy­do­wać, co jest dla was prawdą – powie­dział wtedy Car.

– Wy też cią­gle zmie­nia­cie swoje prawdy.

– My decy­du­jemy, co jest prawdą. Dosto­so­wu­jemy to do oko­licz­no­ści. Wy posta­wieni przed taką odpo­wie­dzial­no­ścią bara­nie­je­cie. Ci, któ­rzy chcą utrzy­mać wła­dzę, muszą być ela­styczni. Muszą wciąż się zmie­niać. Ci, któ­rzy idą za nimi, muszą ufać, że tamci wie­dzą, co robią. – Car mówił pod­nio­śle, ale spo­koj­nie. Nikogo nie odgry­wał. To był jego natu­ralny język, mówił nim i myślał. W tym sen­sie zawsze był spójny, ni­gdy nie kła­mał.

– Mówisz, że etos para­li­żuje, zatrzy­muje w miej­scu – zwra­cał się do Cara bez­ce­re­mo­nial­nie na ty, a on ni­gdy nie zwró­cił mu uwagi. Zresztą Car od początku zwra­cał się do niego na ty, a Repor­ter wie­dział, że to ni­gdy nie jest jed­no­stronne.

– Mówię, że wiara w to, że coś, co było prawdą wczo­raj, jest prawdą dzi­siaj, świad­czy o naiw­no­ści.

Patrząc na poli­cjanta, scho­wał pie­nią­dze do kie­szeni. To nie był wybór tej praw­dziw­szej prawdy. Po pro­stu mogły mu się jesz­cze przy­dać.

– Dla­czego nie myśli­cie, że jed­nak mogę być wtyką? – zapy­tał wtedy Cara.

– Dla­czego męż­czy­zna jak ty, wciąż młody, męż­czy­zna z pozy­cją, męż­czy­zna, któ­rego nauczono prze­cież ina­czej, musi brać kobiety siłą? – odpo­wie­dział pyta­niem Car i się­gnął po kolejne jabłko. Pod­rzu­cił je jak piłkę teni­sową. To było rok temu, a on pamię­tał wszystko, każdą sekundę, klatka po klatce.

W kie­szeni oprócz gotówki miał też paczkę papie­ro­sów. Wycią­gnął w stronę poli­cjanta – zako­do­wany odruch sta­rego dzien­ni­ka­rza, papie­rosy jako waluta, jako fajka pokoju.

– Spier­da­laj pan już, naprawdę – powie­dział poli­cjant. – Kto­kol­wiek tam panu umiera.

– Pamię­tam dwa tysiące szó­sty rok, pamię­tam naszych koali­cjan­tów – wspo­mi­nał dalej Car – tego obrzy­dliwca z Oporu Rol­ni­czego, co to był za czło­wiek. Zęby, ten czło­wiek w życiu u den­ty­sty nie był. Znał tysiąc słów, z czego połowa to było spe­cja­li­styczne słow­nic­two rol­ni­cze, pro­szę pana. I taki czło­wiek pod­świa­do­mie wie­dział, że siła to jedyne wyj­ście, że on nie zdoła wejść w jaką­kol­wiek sub­li­ma­cję rela­cji ani sek­su­al­nej, ani przy­ja­ciel­skiej, ani poli­tycz­nej.

Wresz­cie się­gnął po jabłko. Car patrzył na niego uważ­nie, a on obra­cał je w pal­cach, nawo­sko­wana skórka lekko lepiła się do dłoni.

– Z tego, co wiem, nie ma pan jakichś boga­tych doświad­czeń z kobie­tami – powie­dział i ugryzł. Jabłko oka­zało się słod­kie i twarde. Bar­dzo smaczne.

– Na pewno nie mam doświad­czeń jako gwał­ci­ciel – odpo­wie­dział Car, zupeł­nie bez gniewu.

– Nie jestem gwał­ci­cie­lem.

– Tylko winni bawią się defi­ni­cjami – odparł Car.

Wsiadł do samo­chodu. Ruszył, spo­koj­nie. Dopiero teraz poczuł, jak szyb­kie ma tętno, jak sza­leje mu puls. Przy­śpie­szył od razu za zakrę­tem. W gło­wie mu dud­niło, jakby przez ostat­nie kil­ka­na­ście minut obi­jano ją kijami.

Zadzwo­nił znów ten sam numer. Ode­brał.

