Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Nazywam się Marcin Kania. Jestem alkoholikiem i zaraz zabiję człowieka.
Syn Marcina Kani, żyjącego z tantiemów byłego muzyka, twórcy jednego z największych polskich hitów, pewnego dnia znika bez śladu. Jedyne, co po sobie pozostawia to zakrwawione prześcieradła. Kania wie, że poprzedniego wieczoru widział się z synem. Jednak prawie nic z tego spotkania nie pamięta. Zapił.
Kania, alkoholik leczący się z choroby w ośrodku ,,Jutro", wyrusza w szaleńczą podróż w poszukiwaniu syna. Ta odyseja po mieście, w którym każde z miejsc ma swoja brudną tajemnicę, popchnie go w najmroczniejsze rejony ludzkiego psyche, naprowadzi na trop największej w polskich dziejach afery reprywatyzacyjnej oraz skonfrontuje ze złem, które wyrządził swojej rodzinie.
Klucz do odkupienia i odnalezienia syna tkwi w jego wyniszczonym przez alkohol umyśle. Musi sobie tylko przypomnieć.
Jaka będzie informacja zwrotna?
Jakub Żulczyk, autor „Wzgórza Psów” i „Ślepnąc od świateł”, jeden z najbardziej rozpoznawalnych i bezkompromisowych autorów młodego pokolenia powraca w swojej najlepszej i najbardziej dojrzałej powieści. W swoistym połączeniu ANTYKRYMINAŁU i dramatu psychologicznego, od którego nie będziecie mogli się oderwać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 614
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Śniło mi się, że piłem.
Stałem na środku ulicy, pod Domami Centrum, byłem zupełnie goły, chociaż to akurat nie miało za bardzo znaczenia. Inni tego nie widzieli, a ja się nie przejmowałem. Po prostu stałem i piłem wyborową z lodem, ze szklanki, tę lepszą, eksportową.
Smakowała jak skóra Boga.
Smak zostaje na ustach jeszcze długo po obudzeniu. Prawie na cały dzień.
Jest taka choroba zawodowa muzyków, tinnitus auris. Nieuleczalna. Człowiek słyszy cichy pisk albo szmer, albo szum, ciągle, nawet przez sen, cokolwiek by robił. Niektórzy popełniają przez to samobójstwa. Ja też mam coś takiego, tylko zamiast szumu czy pisku mam w uszach chrzęst kostek lodu. Czasami to wrażenie, że pod moją czaszką ocierają się o siebie ogromne głazy, lodowce, a pomiędzy nimi przelewają się lepkie i zimne strumienie.
Nazywam się Marcin Kania i jestem…
Wiadomo, kim jestem.
Pracowałem w przemyśle rozrywkowym – chociaż w Polsce to nie jest żaden przemysł, to lepienie w szlamie. Najpierw sam byłem muzykiem. Potem menedżerem innych muzyków. Wydawałem gazetę o muzyce; pomyśleć, że kiedyś ludzie je kupowali. Zakładałem pierwsze portale internetowe. Ale i tak najwięcej zarobiłem na tantiemach za starą i głupią piosenkę, którą znają wszyscy i której nikt nie może już słuchać, poza kierowcami taksówek.
Mówi się, że przez alkohol traci się kontrolę – ale ja jej nigdy nie miałem. Przez wstyd, przez złość, przez niechęć. Przez uczucia.
Mam pięćdziesiąt lat, ale pamiętam z tego mniej niż połowę.
Mówi się, że przez alkohol traci się pamięć – akurat może i dobrze.
Z Martą jesteśmy w separacji. Chociaż teraz, w świetle tego, co się stało, trudno tak naprawdę powiedzieć, w czym jesteśmy. Ostatnie dwa lata mieszkaliśmy osobno. Wczoraj zażartowaliśmy. Po raz pierwszy od dobrych dziesięciu lat. Marta powiedziała:
– Zobacz, jesteśmy tak fatalnym małżeństwem, że nawet nie umieliśmy się porządnie rozwieść.
Zaśmiałem się. Ona też.
Mamy córkę. I syna. Tak, wciąż go mamy.
Mówi się, że przez alkohol traci się rodzinę. Nie, nie tylko. Rodzinę się zabija. Najpierw morduje się każdego z jej członków z osobna. Na wiele sposobów – potajemnie, z ukrycia, albo publicznie, na szafocie, ku uciesze publiczności. A to, co z niej zostanie – bo zawsze coś zostaje z rodziny, gdy wszyscy już umrą: leżący na podłodze nagi organ, bezbronny, podeptany – składa się w ofierze, pali w piecu.
A, zapomniałem. No właśnie.
Nazywam się Marcin Kania i – chyba – jestem mordercą.
Zaraz zabiję człowieka.
Właśnie jadę to zrobić.
Marta stoi w drzwiach i mówi:
– Nie.
Wygląda jak upiór, przez ostatnie tygodnie schudła chyba z piętnaście kilo. Nieprany dres spływa z niej jak czarny tren. Wiem, że bierze cztery różne leki psychotropowe, dlatego w ogóle może chodzić i mówić.
Sam nie wyglądam lepiej. Na dobrą sprawę, oboje jesteśmy już martwi
Czy to musiało się tak skończyć? Widocznie musiało, skoro tak się kończy.
– Misia. A co nam zostało? – pytam.
– Ula nam została.
Mam w ręku sportową torbę z logo sieciowej siłowni, trudno powiedzieć skąd, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek poszedł na siłownię. Torba jest niewielka, ale pakowna; mieści gaz pieprzowy, zestaw kuchennych noży, tłuczek do mięsa, biurowy zszywacz, obcęgi, śrubokręt, kłębek drutu, cienką plastikową linkę.
Wszystko, co znalazłem w domu.
Gdyby był tu Sproket, pewnie podbiegłby, oparł się o mnie łapami, chuchnął we mnie smrodem z pyska. Pewnie chciałby wyjść na spacer, pobawić się albo po prostu żreć. Ale Sproketa już nie ma.
– Będziemy sobie teraz razem żyć, będziemy małżeństwem? Po tym wszystkim? – pytam.
Braliśmy z Martą ślub dwadzieścia sześć lat temu. Zaraz po dwudziestce jeszcze nie widać, że ktoś jest przeklęty. Marta śpiewała, ja grałem w zespole. Ona była na początku studiów, ja nie poszedłem na żadne.
Podchodzi do mnie, łapie mnie za nadgarstki.
– Już się z tego nie wyplączemy, Misia – tłumaczę jej.
– Ula ma rację. Musimy myśleć o niej. Nie możemy jej tego robić – prosi jeszcze raz.
To prawda. Ale są rzeczy, których nie unikniemy.
Pamiętam, jak zobaczyłem ją po raz pierwszy. To była próba przed jakimś występem, ona stała na pustej scenie, śpiewała Jezioro szczęścia Bajmu, głośno i czysto. Jeszcze nikt o niej nie słyszał. Gdy skończyła, popatrzyła na mnie, ja podałem jej rękę, żeby pomóc jej zejść.
To wtedy zacząłem ją zabijać. Przepraszam cię, Misia.
Nie potrzebuję wiele siły, żeby ją od siebie odczepić, taka jest słaba. Przyciskam ją do siebie, ale ona nie potrafi rozluźnić się na tyle, aby dać się objąć. Jest już trwale napięta, pod skórą ma drewno i drut.
Cofa się, siada na schodach, zaczyna cicho płakać.
– Wszystko biorę na siebie.
Nie odpowiada.
– Wszystkie te, pies je jebał, mieszkania są wasze. Sprzedacie je. Będziecie żyć.
Nie odpowiada.
– To jedyne wyjście. – Kładę dłoń na klamce, otwieram drzwi.
Gdy Marcin Kania przyszedł na ten świat na oddziale położniczym Szpitala Praskiego, coś musiało się schrzanić. Źle ułożyły się planety, czasoprzestrzeń miała zwarcie – nie mam pojęcia, coś się stało, po co drążyć, nie ma sensu już nikogo obwiniać.
Wyszło, jak wyszło.
Zawsze miałem przerąbane.
Umiałem to tylko pogłębiać.
Teraz jadę jak pirat. Przejeżdżam na czerwonych, wymuszam pierwszeństwo. Może chcę, żeby zatrzymała mnie policja, żeby powstrzymali mnie przed tym, co ma się stać. Tak się składa, że nie mam prawa jazdy. Nie muszę chyba mówić, za co mi je zabrali. Trudno, i tak wsadzą mnie do więzienia. Na razie nikt za mną nie jedzie. Nikt mnie nie widzi. Może radary robią mi zdjęcia, a może nawet one nie działają.
Łazienkowską dojeżdżam na miejsce w piętnaście minut.
To apartamentowiec na Powiślu, niedaleko Dobrej. Parkuję naprzeciwko, jest miejsce. Jest ciemno i bardzo cicho, słychać jedynie szum drzew i przejeżdżających w oddali samochodów. Od budynku bije mleczna łuna sterylnego światła.
Wychodzę z auta, zarzucam torbę na ramię, poprawiam okulary i ruszam w stronę budynku.
Nazywam się Marcin Kania i zaraz zabiję człowieka.
A potem się napiję.
Trzymam się fotela, mocno, próbując nie spłynąć z niego na podłogę. Miękka, ciemna od brudu wykładzina przypomina jezioro; nogi wpadają mi w nią po kostki. Przyszedłem wcześniej, bo nie miałem gdzie iść.
Jest jeszcze pół godziny.
Myślę o słowie „zawsze”.
Wiem, że stało się coś strasznego.
Przedmioty, wciąż ten sam zestaw. Brązowe szklanki Arcoroc. Stare numery kolorowych pism na półce pod blatem stolika. „Cztery Kąty”, „Twój Pies”, „Codziennik Terapeutyczny”. Soki w kartonach. Woda gazowana, niegazowana. Kawa rozpuszczalna Jacobs w szklanych słoikach. Coś półprzezroczystego, zaokrąglonego na obitej sztuczną skórą poręczy fotela. Na początku wydaje mi się, że to martwy robak, ale to odgryziony paznokieć.
Zawsze mówią, że coś jest na zawsze: będę kochał cię na zawsze, zawsze tam, gdzie ty, zawsze wierni. A przecież nie ma „zawsze”, jest tylko do śmierci. To duża różnica.
Stało się coś strasznego.
Zupełnie nie pamiętam co.
Mogliby w końcu pomalować te ściany. Setki rąk porobiły wokół kontaktów czarne ślady. Nie tylko wokół kontaktów. Ludzie wyjątkowo często dotykają tu ścian. Opierają się, jak już zrozumieją, że w końcu mają o co.
Ośrodek nazywa się Jutro. Nie jest to jakaś najlepsza nazwa. Uczestnicy terapii określają się jako Jutrzaki. Brzmi to jak nazwa jakiegoś zwierzęcia hodowlanego. Takiego sztucznie wyhodowanego, nieudanego, które daje mało futra i mięsa i nie umie się rozmnażać.
