49,99 zł
MIĘDZYNARODOWA NAGRODA BOOKERA 2024
Czy można zakochać się w niewłaściwej osobie w idealnym momencie? A może to właśnie ta chwila sprawia, że wszystko staje się możliwe?
Berlin, deszczowy dzień lipca 1986 roku. Przypadkowe spotkanie w autobusie to początek obsesyjnej relacji między Katheriną, młodą studentką i Hansem, starszym, żonatym mężczyzną. Kochankowie balansują między namiętnością a toksycznym uzależnieniem, łudząc się, że to oni decydują o swoim losie. Jednak oboje są więźniami nie tylko własnych emocji, ale i opresyjnego systemu, który – podobnie jak ich miłość – nieuchronnie zmierza ku dramatycznemu końcowi.
„Kairos” to hipnotyzująca literackim kunsztem opowieść o władzy, złudzeniach i rozpadzie – nie tylko relacji dwojga ludzi, ale i świata, który ich otacza. Erpenbeck mistrzowsko kreśli historię, w której granice między prywatną namiętnością a politycznym tłem zacierają się w przejmujący sposób.
Jenny Erpenbeck – jedna z najwybitniejszych współczesnych pisarek, od lat wymieniana wśród kandydatek do Nagrody Nobla, za powieść „Kairos” uhonorowana Nagrodą Bookera.
*
*
Erpenbeck to jedna z najbardziej wyrafinowanych i potężnych powieściopisarek, jakie mamy. Do podwozia jej zdań, niczym uciekinierzy, przyczepione są echa niemieckiej polityki, historii i pamięci kulturowej. Nic dziwnego, że już mówi się o niej jako o przyszłej noblistce
Dwight Garner, „The New York Times”
Jedna z najmroczniejszych i najpiękniejszych powieści, jakie kiedykolwiek czytałam.
Natasha Walter, „The Guardian”
Zaczyna się od miłości i namiętności, ale jest to również opowieść o władzy, sztuce i kulturze. Egocentryzm kochanków i ich powolne wpadanie w destrukcyjny wir wpisują się w historię NRD i często splatają się z nią w nieoczywisty sposób. Eleanor Wachtel, przewodnicząca jury International Booker Prize
*
Jenny Erpenbeck
Pisarka urodzona w 1967 roku we wschodniej części Berlina, zadebiutowała w 1999 roku powieścią „Opowieść o starym dziecku”. Ceniona zarówno przez czytelników, jak i krytyków, została uhonorowana licznymi nagrodami, w tym Nagrodą im. Thomasa Manna, Nagrodą im. Uwe Johnsona, Nagrodą im. Hansa Fallady, a także Orderem Zasługi Republiki Federalnej Niemiec oraz włoską Premio Strega Europeo. Erpenbeck uznawana jest za jedną z najważniejszych współczesnych autorek literackich i wielokrotnie wymieniano ją wśród potencjalnych kandydatek do literackiej Nagrody Nobla. Jej powieść Klucz do ogrodu znalazła się na liście „100 najlepszych książek XXI wieku” według „The Guardian”. Amerykańskie tłumaczenie jej najnowszej powieści „Kairos” zostało nominowane do National Book Award i zdobyło Międzynarodową Nagrodę Bookera w 2024 roku. Dzieła Erpenbeck zostały przetłumaczone na ponad 30 języków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 381
Data ważności licencji: 6/18/2029
Tytuł oryginału
Kairos
Copyright © 2021, Jenny Erpenbeck
All rights reserved
Copyright © for the translation by Eliza Borg
The translation of this book was supported by a grant from the Goethe-Institut
Ilustracja na okładce
©Tina Berning
Projekt okładki oryginalnej
©John Gall
Adaptacja projektu okładki
Karolina Korbut
Zdjęcie autorki
©Fredrik Sandberg / Alamy
Redaktorka nabywająca
Agata Pieniążek
Redaktorka prowadząca
Paulina Jóźwik
Redakcja
Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Korekta
Ewa Mościcka
Weronika Klimowicz-Kozłowska
Łamanie
Maria Król
Koordynator produkcji
Jakub Kornacki
Przygotowanie do druku
Karolina Korbut
Opieka promocyjna
Zosia Kotecka
ISBN 978-83-8427-185-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Kairos (gr.) to wyjątkowy, doskonały moment, szczęśliwe zrządzenie losu, w którym kumulują się szanse, energia i działanie, a do głosu dochodzi prawda.
Kairos to chwila, w której kształtuje się nasz świat.
To moment, którego nie możemy przeoczyć.
Seria Kairos to książki, które mówią nam coś ważnego o czasach, w których żyjemy. Niektóre są ostrzeżeniem, inne pokazują, jacy jesteśmy i dokąd zmierzamy. Powieści z różnych stron świata, pisane w różnych językach, oddające polifoniczność rzeczywistości.
Nie przegap tych książek, jeśli chcesz zrozumieć ducha naszych czasów.
W serii ukazały się:
Ulrich A. Boschwitz, Podróżny, tłum. Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Ahmed Saadawi, Frankenstein w Bagdadzie, tłum. Magdalena Zawrotna
Adeline Dieudonné, Prawdziwe życie, tłum. Beata Geppert
Sofi Oksanen, Psi park, tłum. Katarzyna Aniszewska
Jennifer Egan, Domek z piernika, tłum. Anna Gralak
W 2026 roku ukaże się:
Jenny Erpenbeck, Opowieść o starym dziecku, tłum. Eliza Borg
Przyjdziesz na mój pogrzeb?
Patrzy w dół, na filiżankę z kawą, która stoi przed nią, i nic nie mówi.
Przyjdziesz na mój pogrzeb?, pyta jeszcze raz.
Przecież jesteś jeszcze całkiem żywy, mówi ona.
Ale on pyta po raz trzeci: Przyjdziesz na mój pogrzeb?
Tak, odpowiada ona, oczywiście, że przyjdę na twój pogrzeb.
Koło miejsca, które sobie wybrałem, rośnie brzoza.
Ładnie, mówi ona.
Cztery miesiące później, jest wtedy w Pittsburghu, dociera do niej wiadomość, że on nie żyje.
To jej urodziny, ale jeszcze przed pierwszymi życzeniami z Europy dzwoni do niej Ludwig, jego syn, i mówi: Ojciec umarł dzisiaj.
W dzień jej urodzin.
Gdy odbywa się jego pogrzeb, ona wciąż jeszcze jest w Pittsburghu.
Wcześnie rano, o piątej, godzina 10 czasu berlińskiego, wstaje punktualnie z rozpoczęciem ceremonii pogrzebowej, stawia świeczkę na hotelowym stole, zapala ją i włącza dla niego muzykę z Internetu.
Drugą część koncertu d-moll Mozarta.
Arię z Wariacji Goldbergowskich Bacha.
Mazurek Chopina As-dur.
Każdy z tych utworów jest przerywany na pokazywanie reklam.
Nowy hyundai. Bank udzielający kredytów na zakup domu. Lekarstwo na katar.