– Dzie, dzie, dzień do-do-dobry – usły­szał i poczuł, jak serce rośnie mu do roz­mia­rów cie­płej piłki lekar­skiej.

– Co pan sądzi o łama­niu ciszy wybor­czej, panie redak­to­rze?

– Pa-pan wie, wie wszy-wszystko, co ja ja są-sądzę. Pa-pan jest in-inte inteli-gentny. Po po co te te te gie-gierki? – dobie­gło z dru­giej strony słu­chawki.

– Masz jechać, ile to fizycz­nie moż­liwe. Zapłacę wszyst­kie man­daty. Ty biedna kurwo – powie­dział Dzien­nik.

Uśmiech nie scho­dził mu z twa­rzy.

Zwol­nił. Jesz­cze zapa­lił.

Odkrę­cił szybę.

Może to wszystko, co stało się do tej pory, było jed­nak coś warte, pomy­ślał.

O tym dniu pomy­śli podob­nie za jakiś czas, za kilka mie­sięcy. Ale w zupeł­nie inny spo­sób.

Tym­cza­sem była teraź­niej­szość i sie­dząc w swoim umie­ra­ją­cym samo­cho­dzie, Repor­ter był pewien, że jedyne, na co można liczyć w życiu, to bar­dzo krót­kie wyrzuty satys­fak­cji.

5.10. Prezydent

Całe swoje życie robił wszystko, by trak­to­wano go poważ­nie. W końcu został Pre­zy­den­tem. Ale nawet bycie Pre­zy­den­tem nic nie zmie­niało – wciąż miał to okropne podej­rze­nie, że wszy­scy się z niego śmieją, gdy tylko odwraca głowę. Że zawsze ma mokry tyłek, plamę na spodniach. Ni­gdy nie trak­to­wał sie­bie poważ­nie. Ni­gdy sie­bie nie sza­no­wał. Popra­wiał dostar­czane mu prze­mó­wie­nia tylko po to, aby nie wyjść na Dyzmę. Jego pierw­szym impul­sem w każ­dej sytu­acji, przy każ­dej oso­bie, było zaufać jak dziecko. Wal­czył z tym, mniej lub bar­dziej sku­tecz­nie.

Czę­sto nie­ocze­ki­wa­nie robił głu­pie miny, komicz­nie pod­no­sił głos. Robił to, bo cza­sami docho­dził do wnio­sku, że skoro już mają się z niego śmiać, to niech przy­naj­mniej ma jakąś kon­trolę nad tym, kiedy się z niego śmieją.

Miał zresztą nad sobą dużo lep­szą kon­trolę, niż wszy­scy myśleli.

Stra­cił ją tylko raz, w potwor­nym ataku histe­rii. Czuł się wtedy jak porwany do góry przez komik­so­wego potwora; potwór potrzą­sał nim tak mocno, że narządy wewnętrzne zda­wały odry­wać się od powięzi.

Ale wtedy nie był jesz­cze pre­zy­den­tem.

Nawet sobie tego nie wyobra­żał.

Heli­kop­ter lądo­wał przy Pałacu Pre­zy­denc­kim. Ktoś powie­dział: „panie pre­zy­den­cie”, jakby chciał go obu­dzić, a on prze­cież nie spał.

Odpiął pasy, ochro­nia­rze pomo­gli mu wyjść i prze­pro­wa­dzili go szyb­kim kro­kiem przez lądo­wi­sko. Robert cze­kał przy drzwiach. Miał koszulę roz­piętą pod szyją, zaka­sane rękawy, bar­dzo chciał spra­wiać wra­że­nie zapra­co­wa­nego. Pre­zy­dent znał te triki. Był na tych samych szko­le­niach.

Wszedł do środka i powie­dział nagle, na głos, dzi­wiąc tym samego sie­bie:

– Muszę poroz­ma­wiać z żoną.

– To chyba nie jest dobry pomysł, panie pre­zy­den­cie – odparł Robert.

Chciał powie­dzieć, że to pole­ce­nie, ale zre­zy­gno­wał. Może Robert miał rację. Robert miał czę­sto rację, mimo że potwor­nie dzia­łał mu na nerwy.

Bar­tek i dwóch jego ludzi – to zna­czy ludzi z Kan­ce­la­rii Pre­zy­denta – cze­kali w pokoju. Bar­tek dostał wolną rękę w dobo­rze ekipy, i czę­sto dobie­rał sobie do pracy wła­śnie pra­cow­ni­ków Kan­ce­la­rii. Był to dziwny wybór, ale może kole­dzy, któ­rzy pra­co­wali z nim w rekla­mie, się go wsty­dzili. Może nawet ukry­wał w swoim śro­do­wi­sku, gdzie pra­cuje.