Woła mnie kobieta zza biurka. Nigdy nie pamiętam, jak ona ma na imię, otyła i nieruchoma, pani figurka wspawana między monitor, faks i drukarko-skaner, która pomimo obecności tych urządzeń i tak wszystko zapisuje kolorowymi flamastrami w grubym zeszycie A4.
– Marcin – mówi.
Podchodzę do niej, karnie i niepewnie, jak uczeń. Kładę dłonie na biurku. Patrzę na rzędy różnokolorowych cyfr. Cyfry zamieniają się w tęczowe pchły i zaczynają tańczyć.
– Tysiąc trzysta złotych, Marcin – mówi.
– Trzynaście – odpowiadam.
– Co? – pyta.
– Nic, nic, nieważne. – Próbuję przewinąć sam siebie do tyłu, jak starą kasetę. – Tysiąc trzysta złotych to trzynaście banknotów, chyba o to mi chodziło.
Mam pieniądze w kieszeni, spięte spinką, to dobrze. Wyjmuję, odliczam. Jeden pieniądz, drugi pieniądz, trzeci pieniądz.
Jarek wyrasta za nią. Gruby i wielki, i łysy, zawsze ubrany jak na ryby, nie licząc grubych korali zawieszonych na szyi, takich, jakie sprzedają na straganach nad morzem. Dziewczyny śmieją się z niego, że wygląda jak Budda; dla mnie wygląda jak bałwan ulepiony z cholesterolu.
– Czy ja mam dzwonić po policję? – pyta.
Kręcę głową na znak, że nie, nie musi mnie straszyć, będę grzeczny.
– Chcę to usłyszeć, Marcin. Chcę usłyszeć, że nie ma takiej potrzeby – mówi.
Czwarty pieniądz, piąty pieniądz, szósty pieniądz.
Zawsze będziesz alkoholikiem, mówią. Zawsze będę alkoholikiem, powtarzasz po nich. Ale tak naprawdę to oby nie. Obym był nim tylko do śmierci.
– Chodź. – Bierze mnie pod rękę i prowadzi jak staruszkę do miejsca, w którym siedziałem przed chwilą. Siada naprzeciwko, patrzy na zegarek. Wzdycha. Bębni palcami o udo. Czy ja na pewno jej dałem wszystkie pieniądze? Może wystarczy, że dałem jej po prostu jakieś pieniądze?
Jeśli istnieje niebo albo piekło i jeśli jest się tam alkoholikiem na wieczność, to ja dziękuję, to proszę mnie po prostu wyłączyć. W ogóle: proszę mnie wyłączyć. Płacę gotówką. Nie, faktury nie trzeba, dziękuję.
– Co się stało? – pyta Jarek.
Mam na czubku głowy taki ołowiany odważnik, naciska na mózg jak prasa. Muszę potrząsnąć głową i go zrzucić, bo inaczej zwariuję. On widzi, co chcę zrobić, popycha mnie z powrotem na fotel. Gotuje wodę, cztery łyżki do szklanki, drugie tyle cukru. Zrzygam się po tym, ale nie ma sensu tego opowiadać, dla Jarka kofeina z cukrem to najlepsze lekarstwo na wszystkie choroby.
– Coś się stało. – Pokazuję palcem na siebie.
Stawia przede mną szklankę. Lustruje mnie.
– Powiedz.
– Wolę na grupie.
– Nie wiem, czy cię wpuszczę na grupę. Naprawdę, powinienem zadzwonić na policję.
– Skoro muszę, to wyjdę sam.
– Nie, Marcin, ja boję się, że rzucisz się na kogoś z łapami.
– Tylko raz to zrobiłem, na samym początku.
– Właśnie cofnąłeś się na sam początek. Jak w Eurobusinessie. Grałeś kiedyś w Eurobusiness?
Niech mu będzie, pójdę, chociaż nie mam dokąd. Wszyscy są dla mnie źli. Nienawidzą mnie. Umówili się dawno temu, przez internet, albo nie, jeszcze wcześniej, jeszcze zanim powstał internet, zanim się urodziłem; umówili się listownie, bo zobaczyli brzuch mamy, jakiś taki brzydki, i zawiązali spisek, podpisali potrzebne papiery, wymyślili swoją pieczęć, i tak powstało Wielkie Tajne Porozumienie Przeciwko Marcinowi Kani.
Od tej pory dbają, aby zawsze bolało. Abym zawsze wspinał się na górę i od razu z niej spadał, a z każdym upadkiem łamał się jeszcze dotkliwiej. Ludzie, przecież tak się nie da żyć.
– Nie musisz nic robić – tłumaczę mu. – Wyjdę sobie i tyle.
Podnoszę się, stoję prosto. Niech sobie dzwoni, gdzie tylko chce. Ja wcale nie jestem pijany. Ja już byłem pijany. Muszę iść i go znaleźć. Po co w ogóle tu przyszedłem, po jaką cholerę?
Te ściany, brud, wykładziny, stoliki, gazety, wszystko delikatnie zawirowuje, jakby taka wielka dłoń z Monty Pythona włożyła do środka równie wielką łyżkę i zamieszała.
Telefon, zaraz, może zadzwonił, może napisał. Może czeka gdzieś, woła, potrzebuje pomocy.
– Stało się coś strasznego – powtarzam.
– Siadaj. – Jarek łapie mnie za rękę i ściąga z powrotem na fotel.
Nie, nie zadzwonił ani nie napisał. O Jezu, ile myśli.
Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy.
Telefon jest niemy i wredny. Nie reaguje na moje palce. Jarek ciągnie mnie w dół, siadam.
Pokazuje mi zegarek. Jest jeszcze dziesięć minut. Wkłada mi kubek w ręce, biorę łyk. Słodkie i wstrętne.
– Idź na mityng – mówi. – Za pół godziny jest na Szpitalnej. Zamówię ci taksówkę. Jedź tam, a potem wróć do mnie, jak już wszyscy pójdą.
– Ja muszę posłuchać, co oni mi powiedzą. Chcę dostać informację zwrotną.
Pierwszy dzwonek do drzwi. Świdruje, jakby ktoś przyłożył mi do bębenka usznego wiertło dentystyczne. Wszystko staje się tym dzwonkiem, przykrywa mi całą głowę, w gardle od razu pojawia się znajoma, kwaśna kula pawia.
Kto idzie po schodach? Kogo niesie? Jadźkę? Sylwię? Jakuba? To oni z reguły przychodzą pierwsi. Co powiedzą na mój widok? Jadzia jest dla mnie zawsze miła, ma ten swój babciny uśmiech, ciepły jak kakao, ale reszta? Po prostu każą mi wyjść. I więcej mnie już tu nie wpuszczą. Będą chcieli, abym umarł na ulicy. Pod Żabką. Biedny i samotny. Bo oni też są w tym spisku. Zapisali się do niego przez internet.
O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie bądź na dobrej stopie ze wszystkimi.
Jeszcze raz wyciągam komórkę. Ale na wyświetlaczu nic nie ma.
– Już nigdzie lepiej nie dzwoń – mówi Jarek i wyjmuje mi telefon z ręki, ostrożnie kładzie go na stoliku.
Podaje mi chusteczkę. Próbuję jakkolwiek to powstrzymać, ale nie da rady, leci ze mnie samo. Klepie mnie po ramieniu. Próbuję dać mu znać, że zaraz się uspokoję, ale to wygląda na kolejne drgawki.
Stało się coś strasznego.
To Sylwia. Czerwona na twarzy, zmachana. Szła szybko i energicznie, jak zwykle. Gdy weszła, lekko przekrzywiła podłogę. A może to ja przekrzywiłem głowę. Mówi swoje ciche, pośpieszne „cześć”. Podchodzi do mnie, przechyla głowę. Już widzi.
– Nabroiłeś, Marcin – stwierdza i dodaje, zwracając się do Jarka: – On powinien iść do domu.
– Powinien, ale chce zostać – odpowiada Jarek.
– Cholera, a całą terapię zrobiłeś. I od początku będziesz musiał zaczynać. – Sylwia kręci głową.
– Na razie skupmy się na tym, co jest teraz – mówi Jarek.
Tak, skończyłem właściwą terapię. Jestem Jutrzakiem. Byłem nawet na zamkniętym odtruciu. Nasza wesoła gromada to grupa wsparcia dla tych, którzy chcą podtrzymać trzeźwość, dalej mieć kontakt z ośrodkiem. Jak widać, mnie nie pomogła.
Jarek ma rację. Co będzie, to będzie.
Zacznę od początku albo nie zacznę. Zapiję albo i nie zapiję.
W tym momencie to trochę nie ma znaczenia.
Znaczenie ma, że stało się coś strasznego.
Za Sylwią wchodzi Kuba. I Jadźka. Musieli się złapać po drodze. Albo stali na dole i palili. Jadźka spaliła ze trzy. Twierdzi, że może, bo pali cienkie. Ma w ręku jakiś pakunek, zawinięty w lekko przemoczony papier. Może zapalę, może to mnie uspokoi? Palenie przyprowadza do mnie myśli, jakich normalnie bym nie miał. Pomysły i rozwiązania. Strasznie teraz potrzebuję jakiegoś pomysłu. A najbardziej potrzebuję usłyszeć, że wszystko gra. Że wszystko dobrze, że to była jakaś zwykła awantura, której nie pamiętam. Że Piotrek jest gdzieś z koleżkami albo jakąś dziewuchą. Że po prostu zapiłem i tyle, i świat od tego nie runął, bo pogoda ducha, bo kolejne dwadzieścia cztery godziny, bo upadłeś, to powstań, bla, bla, bla, bla.
Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść.
– Cześć, Jadźka. – Próbuję uśmiechnąć się do niej pierwszy. Ona podchodzi, powoli, siada naprzeciwko mnie, ostrożnie kładzie pakunek na stole, obok mojego telefonu. Kręci głową na znak, że nie jest dobrze. Patrzy na Jarka.
– Chcę, abyście podjęli decyzję, czy on może tu zostać – mówi Jarek.
– No, nie powinien. – Jadźka ma na twarzy troskę, jakby stała przed wnukiem, który się wywalił i złamał nogę.
– Ja pierdolę, Marcin. – Kuba ściąga płaszcz, nie ma co z nim zrobić, wieszak jest dopiero w sali, więc wkłada z powrotem. Dobry ma ten płaszcz. Z kratką na podszewce, to chyba Burberry. Dobry i drogi.
– Język – przypomina mu Jarek.
– Jeszcze nie ma grupy – odpowiada Kuba.
Dużo ich już, za dużo, wystarczy, żeby urządzić mi tu sąd, a przychodzą kolejni, raz po raz słychać kolejne dzwonki. Helena. Darek, czyli Cuguś. Adam, czyli Szatan. Być może przyjdzie nawet Niemowa. Niemowa zawsze zjawia się, gdy są kłopoty, jak kostucha ze starego filmu, która grała z rycerzem w szachy.