Gdy sześć tygodni później wraca z Pittsburgha do Berlina, patrzy na świeżo usypany wzgórek piasku i brzozę obok. Róże, które na jej prośbę położył na grobie przyjaciel, zostały już uprzątnięte. Znajomy opowiada jej, jak przebiegł pogrzeb. Była muzyka z płyty.
Jaka?, pyta ona.
Mozart, Bach i Chopin, odpowiada przyjaciel.
Ona kiwa głową.
Pół roku później w domu akurat jest tylko mąż, jakaś kobieta przynosi dla niej dwa duże pudła.
Płakała, mówi mąż, dałem jej chusteczkę do nosa.
Przez całą jesień kartony stoją nieotwarte w gabinecie Kathariny.
Gdy przychodzi sprzątaczka, Katharina przekłada je na sofę, a kiedy pokój jest posprzątany, z powrotem na podłogę. Jeśli musi przystawić do regałów drabinkę, odsuwa je na bok. Na regałach nie ma miejsca na dwa duże pudła. Piwnicę właśnie zalało. Czy ma je po prostu nierozpakowane wynieść na śmieci? Otwiera górny karton i zagląda do środka. A potem znów go zamyka.
Kairos, bóg szczęśliwej chwili, ma, jak powiadają, długi lok nad czołem, można go uchwycić jedynie za ten kosmyk. Ale gdy bóg zdąży przemknąć na swych uskrzydlonych stopach, pokazuje już tylko bezwłosy tył czaszki, błyszczy się ona i nie ma na niej nic, za co można by złapać. Czy ten moment, w którym wtedy, jako dziewiętnastoletnia dziewczyna, spotkała Hansa, był szczęśliwy? Któregoś dnia na początku listopada siada na podłodze i kartka po kartce, teczka po teczce, zaczyna przeglądać zawartość najpierw pierwszego kartonu, a potem drugiego. Prawdę mówiąc, to jedno wielkie gruzowisko. Najstarsze zapiski pochodzą z roku 1986, najnowsze z dziewięćdziesiątego drugiego. Znajduje listy i kopie listów, notatki, listy zakupów, kalendarze, zdjęcia i negatywy, pocztówki, kolaże, gdzieniegdzie artykuł z gazety. Kostka cukru z Café Kranzler kruszy się jej w palcach. Sprasowane liście wypadają spomiędzy stron, zdjęcia legitymacyjne przypięte spinaczami do kartek, w pudełku po zapałkach kosmyk włosów.
Ona także ma walizkę z listami, przebitkami listów i pamiątkami, większość to „towary płaskie”, jak to się określa w języku archiwów. Ma swoje dzienniki i kalendarze. Następnego dnia wchodzi na drabinkę i z najwyższej półki ściąga walizkę, jest cała zakurzona, z zewnątrz i w środku. Dawno temu papiery, te z jego kartonów i te z jej walizki, prowadziły ze sobą dialog. A teraz prowadzą dialog z czasem. W takiej walizce, w takim kartonie obojętnie leżą obok siebie koniec, początek i środek, w kurzu dziesięcioleci leży razem to, co było pisane ku zmyleniu, a także to, co miało być prawdą, to, co przemilczane, i to, co opisane, leży to wszystko, czy tego chce, czy nie, ciasno przemieszane, leży obok siebie to, co sobie przeczy, w jednej kopercie leżą razem zamilkły gniew i zamilkła miłość, w jednej i tej samej teczce rzeczy zapomniane, równie pożółkłe i pomięte jak to, co człowiek sobie jeszcze, mrocznie albo i jasno, przypomina. Podczas gdy jej ręce przy przeglądaniu starych teczek także robią się brudne od kurzu, Katharina mimo woli myśli o tym, jak ojciec na jej urodzinach w dzieciństwie zawsze odgrywał czarodzieja. Podrzucał w powietrze cały stos kart do gry, a potem spośród spadających wyciągał dokładnie tę jedną, którą ona albo jedno z pozostałych dzieci sobie wcześniej upatrzyło.
Nic, tylko Ja i Ty:
A gdy nas obu nie ma,
To Bóg już nie jest Bogiem,
I runęły nieba.
ANGELUS SILESIUS*
Tego dnia w lipcu, w piątek, ona pomyślała sobie: Jeśli teraz jeszcze przyjdzie, to już mnie tu nie zastanie.
Tego dnia w lipcu, w piątek, on pracował cały dzień nad dwiema linijkami. Ten chleb jest bardziej gorzki, niż się komuś zdaje, pomyślał.
Ona pomyślała: To jego problem.
On pomyślał: I dziś nie będzie już lepiej.
Ona: Może płyta już przyszła.
On: Podobno u Węgrów można dostać Lukácsa.
Ona wzięła torebkę i żakiet i wyszła na ulicę.
On sięgnął po marynarkę i papierosy.
Ona przeszła przez most.
On poszedł w górę Friedrichstraße.
A ona, ponieważ autobus jeszcze nie nadjeżdżał, postanowiła wpaść tylko na chwilę do antykwariatu.
On minął Französische Straße.
Ona kupiła książkę. Cena książki wynosiła 12 marek.
Gdy autobus się zatrzymał, on wsiadł do niego.
Miała odliczone pieniądze.
Kiedy wychodziła ze sklepu, w autobusie właśnie zamykały się drzwi.
Gdy zobaczyła, że autobus jeszcze czeka, zaczęła biec.
Kierowca wyjątkowo, tylko dla niej, otworzył drugi raz tylne drzwi.
I ona wsiadła.
Na wysokości Operncafé niebo pociemniało, przy Kronprinzenpalais rozpętała się burza, ulewa przygnała nowych pasażerów, gdy autobus zatrzymał się przy Marx-Engels-Platz i drzwi się otworzyły. Kilka osób wcisnęło się do środka, ratując się przed deszczem. Popchnęli ją, stojącą blisko wejścia, w głąb autobusu.
Drzwi zamknęły się z powrotem, autobus ruszył, ona szukała jakiegoś uchwytu.
I wtedy go zobaczyła.
A on zobaczył ją.
Na zewnątrz z nieba lały się potoki wody, wewnątrz parowały wilgotne ubrania nowych pasażerów.
Autobus zatrzymał się przy Alexanderplatz. Na szczęście przystanek był pod wiaduktem kolejki miejskiej.
Wysiadłszy, stanęła pod wiaduktem, żeby przeczekać ulewę.
Także wszyscy inni, którzy tu wysiedli, zostali pod nim, by czekać końca deszczu.
On też wysiadł i stanął.
I wtedy ona spojrzała na niego po raz drugi.
On spojrzał na nią.
A ponieważ wskutek deszczu powietrze się ochłodziło, założyła żakiet.
Zobaczyła, że on się uśmiechnął, i też się uśmiechnęła.
Ale po chwili zrozumiała, że torebka znalazła się pod żakietem. Wtedy się zawstydziła z powodu jego uśmiechu. Przełożyła torebkę i czekała dalej.
A potem deszcz przestał padać.
Zanim wychynęła spod wiaduktu i ruszyła, spojrzała na niego po raz trzeci.