Pokój nazy­wany Kwa­terą niczym się nie wyróż­niał – bez­barwna kor­po­ra­cyjna sala z dłu­gim drew­nia­nym sto­łem przy­po­mi­na­ją­cym wykrzyk­nik, któ­rego kropką był zawie­szony na ścia­nie sześć­dzie­się­cio­ca­lowy tele­wi­zor. Jedyne, co odróż­niało ją od iden­tycz­nych pomiesz­czeń w szkla­nych biu­row­cach na całym świe­cie, było godło Pol­ski nad drzwiami oraz krzyż.

Pre­zy­dent usiadł na szczy­cie stołu. W momen­cie, gdy to zro­bił, do pokoju weszła dziew­czyna, któ­rej imie­nia zapo­mniał – niska, zaokrą­glona blon­dynka w krót­kim sza­rym żakie­cie. Sztyw­nym gestem poło­żyła na stole kopertę. Była bar­dzo zde­ner­wo­wana. Wszy­scy byli bar­dzo zde­ner­wo­wani, ale ona naj­bar­dziej. Drżały jej ręce. Wspólny stres wisiał w powie­trzu, ciężki i tru­jący niczym tle­nek węgla.

– Panie pre­zy­den­cie, przy­go­to­wa­li­śmy jed­nak też wer­sję prze­mó­wie­nia na wypa­dek gdy…

– Spier­da­laj – prze­rwał jej Bar­tek.

Dopiero teraz, w zim­nym świe­tle pomiesz­cze­nia, Pre­zy­dent zauwa­żył, że Bar­tek jest spo­cony i blady, jakby wła­śnie wyszedł z wie­lo­go­dzin­nej imprezy techno.

Dziew­czyna popa­trzyła na niego zdzi­wiona i prze­stra­szona.

– Nie życzę sobie takiego słow­nic­twa, zwłasz­cza w sto­sunku do kobiet – powie­dział, popa­trzył na dziew­czynę prze­pra­sza­jąco i wziął od niej kopertę.

Wyjął kartkę i zaczął czy­tać. Słowa ukła­dały się w odda­nie wła­dzy, przy­zna­nie się do prze­gra­nej i podzię­ko­wa­nia dla wybor­ców. To była for­mal­ność, ale musieli przy­go­to­wać rów­nież ten doku­ment, krótką i zwię­złą abdy­ka­cję.

Bar­tek miał tak zaci­śniętą szczękę, że zaraz mogły popę­kać mu zęby.

– To chyba nie jest moment… – zaczął, ale Pre­zy­dent mu prze­rwał, ude­rza­jąc dło­nią w stół. Dziew­czyna pod­sko­czyła. Bar­tek jesz­cze bar­dziej się skur­czył.

– Prze­proś ją! – roz­ka­zał.

– Prze­pra­szam, Syl­wia – powie­dział Bar­tek.

– Ja też panią prze­pra­szam – dodał Pre­zy­dent, patrząc dziew­czy­nie w oczy.

Krótka i nie­mą­dra myśl, spię­cie elek­tryczne prze­ste­ro­wa­nego mózgu – mógłby wziąć tę dziew­czynę za rękę i zna­leźć się z nią z powro­tem na tej samej plaży, na któ­rej jesz­cze dwie godziny temu wpa­try­wał się w świt, mocząc sobie tyłek.

Myśli są tylko myślami, powie­działa mu kie­dyś psy­cho­lożka, z którą widział się parę razy. Nie uwie­rzył jej. Gdy był mały, Matka powie­działa mu, że wszyst­kie jego myśli obser­wuje Bóg.

– Nic się nie stało – ode­zwała się dziew­czyna i wybie­gła na zewnątrz.

– Mamy prze­je­bane – stwier­dził Bar­tek, wstał z krze­sła i zaczął cho­dzić dookoła pokoju.

– Pro­po­nuję, aby­śmy odpu­ścili sobie… – roz­po­czął swoim cichym gło­sem Robert, ale Bar­tek znowu mu prze­rwał, oparł się o stół, lekko opę­ta­nym wzro­kiem powiódł po wszyst­kich i powtó­rzył:

– Mamy. Prze­je­bane.