– Byłeś na pogotowiu? – pyta Jadźka.
– Nie wiem – mówię, bo przecież nie mogę tego wykluczyć.
To Szatan, poznaję po huku, z jakim drzwi uderzają o ścianę; nigdy nie może ich normalnie otworzyć, zawsze musi zrobić wejście smoka. Wpada do pomieszczenia, ruchliwa czarna plama odbijająca się od ścian. Zawsze myślałem, że przychodzi naćpany, jest taki szybki, tak go pełno. Ale nie, on po prostu taki jest, dynamiczny, jak ładnie nazwała go kiedyś Jadźka. To ja chciałbym, żeby on był naćpany, bo chciałbym być lepszy od niego. Chciałbym być lepszy od wszystkich, a jestem od wszystkich gorszy. Dzieci, uważajcie przede wszystkim na własne modlitwy.
Strasznie boli mnie ryj. Cały i każda część z osobna.
Szatan widzi mnie i odruchowo cofa się o krok. Chyba pierwszy raz, odkąd się znamy, zrobiłem na nim wrażenie.
– O kurwa, no to pięknie – komentuje.
– Język – powtarza Jarek.
– Może powinieneś iść do łazienki, stary – stwierdza. – Umyć trochę ryj, jak masz tu zostać.
– Więc ty chcesz, aby został? – pyta Jarek.
– A gdzie ma iść? Tylko tu jest jego miejsce. Nigdzie indziej – odpowiada Szatan. Zrzuca czarną skórę na ziemię, pod spodem ma bluzę z szatańskim maziajem, który kręci mi się teraz w oczach jak woda spływająca do odpływu; łapie mnie za rękę i podnosi, chociaż wcale o to nie prosiłem.
– Nie mów, że straszyłeś go policją, no Jarek, do diabła. – Szatan wyciąga wielki palec ozdobiony srebrnym pierścieniem. Jarek łapie go za ten palec.
– W tym miejscu są zasady – odpowiada.
Szatan już nic nie mówi, tylko prowadzi mnie do łazienki.
Znam człowieka w lustrze, ale zwykle wygląda inaczej. Szpakowate włosy, wiecznie podkrążone oczy, opadające jak u buldoga, nos – Marta kiedyś mówiła, że orli, tak naprawdę ktoś przykleił mi go twarzy trochę na złość, trochę dla żartu. Zarost jak papier ścierny. To normalne, ale teraz do zestawu dochodzi więcej atrakcji.
Pod jednym okiem rozlała się śliwkowa plama. Samo oko czerwone, jakby ktoś wepchnął mi do gałki ocznej pomidorek koktajlowy. Nos generalnie jakiś inny, to znaczy wciąż orli, wciąż dla żartu, ale teraz jeszcze nierówny, taki bardziej na bok.
Sweter, o dziwo, jest czysty. Ściągam go, Szatan mi pomaga. Na koszuli chlusty krwi idą przez całą klatkę piersiową, na skos, jak dwie szarfy.
Nie jestem zdziwiony. Już to widziałem. Ale w tym świetle, kiblowym i bladym, wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Niech twoje osiągnięcia, zarówno jak plany, będą dla Ciebie źródłem radości.
Pukanie do drzwi. Siedemnasta. Kręcę głową i daję Szatanowi znak, żeby mi pomógł włożyć sweter.
– Chcesz jeszcze zostać sam? Odlać się czy coś? – pyta.
Matko, jaki miły chłopak. Mógłby być moim synem.
Właśnie, niech mój syn zadzwoni. Czemu nie dzwoni? Czemu nie krzyczy? Może jednak wszystko jest w porządku? Może wrócił do domu? Może się znalazł? Może jest?
Idziemy do sali. Sala to przede wszystkim kanapa w kształcie półkola, pokryta starym szarawym obiciem, trochę jak fotele w autobusie. W rogu paprotka. Flipchart, na białej kartce wypisane: EMOCJE, i dwie rubryki, minus i plus. Obie puste. Pewnie się zagadali i zapomnieli wypełnić. Do tego odrapany regał na dokumenty, na nim kilka skoroszytów, długopisy i puchar za bieg abstynenta. Naprzeciwko kanapy dwa fotele i stolik. Wszystko sprzed dwudziestu lat, ciężkie, zawiesiste, chociaż ze sklejki, skaju i tapety. A mimo to przyjazne. Ściany już nie tak brudne jak na korytarzu – skoro wszedłeś do tego pomieszczenia, to znaczy, że już się jakoś spionizowałeś.
Siadam z boku, przy samych drzwiach, na wylocie.
Jarek wchodzi do środka, za nim cała reszta. Jadzia, Sylwia, Helena, Darek, Kuba, Szatan. A nawet Michu, zapomniałem o nim, dawno go nie było. To Jarek będzie wesoły, bo przyszedł w końcu ktoś grubszy od niego. Rozsiadają się, Jadźka obok mnie. Kładzie mi dłoń na plecach. Wiedziałem, że to zrobi. Jest z tego jakiś pożytek, wypuszczam z siebie więcej starego powietrza.
– Wszyscy? – pyta Jarek.
– Wszyscy – odpowiadają wszyscy.
Jarek wstaje, zamyka drzwi, siada z powrotem na kanapie. Zdjął polar i dumnie prezentuje podkoszulek: 30. Ogólnopolski Bieg Trzeźwienia. No, on na pewno w nim nie biegł. Jest z tych, którzy nie dobiegają do autobusu.
– Z Marcinem, jak widać, jest nie najlepiej. Proponuję głosowanie w kwestii takiej, czy chcemy, aby Marcin tu został. Bo regulaminowo nie może.
Wiem, że patrzą na mnie, ale ja jeszcze nie dam rady popatrzeć na nich, wgapiam się w podłogę.
Widzę po nogach, gdzie kto siedzi.
– Tak więc proszę o głosowanie. Kto jest przeciwko temu, aby Marcin tu został? – Jarek poprawia okulary.
Nikt nie podnosi rąk. W końcu Jarek podnosi. I Michu. I Jadźka.
– Regulamin jest regulaminem, wybacz, Marcin, widzę, że coś się zadziało, ale rozumiesz – Michu od razu zaczyna się tłumaczyć, bulgocze takimi na wpół połkniętymi słowami, ledwo można go zrozumieć, jak zawsze, gdy się zestresuje.
– A ja chcę, żebyś pojechał do szpitala, a potem do domu – mówi Jadźka, znowu kładąc mi rękę na plecach. – Jak chcesz, mogę pojechać z tobą.
Jarek kiwa głową. Też mógłby powiedzieć, co by chciał, ale widzi, że sprawa jest przegłosowana. Nie lubi marnować słów. Jeszcze raz wypuszczam powietrze. Coś w płucu, ukłucie. Przedtem go nie było, a teraz jest. Jarek zawsze mówi, że gdy napięcie odchodzi, w różnych miejscach ciała pojawia się ból i trzeba go przyjąć jak prezent, bo trupa już nic nie boli.
Wykonaj swą pracę z sercem – jakakolwiek byłaby skromna, ją jedynie posiadasz w zmiennych kolejach losu.
– Z czym przyszliście? – pyta Jarek. Nadaje kierunek, kiwa w stronę Sylwii. Ona siedzi pierwsza, z rogu. Odgarnia grzywkę z czoła, zakłada nogę na nogę, opiera się o krawędź. Od razu widać, że przyszła zła. Stara się na mnie nie patrzeć, ale średnio jej to wychodzi.
– Sylwia, alkoholiczka. No u mnie nerwowo, niedobrze. Cały dzień chodzę jakaś taka zła, na szpilkach. Może to mój były mąż, tak, na pewno to mój były mąż, on nawet telefonu nie raczy odebrać. A sprawa jest prosta, jest lokal, nasz wspólny, nie chcieliśmy go sprzedawać i dzielić, razem wynajmujemy i dzielimy się zyskami, już to opowiadałam zresztą, córka będzie pełnoletnia, to przepiszemy na nią i ona zdecyduje. No i fajnie, ale jest problem z najemcą, tam są cały czas interwencje policji, sąsiedzi się burzą, spółdzielnia, ja mam ciągle telefony, no ale to on chciał wynająć, prawda, na tę Setę i Galaretę, mówił, że to dobre pieniądze. Pieniądze może i dobre, ale jakim kosztem? Ja tam muszę chodzić, użerać się, a wy wiecie, jak tam śmierdzi? Lokal, w którym leją szoty za trzy złote?
Wszyscy wiedzą, jak taki lokal śmierdzi. Gdy taki zapach przyśni się w nocy, to od razu wybudza i nie pozwala spać już do rana.
– A teraz, skurczybyk, nawet nie raczy odebrać. Odbiera, słuchajcie, jego partnerka. I w kółko to samo, Maćka nie ma, Maciek nie może. Aż chciałam jej powiedzieć: co ty, kurwa, jego sekretarką jesteś czy narzeczoną?
– Język – przerywa jej Jarek. Notuje, zresztą wszyscy notują, oprócz mnie. Ja nigdy nie notuję. A potem na zwrotkach gadam bzdury, bo nic nie pamiętam z tego, co mówili.
– No ale rozumiesz, Jarek? To jest dla mnie jakaś obca kobieta. Tymczasem ja mam z nim wciąż sprawy, umowy, ustalenia. I ja nie chcę się w ich życie wpieprzać, bo mnie to nic nie obchodzi, co oni robią; ja chcę tylko pilnować tych naszych ustaleń.
Uderzają naraz, jakby się umówili: młot walący z całych sił w pokrywającą mózg membranę, tak że boli każda kość czaszki, i pragnienie, znajome, a zawsze potworne. Woda tylko spłynie po tym pragnieniu, nie przebije się przez skorupę, która oblepiła przełyk. Musi być gaz. Najlepiej piwo. Albo dwa.
– Wszystko? – pyta Jarek.
Sylwia kiwa głową.
– Kuba? – Patrzy na siedzącego obok Jakuba.
Piwo wypite duszkiem, nawet ciepłe, nawet z puszki. Bąbelki rozpuściłyby ten brud w trymiga, zabrałyby go ze sobą w dół brzucha.
Kuba chowa telefon do kieszeni. Jak zawsze robi to za późno, chociaż zwracali mu uwagę dziesiątki razy: nie odbieraj, wyciszaj, przełącz na samolot, raz nawet chcieli usunąć go za to z terapii. Teraz chyba już się przyzwyczaili.
– Przepraszam, praca – wyrzuca z siebie jak zwykle.
– Z czym przychodzisz? – pyta go Jarek.
Kuba musi się skupić, bierze oddech, rozgląda się po wszystkich, na moment zatrzymuje się na mnie, ale to nie pomaga mu w skupieniu. Parę razy bezgłośnie porusza ustami jak ryba, zupełnie nie wie, od czego zacząć.
Mam zupełnie zatkane ślinianki. W gębie pełno brudnego pyłu. Jakbym najadł się węgla.