On odwzajemnił jej spojrzenie i zaczął iść w tym samym kierunku co ona.
Po kilku krokach utknął jej w bruku obcas, wtedy on też zwolnił. Kiedy udało jej się szybko uwolnić but i poszła dalej, on natychmiast znowu dostosował swoje tempo do niej.
Wtedy oboje się uśmiechnęli, ze wzrokiem skierowanym w ziemię.
I tak szli – w dół po schodkach, przez długi tunel, potem znów na górę, na drugą stronę ulicy.
Węgierski Ośrodek Kultury zamykał się o godzinie 18, było pięć minut po czasie.
Odwróciła się do niego i powiedziała: Już zamknięte.
A on jej odpowiedział: Pójdziemy na kawę?
Odpowiedziała: Tak.
To było wszystko. Wszystko potoczyło się tak, jak musiało się potoczyć.
Owego 11 lipca 1986 roku.
Jak ma się teraz pozbyć tej młodej osóbki? A jeśli ktoś go tu zobaczył z tą dziewczyną? Ile ona może mieć lat? Nie wezmę mleka do kawy, myśli ona, ani cukru, wtedy potraktuje mnie poważnie. Trochę konwersacji, a potem szybko się ulotnić, myśli on. Jak się nazywa? Katharina. A on? Hans.
Po dziesięciu zdaniach wie, że już ją kiedyś widział. Na pochodzie pierwszomajowym przed wieloma laty to ona była tym płaczącym dzieckiem prowadzonym za rękę przez matkę. Erika Ambach to jej matka. Dziewczyna opowiada jakąś historię o „obciętym warkoczu” i sączy swoją czarną kawę. Jej matka pracowała w tamtym czasie jako doktorantka w tym samym budynku akademii, w którym mieściło się także pierwsze laboratorium badawcze jego żony. Jest pan żonaty? Tak, tak. Rzeczywiście przypomina ją sobie, to znaczy tę ostrzyżoną na krótko kilkulatkę, która przestała ryczeć, dopiero gdy matka posadziła ją sobie na barana. Zmiana perspektywy ukoiła dziecięcy ból. Zapamiętał sobie ten sposób i stosował go później także wobec własnego syna. Ma pan syna? Tak. A jak się nazywa? Ludwig. Jak się zowie ta brzydota, co rodzicom truje zdrowie? Ludewig się ona zowie, mówi ona i liczy na to, że on się roześmieje. Rzeczywiście się śmieje i mówi: A moje ulubione miejsce to: I krzyczy: Kto mnie tak oparzył? I łyżkę trzyma koło twarzy. Dla ilustracji podnosi łyżeczkę. I proszę, ledwie dziesięć lat temu matka siedziała jeszcze na brzegu jej łóżka i czytała przed snem wierszyki ze Stasia Straszydła*, dopóki nie usnęła, on tymczasem odkłada łyżeczkę i wyciąga papierosa. Pani pali? Nie. Ona przypomina sobie obcięty warkocz, także pochód pierwszomajowy i swój wstyd, że pokazuje się ludziom taka oszpecona. Ale nie pamięta, że na osłodę matka posadziła ją sobie wtedy na ramionach i niosła ją tak przed trybuną honorową. Dziwne, myśli, więc przez te wszystkie lata w tej obcej głowie tkwił kawałeczek mojego życia. I teraz on mi go oddaje z powrotem. Czy jej oczy są zielone czy niebieskie? Muszę zaraz iść, mówi on. Czy ona poznaje, że kłamie, że dziś nie czeka na niego ani żona, ani syn? Syn ma lat czternaście, czyli ona musi mieć pewnie osiemnaście albo dziewiętnaście. Bo już w siedemdziesiątym roku jego żona przeniosła się do innego instytutu i w następnym roku zaszła w ciążę. Dziewiętnaście, mówi ona i jednak wrzuca do czarnej kawy kostkę cukru. Ale włosy w międzyczasie odrosły. Tak, dzięki Bogu. A wygląda na szesnaście i pół. Najwyżej. Czyli już pani studiuje? Uczę się introligatorstwa, w Wydawnictwie Państwowym, chcę później studiować grafikę użytkową w Halle. Czyli robić sztukę? No, tak, jeśli zdam egzamin wstępny. A pan? Ja piszę. Powieści? Tak. Prawdziwe książki, do kupienia w księgarni? Owszem, mówi on i myśli, że pewnie za chwilę spyta go o nazwisko. Hans, a dalej?, faktycznie pyta, a on podaje swoje nazwisko, ona kiwa głową, ale najwyraźniej nic jej ono nie mówi. Dla pani to, co piszę, to pewnie nic ciekawego. A skąd pan wie?, mówi ona i jednak sięga po śmietankę. Gdy ukazała się jego pierwsza książka, ona się akurat urodziła. On chodzić nauczył się za Hitlera. Dlaczego taka dziewczyna jak ona miałaby czytać książkę, w której mowa jest o umieraniu i śmierci? Ona myśli, że mężczyzna nie podejrzewa jej o czytanie książek. A on w skrytości ducha się boi, że w tych młodych oczach jest starym człowiekiem. A co robi dziś pani matka? Pracuje w Muzeum Historii Naturalnej. A pani ojciec? Od pięciu lat jest profesorem w Lipsku. W jakiej dziedzinie? Historia kultury. Aha. Pada jeszcze kilka innych nazwisk, z kręgu przyjaciół jej rodziców, jej przyjaciół z ich rodzicami. On zna te wszystkie dawne opowieści, każdy miał coś z każdą, najpierw byli młodzi, potem płodzili między sobą – «na krzyż» – dzieci, brali śluby i znów się rozstawali, byli zakochani, zwaśnieni, zaprzyjaźnieni, intrygowali albo trzymali się od siebie z daleka. Wciąż te same osoby na bankietach, w knajpach, na wernisażach albo premierach teatralnych. W tym małym kraju, z którego nie dawało się ot tak wyjechać, z konieczności wszystko kończyło się chowem wsobnym. A więc siedzi teraz w kawiarni z córką tej Ambach. Słońce odbija się od lustrzanych szyb hotelu Palast. Wygląda tu jak w Nowym Jorku, mówi on. Był pan tam już kiedyś? Tak, w związku z moją pracą. A ja może pojadę w sierpniu do Kolonii, mówi ona, jak dostanę zgodę. Krewni na Zachodzie? Moja babcia kończy siedemdziesiąt lat. Kolonia to straszna dziura, mówi on. Ale przecież mają tam katedrę, mówi ona, i z pewnością nie jest okropna. Co to jest katedra w Kolonii w porównaniu z soborem na Kremlu w Moskwie? Jeszcze nigdy nie byłam w Moskwie. W którymś momencie filiżanki są puste, także w stojącym przed nim małym kieliszku nie ma już śladu po wódce, Hans rozgląda się za kelnerem. Ale teraz dziewczyna oparła twarz na rękach i znów patrzy na niego. Takie jasne to jej spojrzenie. Patrzy tak szczerze. Słowo, które wyszło z mody. Zamiar jest szlachetny i szczery, i czysty**. Jej ramiona wydają się takie gładkie. Czy na całym ciele jest taka gładka?