Bar­tek naj­wi­docz­niej odtwa­rzał scenę z któ­re­goś z seriali, które nało­gowo oglą­dał, zamiast iść spać.

Pre­zy­dent wziął kartkę, którą podała mu Syl­wia, podarł na kawałki i roz­sy­pał po stole, po czym obma­cał kie­sze­nie mary­narki. To było tro­chę teatralne, ale potrzebne. Podar­cie kartki zatrzy­mało ich w zdzi­wie­niu; zro­zu­mieli ten gest. Poka­zał im, że jest jesz­cze bar­dziej pewny wygra­nej niż oni. Podarł ich wąt­pli­wo­ści, ich stres, ich zmę­cze­nie.

– Przy­nieś mi oku­lary – zwró­cił się do Roberta.

Robert nie wstał, tylko do kogoś zadzwo­nił.

– Co możemy zro­bić? – zapy­tał Bar­tek. Miał twarz dziecka, które zbiło słój z cukier­kami.

Asy­stenci Bartka nie byli tak prze­ra­żeni jak on. Wie­dzieli, że jego przed­sta­wie­nia to mono­dramy, że w tym teatrze można być tylko pra­cow­ni­kiem tech­nicz­nym.

Pre­zy­dent nie zno­sił wyglądu Bartka – krót­kich, pofar­bo­wa­nych na pla­ty­nowo wło­sów, wzo­rzy­stych koszul wło­skich firm, maro­kań­skich pan­to­fli. Jakby Bar­tek pró­bo­wał siłą wło­żyć do ust ludziom to, kim naprawdę jest. Choć był gejem, co mani­fe­sto­wał każ­dym swoim ruchem, sło­wem i ele­men­tem stroju, wymy­ślił to zda­nie z wiecu wybor­czego: „LGBT to nie ludzie, to pro­pa­ganda”. Instru­ował wtedy Pre­zy­denta, żeby zro­bił dłuż­szą pauzę po „ludzie”, tak aby media nie miały pro­blemu z wyci­na­niem pierw­szego zda­nia wypo­wie­dzi.

– Możemy ich tro­chę prze­stra­szyć – dopiero po chwili zro­zu­miał, że Bar­tek odpo­wiada sam sobie na zadane przed chwilą pyta­nie.

Do pokoju weszła inna dziew­czyna, podob­nie ubrana do poprzed­niej, i przy­nio­sła mu fute­rał z oku­la­rami. Na czar­nym zamszu wid­niało wytło­czone złote godło Pol­ski. Z tą dziew­czyną też mógłby uciec. Świat był pełen dróg ucieczki, ale Pre­zy­dent nie mógł sko­rzy­stać z żad­nej.

– Pyta­nie tylko jak – cią­gnął Bar­tek – jak szybko pre­zy­dent może wymy­ślić jakąś kom­plet­nie poje­baną, gigan­tyczną ustawę, wielką jak Godzilla, która zde­le­ga­li­zuje w jeden dzień „Kra­jową”, NTV, Cyfrową Pol­skę i cały ten baj­zel i przy­mu­sowo sprzeda to Węgrom albo Tur­kom. Nawet nie ustawę, pro­po­zy­cję ustawy, ideę ustawy…

Zało­żył oku­lary i zro­zu­miał, że nie chce widzieć Bartka ani jego ludzi, ani tego pomiesz­cze­nia, jesz­cze wyraź­niej.

– Myślisz bar­dzo szybko, Bar­tek. Ale musisz tro­chę zwal­niać, gdy zaczy­nasz mówić – powie­dział po chwili Robert. Gło­śniej niż do tej pory. Pra­wie ni­gdy nie kry­ty­ko­wał Bartka, musiał być wypro­wa­dzony z rów­no­wagi.

Ale Bar­tek był wypro­wa­dzony z rów­no­wagi jesz­cze bar­dziej.

– A co innego można zro­bić w tej sytu­acji? Można ich tylko prze­ra­zić. Oni niczego od was nie chcą. To nie jest pro­po­zy­cja han­dlowa. Oni umie­rają, koń­czą się, są zde­spe­ro­wani. Chcą jesz­cze cokol­wiek zna­czyć. Chcą na cokol­wiek wpły­wać. Nie widzi­cie tego? Opu­bli­kują ten arty­kuł, nawet jeśli mają jutro prze­stać ist­nieć.

– Więc po co ich stra­szyć, Bar­tek? – zapy­tał Robert.