– Jest… różnie. – Drapie się po włosach, długich i gęstych, zaczesanych do tyłu, ujarzmionych żelem. Na początku mówiliśmy na niego „Wodecki”, ale potem zrozumieliśmy, że to miły chłopak. Albo wszyscy zaczęliśmy być mili; trochę nauczyliśmy się jak.
– Sprawa przejęcia wciąż wisi na włosku. My jesteśmy gotowi, mamy dokumenty przeorane wzdłuż i wszerz. Śmieję się z moim wspólnikiem, że na pamięć to znamy, możemy recytować, obudzeni w środku nocy. I mamy tam swojego człowieka w radzie nadzorczej, i niby wszystko pyka. Ale boimy się, że u nich pojawił się biały rycerz. Próbujemy sondować, podejrzewamy kto, wypytujemy się, ale nikt nie chce nam nic powiedzieć. Wszyscy na nasz widok zapominają języka polskiego. Albo nawet nie odbierają.
Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa.
– Ale jak się z tym czujesz? – Jarek przerywa mu pytaniem, bo zaraz Kuba zacząłby czytać indeksy WIG.
– No, nietrudno o paranoję – odpowiada, dalej gładząc się po tych pięknych kudłach. – Ale zwiększyłem treningi, więcej basenu, mam Multisporta, więc od razu o szóstej rano basen, masaż. Kiedyś był telefon do chłopaka, kreska, a teraz mnie błotem smarują.
– A jak z ojcem?
– A, z ojcem – mówi, jakby nagle przypomniało mu się to słowo.
W wyobraźni zbiegam na dół, do Żabki, na łeb, na szyję. Raz o mało co nie spadam ze schodów, ale w ostatniej chwili chwytam się poręczy. Wybiegam na chłodną, obleśną mżawkę, łomot w mojej głowie rozsadza mi szwy czaszki, jednocześnie świat staje się niemożliwie ostry. Zasłaniając oczy, wchodzę do sklepu, biorę z lodówki dwa pierwsze lepsze piwa, podchodzę do sprzedawczyni. Zmęczona kobieta ze wschodnim akcentem i zmęczonym spojrzeniem bierze ode mnie cudownie zimne puszki, ja jeszcze pokazuję na wyeksponowane zaraz za nią kolorowe setki, celując w cytrynę, po czym wkładam dłoń do kieszeni.
Właśnie, nie wiem, czy mam przy sobie jakieś pieniądze, ale przecież muszę mieć. Zawsze coś miałem w którejś z kieszeni. W spodniach, w płaszczu, gdziekolwiek. Sprawdzam. Jest. Brawo, Marcin. Jednak umiesz o siebie zadbać, zuchu. To dycha albo dwadzieścia. Zgnieciona, miękka, piękna. Uratuje ci życie.
– Ojciec wczoraj coś powiedział, pierwsze zdanie. Tak że progres. Lekarze mówią, że nie będzie tak źle. Mimo że wiecie, siedem godzin minęło, zanim go sprzątaczka w tym pokoju znalazła.
– Co powiedział? – pyta Jadźka dosyć cicho.
– Co? – pyta Kuba, bo usłyszał.
– Co twój tata powiedział? – pyta Jadźka, głośno.
Łapię się za głowę. Niech mówią, skoro muszą; byleby nie powtarzali.
Niech ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty; wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu.
Powtórzone słowa to gwoździe wbijane bardzo powoli w głowę.
– Powiedział: „Znowu, kurwa, pomidorowa”.
Wszyscy wybuchają śmiechem.
Wstaję, lekko tracąc równowagę, podpieram się o ścianę, dokładając się do czarnego śladu przy kontakcie, a następnie robię krok przez próg, ostrożnie, tak by nie utopić się w wykładzinie.
Wybór jest prosty. Zatrzymuję się na korytarzu. Kobieta zza biurka patrzy na mnie pytająco. Już pamiętam, jak ma na imię. Przejeżdżam językiem po zębach.
– Jola, słuchaj, muszę na chwilę wyjść.
Ona tylko wzrusza ramionami, spokojnie, przecież nikt nigdy nie trzymał nikogo tu siłą. Ja też nie muszę biec. Zbiegnę sobie dopiero po schodach.
Krok w stronę drzwi i w tym momencie na moim barku ląduje ciężka dłoń.
– Ty jesteś niemożliwy, Marcin – mówi Jarek.
– Bardzo chce mi się pić – tłumaczę.
– Skoro już łamiemy regulamin, aby ci pomóc, to okaż nam wdzięczność. Pamiętasz, co to wdzięczność, Marcin? – Odwraca mnie do siebie jak kukłę. Wygląda jak bałwan z masła, ale to strasznie silny chłop. Z drugiej strony przy mnie każdy jest silny.
Wciąż mam rękę w kieszeni. Miękkie, małe zbawienie. Wyciągam je. To nie jest dziesięć złotych ani dwadzieścia. To czyjaś wizytówka. Kurwa mać. Tylne kieszenie, kondomówka, nic. Straciłem szansę. Nie będę dzisiaj z nikim w raju.
Jarek znika, po chwili przynosi mi odkręconą butelkę wody gazowanej.
Szlam w przełyku zaczyna się odklejać. Powoli. Ulga nie jest natychmiastowa, rozchodzi się po wnętrzu gęby w delikatny, łaskoczący sposób. Czuję, że trochę się naprawiam. Zmieniam rozdzielczość. Odrywam butelkę od ust, dopiero gdy zaczynam czuć, że się zrzygam. Oddaję Jarkowi.
– Jest twoja – mówi, pokazując mi gestem, żebym wszedł z powrotem do sali.
– Masz może ibuprom? – pytam go.
– Nie bądź bezczelny. – Uśmiecha się.
– Mama znowu próbowała namówić mnie na wino – teraz mówi Helena. Najmłodsza ze wszystkich, niewiele ponad trzydzieści lat. Długie blond włosy, pod nimi ukryta biała twarz zamaskowana grubą warstwą podkładu, bardzo, bardzo czerwone usta, pełno bransoletek, łańcuszków na szczupłych dłoniach, pierścionki, długie paznokcie jeszcze czerwieńsze od ust. Mógłbym słuchać tych dźwięków z płyty do zaśnięcia: jej głosu, mówiącego cokolwiek, i cichego chrzęstu biżuterii przy każdym ruchu rąk.
– No ale odmówiłam. Do niej chyba nigdy nie dotrze, że jestem alkoholiczką. Mówię, mamo, jestem. Proszę, zrozum, to choroba, zdiagnozowali ją specjaliści. Ale mogę mówić i mówić, i tak jest jak grochem o ścianę. Jaka alkoholiczka, dziecko, wmówili ci to, ty obok alkoholizmu nawet nie stałaś. Wiecie i znacie.
Nie wiem, nie znam, mnie nikt nigdy nie próbował wyperswadować, że Marcin Kania jest alkoholikiem; mnie z kolei całe życie próbowali do tego przekonać. Wciąż nie wiem, czy im się udało.
– W każdym razie może nauczyłam się jej odmawiać, ale chciałabym nauczyć się nie odbierać za każdym razem, gdy dzwoni. Nie szukać odruchowo kluczy do mieszkania, gdy zaczyna mi płakać przez telefon: przyjedź do mnie, córuś, ojciec znowu zrobił to i to. Ojciec oczywiście nic nie zrobił. Jak miał coś zrobić, skoro go nie ma i nigdy nie było. Chciałabym nie wkładać odruchowo płaszcza, kiedy mówi: córuś, nie mam nikogo oprócz ciebie, przyjedź, proszę, jak najszybciej.
Helena zaczyna płakać, jak zwykle tak, że prawie tego nie słychać. Jarek podaje jej chusteczki.
– Zawsze wyciąga moje ulubione. Fevre, takie chablis z żółtą etykietką. Stawia je na stole, bez pytania, obok dwa kieliszki. Chciałam rzucić w nią tą butelką.
– No ale się nie napiłaś.
– Nie, nie napiłam się – mówi to i wydmuchuje nos, tak głośno i mocno, że przez chwilę się boję, że coś jej pęknie w twarzy, po czym kiwa głową na znak, że to wszystko.
Michu dalej się we mnie wgapia. Ma ciężkie, opadłe spojrzenie psa, który się obżarł, ale mimo to wciąż jest zły, nikt nie wie dlaczego, on sam też nie, po prostu raz się wkurwił i tak już mu zostało, na całe życie. Jarek przenosi wzrok z Heleny na Szatana – ten jak zwykle się rozparł, ze trzy osoby mogłyby usiąść na jego miejscu, noga w skórzanych spodniach uderza mu o podłogę tak szybko, jakby próbował przebić się piętro niżej. Pewnie nie może się doczekać, aż coś powie. Kiedyś nawet siadał z boku, tak by być pierwszy, ale Jarek postanowił nauczyć go pokory. Teraz Szatan siedzi w środku, bo Jarek lubi zacząć raz od lewej, raz od prawej.
– Adaś. – Jarek daje znak Szatanowi, aby mówił.
Chcę się jeszcze napić, profilaktycznie, ale właśnie poczułem, że drżą mi ręce. Mimo to próbuję. To zabawne, że gdy zaczynam trzeźwieć, dopiero wtedy wyglądam jak pijany. Nie trafiam wodą do ust, spływa mi po brodzie na koszulę, próby utrzymania butelki kończą się jeszcze gorzej. Wszyscy oprócz Micha udają, że nie zwracają na to uwagi.
– Ja źle się czuję, Jarek. – Michu ma głos dzieciaka, któremu każą zjeść trzeci deser, a który już nie może.
– Teraz Adam. – Jarek pokazuje na Szatana.
– Nie, ja źle się czuję z tym, że Marcin tu jest. No spójrzcie na niego, no. On naprawdę powinien iść do domu.
– Zostałeś przegłosowany – przypominam mu.
– No i to też mnie denerwuje, że nie wiadomo po co nagle łamiecie regulamin. On tu jest na jakichś specjalnych zasadach?
Wyciągam telefon. Dzwoni Marta, moja żona. Jeszcze nie mam siły odebrać. Chowam komórkę z powrotem do kieszeni.
– Mnie też denerwują różne rzeczy, Michał – mówię.
Zapomniał, wół jeden, jak przez pierwsze trzy miesiące miał nawrót za nawrotem, jak co tydzień przychodził, płacząc, że zapił i zaćpał. Przypomniałbym mu, gdybym miał siłę powiedzieć tyle wyrazów.
– Co cię niby denerwuje, Marcin? Że czacha ci dymi?
– Świat to nie jest twoja taryfa, Michu, nie jesteś w niej sam i nie pojedzie zawsze tam, gdzie chcesz – gdy to mówię, brzuch zaczyna mu lekko podskakiwać ze złości, piłka opięta lawendowym sweterkiem. Ostatni raz tak się wściekł, gdy wyszło na terapii, że wszyscy, łącznie z Jarkiem, jeżdżą Uberem.
– Albo on se pójdzie, albo ja pójdę! – huczy teraz, wymachując łapami.
– Spokój! – krzyczy Jarek.
Zapada cisza. Wszyscy przyciskają się do oparcia kanapy, patrząc na siebie nawzajem jak skarcone dzieci.
– To może ja zacznę, co u mnie… – bąka Szatan, ale Jarek przerywa mu władczym ruchem ręki.
– Wy, alkusy, wy niemożliwi jesteście. Już człowiek zaczyna wam wierzyć, że przemówił wam do rozsądku. A wy znowu, w kółko, jak małe dzieci.
– To on przychodzi tu prosto z pieca – Michu wskazuje na mnie palcem – nie ja. To on robi bardachę. Jadzia ma dziś piątą świeczkę, a on przyłazi w takim stanie.
– Ja nie mam z tym problemu, Michałek – mówi cicho Jadźka, ale on jej nie słucha.
Mierzą się spojrzeniami jak pies z panem; Michu próbuje, ale Jarek zawsze wygra. Potrafi zamienić ten swój wielki łeb w oślepiające słońce. Gdy na niego patrzysz, cała twoja historia picia wyświetla się na jego brodatej gębie jak na ekranie. Musisz się odwrócić, bo wstyd wypala ci oczy.
– No to jak chcesz, to idź, Michał. – Pokazuje Michowi drzwi. Ten nawet na chwilę się podnosi. Ale zaraz znowu uderza ciężkim dupskiem o kanapę.
– Nigdzie nie pójdzie, bo chce tortu – śmieje się Darek. Odezwał się po raz pierwszy. Siedzi w rogu, przycupnięty, ubrany w różowy sweter, od patrzenia na który bolą mnie oczy. Bazgrze coś na kartce, jak zwykle. Zawsze kiedy skończy, zdąży zwinąć kartkę w kulkę i wrzucić ją do plastikowego kosza na śmieci, zanim ktokolwiek zobaczy, co tam namazał.
Michu odwraca się do ściany, jakby obrażony, że tak naprawdę to Cuguś ma rację. Pijakowi w trzeźwieniu honor się kończy, jak przynoszą deser.
Szatan znowu podnosi rękę. Jarek kiwa głową.
– Adam, alkoholik, narkoman, inne uzależnienia. Długo mnie nie było, trzy miesiące chyba, tak? Może nawet i cztery. Jest po maksie chujowo. Tak, wiem, język, sorry. W każdym razie przez te trzy miesiące z chłopakami naprawdę było na ostrzu noża. Gdybyśmy nie zarabiali na tym, kur… czę, szmalu, gdyby to nie była nasza robota, gdyby Grzesiu i Jacek nie mieli na chacie gówniaków do wykarmienia, tobyśmy rozwiązali zespół. Po prostu. I chodziło o chlanie, oczywiście, bo o co innego? Mówiłem wam, jaki mam plan: postawić ich przed faktem dokonanym, zero wódy na backstage’u, nawet browarów, o innych sprawach już nie wspomnę. Po koncercie to ja idę spać, a wy róbcie sobie, co chcecie, bus call o drugiej. Ale przed koncertem pełna oaza, tylko różańca w dupie brakowało. No i wprowadziłem to i po trzech tygodniach powiedziałem: dobra, w dupie to mam, pijcie, bo nie można z wami wytrzymać. Chłopaków rozsadzało, powietrze było jak nożem kroić, kłótnie o byle gówno. Sarius, Jacek w sensie, tak zajebał, w sensie uderzył w ścianę, że chcieli mu łapę włożyć w gips. A wszyscy dookoła mówili mi: Adaś, kurwa, język, przepraszam, wiem, wszyscy mówili mi: Adaś, nie ma rock and rolla bez smaru. Nie ma opcji wyjść na scenę o suchym ryju. To bez sensu. To jak się bzykać w ubraniu. A sam koncert to jest taki zajebiaszczy wyrzut dopaminy, że człowiek musi się potem schłodzić. I wiecie, ja ich rozumiem, bo sam to czuję. Ja idę sobie na masaż, robię pompki, przepraszam panie za ten detal: walę konia, ale to w ogóle nie jest to. Nie schodzi. A jeszcze ten Facebook, ci kretyni piszący: Bloodspawn było dobre, jak piłeś, Adam. Gdzie ten rock and roll, Adam. Teraz jest rock and roll, wy, kurwa, wiem, język, przepraszam, kretyni, bo płyta jest w notowaniu Billboardu. Jak tak trochę posiedzę z tymi niedojebami i się nakręcę, to dopiero trzy magiczne tabletki sprawiają, że mogę iść spać. Dopiero wtedy odpuszcza. A wiadomo, trzy lufy, kreska, do tego jakieś palenie i odpuściłoby momentalnie.
Zapada cisza. Znowu telefon. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, w końcu wyciągam go z kieszeni. To Marta. W sumie mam od niej jedenaście nieodebranych.
Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa.
– Muszę odebrać. – Wstaję z kanapy i znowu wychodzę na korytarz.
– Gdzie jesteś? – pyta moja żona.
– Ja? Na… na grupie. To znaczy na terapii – odpowiadam jej.
– Czy Piotr jest z tobą?
– Nie. Nie jest ze mną. – Mógłbym dodać pytanie retoryczne, co on właściwie miałby tu ze mną robić. Ale nie dodaję, bo wiem, że stało się coś strasznego.
Tylko boję się jej to powiedzieć.
Ona musi sama na to wpaść.
– Ma wyłączony telefon. Od wczoraj.
– Idź do nich do mieszkania – mówię. Kłamię, bo inaczej nie umiem.
– Byłam. Jest otwarte i nikogo nie ma w środku.
– Zadzwoń do Kingi.
– Ona jest od tygodnia w Hiszpanii.
– Tak, ona jest w Hiszpanii. No tak.
Być może nawet to wiedziałem, ale musiało wpaść w jedną z tysiąca dziur, z których składa się moja głowa. Marcin Kania, myślę. Obracam w głowie własne imię i nazwisko, dopóki nie staną się dwoma nic nieznaczącymi wyrazami. Marcin Kania. Gdy Bóg stworzył Marcina Kanię, chciał przeprowadzić eksperyment.
– Jesteś tam?
– Jestem.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię? Ich mieszkanie jest otwarte. Nikogo nie ma w środku.
Oczywiście, że wiem. Ale Marcin Kania nie umie powiedzieć prawdy.
– Może gdzieś wyszedł. Poczekaj tam na niego. Może zaraz przyjdzie.
– Przyjedź tu.
– Jestem… jestem na terapii.
– Przyjedź tu, bo ja muszę zadzwonić na policję.
– Poczekaj. Nie musisz dzwonić na żadną policję.
– Muszę.
– Marta, nie przesadzaj. On nie ma ośmiu lat. To nie jest tak, że nie wrócił ze szkoły.
– Nie mów mi, co mam robić.
– Marta. Ja wiem, że ty się o niego ciągle martwisz…
– Nie mów mi, kurwa, co mam robić – warczy.
Oczywiście, że jej tego nie powiedziałem, ale tym razem ma rację. Stało się coś strasznego. Kompletnie tego nie pamiętam, ja po prostu to wiem. I czuję to, cały czas, w sobie. Jakbym połknął igłę.
– Ja cię przepraszam, ale ja znowu piłem, Marta. – To wypada ze mnie samo. Ona milczy, przez chwilę długą jak nieprzespana noc. W końcu mówi:
– Za ile będziesz?
– Zaraz. – Rozłączam się.
Gdy siadam z powrotem na kanapie, ból głowy uderza z podwójną mocą, o czaszkę biją mi z obu stron niewidzialne pięści, do tego znowu to potworne pragnienie. Szatan opowiada teraz o jakiejś dziewczynie, która wysyła mu nagie zdjęcia przez Instagram i grozi mu, że jeśli się z nią nie umówi, to wyśle je też jego żonie.
– Powiedziałem, że moja żona też lubi popatrzeć na ładne babki. – Śmieje się. I wszyscy się śmieją, i tylko ja się nie śmieję.
Jarek daje Szatanowi sygnał, że już wystarczy tych historyjek. Odwraca się w moją stronę. Wraz z nim robią to wszyscy.
– Nie możecie się doczekać, co? – wzdycham.
– Z czym przychodzisz, Marcin? – pyta Jarek.
Buty wpadają mi w wykładzinę aż po kostki. Już nie mogę wstać i stąd wyjść. Żabka. Czarne ślady na ścianach. Ból, łomot. Pięściami o czaszkę, od środka.
Wszyscy są przeciwko Marcinowi Kani, gdziekolwiek biedaczek pójdzie. Całe życie, cały kosmos, wszystko. Ten wielki pech narodził się wraz z układem słonecznym.
Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu.
Telefon, znowu. Wiem dlaczego. Pewnie dopiero teraz zapaliła światło w kuchni i zobaczyła, co jest na podłodze.
– Marcin, alkoholik, lekoman, hazardzista, seksoholik. Stało się coś strasznego – mówię.
– To widać – rzuca Sylwia.
– Ale tak naprawdę nie wiem co – ciągnę. – Obudziłem się w mieszkaniu mojego syna. I jego żony. W kałuży krwi. Nie wiem, czy to moja krew. Nie, nie byłem w szpitalu.
Zamykam oczy. Nie chcę natrafiać na ich spojrzenia. Podczas rundki nie można nikogo oceniać słowami, mówić, że zrobił źle, dobrze, głupio, mądrze, więc wszyscy nadrabiają wzrokiem.
– Nie wiem, gdzie jest mój syn. Żona go szuka. Jest przerażona. Jeszcze jej o tym nie mówiłem. O tym, że obudziłem się w jego mieszkaniu. Boję się. Boję się jej to powiedzieć.
Ktoś chce jakoś to skomentować, słyszę takie pierwsze czknięcie, ale Jarek ucisza tego kogoś.
– Spotkałem się z nim na kolacji. Chciał mi coś powiedzieć. Nie mam pojęcia co. Ostatnie, co pamiętam, to że siedzimy w restauracji.
– Byłeś trzeźwy? – pyta Jarek.
– Jeszcze wtedy tak – odpowiadam.
Otwieram oczy. Patrzą się na mnie, ale w tych spojrzeniach nie ma opinii ani oceny. Jest coś innego. Na początku nie rozumiem co. Odchylam się na oparcie, biorę głęboki oddech.
Nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.
– Nie mam pojęcia, co robić – wyznaję.
Oni też nie wiedzą. Nawet Jarek. Skąd mieliby wiedzieć?
– Boję się jej powiedzieć. Wszystkiego się boję, jak sam skurwysyn. – Boję się to powiedzieć, więc szepczę, ale oni i tak słyszą.
Czekam, aż Jarek przypomni: język, ale Jarek milczy i wtedy już rozumiem. Oni też się boją.
– Ostatnie co pamiętam, to że siedzimy w restauracji i mój syn zaczyna mi mówić, że mnie nienawidzi.
dwa lata wcześniej
To niebywałe, ile można mieć dobrej zabawy. Po co siedzieć w domu? W domu ludzie umierają.
Tu nie ma żadnej większej filozofii – każda zabawa jest dobra, każda nuda jest zła, nudne sprawy nudzą, a wesołe weselą.
– Przysięgam, że myślałem, że chodzisz do podstawówki. Do ósmej klasy – mówię jej.
Powiedzcie, jak taki piękny uśmiech wszczepili w tak drobne, chude ciałko? Przecież ją zaraz rozsadzi od śmiechu. Muszę ją uratować. Tak, to jest moje dzisiejsze zadanie. Nie mogę dać jej się rozpaść, kruszynie ślicznej.
– Już nie ma ósmych klas – przypomina mi.
– Już nie ma dzikich plaż – przypominam jej.
I znowu się śmieje. Zaraz ją pocałuję. Nawet nie w usta, chociaż są piękne i czerwone, tylko w ten piękny biały uśmiech.
Stoimy w korytarzu, w sali obok, przeznaczonej do tańczenia, lecą jakieś najgorsze piosenki, ta nieustanna moda na lata osiemdziesiąte, jak można wciąż słuchać tego gówna, jomaha, jomaso, you’re a woman, I’m a man. Ja w latach osiemdziesiątych byłem już prawie dorosły i pamiętam te wszystkie paździerze. Sierocki sprawił, że waliło tym z każdego okna; za słuchanie tych wymiotów można było normalnie dostać w łeb.
Miałem Master of Puppets na kasecie od wujka z Niemiec. Oryginalnej, z żółtą nalepką. Walczyłem z tym gównem jak z komuną.
– Co tam masz? – Zerkam jej do szklanki.
– Rzekomo drinka – odpowiada. Oczy też ma wielkie. Dwa szlachetne szafiry.
– Czyli soczki dla dziewczynek – trochę ją karcę. Prosi o to tymi szafirami.
Dopijam to, co mam. To Glenfiddich, podobno dwunastoletni. Nie lubię single maltów, w ogóle nie lubię whisky z Wysp. Jest w nich jakiś drobny absmak, jakaś pomyłka z tyłu języka. Jakby ktoś się do nich tak trochę zeszczał bagnem. Burbony to co innego. Piękna plebejska słodycz. Boskie cukiernictwo. Bo słuchajcie: alkohol to najpoważniejsza sprawa na świecie i w alkoholu albo jest pozerka, albo są fakty. Możesz udawać, że coś jest dobre, bo zapłaciłeś za to szmal, bo pasuje ci do spinek mankietowych, bo możesz sobie siedzieć na grzędzie z kolegami snobami i grać w grę pod tytułem jesteśmy super, właśnie poszliśmy do barbera i zrobiliśmy mu razem loda, a on spuścił się nam na kudły i ułożył nam z tego piękne fryzury, a potem wkładaliśmy sobie do dupy kije do golfa, te najdłuższe, drivery. Słuchajcie mnie, smerfy z Wólczanki, ja jestem tutaj, ja, Marcin Kania, jestem tu i stoję po stronie prawdy. Prawda tkwi w cukrze. W klarowności. W mieszance kukurydzy i jęczmienia.
Ale tutaj nie ma burbonów, więc trzeba pić czystą wódkę. A czysta wódka to coś niebywałego. Wódka to piękna srebrna struna, która biegnie przez całą rzeczywistość, napina ją, prostuje, sprawia, że wszystko się trzyma kupy; zaklęcie, które zawsze działa. To niesamowite, że ludzie wymyślili coś takiego.
Wskazuję na bar, następnie krzyżuję dłonie pod kątem prostym, na znak, że zaraz wracam. Biorę od Kruszynki szklankę, aby przynieść jej coś lepszego niż to, cokolwiek tam pije.
I nagle doznaję olśnienia, jak zawsze w takich sytuacjach, do tych olśnień mógłbym nastawiać zegarek: czemu ja tu jeszcze jestem? Czemu wpycham się w tłum rozgadanych, przepoconych ludzi po wydzieloną porcję darmowego alkoholu; znoszę to upokorzenie rodem z Lotu nad kukułczym gniazdem, gdy Nicholson stoi w kolejce po leki; dlaczego słucham tego dudniącego gówna, zatęchłych bazarowych trupów, i czemu daję się co sekundę gwałcić, zaczepiać, szarpać, myć sobie łeb pytaniami, a jak żona, dzieci, rodzice, praca, wyniki badań, wakacje, kredyt, siłownia, życie, zakupy, głowa, ręka, nerka, dupa, jak twój mózg na ścianie? Przecież dużo lepiej, dużo logiczniej jest w drodze powrotnej zajechać na stację benzynową, kupić zero siedem jacka, a najlepiej dwie zero siódemki jacka, aby mieć jeszcze trochę na jutro rano, do kawki; kupić te trzy razy zero siedem (tak, właśnie tak będzie najlepiej) i wrócić do domu, zejść do piwnicy, do mojego Fajnego Pokoju, założyć słuchawki na bluetooth, te, które kupił mi Piotrek, Marshalla, włączyć sobie dobrą muzykę, na przykład Toola albo Slipknota, albo Metallicę, albo jednak Toola, tę płytę z białym maziajem na okładce, w każdym razie ROCKA, muzykę, która ma DUSZĘ, CIĘŻAR i EMOCJE. Śmiej się, śmiej, młody człowieku, ja przeżyję ciebie i wszystkich twoich kumpli.
No dobrze, ale dlaczego tu jestem? Bo w domu ludzie umierają. Bo trzeba korzystać z dobrej zabawy.
Dopiero gdy się wybawisz, pojedziesz sobie umrzeć. W nagrodę.
A poza tym te białe zęby, no właśnie. Muszę pilnować mojej Kruszynki.
– Jesteś znajomym Zbyszka? – pyta, gdy do niej wracam. Podaję jej gin z sokiem z limonki.
– Zbyszka? – pytam trochę dla jaj. Bierze łyk ginu. Smakuje jej, widać. Potrafię dobierać alkohole do ludzi.
– Zbyszka, jesteśmy na jego urodzinach. – Nagle niepewność mąci jej oczy, robi się zaniepokojona, w jej świecie wszyscy są gdzieś po coś, zachowują się i żyją po coś. Przyczyny zawsze mają skutki. Ludzie nie przychodzą do danych miejsc tak po prostu. Rozumiem tę reakcję. Tak kruche istotki nie mogą wystawiać się na chaos, on porywa je w zimną wieczność, w straszne dni, których jeszcze nie znamy.
– Żartuję, grałem ze Zbyszkiem w zespole.
– Wow! – Otwiera szeroko oczy. – W Teatrze Lalek?
Dobrze, że wziąłem sobie od razu dwie wódki. I że pokazałem barmanowi, że ma lać na trzy palce. Normalnie na takich imprezach chcą, żeby wszyscy się jak najszybciej natrąbili, dzięki czemu będą mogli iść jak najwcześniej do domu, więc leją do spodu. Ale nie ten, ten to był jakiś wstrętny typek, niespełniony laborant.
Trochę na niego huknąłem, ktoś brzydko się popatrzył, był lekki wstęp do awantury, ale już nieważne, dawno i nieprawda.
– Tak, no tak, tak, tak – potwierdzam szybko, zaczynam czuć się skurczony, skrępowany, niepotrzebnie zeszło na ten temat, czerwienię się, czuję, że muszę się odwrócić. – Ale to nieciekawe. Zmieńmy temat.
– Właśnie nie, to bardzo ciekawe. – Uśmiecha się, a wraz z tym uśmiechem coś eksploduje mi w środku. Może powinienem ją stąd zabrać w jakieś inne, lepsze miejsce? Uratować ją tak na serio? Wziąć ją na ręce, przenieść przez ten wrogi tłum na drugi brzeg, wydostać ją na suchy ląd?
– Na początku, na pierwszych dwóch płytach – mówię ciszej, bo trochę się wstydzę.
– Grałeś w tej piosence, jak ona się nazywała…
– Kocham cię jak Rosję?
– Tak, właśnie tak.
– Tak. Grałem. Jest na tej płycie – dodaję jeszcze ciszej, bo to naprawdę krępująca sprawa, chociaż w Teatrze Lalek byłem basistą, co oznacza, że nikt mnie nie pamięta i nikt mnie nigdy nie widział. Na okładce tego głupiego winyla stoję z tyłu, nierozpoznawalny, mam włosy na pazia, lenonki i koszulę non-iron we wzór przypominający krzyżówkę, tylko wypełnioną chińskimi literami. Nie mam pojęcia, skąd ją wziąłem i dlaczego ją wtedy włożyłem. Musiałem być pijany. Cały ten zespół to było bycie pijanym od rana do wieczora, bez przerw, urlopów i taryf ulgowych.
Swoją drogą, gdy wznowili tę płytę na kompakcie, przycięli zdjęcie na okładce, co sprawiło, że z niego wyleciałem wraz z paziem, lenonkami i koszulą. Nikomu nie miałem tego za złe.
– Bardzo ładna piosenka. Trochę kiczowata, ale wzruszająca – mówi.
– Zawsze uważałem, że głupia. Powiedz, kto kocha Rosję? – pytam.
– Rosjanie – odpowiada, znowu tak pięknie się uśmiechając, a ja zasłaniam sobie usta, bo wstyd sprawia, że mała, żrąca odrobina gorzały wraca w górę gardła, jakby się biedaczka zgubiła od tych wszystkich emocji.
I wtedy ona zauważa obrączkę na palcu, której oczywiście zapomniałem zdjąć, a nawet nie zapomniałem, bo przecież trudno zapomnieć czegoś, czego się nawet nie planowało.
Tak w ogóle Kocham cię jak Rosję to moja piosenka.
Podpisaliśmy się pod nią wszyscy, no ale była moja. Pewnego dnia na próbie po prostu usiadłem i ją zagrałem. Zbyszek powiedział, że to kicz, ale reszcie się spodobało.
– Wiesz co, chyba gdzieś zgubiłam koleżankę. Przepraszam cię na chwilę.
Chcę ją zatrzymać, ale nawet nie wiem, co miałbym jej właściwie powiedzieć. Że ta obrączka to przez pomyłkę, że pożyczyłem ją od kolegi, kupiłem na Krupówkach, że moja żona nie żyje, to był tragiczny wypadek, noszę ją na pamiątkę, bo wciąż się nie otrząsnąłem, ale jestem gotów na nowe życie, na to, aby ktoś mnie uratował, abyśmy uratowali się nawzajem, piękny ząbku? No i to moja piosenka, ta o Rosji. Wiem, że kiczowata, ale moja. Zawsze coś, prawda?
Mógłbym też zagrać va banque, powiedzieć jej: zostawię ją. Moje małżeństwo jest martwe. Moja żona jest martwa. Wyssałem z niej całe życie. Ja i ona leżymy w łóżku przedzieleni płytą pilśniową. A ja chcę żyć, ząbku, ja chcę żyć. Zostawię ją dla ciebie. Dla nas. Dla przyszłości.
Bo kocham cię jak Finlandię.
Mógłbym jej to wszystko powiedzieć, gdybym trochę więcej wypił, ale wypiłem za mało, więc zamiast tego wyduszam jak skarcony uczniak:
– Nigdzie się nie ruszam.
Ale ona już się nie uśmiecha, tylko zwyczajnie się stlenia i po sekundzie zostaje tylko ściana, o którą się opierała. Przyśniła mi się. Nigdy jej nie było. Tak trzeba myśleć.
Zanim zdążę całkiem sobie to wmówić, na moim barku ląduje ciężka łapa i znajomy głos, który cała Polska zna z tego, że śpiewał do jakiejś zupełnie innej dziewczyny, że również kocha ją jak Rosję, krzyczy mi do ucha:
– Kania, a ty jak zwykle te baby.
– Zbyszek – odpowiadam.
– Masz dla mnie prezent? – pyta.
– Nie mam – stwierdzam.
– Włożę ci chuja do buzi – mówi Zbyszek.
– Nie chcę. – Kręcę głową.
Odwracam się. Z bliska widać wyraźnie, że strasznie się zestarzał, i to brzydko. Tylko co z tego, skoro ludzie wciąż go kochają. Miłość zamraża czas.
Ja go nie kocham, ale naprawdę go lubię.
Wciąż próbuje wyglądać jak rockman. Długie, rzadkie włosy spływają mu po bokach łba, choć na czubku czaszki lśni pas startowy. Można byłoby go podziwiać za odwagę, ale on po prostu żyje w świecie fantazji, jest tak zadymiony miłością, cudzą i własną, że patrząc w lustro, widzi siebie sprzed trzydziestu lat, długowłosego drwala, potężnego jak wieża, ze śmiesznie niskim głosem, który sprawiał, że po każdym koncercie licealistki szczelnie tarasowały zaplecze, tak że nie dało się tam wejść.
– Jak życie? – pyta.
– Cudownie – odpowiadam, chociaż właśnie skończyła mi się druga wódka.
– Bracie, no to cudownie, ciebie widzieć też jest cudownie. – Szczerzy się do mnie i ten szczerz to kolejna dziwna sprawa. Od paru lat zawsze, gdy go widzę, ma zamrożony na gębie nienaturalnie szeroki uśmiech, eksponujący całą półę wybielonych zębów; wygląda, jakby był po wylewie albo ktoś schrzanił mu operację plastyczną. Wszystko to razem wzięte – wyszczerz, klątwa długiej twarzy – sprawia, że wygląda na dużo starszego, niż jest w rzeczywistości. Nie ma jeszcze sześćdziesiątki, a wygląda jak starszy brat Stana Borysa.
Bierze mnie za rękę i popycha w stronę łazienki.
– Chodź.
– Tylko wezmę drinka – mówię.
– Jakiego drinka, kurwa, Kania, od kiedy ty pijesz drinki.
Macha do barmana, żeby podał mu zero siedem Finlandii, zimnej jak trup misia polarnego, i dwa kieliszki, bez sprzęgła.
I za to go lubię: kompletnie go nie interesuje, co słychać u innych, inni to tylko satelity, muszą połknąć lub odbić nadmiar światła, które on emituje. Zbyszek nie pierdoli się w tańcu.
I jeszcze pojawia się Robercik, mój młody kolega Robercik, wariacik, podchodzi do mnie, ściska rozbawiony.
– Siemasz, zgredzik – mówi.
– Cześć, Robercik, co tu robisz? – pytam.
– Pisałeś do mnie, zgredzik, ojoj, niedobrze, już jest ciężka demencja starcza. – Śmieje się.
Walimy lufę, jedną, drugą, siódmą, fajowsko.
– Chłopaki, a chcecie trochę białej kawki? – pyta nagle.
Ja to nie wiem, ale Zbyszek chyba chce. Robercik jest pierwszy do tych sportów, do tego hojny, namówi i zaprosi każdego. No to idziemy, dawaj.
W łazience zamyka drzwi, podchodzi do półki pod lustrem i wyciąga worek z prochem. Ja kręcę jeszcze raz łbem na znak, że to nie dla mnie.
– Oczywiście, że to dla ciebie. To dla każdego, jak witaminy – tłumaczy.
Stawiam dwa kieliszki, wyciągam butelkę, leję po jednym. Robercik sypie linie, Zbyszek czeka, jak sęp, niech sobie użyją, ja z kolei walę lufę bez czekania na nich, i w sumie to wciągam też jedną kreskę, małą, smak jak zwykle potworny, uczucie jak zawsze dziwne, a potem jeszcze jedną, na drugi tunel. Fakt faktem, że od wódki można czasami zasłabnąć, ona ma te swoje efekty uboczne, mimo wszystkich swoich doskonałości, zwłaszcza jak ma się gorszy dzień. A proch pozwala wypić ciutkę więcej, to jego jedyna, niezbywalna zaleta.
– Brawo, zgredzik. Teraz będziesz się bawił do rana. – Śmieje się Robercik.
Ile może być dobrej zabawy? Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, ile jeszcze go czeka tych wspaniałych rozrywek, zanim w nagrodę wróci do domu, na najwspanialszą część wieczoru.
Najpiękniejsze jest to, że za każdym razem dowiadujesz się tego na nowo.
Robercik chce jeszcze coś nam powiedzieć, ale nagle coś mu pyka w telefonie.
– O ja cię, to ta dupka z Tindera. Pisze, że się jej nudzi i że zaraz u niej. Nie no, panowie. Popatrzcie.
Robercik pokazuje z dumą myśliwego jakieś zamazane zdjęcie, na którym widać kota, drzwi na balkon i kawałek dupy. Trudno cokolwiek skomentować.
– Baw się dobrze – mówi Zbyszek. – I dzięki za poczęstunek.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiada Robercik, kłaniając się w pas. – A tymczasem miłej zabawy i będę do ciebie dzwonił, zgredzik.
Kiwam głową. Wesoły chłopak. Gdy zostajemy sami, Zbyszek się żali:
– Kurwa, Kania, trochę mam już dosyć. A to przecież dopiero początek.
– Imprezy?
– Nie, tej trasy, kurwa, co oni nawymyślali, sto pięćdziesiąt sztuk w ciągu roku.
– No ale co zarobisz, to twoje – przypominam mu o pieniądzach, bo ich świadomość zawsze rozwesela.
Rozlewam po kielichu. Kręci mnie w nosie, wszystko dookoła cuchnie apteką.
– I tak zarobię. Zawsze zarobię. A ty byś nie chciał wrócić? Dobrą stawkę bym ci dał. Piętnastaka za koncert. Rozerwałbyś się.
– Przecież masz tych siurów, basistę i bębniarza, oni nie mają trzydziestki.
– Kondycji też nie mają. I nie piją w robocie. Tak mi jeden powiedział. Ten z palmą na łbie. Po szkole muzycznej, taka ciota kudłata. On nie pije w trasie. Rozumiesz? No i nie umie grać.
– Każdy umie grać.
– Nie każdy, Kania. Nie każdy. – Kładzie mi rękę na ramieniu.
Jak z nim grałem, to zawsze narzekał, że „wirtuozuję”.
Ale pies to ganiał, mogli mnie wyciąć ze zdjęcia na kompakcie, a co przeżyliśmy, to nasze, i nikt nam tego nie zabierze.
– Słuchaj, pamiętasz, jak byliśmy w tej Chorwacji? Ile to było, pięć lat temu?
– Jakoś tak.
– Fajnie było. Może byśmy znowu sobie skoczyli? Tylko tym razem sami – podkreśla.
Nie było za bardzo fajnie, z tego co pamiętam.
– A pamiętasz Ostrołękę? – pytam, by zmienić temat.
W Ostrołęce odpaliliśmy wszystkie gaśnice w hotelu i razem z chłopakami z Lady Pank wyrwaliśmy wannę i zjeżdżaliśmy w niej po schodach przeciwpożarowych, jak w bobsleju. Jak przyjechały smerfy, to powiedzieliśmy, że to olimpiada w Calgary, a my jesteśmy reprezentacją Jamajki. Jak Rogowiecki opowiadał o tym w Non Stop Kolor, to prawie się rozpłakał.
Jeszcze po lufie, bo zwariuję.
– To wróciłbyś?
– O co ci chodzi, Zbychu? – pytam.
– Chodzi mi o to, że dalej umiemy fajny interes zrobić, Kania, tak jak z tymi mieszkaniami. Źle na tym wyszedłeś?
– Świetnie na tym wyszedłem.
– No pewnie, kurwa, że świetnie. No i dalej umiemy razem pobalować. To może byśmy i pograli? – Rozkłada ręce na znak, że ma najczystsze i najświętsze intencje.
Uśmiecham się do niego.
– Interesik zrobiliśmy bardzo fajny, fakt – mówię. – Ale ja już nie pamiętam, jak się gra.
– Chuja tam – zaprzecza Zbyszek.
– Nie pamiętam, no. – Teraz ja rozkładam ręce. – Wybacz mi, Zbyszek. Ja mam najgorszą pamięć na świecie.
– To masz szczęście. – Zbychu się szczerzy. – To masz naprawdę farta.
W końcu, po trzeciej lufie, wraca mi smak. Gorzko-słodka, oleista sensacja, mocna, szczera, cierpka, paląca przełyk, biała w smaku, aż cicho mruczę jak stary, gruby kot. Ktoś dobija się do łazienki, próbując zepsuć mi ten moment, ale nie, wynocha, nie pozwolę. Tak, teraz wszystko zaczyna się zgadzać. Myślę o Kruszynce, może znajdę ją jeszcze gdzieś w tłumie, może uda się to odpracować. Jej buzia wraca do mnie, migocze mi pod powiekami. Uśmiecham się do niej. Tak, jeszcze wszystko naprawię. O co mi chodziło z tą obrączką? Przecież to żaden problem. Przecież się rozwodzę.
– A właśnie, coś tam kłujesz w sikawkę? – pyta Zbychu.
– Zawsze, Zbychu – odpowiadam.
Pokazuje, abym jeszcze polał. Nie trzeba mi mówić dwa razy. Ktoś dalej dobija się do kibla. Idź do damskiego, skurwysynie. Patrzę sobie na flaszkę. Fajna taka flaszka, schodzi w odpowiednim tempie. Nie za szybkim, nie za wolnym. Idealnie. Jak życie.
– Jakby termometr Eskimosowi w dupę wsadzić. – Zbyszek pokazuje na flakon.
– No co ty, Zbyszku, tempo mamy kulturalne. – Nie zgadzam się, ale tak przyjacielsko.