Teraz jeszcze tylko szybko rachunek.
Przy pożegnaniu unika podania jej ręki, mówi jedynie: Może się jeszcze kiedyś spotkamy.
Trzy kroki do wyjścia na ulicę idą jeszcze razem, potem on kiwa jej głową, odwraca się i odchodzi. Ona także odchodzi, w przeciwnym kierunku, ale tylko do świateł. Tam się zatrzymuje. Zna jego nazwisko. Adres na pewno z łatwością znajdzie. Wystarczy wrzucić list do skrzynki albo czekać pod domem. Dzwoni tramwaj, samochody jadą przez kałuże, zapala się zielone dla pieszych, potem ponownie czerwone. To uczucie boli ją aż po koniuszki palców. Wciąż jeszcze stoi na skrzyżowaniu, ponownie zapala się zielone dla pieszych, i znów czerwone. Słyszy mlaskanie opon na mokrym asfalcie. Nie chce już nigdzie iść bez niego. Może się jeszcze kiedyś spotkamy, powiedział. Spotkamy się. Nawet nie podał jej ręki. Czyżby aż tak się pomyliła? Ale w tym momencie słyszy zza pleców jego głos: A może jednak spędzimy ten wieczór razem? Żona i syn, mówi, nocują na wsi u przyjaciółki.
Z Alexanderplatz jedzie się metrem do Pankow, stamtąd jeszcze trzy przystanki tramwajem, potem na ukos przez plac, pod drzewem o przyciętych konarach. Ma komiczną fryzurę, to drzewo, mówi ona, uśmiecha się, ale ponieważ uśmiecha się tak przez cały czas, nie widać różnicy, wreszcie wchodzą do domu i na górę, na czwarte piętro.
W mieszkaniu unosi się zapach perfum. Dywan w przedpokoju i skrzynia, na ścianie obrazy olejne, grafiki, zdjęcia, kompozycja w stylu petersburskim, mówi on, ona kiwa głową i ogląda. Mieszkamy tu od dwudziestu lat, mówi on, proszę, oprowadzę panią. Idzie za nim wąskim korytarzem, który odchodzi w lewo, aż do otwartych drzwi. Kuchnia, mówi Hans, ona widzi kredens, zlew, stół kuchenny pomalowany na niebiesko i drewnianą narożną ławę, za ławą znajduje się okno na podwórze. Nie ma nawet jednego drzewa, mówi on, ale każdego ranka śpiewa kos, ciekawe, dlaczego podoba mu się akurat tu. W zlewie garnek i kilka szklanek. Nakrycia ze śniadania stoją jeszcze na stole, razem ze słoikiem miodu, widać też skorupki po jajkach na talerzach, biały emaliowany imbryk do herbaty, trzy filiżanki. Tam z tyłu jest sypialnia, mówi on, idąc dalej, i pokazuje w głąb ciemnego korytarza, a tu łazienka, stuka knykciem w wąskie drzwi obok kuchni. Naprzeciwko, na kolejnych drzwiach, Katharina widzi napisaną ręcznie tabliczkę: Wstęp wzbroniony. To pokój Ludwiga, mówi on, kładąc rękę na klamce, ale nie otwiera. I z powrotem, wzdłuż ściany zawieszonej obrazami, i dalej, na drugą stronę mieszkania. To dom narożny, wyjaśnia.
W dużym pokoju, do którego ją teraz prowadzi, stoi okrągły stół jadalniany sześć krzeseł, każde inne. Na oparciu jednego wisi wełniany sweter. W rogu biedermeierowska witrynka, z talerzami i filiżankami z miśnieńskiej porcelany. Hans podchodzi do obu okien i otwiera je na oścież. Kiedy otworzy się okna, człowiek czuje się tu prawie jak w niebie. Przez szerokie przejście na lewo wchodzi się do pomieszczenia, które jest zapewne pokojem dziennym, na podłodze dywan w niebieskie wzory, białe ściany, skórzana sofa na chybotliwych nóżkach, tuż po lewej piec, po prawej lampa stojąca. Design Lutz Rudolph, mówi ona, też taką mamy. To nasz przyjaciel, mówi Hans, otwierając także w tym pokoju szeroko okna. Ona stoi w przejściu, opiera się o futrynę. On zapamięta ją sobie, jak stoi tak oparta. Mija ją, byle tylko nie za blisko, następnie okrąża stół i pchnięciem otwiera pożółkłe drzwi do kolejnego przejścia, na prawo. Za nimi znajduje się wąski pokój z regałami do sufitu, nie jestem zbyt zręczny, usprawiedliwia się, patrząc na krzywo skręcone półki. Ona podchodzi bliżej. Ale książek stale przybywa, mówi on, wskazując na stosy leżące na podłodze. Zagląda z nią do swojego własnego pokoju jak do jakiegoś obcego pomieszczenia. W wykuszu biurko. Tu pan pisze? Właściwie to rzadko. Mam jeszcze pokój do pracy przy Glinkastraße, chętnie chodzę pracować gdzie indziej. Aha, kwituje ona. Tam trzymam też wszystkie moje rzeczy do pracy w radiu, jestem w nim oficjalnie zatrudniony. A jako kto? Jest ciekawa, a gdy tak pyta, przypomina mu wiewiórkę. Jako autor – tak zwany stały wolny strzelec, tak to się nazywa. „Stały wolny strzelec”? Muszę przygotować jedną audycję w roku, pozostałe są płatne ekstra. Co to za audycje? Znowu ta wiewiórka. Niekiedy o historii, jeśli w pracy nad książką natrafię na coś ciekawego, mówi, ale poza tym o muzyce – o kompozytorach, muzykach. Kiedyś studiowałem muzykologię, dla pani to pewnie mało ciekawe. Lubię Bacha, odpowiada ona i zastanawia się, czy może słyszała kiedyś jego audycję w radiu. Ja też, mówi on. Czerwone wino?, pyta. A ona odpowiada: Chętnie.
Gdy on idzie do kuchni po wino, ona robi kilka kroków w głąb pokoju i rozgląda się. Przed książkami na brzegu półek stoją małe figurki i blaszane zabawki, o grzbiety książek opierają się pocztówki, do desek przypięte są zdjęcia. Jakieś małe dziecko siedzące na kucyku, zapewne syn, pusty krajobraz z chmurami, piękna kobieta na huśtawce ogrodowej, przypuszczalnie jego żona, śmieje się do fotografa, którym może był on, Hans, czyli jej mąż, ale dzięki uwiecznieniu tej sceny śmieje się teraz do każdego, kto przygląda się zdjęciu, także do niej, gościa jej męża. Za plecami słyszy brzęk kieliszków, Hans trzyma oba w jednej ręce, w drugiej butelkę wina, posłuchamy muzyki?, pyta i przechodzi do pokoju dziennego. Dobrze, mówi ona i idzie za nim.
Podczas gdy on wybiera pierwszą płytę i nakłada okulary, by na odwrocie przeczytać, który utwór jej nastawi, następnie wyciąga z osłonki czarny krążek, kładzie go na talerz gramofonu, szczoteczką delikatnie ściera kurz z rowków i opuszcza głowicę dokładnie w pusty pasek między poszczególnymi kompozycjami, ona ma nareszcie czas, by spokojnie mu się przyjrzeć. Jego szczupłym ramionom. Jego włosom. Jego tułów jest krótki w stosunku do długich nóg i długich ramion, wskutek czego wydaje się, jakby mu się nieustannie plątały. Właściwie, tak od tyłu, wygląda jak nastolatek, jak któryś z jej rówieśników, dopiero kiedy się odwraca i podchodzi do niej, na powrót jest dorosły. Jego prosty nos, wąskie usta, szare oczy. Katharina siedzi na sofie o chybotliwych nóżkach, on siada na fotelu obok. Teraz znów zdejmuje okulary, wkłada je do kieszonki koszuli i zapala sobie papierosa. Nalał wino, ale nie zdążają unieść kieliszków i trącić się nimi, bo Swiatosław Richter właśnie zaczyna grać mazurka a-moll. Nastawiając jej swoją muzykę, Hans się przed nią odsłania. Czy ona to czuje? Sama gra na pianinie, opanowała kilka walców Chopina, ale dopiero teraz, słuchając razem z nim, rozumie, jak blisko ta muzyka jest czegoś niezgłębionego. Scherzo w tonacji b, polonez As, przez cały czas nic nie mówią, nie patrzą też na siebie, jednoczą się tylko w słuchaniu. Dopiero gdy płyta wpada w jałowy bieg, a ramię gramofonu z kliknięciem się unosi, on, pochylając lekko głowę w jej kierunku, sięga po kieliszek i trąca się z nią. Wypijają łyk, potem on wstaje, by zmienić płytę, na zewnątrz zaś, za otwartymi oknami, w ciszy, która nastąpiła, Katharina słyszy jaskółki.
A teraz nastawia jej jeszcze Impromptu As-dur Franza Schuberta, a z Bacha Fantazję chromatyczną i Partitę w e-moll oraz trzecią część koncertu fortepianowego B-dur Mozarta. Niekiedy kiwa do taktu głową, niekiedy mówi: To jest coś, prawda? Czasami ona mówi: To jest cudowne. Czasem pyta: Kto gra? Wtedy on odpowiada: Artur Rubinstein, Glenn Gould, Clara Haskil. Między Bachem a Mozartem poszła na siusiu i zobaczyła w łazience suszące się na sznurku sztruksowe spodnie syna. Przed lustrem stał flakonik perfum, którymi tak ładnie pachnie w mieszkaniu, Chanel No 5. I trzy szczoteczki do zębów w kubku. A na taborecie koszula nocna żony, rzucona niedbale w środku codzienności. Przyjdź wreszcie, miły maju, powitam ciebie rad ***, życzy sobie na sam koniec fortepian, ale przecież jest już lipiec, za oknem letni wieczór przeszedł w letnią noc, butelka po winie jest pusta. Jest pani głodna? Tak. To pójdziemy coś zjeść. Zgoda.
Dobrze jest tak iść obok niego, myśli ona.
Dobrze jest tak iść obok niej, myśli on.
Dwadzieścia minut pieszo, w środku nocy. On zna dobrze lokal, był tu już dziesiątki razy, kelner, jak zawsze, wskazuje mu stolik zarezerwowany dla stałych bywalców.
Katharina wie, że serwetkę kładzie się na kolanach, zanim się zacznie jeść, wie, że trzeba osuszyć usta, zanim zacznie się pić, wie, że talerz z zupą odchyla się od siebie, a nie do siebie, że nie należy opierać łokci na stole, a ziemniaków nie kroi się nożem. Na wszystkie lęki, na wszelką nadzieję, na to wszystko, czego nie można i czego się nie chce przewidzieć, na to pomaga wiedza, że po skończonym posiłku nóż i widelec należy odłożyć równolegle obok siebie, trzonkami po prawej stronie talerza. W obliczu tego mężczyzny, siedzącego naprzeciw niej jak nieprawdopodobne szczęście, jak nieszczęście i jak pytanie, uświadamia sobie: Teraz zaczęło się życie, do którego wszystko inne było tylko przygrywką.
On myśli, że ona nawet żując, wygląda ładnie.
A teraz?
Choć żadne z nich nie napomknęło o tym nawet słowem, kierują swe kroki z powrotem do domu. Do domu znaczy już teraz i dla niej: do jego mieszkania.
Z dołu patrzą w górę na wciąż jasno oświetlone okna.
Być może wyszedł z nią tylko dlatego, żeby móc z nią wrócić. Żeby mieć złudzenie, że także dla niej codziennością może stać się to, co jest tak bliskie jemu. Z całą oczywistością Katharina idzie już sama do pokoju dziennego, podczas gdy on przynosi z kuchni drugą butelkę wina. Kiedy wchodzi do pokoju, ona stoi przy oknie. Parapet jest tak niski, że nie sztuką byłoby zbyt głęboko się wychylić i spaść, myśli ona. Po drugiej stronie też ktoś jeszcze nie śpi, mówi. To nasz bliski przyjaciel, odpowiada on, malarz. Z pewnością usłyszała, że powiedział „nasz”. Myśli, że powinna wiedzieć, jaka jest sytuacja. Ona odwraca się do niego. On trzyma w dłoni płytę, papieros zwisa mu krzywo spomiędzy warg. Wyjąłbyś z gęby fajkę choć, ty psie****. To Requiem! Chyba to teraz nie pasuje, mówi ona. Teraz, powiedziała. Umarli, którzy leżą w ziemi, nie śpią, lecz czekają. Dobra muzyka zawsze pasuje, mówi on i odkłada papierosa. No dobrze, mówi ona. On wyciąga płytę z osłonki i delikatnie przesuwa szczoteczką po rowkach, zanim położy krążek.
I oto wszystkie groby stają się przezroczyste, on i ona stoją na środku cmentarzyska, a wyspa żywych jest akurat tak mała, jak ten kawałeczek podłogi pod ich stopami. Podczas gdy ona zdejmuje mu okulary i odkłada je na bok, a on po raz pierwszy ją obejmuje, ludzkość prosi dla ludzkości o wieczny odpoczynek i światłość wiekuistą. Ona ujmuje jego twarz w swoje dłonie i całuje go, ale bardzo delikatnie. W tym momencie w pokoju wznosi się samotny młody głos, sławi Boga, gdyż jeśli będzie Go wielbił, to może On go oszczędzi. Tego, czego podczas tej modlitwy doznaje on, czując nagie ramię dziewczyny pod swymi palcami, jak jedno i drugie dopełnia się w sposób doskonały, do końca życia nie zapomni. Do ciebie przyjdzie każdy człowiek, tak, tak właśnie jest, myśli jeszcze; a potem przestaje myśleć. Pocałunki, chóry, jej włosy, chwila przed końcem Introitus, powtarzane z naciskiem żądanie żywych w imię ich zmarłych: A światłość wiekuista niechaj im świeci!, zamiera w pustce kościoła. Odpowiedzi ludzie muszą sobie udzielić sami, mrok panuje tam, gdzie mieszkają, prośby nie mają żadnej mocy. On oddycha, ona, z głową wtuloną w niego, także oddycha.
Ale oto wezwani zaczynają się budzić w kryptach, zgarniają swoje śmiertelne koszule, by okryć nimi kości, które za chwilę wyruszą w drogę, żeby wstąpić do nieba, Kyrie eleison, Panie, zmiłuj się, szepcze ona do niego i śmieje mu się w twarz, zanim zagłębi zęby w jego ciele, czyżby chciała, szalona, wygryźć z niego kawałek? Umarli, trzęsąc się, zmierzają do nieba, podczas gdy te dwa ludzkie ciała zamieniają się w pejzaż, którego nie można dojrzeć okiem, da się go tylko pochwycić rękami, są w tym pejzażu niezliczone drogi, ale nie można z niego uciec, wiesz, że zaraz będzie Dies irae, dzień gniewu, nie, mówi ona i potrząsa głową, jakby wiedziała lepiej, że ten dzień nie nadejdzie, i przyciąga go jeszcze bliżej do siebie. A Bóg, zamieszkujący niebiosa, zwinie niebo, jak się zamyka księgę. Różnokształtne, całe niebios sklepienie na ziemię i morze opadnie. Potok ognia gwałtownego płynąc bezustannie, spali ziemię i morze, sklepienie nieba, dni oraz samo stworzenie stopi w jedno i rozdzieli je czyste od nowa*****. Czy naprawdę te wszystkie rogi, fagoty, klarnety, kotły, puzony, skrzypce, altówki i wiolonczele, a także organy podlegają jej rozkazom? I noc będzie wszędzie, długa i nieuległa, jednaka dla bogatych i biednych. Nagi przychodzi człowiek z ziemi, i nagi do niej wraca. Wina świata zmazana będzie przez ogień, ale co, jeśli nie ma żadnego grzechu? Pięknobiodra, słowo z opowiadania Thomasa Manna przemyka mu przez głowę, gdy opuszcza ręce poniżej jej talii. O jak wielki strach tam będzie, gdy sam Bóg na tron zasiądzie / i roztrząsać wszystko będzie******. Mimowolnie Hans dołącza się do łacińskiego śpiewu, podczas gdy jego dłonie sprawdzają, że w każdej z nich mieści się jeden jej pośladek. A teraz puzon zwiastuje rozpoczęcie sądu, a oni są już bardzo blisko, tak blisko, że chór milknie, a zamiast niego słychać poszczególne głosy: kontrabas wysyła wezwanie, za którym muszą pójść wszyscy, umarli czy żywi, tenor opiewa zadziwienie wszelkiej materii zmartwychwstaniem, alcistka otwiera wielką księgę, gdzie zapisane są wszystkie grzechy, a sopran już całkiem na koniec wznosi swój głos w imieniu każdego pojedynczego człowieka, który jest oskarżony: Cóż ja rzeknę, człek ubogi, gdy przyjdzie moja kolej przemówić, kto będzie moim obrońcą, kiedy i święci są nie bez trwogi, czy obronią się przed Panem? Tych dwoje wciąż jeszcze stoi tu, na niebieskim dywanie w pokoju dziennym, na swej wyspie, boso, ze splątanymi ze sobą ramionami i nogami, i tylko czasem, wynurzając się ze swojego ślepego szczęścia, otwierają oczy i patrzą na siebie. Skąd ta dziewczyna czerpie taką pewność? A potem znów zamykają oczy, by dłońmi i ustami widzieć dokładniej.
Wystąpienie Pana wszechmocy przywołuje go na chwilę do opamiętania, rex tremendae majestatis – woła ku niemu chór, jego wzrok pada na papierosa, którego odłożył w swoim starym życiu, zdążył się tymczasem zamienić w długi słupek białego popiołu, obok leży jej zegarek, kiedy ona go zdjęła? Nie powinniśmy się unieszczęśliwiać, mówi on i sięga ręką do jej krocza. Ona się uśmiecha: Już to zrobiliśmy. Salva me, salva me. Kochaj się ze mną, mówi ona. Wtedy on bierze ją za rękę i przez jadalnię, przedpokój prowadzi ją w mroczną głębię korytarza, mijając lustro, aż do pomieszczenia, którego jej wcześniej nie pokazał. Pomnij, Jezu, mój łaskawy, żem przyczyną męki krwawej. Pomnij, jak szukałeś mnie znużony. Niech nie będzie trud stracony. Pomnij, Jezu.
W małżeńskim łożu on kładzie się na części, na której zawsze śpi jego żona, a dziewczynie oddaje swoją połowę. Z żadną z dotychczasowych kochanek nie leżał w małżeńskim łóżku. Możliwe, że mi nie stanie, mówi, za dużo wypiłem i jestem zbyt podniecony. Nieważne, mówi ona i dotyka go. W pokoju dziennym, gdzie niebiańskie zastępy i ludzkość, która czeka na osądzenie, zostały teraz same ze sobą, dokonuje się tymczasem podział: Po lewej stronie czeka na grzeszników buchający ogień piekielny, po prawej na zbawionych czeka przyszłość, w której jest już tylko jeden wiecznotrwały dzień i żadnych więcej nocy. Voca me cum benedictis, śpiewają widmowe głosy na czarnym krążku, który wciąż się jeszcze obraca na talerzu gramofonu. Kto się teraz ostatni raz odwróci i z niepowracalnej już nigdy dali spojrzy za siebie, na ziemię, ten zobaczy, jak daleka była w rzeczywistości droga od grobu aż do barierek niebiańskiego sądu. Wspinała się w górę niemal przez dwie oktawy, krokami z samych półtonów, wskroś gęstą, oblepiającą masą strachu i nadziei.
Gdy po westchnieniach i lamentach następuje cisza, dwa ciała leżą w ciemności wyciągnięte obok siebie. Nigdy więcej nie będzie tak jak dziś, myśli Hans. Tak będzie teraz zawsze, myśli Katharina. A potem sen wymazuje wszystkie myśli, a to, co się im przydarzyło, zostanie im, gdy oddychając spokojnie, leżą tak obok siebie, zapisane w korze mózgowej.
W restauracji Ganymed przy Schiffbauerdamm jego żona powiedziała mu, że jest w ciąży. W Ganymedzie razem ze swoim redaktorem święcił oddanie do druku pierwszej książki. A teraz stoi przed lokalem i czeka na dziewiętnastoletnią dziewczynę.
Ta dziewiętnastoletnia dziewczyna wczoraj i dziś przez cały swój dzień pracy pamiętała jeszcze jego oczy, jego nos, jego ramiona. Ale jak wygląda w całości, chyba już nie pamięta. Z niecierpliwością kroczy na spotkanie ze swym wspomnieniem.
Hans ma jeszcze w pamięci jej uśmiech i jej piersi, ale jak wygląda w całości, chyba już nie wie. Ale oto i już nadchodzi, skręca na początku w Schiffbauerdamm, od razu ją rozpoznaje. Idąc, wymachuje torbą, ubrana od stóp do głów na czarno. Gdy się zbliża, widzi, że związała sobie włosy z tyłu i ozdobiła je czarną aksamitką. Jej twarz, myśli, jest całkowicie bezbronna. Chciał być dziś uczciwy, teraz wie: nie ma wyboru. To jego jedyna możliwość obrony. Skinąwszy głową, mijają w wejściu dwóch kelnerów w długich białych fartuchach, odgrywają tu Francję dla francuskich żołnierzy z Berlina Zachodniego, którzy lubią tanio zjeść w drogim wschodnioberlińskim Ganymedzie.
Rozmyślnie wybrał większy stolik, będzie nas troje, powiedział do kelnera. I teraz, ona jest już wtajemniczona, co jakiś czas wypatrują tego trzeciego, który wciąż się nie pojawia. Na przystawkę, wyjaśnił jej, trzeba tu wziąć koniecznie berneński bulion z masłem, w środku jest bowiem przepiórcze jajo. Jedzą więc bulion berneński, każdy podnosi na łyżce swoje przepiórcze jajeczko i podziwia to cudo. Przepiórcze jajeczko, mówi on, z akcentem na jajeczko, i patrzy na nią wyczekująco, czy aby zrozumiała żart. Ona odwzajemnia jego spojrzenie. Tak oto pojawia się pierwsze słowo w ich wspólnym słowniku. Przyniósł jej też swoją książkę, żeby wiedziała, o czym pisze. Pierwszy prezent od niego dla niej. Dedykację ma przeczytać później. Potem znów spoglądają w stronę drzwi i kręcą głową – gdzie on się podziewa, ten spóźnialski gość? Jest między nimi porozumienie, mają swoje pierwsze sekrety przed światem, wiedzą to, co tylko oni sobie przypominają, gdy na siebie patrzą. Właśnie dlatego on musi jasno postawić warunki, zanim będzie za późno.
Będziemy, mówi, spotykać się od czasu do czasu, ale za każdym razem ma być tak jak za pierwszym razem – święto. Ona słucha uważnie i kiwa głową. Mogę być jedynie twoim luksusem, kontynuuje on, jestem żonaty. Wiem, odpowiada ona. Możliwe, że to ci nie wystarczy, mówi on, i masz do tego święte prawo. Ona patrzy mu prosto w twarz, wokół jej źrenic widać żółtą obwódkę, on dostrzega to dopiero teraz. Mam nie tylko żonę, ale też kochankę, pracuje w radiu. Choćbyś miał tysiąc kobiet, mówi ona, ważny jest przecież wyłącznie ten czas, który my spędzamy ze sobą. I jak można jej czegokolwiek odmówić, skoro ona niczego nie żąda? Czarna aksamitka, która sprawia, że wygląda jak uczennica szkoły z internatem, bezgranicznie go wzrusza. Jeśli nie powie jej od razu na początku tego, co ma do powiedzenia, to potem będzie za późno. No i nie wolno nam się razem pokazywać publicznie – ja wiem i ty wiesz, że to musi nam wystarczyć. W porządku, mówi ona i się uśmiecha. Tam, gdzie ustala się warunki, tam o coś chodzi i jest to coś trwałego. Wczoraj i dziś przez cały dzień się bała, że on za chwilę wyrzuci ją z powrotem ze swojego życia.
Tego ranka matce wystarczyły trzy pytania, by od razu rozpoznać szczęście córki, i mimo że Katharina nie zdradziła jego nazwiska, ona po tych ledwie trzech pytaniach natychmiast wiedziała, o kogo chodzi. Tak, wygląda nieźle, skomentowała, i jest mądry. Ale też zawsze miał jakieś przyjaciółki. Uważaj na siebie.
Nasza gwiazda, mówi on, nie ma prawa wpaść w atmosferę ziemską, bo natychmiast się spali. Czyli ta gwiazda wciąż jeszcze pozostaje na niebie, przypięta mocno do firmamentu pinezką, jak fotografie na jego regale, myśli ona z ulgą. Kiwa głową. Mówi: Tak. On wie, że ją zniechęca, żeby musiała powiedzieć „tak”. Nieśmiertelne ofiary, ta pieśń przychodzi mu w tym momencie do głowy. Komu wolno ponieść ofiarę, ten jest wybrany.
Dolewa jej wina, białe wino do pstrąga, przy okazji zauważa, że ona umie rozbierać rybę. Ona widzi na stole jego etui na okulary i paczkę papierosów marki Duet i myśli, że nigdy więcej nie chce siedzieć przy stole, na którym nie będą leżeć jego papierosy i jego etui na okulary.
Nawet ości są w takiej rybie ładne, mówi on, spoglądając na talerz z rybim kręgosłupem, przypominający mu ossuarium, ale także wielką salę w Muzeum Historii Naturalnej, gdzie wystawiony jest ogromny szkielet dinozaura.
Jako dziecko nauczyłam się łowić ryby od mojego dziadka, mówi ona.
Przez chwilę widzi ją, jak siedzi na pomoście, machając nogami, z wędką zanurzoną w wodzie. Jaką siłę ma takie zwykłe zdanie, myśli. Wysyła człowiekowi do głowy obraz, czy on tego chce, czy nie.
Teraz rozmowa mogłaby potoczyć się łatwiej, trzeba jednak wyartykułować jeszcze jedną myśl.
Pewnego dnia, mówi, pewnego dnia poślubisz jakiegoś młodego mężczyznę – a ja wręczę ci z tej okazji bukiet róż. Widzi, jak ona się uśmiecha i potrząsa głową, tak jak tego oczekiwał. Ale to zdanie wypowiedział bardziej do siebie niż do niej. Nie wolno mu zapominać, że pewnego dnia będzie musiał ją oddać. Nie wolno mu zapominać, że wie to lepiej od niej, która słysząc te słowa, dziś się tylko uśmiecha. Jeśli on chce przetrwać ten kataklizm, myśl o nim przez cały ten czas, który spędzi z Kathariną, krótki czy długi, musi znaleźć miejsce w jego duszy. Ta kanciasta, niewygodna myśl musi przebijać przez wszystkie myśli o szczęściu, miłości, pożądaniu, przez ich wspólne przeżycia i wspomnienia, które być może będą mieć, a on musi to wytrzymać, jeśli ten koniec, gdy już pewnego dnia nastąpi, nie ma go kosztować egzystencję. Naprawdę, egzystencję? Kelner zabiera talerze. Pianista zaczyna grać, początek zmiany, godzina 18, potpourri z Mozarta. Jego żona, gdy była tu z nim niedawno, powiedziała, że pianista wygląda jak Heiner Müller. I miała rację, on rzeczywiście wygląda jak jego kolega po piórze Heiner Müller. Zapewne z powodu okularów. Jeszcze w maju Hans napisał do żony list miłosny.
To będzie trwało tak długo, jak ty zechcesz, mówi.
Ona kiwa głową. Jeśli tylko będzie mogła go widywać. Tak często i tak długo, jak to możliwe. Wszystko inne jest jej obojętne.
Od tego momentu, myśli on, odpowiedzialność za to, że ich związek będzie trwać, ponosi wyłącznie ona. On musi się chronić przed samym sobą. Może zadał się z jakąś zdzirą?
On, myśli ona, chce mnie przygotować na to, że będzie trudno. Chce mnie chronić. Chce mnie chronić przede mną samą, mnie oddaje władzę decyzyjną nad nami.
On myśli, dopóki ona będzie chciała, to nie może być błąd.
Ona myśli, jeśli on pozostawia wszystko mnie, to sam się przekona, co naprawdę znaczy miłość.
Zrozumie dopiero później, myśli on, na co się teraz zgodziła.
Powierza siebie mnie, myśli ona.
Wszystkie te myśli zostaną owego wieczoru pomyślane i wszystkie razem stworzą prawdę o wielu obliczach.
Kelnerowi mówią: Nasz przyjaciel wystawił nas do wiatru. Hans płaci, chowa z powrotem etui na okulary i papierosy marki Duet, jej żakiet wisi w szatni tuż obok jego letniego płaszcza, oba materiały dotykają się, splatają ze sobą. Dwójca święta, mówi on i pokazuje na tę kompozycję, zanim szatniarka poda im nad kontuarem oba okrycia, a on przytrzyma Katharinie żakiet. To drugie pojęcie z ich wspólnego słownika.
A teraz idą przez Weidendammer Brücke, mijają żelaznego orła na balustradzie mostu, orła, który już dawno postradał swe przedostatnie państwo. Hans bezwiednie zaczyna gwizdać przez zęby melodię Pruskiego Ikara i dopiero po chwili uświadomia sobie, co to w ogóle za piosenka. Biermann śpiewał ją podczas swojego pierwszego koncertu na Zachodzie, potem rząd NRD pozbawił go obywatelstwa, dziesięć lat temu. Pozbawianie obywatelstwa, metoda nazistowska, odbiło się rykoszetem na tych, którzy je zarządzali. Od tej pory wielu jego przyjaciół opuściło kraj. Nawet on, Hans, o mało nie podpisał „Rezolucji trzynastu” przeciwko temu bezprawiu. A ta, która idzie obok niego, o twarzy z biskwitowej porcelany? Oczywiście nic o tym wszystkim nie wie, przecież była wtedy dzieckiem.
Katharina przypomina sobie zdjęcie, które trzy lata temu dokładnie na tym moście zrobiła swojemu pierwszemu chłopakowi, Gernotowi. Zawsze nosił kapelusz, nawet w szkole na boisku, i naturalnie na tym zdjęciu też go miał. Idąc, wsuwa Hansowi rękę pod ramię i zauważa, że on wprawdzie wyjmuje swoją z kieszeni płaszcza, ale jego ramię jest dziwnie sztywne. Zostaw, nie musisz jej wyjmować, mówi ona. On korzysta z przyzwolenia, z powrotem chowa rękę do kieszeni i zachowuje się tak, jakby wzięcie go pod ramię było wyłącznie jej sprawą. Ona z ochotą bierze tę winę na siebie. Czyż zaledwie trzy dni wcześniej nie szła tą właśnie drogą, niczego nieświadoma, po to tylko, by spotkać go w autobusie? Na myśl, że wszystko mogło się potoczyć zupełnie inaczej, gdyby wyszła z domu dziesięć minut później albo w księgarni nie miała odliczonych pieniędzy, jeszcze teraz robi się jej słabo.
Nie wzbija się w niebo – nie spada w dół…* Żeby jej wzbraniać wszelkiego dotyku na oczach ludzi, do tego jego rozsądek też raczej nie wystarczy. Jeśli to ma tak dalej trwać, to cały ten jego rozsądek szlag trafi. Że też tęsknota za tym, by zachować kontrolę, musi być równie wielka jak pragnienie, by ją stracić: zaiste szatańska konstrukcja. A konkretny człowiek to za każdym razem jedynie pole, na którym ta walka toczy się ze zmiennym szczęściem. Nikt tu nie odnosi zwycięstwa. Nie robi szumu – myśli on, i nie traci sił. Melodia jest dobra, ma swoje pułapki, tak jak trzeba, Biermann to w końcu wybitnie inteligentny gość, Hansowi zapadło w pamięci przede wszystkim to, jak facet radził sobie podczas koncertu w sytuacji, kiedy nagle zapomniał linijki tekstu albo nie wyszedł mu jakiś riff gitarowy. Siedział przed milionową publicznością z tą swoją gitarą i gadał do wszystkich jak do przyjaciół we własnym domu. Jeszcze się wtedy nie nauczył sprzedawać siebie, i właśnie dlatego sprzedawał się tak dobrze. Ot, dialektyka. Przed trzema laty jej pierwszy chłopak, Gernot, podejmował liczne próby pozbawienia jej dziewictwa. Za każdym razem tak ją bolało, że bała się, że już na zawsze pozostanie dziewicą. W łóżku nie nosił kapelusza. Fałszywy akord toniczny przy słowie „Sprewa”, wprost muzyczna niemożliwość, by złapać z powrotem grunt pod stopami, a jemu się udało. Na obczyźnie Biermann okrężną drogą, przez telewizję, śpiewał dla swoich ludzi w NRD i tak wyśpiewał sobie utratę obywatelstwa. To także dialektyka. Nic dziwnego, że podczas koncertu niekiedy brakowało mu przez moment właśnie tych słów, które odcinały mu powrót. Biermann wyleciał ze swojego kraju z niepewnością lunatyka. Po jednej z tych prób Katharina wracała tramwajem linii 46 do siebie do domu. Wieczorem zobaczyła krople krwi na majtkach i wiedziała już, że wreszcie się udało.
Na wysokości hotelu Lindencorso stoi kilkoro bezradnych turystów i zwraca się po angielsku do Hansa: Gdzie oni się znaleźli, for God’s sake? W Berlinie, mówi Hans, yes, yes, Berlin, but East or West? Katharina się śmieje. Jak można, mając przed oczami Bramę Brandenburską, nie wiedzieć, czy jest się w Berlinie Zachodnim, czy wschodnim? East, mówi Hans. Widać, że Amerykanie są zdenerwowani, zaczynają dyskutować między sobą. Naprawdę trafili do wschodniego Berlina, nie zauważając, że przekroczyli granicę? No i jak teraz się stąd wydostaną, for God’s sake? Może już nigdy? A może w następnej sekundzie złapie ich Stasi i wrzuci do komunistycznego kociołka? Spiesznie pakują się do zaparkowanych na skraju ulicy dwóch limuzyn i odjeżdżają. Hans i Katharina chichoczą i przechodzą przez aleję Unter den Linden, on chce jej pokazać swój pokój do pracy przy Glinkastraße, skąd wyszedł w piątek, by wsiąść do autobusu linii 57.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
PROLOG
KARTON I
INTERMEZZO
KARTON II
EPILOG
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Meritum publikacji