– To nie ich masz stra­szyć, tylko akcjo­na­riu­szy, Robert, czy ja ci muszę tłu­ma­czyć, gdzie jest jebane słonko, kiedy śpi?! – wrza­snął Bar­tek.

Pre­zy­dent znowu ude­rzył dło­nią w stół, tym razem lżej, sym­bo­licz­nie. Wstał, odwró­cił się do nich tyłem. Odwra­ca­nie się tyłem zawsze dzia­łało. Pod­pa­trzył to u Mistrza i Cara.

– Myślę, że nic nie możemy zro­bić. Myślę, że nic nie musimy – dodał.

Dwa­na­ście lat temu dowie­dział się jako jeden z pierw­szych – w końcu był sekre­ta­rzem stanu. Miał tam być. Miał lecieć tym samo­lo­tem. Osta­tecz­nie został, aby koor­dy­no­wać na miej­scu tę wizytę.

Wystar­czyło, aby jego myśli powę­dro­wały w stronę tam­tych wyda­rzeń, i jego ciało od razu prze­ży­wało je na nowo. Jakby tuż przed oczyma wybu­chła mu gwiazda, wypa­la­jąc oczy, mózg, cały układ ner­wowy.

Miał wolne. Sie­dział nago na łóżku w swoim kra­kow­skim miesz­ka­niu. Była ósma rano. Miał kaca, poprzed­niego dnia był na chwilę na weselu kolegi żony. Bawił się źle, więc wypił za dużo.

Nie obu­dził go tele­fon, obu­dziły go pra­gnie­nie i pełny pęcherz. Tele­fon zadzwo­nił chwilę póź­niej – to był szef Kan­ce­la­rii, głupi facet o pseu­do­ni­mie Śluz. Mistrz i Car obda­rzali takich ludzi naj­więk­szym zaufa­niem. Kom­pe­ten­cje nie miały zna­cze­nia, każdy miał jakieś kom­pe­ten­cje, w końcu nawet brak kom­pe­ten­cji był pewną kom­pe­ten­cją – nato­miast mało kto cier­piał na tę spe­cy­ficzną odmianę głu­poty, która wią­zała się z lojal­no­ścią.

– Oni wszy­scy nie żyją – powie­dział wtedy Śluz, po czym dodał, dziw­nie i głu­pio: – Dzień, w któ­rym pękło niebo.

Dopiero jakiś rok póź­niej, odtwa­rza­jąc ten dia­log w gło­wie, zro­zu­miał, że Śluz nawią­zy­wał do pio­senki Dżemu.

Pre­zy­dent nie cier­piał pio­se­nek Dżemu, cho­ciaż umiał więk­szość z nich zaśpie­wać i zagrać na gita­rze. Był w końcu mistrzem w har­cer­stwie.

– Nie rozu­miem, panie pre­zy­den­cie – dobiegł go głos Bartka.

– Czego nie rozu­miesz? – zapy­tał.

– Czemu mamy nic nie robić – wyja­śnił Bar­tek.

Pre­zy­dent wes­tchnął. Odwró­cił się, popa­trzył na ich prze­ra­żone twa­rze. W pewien spo­sób były iden­tyczne z roz­sy­pa­nymi na stole strzę­pami papieru.

– Dopro­wa­dzi­li­śmy do sytu­acji, w któ­rej ci, któ­rzy są z nami, kom­plet­nie w to nie uwie­rzą. A ci, któ­rzy są prze­ciwko nam… No cóż. – Pokrę­cił głową. – Pozo­staje pyta­nie, ile jest któ­rych. To kwe­stia licze­nia.

– Nie wszy­scy są z nami albo prze­ciwko nam. Prze­cież wiesz, że nie jest to takie pro­ste – prze­rwał mu Bar­tek.

– Panie pre­zy­den­cie – popra­wił go ostro. – Prze­cież pan wie, że to nie takie pro­ste, panie pre­zy­den­cie. A ja myślę, że to jest w miarę pro­ste.

Bar­tek wypu­ścił powie­trze. Prze­łknął ślinę. Obrzu­cił spoj­rze­niem ludzi z Kan­ce­la­rii, któ­rzy lustro­wali czubki swo­ich wło­żo­nych do gar­ni­turu tram­pek.

– Ja tylko wyko­nuję swoją pracę – powie­dział cicho Bar­tek.

– Jak pra­wie wszy­scy doro­śli ludzie – odparł Pre­zy­dent.