Chlup. Znowu to dobijanie. Nie można sobie w spokoju posiedzieć w łazience? Nie można mieć chwili, kurwa, intymności? Na drugą nogę. Chlup. Oj, coś zachybotało. To podłoga, nie ja. Łup, łup w te drzwi. Ja cię nauczę, gamoniu. Wszyscy kochają Marcina. Ale Marcin nie kocha wszystkich. Marcin nie kocha na przykład tych, którzy dobijają się bez sensu do kibla. Marcin kocha Zbyszka. Jak chleb. Za to wszystko, co dla mnie zrobił.
– Jesteś młody, ruchaj, póki możesz. I nie myśl o tym. – Pokazuje na obrączkę.
– Nie wiem nawet, co to jest – odpowiadam.
Zbyszek śmieje się najszerzej, jak umie, zaraz trzeba będzie dzwonić po pogotowie, szyć mu buzię. Ale poważnie, ja nie wiem, co to jest. Co to jest? Gdzie jest Kruszynka? Dawaj jeszcze jednego. Dawaj, kurwa. Tam za drzwiami, ktokolwiek to jest, nie tylko się dobija, zaczął też coś pokrzykiwać. Dosyć tego. Nienawidzę braku kultury. Świat się trochę kręci, ale co tam, kręci się w normie, a każdy moment na lekcję jest dobry.
W ten skobel, na który zamyka się drzwi od środka, nie trafiam palcami, ale wiem, że butem trafię bez problemu. But jest większy od palca. Sam ma swoje palce, w środku. Słyszę, jak Zbyszek się śmieje, gdy drzwi lecą na zewnątrz, prosto na tego chama, młodego, prężnego, dwumetrowego kondona; oczywiście, że go znam. Przecież to ten od irlandzkiej whisky. Wszystko się zgadza, cały rysopis – mankiety, spinki, fikuśne tatuażyki, zarościk idealnie wycieniowany, fryzurka na spermę barbera; to właśnie ty, gadzie jeden, ty psujesz mi życie od tylu godzin, dni, tygodni, miesięcy; ciebie szukałem, a sam się znalazłeś. Stoisz z kolegą, drugim takim samym, jak gdyby nigdy nic, i walisz w drzwi mojego kibla. No niestety, wasze dni są policzone.
Na mój widok robi krok do tyłu, bo nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń, nie przewidział, że ze Zbyszkiem wyjdziemy razem z drzwiami. Nie przypuszczał, głupek, kto jest w środku. Teatr Lalek, królowie rocka z Ciechanowa. Chuju durny, my wannę wyrwaliśmy w Ostrołęce i pojechaliśmy z nią do Calgary, i wygraliśmy złoty medal dla Jamajki.
– Spokojnie – mówi, a ja dopadam do niego i na wejściu trzaskam go w tę wstrętną gębę, raz, drugi i trzeci, podbiegają do mnie, łapią za ramiona, odciągają, ja się wyrywam, nie będziesz mi niszczył życia, kutafonie, nie będziesz deptał mojej godności, trochę tańczy ta podłoga, kto ją zrobił, do cholery jasnej, taką śliską, to twoi koledzy, ty ulizany młody gamoniu, ty kapłonie, byku z plastiku, łajzo pewna siebie, co ty mi możesz powiedzieć, kurwy jebane, czego wy chcecie, ja tylko chcę sobie tu pożyć.
Wyrywam się i dalej, trach go w półę.
Niewiele już widzę, za to słyszę, jak krzyczą: przestań, zostaw go, i tylko Zbyszek się śmieje. Zbyszek się śmieje, bo pamięta – Ostrołękę i nie tylko.
A gdzie jest Kruszynka? Ty jeszcze porwałeś Kruszynkę, gadzie, zabrałeś mi ją. Pluję mu na ryj. Musi zrozumieć, że tu nie ma żartów.
Czarna plama wyciętego czasu.
Gdy wracam, na zegarku są zupełnie inne wskazówki. Ktoś się nie bał i zajebał te stare, i wsadził zupełnie nowe. Ale wciąż tu jestem i wciąż mi się nie podoba. Podwórko budynku, jacyś gapie, w tłumie być może Kruszynka, cała sytuacja musiała się przenieść na zewnątrz. Ten, na którego się drę, stoi za daleko, bym go dobrze zobaczył; nie wiem do końca, kim jest, ale tak naprawdę wcale nie muszę wiedzieć i widzieć. To pewne, że jest przeciwko mnie, że czyha na mnie od dawna, że zbiera haki. Poza tym musiałem mieć dobry powód. Nie zrobiłbym tego bez powodu.
Znowu pluję, chyba trafiam, zawsze umiałem dobrze charać, on ucieka, a ja muszę się napić, tyle tego dobrego. Gardło tak szybko pustynnieje, lęgną się w nim mszyce.
Tylko jacyś oni trzymają mnie mocno za ręce i jeden pyta, czy już dobrze i czy jestem grzeczny. Pewnie, że jestem, puśćcie, chłopaki.
Do baru, przez ochroniarzy, gdzie jest Zbyszek? Czemu nagle zniknął? Musi mi pomóc. Potrzebuję flaszkę. Zbyszek? Gdzie jesteś? Kruszynko? Jakiś uśmiech miga w tłumie, przez który trzeba się przeciskać jak przez las ciepłych, ożywionych drzew. Nie mogą stać prosto i bez ruchu przez chwilę? Dlaczego muszą tak przeszkadzać?
– Panu już chyba wystarczy.
– Nie mów tak, bo pójdziesz do więzienia.
– Naprawdę. Nie obsłużę pana.
Trach ręką w blat, leci szkło, w takim razie sam się obsłużę. Esesman. Esbek. Dawaj tę butelkę. I ten kubek, od piwa, plastikowy, może być. Wyrywam mu to z ręki, leję z flaszki prosto do kubka. Fajne te plastikowe kubki, dużo się w nich mieści.
Tylko się na mnie gapią, tylko to umieją. Nie muszę się do nich odwracać, by widzieć, że z szacunkiem. Mogą sobie zawiązywać spiski przeciwko mnie, a ja i tak zawsze im pokazuję, kto tu rządzi.
– Kania, weź. Spokojnie. – To Zbyszek.
– Zbigniewie. – Uśmiecham się do niego.
– Przejdźmy się – mówi.
Czarna plama. Teraz jestem w aucie. Trochę śmierdzi. Nie wiem, gdzie jest mój kubek. Musieli mi go zabrać. To Zbyszek to zrobił, on też jest z nimi, oczywiście, udawał przyjaciela, by na końcu zdradzić. Ale to normalne. Powinienem to wiedzieć. Znowu wszystko tak strasznie szybko schnie. Muszę kupić sobie butelkę, zejść do Fajnego Pokoju, po mój Fajny Czas, muszę włączyć sobie jakąś rockową muzykę, prawdziwą, Toola, King Crimson, Metallicę. Nie gówno, nie Rosję, tylko samą prawdę. Obelżywe to wszystko. Tylko muzyka. Kaczkowski forever. Będę chodzić, marzyć, będę fruwać. Będę w mojej Fajnej Nocy. Po co w ogóle tam poszedłem? Po co stałem w tym tłumie, otulony wstrętną muzyką jak brudną kołdrą zerwaną z bezdomnego? O co mi chodziło? Trzeba było zostać w domu. Wszystko by minęło, przeszło, zgasło. Dużo szybciej byłoby mi ciepło, wygodnie i dobrze, dużo szybciej wślizgnąłbym się w ten wielki kombinezon włochatego dziecka. Dużo szybciej byłoby spokojniej.
Marta, tylko Marta. Jeszcze nie śpi. Marta zawsze się pojawia, gdy w końcu ma być fajnie, i wszystko psuje. Jej wielka twarz, coraz starsza, z sekundy na sekundę. Nie, tym razem nie może tak być. Tym razem ona nie wejdzie do Fajnego Pokoju, nie zacznie krzyczeć, płakać, grozić policją, robić tych wszystkich złośliwych rzeczy, nie będzie demolować dobrych chwil. Nie, Marta, niestety. Nie wszystko jest o tobie, o twoich krzykach, o tym twoim pierdoleniu, które wypada ci z gęby, to nie moja wina, że przestałaś śpiewać po tej jednej słabej płycie, z której wszyscy się śmiali. Ja ci mówiłem, co masz robić. Nie słuchałaś.
A teraz wyprzedzę twój atak.
– Do kwiaciarni, tej całodobowej – mówię kierowcy.
– Gdzie niby taka jest?
– Sprawdź sobie w telefonie.
Wszyscy dużo lepiej wyszliby na traktowaniu mnie poważnie. Potrafię wyobrazić sobie przyszłość, przeanalizować konsekwencje własnych działań i odpowiednio wcześniej im zapobiec. Przecież to jest właśnie mądrość.
Najpierw misja zapobiegawcza, a potem nagroda. Tak, droga do nagrody jest bardzo długa, ale takie jest życie. Jestem strasznie rozsądny. Przyjmuję przeciwności losu z wielkim spokojem.
– Tutaj – stwierdza kierowca.
W kwiaciarni o mało nie puszczam pawia, strasznie słodkie są te wszystkie rośliny, muszę ochłonąć. Wychodzę, biorę parę oddechów, po czym wchodzę jeszcze raz.
– Co podać? – pyta sprzedawczyni, zmęczona kobieta z wyraźnie wschodnim akcentem.
– Wszystko – decyduję.
– Bardzo śmieszne.
– Bez humoru… życie to koszmar – odpowiadam. Co ten sklep taki chybotliwy, czy kwiaty potrzebują tak się bujać, żeby lepiej rosnąć? Chyba nie, bo i tak są cięte. Czemu włączyłaś to chybotanie, debilko? Wyciągam z kieszeni portfel, a z portfela kartę, wciąż złotą, i pokazuję jej jak legitymację FBI, uprawniającą mnie do czynów, które nie śniły się nikomu normalnemu.
Złoto jest zawsze dla zuchwałych.
Tak naprawdę to gdzieś jakaś część mnie wciąż ją kocha. Martę.
Ta miłość to połknięta, niestrawiona pestka. W chwilach takich jak ta, pestka się rozżarza, zamienia się w czerwony węgielek, który stopniowo rozgrzewa cały brzuch. Dwadzieścia cztery lata razem. Czy ktoś może powiedzieć mi coś, czego nie wiem? Dwadzieścia cztery wspólne lata to pryzmat, z jednej strony wpadają w niego miłość i sympatia, z drugiej wylatuje tyle rodzajów wściekłości i żalu na drugiego człowieka, że zlewają się w jedną brudną tęczę, nie ma jak ich policzyć, oddzielić od siebie, to niemożliwe.
Biorę pierwszą lepszą donicę z brzegu, pełną żółtych tulipanów.
– Ładujemy do auta, tam. – Pokazuję jej kierunek, prowadząc ją do zaparkowanej na chodniku karocy.
Tak samo pokazuję cierpowi, że też ma chodzić i ładować. Cierp jest przytomniejszy. Zauważa, że nie wszystko może się zmieścić.
– Ładuj, ile wlezie – rozkazuję mu.