– I tak wygrywa się wybory ludźmi, któ­rzy nie gło­sują na wła­sne pie­nią­dze. Nie pozwo­li­li­śmy dalej okra­dać spo­łe­czeń­stwa. Dla­tego wła­śnie wygramy – spa­ra­fra­zo­wał Cara.

W rze­czy­wi­sto­ści Car był mu obcy, pra­wie wrogi. Jego wypo­wie­dzi czę­sto go iry­to­wały. Pra­wie zawsze była to jakaś para­fraza słów Mistrza, ale para­fraza zepsuta, dopra­wiona zło­ścią, wyzbyta tej imma­nent­nej mądro­ści, którą miał Mistrz. Tutaj jed­nak Car miał rację. Ludzie nie chcieli być biedni. Ludzie mieli dość prze­pra­sza­nia za to, że żyją, dość buta trzy­ma­nego im na twa­rzy. Ludzie prze­stali wie­rzyć w te okropne kłam­stwa tych u wła­dzy, w ich poczu­cie wyż­szo­ści.

Bar­tek poka­zał mu ekran tabletu. Mejl.

– Pan pre­zy­dent wie, co jest w tym mejlu i co tak naprawdę musimy zaadre­so­wać. – Ame­ry­ka­ni­zmy były kolejną rze­czą, któ­rej nie­na­wi­dził w Bartku, ale na razie zosta­wił je bez komen­ta­rza.

Wtedy, dwa­na­ście lat temu, tego strasz­nego poranka potrze­bo­wał dłu­gich minut, aby zro­zu­mieć, co się stało. Język, któ­rym mówiono w tele­wi­zji, nie był języ­kiem pol­skim. Roz­po­zna­wał słowa, ale nie rozu­miał zdań, bo te zda­nia wyra­żały nie­moż­liwe. Włą­czył tele­wi­zor. Pre­zen­te­rzy pła­kali na każ­dym z kana­łów. Obraz był zły, zamglony, na początku myślał, że to jego wła­sny wzrok, kacowa usterka zmy­słów.

– Pro­szę pań­stwa, na rosyj­skim lot­ni­sku… – zaczęła.

Wyłą­czył odbior­nik. Naj­pierw zadzwo­nił do Mistrza. Przy­tłu­miony kobiecy głos wypo­wia­dał chrzęsz­czące, rosyj­skie wyrazy. Zaczął pła­kać i krzy­czeć jed­no­cze­śnie. Jego żona obu­dziła się prze­ra­żona, pewna, że wła­śnie wybu­chła wojna świa­towa. Zadzwo­nił do Śluza.

– Musisz spraw­dzić, czy on żyje. Musisz się tego dowie­dzieć! – krzy­czał.

Tam­ten zaczął mu prze­ry­wać, mówić do niego zdrob­niale po imie­niu, jak do dziecka.

– Nie ma cię tutaj – powta­rzał jak man­trę – nie widzisz, co się stało. Nie poka­zują tego w tele­wi­zji, bo tego nie można poka­zać.

– Obejdź sam ten jebany samo­lot. Obejdź go. Obie­gnij. Obczoł­gaj go, kurwa. Czoł­gaj się dookoła tego samo­lotu, aż go znaj­dziesz. Szu­kaj go w tra­wie, szu­kaj w liściach. Może on się skur­czył. Zmie­nił się w małe zwie­rzę. Zda­rzają się prze­różne rze­czy. W Biblii są wsze­la­kie cuda. Nie ufaj Ruskom. On mógł prze­żyć. Może być prze­ra­żony, sam, scho­wany gdzieś w lesie. On może bar­dzo się bać – kwi­lił do tele­fonu.

Z per­spek­tywy czasu nie miał poję­cia, skąd w gło­wie wzięły mu się te obrazy: nagiego czło­wieka, pre­zy­denta Pol­ski, scho­wa­nego mię­dzy drze­wami, śmier­tel­nie prze­ra­żo­nego, z nagłą utratą pamięci; czło­wieka, który cudem, jako jedyny, wyczoł­gał się z pło­ną­cego wraku.

– On może się tak bar­dzo bać, kurwa, tak strasz­nie się bać – szlo­chał i nie umiał prze­stać.

Żona poło­żyła mu na ple­cach cie­płą, obcą dłoń.

– Prze­pra­szam, ale nie możesz wyda­wać mi pole­ceń służ­bo­wych – odparł wtedy Śluz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki