Już cię kiedyś kochałam - Katarzyna Misiołek - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Już cię kiedyś kochałam ebook i audiobook

Katarzyna Misiołek

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dominika właśnie rozstała się z facetem i niczym polska Bridget Jones spędza trzydzieste szóste urodziny w rodzinnym domu na Kaszubach, wysłuchując lamentów matki na temat swojego staropanieństwa.
Biega co prawda na mniej lub bardziej udane randki i stara się być szczęśliwa, ale presja ze strony rodziny,
która na siłę chce układać jej życie, coraz bardziej ją przytłacza…
Wtedy na jej drodze staje Konrad, przystojny właściciel stadniny, jej pierwsza miłość. Sercowe rozterki przeżywa też Paulina, kilka lat młodsza kuzynka
Dominiki. Dziewczyna spotyka się wprawdzie z seksownym strażakiem, ale myśl o rychłym małżeństwie i pierwszym dziecku lekko ją przeraża.
CO WYBIORĄ BOHATERKI? ŻYCIE WEDŁUG WŁASNEGO PLANU CZY MOŻE ZUPEŁNIE INNY SCENARIUSZ?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 6 min

Lektor: Katarzyna Misiolek

Oceny
3,8 (589 ocen)
190
196
120
63
20
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
papeja

Nie polecam

Nie polecam z powodu znacznie zawyzonej dawki wulgaryzmów. To znajduję codziennie na ulicy, a od książki oczekuję wyższej półki
60
yoannakk

Nie polecam

Szkoda czasu
40
Domka1009

Nie polecam

powtarzające się wątki i dialogi, przewidywalna fabuła, płaskie postacie.
30
Natalia_Calgary

Nie polecam

DNO
20
MarlenaDusza

Całkiem niezła

nie porwała mnie, ale przeczytałam bo ciekawska jestem
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

 

 

 

„Nie tak wyobrażałam sobie moje trzydzieste szóste urodziny” – pomyślałam, przyglądając się zawieszonym w ogrodzie lampionom, kręcącemu się wokół stołu tacie, który na tę okazję założył nawet swój ulubiony krawat, i wystrojonej w odświętną błękitną sukienkę mamie, która wyniosła właśnie do ogrodu własnoręcznie upieczony tort z biszkoptowym spodem i waniliową masą.

– W końcu jesteś w domu, córciu. Bo już nie pamiętam, kiedy ostatnio wyprawialiśmy ci urodziny… Rok temu byłaś na Malcie, dwa lata temu w Glasgow, a jeszcze wcześniej ciągle wymyślałaś jakieś wymówki – wypomniała mi, stawiając kryształową paterę, i wręczyła ojcu nóż. – Ty pokrój, ja muszę w końcu usiąść. Mam nadzieję, że smakuje tak samo dobrze, jak wygląda. Zdmuchnij świeczki i nie zapomnij o pomyśleniu życzenia, Dominiczko – poinstruowała mnie mama, siadając za stołem i z ulgą zrzucając buty.

Ostatnio puchły jej kostki i nawet chwila na szpilkach zdawała się ją męczyć…

– Dziękuję, jest piękny. – Uśmiechnęłam się do matki, wzruszona widokiem kilkunastu bladoróżowych róż z masy cukrowej, które własnoręcznie ułożyła na torcie.

– I co teraz będzie? – zapytała, kiedy zdmuchnęłam świeczki.

– Z czym? – Udawałam, że nie mam pojęcia, do czego matka „pije”, chociaż przecież świetnie wiedziałam…

Załamały ją wieści o moim powrocie ze Szkocji, niespodziewanym rozstaniu z Arturem i samotnym wynajmie mieszkania w Gdyni. Miała żal, że nie wprowadziłam się do rodzinnego domu, gdzie mogłaby mieć mnie na oku… Ale nie byłam już przecież dzieckiem, nie chciałam, żeby matka kontrolowała każdy mój krok, jak kiedyś.

– Z tobą – sprecyzowała.

– A co ma być? – Wzruszyłam ramionami.

Matka chciała coś odpowiedzieć, ale ojciec położył jej dłoń na ramieniu i lekko zacisnął na nim palce, jakby tym gestem dawał jej do zrozumienia, żeby uważała na to, co mówi, i przestała mnie przesłuchiwać. „Zawsze był buforem bezpieczeństwa pomiędzy nią a mną” – pomyślałam z wdzięcznością.

– Czyli do Szkocji już nie wracasz? – Po chwili ciszy mama postanowiła jednak dalej mnie przepytywać.

– Nie wiem, mamo. Może kiedyś – westchnęłam, bo prawdę mówiąc, nie miałam bladego pojęcia, czy jeszcze tam wrócę…

Turystycznie na pewno, ale czy na stałe? W tym akurat momencie nawet ja sama nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie… Jasne, że chciałabym tam teraz być. W ukochanym Glasgow, z moim facetem i naszymi przyjaciółmi, otoczona roześmianymi koleżankami i podpitymi kolegami, sama równie pijana, z głową opartą na ramieniu Artura, beztroska i spełniona. „Siedzielibyśmy pewnie w jednym z tych nieco snobistycznych lokali w okolicach Merchant City, gdzie chadzaliśmy oblewać ważne dla nas wydarzenia, a może w The Scotia, najstarszym pubie w mieście, gdzie przez jakiś czas pracował mój Artur” – od razu poczułam się fatalnie, zdając sobie sprawę, że błądzę myślami tak daleko od domu. A przecież mama tak się cieszyła, że wpadnę na urodziny do nich, zwłaszcza że ostatnimi czasy coraz rzadziej zaglądałam na rodzinne Kaszuby, a tato patrzył na mnie z taką miłością w oczach…

– Sto lat, Dominiczko!

Tato, niezwykle dziś elegancki, w jasnej letniej marynarce i nowych dżinsach, obszedł wystawiony do ogrodu drewniany stół i zabrał się za krojenie urodzinowego tortu, a ja przyglądałam się nieco przechylonej pękatej świecy w kształcie szóstki i spoglądając na połyskujące za ogrodzeniem jezioro, starałam się chociaż na chwilę nie myśleć o Arturze, moim złamanym sercu i wszystkich naszych niezrealizowanych planach na przyszłość, które legły w gruzach wraz z naszym rozstaniem.

– Grubsze krój te kawałki – pouczyła mama. – Dominiczka jest za chuda.

– Bo ciężko na to pracuję. Jogging, siłownia, rower i rolki. – Roześmiałam się, a mama zrobiła zdziwioną minę.

– Ciężko pracujesz na to, żeby być tak wychudzoną? To niezdrowe. Powinnaś mieć trochę ciała, a nie biodra jak chłopak i brzuch jak deska do prasowania. Kiedyś możesz nawet mieć problemy z zajściem w ciążę – palnęła. – Czytałam, że kobiety, które…

– Anka, dajże spokój! – zirytował się tato, podając mi talerzyk z kawałkiem tortu. – Sto lat, córciu. – Cmoknął mnie w czubek głowy i usiadł za stołem. – I żeby ci się spełniały marzenia!

– Oby… Dzięki, tato. Mamo, tobie też dziękuję. Pyszny tort – powiedziałam z pełnymi ustami i mama w końcu się rozpromieniła.

– Zawsze lubiłaś biszkopty z waniliową masą, od dziecka. – Uśmiechnęła się.

– Fakt – przyznałam, zanurzając widelczyk w puszystym kremie. – Genialny jest, dawno nie jadłam czegoś tak dobrego – dodałam, modląc się w duchu, żeby matka w końcu porzuciła temat mojego powrotu ze Szkocji, planów na przyszłość i rzekomej niedowagi.

Tak, byłam szczupła. Przy wzroście metr siedemdziesiąt jeden ważyłam pięćdziesiąt trzy kilogramy, ale, do cholery, świetnie się czułam w takim ciele, zwłaszcza że jako nastolatka byłam dość pulchna i mocno zakompleksiona. A ciąży nie planowałam. Ani wcześniej, będąc z Arturem, ani tym bardziej teraz, zaczynając od nowa, w dodatku trzydziestosześcioletnia. Ale to również był wyjątkowo drażliwy temat, który nieraz doprowadził do zgrzytów pomiędzy mną a matką. Ona marzyła o wnukach, ja niekoniecznie widziałam się w roli matki… I nie chodziło nawet o to, że nie lubiłam dzieci. Owszem, lubiłam. Cudze.

– Domi, sto lat! – Paulina, moja kilka lat młodsza kuzynka, pojawiła się w ogrodzie w chwili, w której mimo moich protestów mama położyła na moim talerzyku dokładkę tortu.

– Hej, piękna! – Na jej widok wstałam, wyściskałam ją i wzięłam od niej kwiecistą torebkę z prezentem.

– Tylko nie otwieraj przy stole – rzuciła szybko, zerkając w stronę mojej mamy. – Sorry, ciociu, ale to ściśle tajne. I przepraszam za spóźnienie. Cud, że w ogóle dotarłam…

– Co może być tajnego w torebce przewiązanej różową wstążką? – zaśmiała się mama. – Siadaj, Paulinko, rozgość się.

– Pójdę po kieliszki. – Tato wziął ode mnie szampan, który wręczyła mi Paulina, i ruszył w stronę domu.

– Boże, jaka tu błoga cisza… – Paula zapadła się w głąb wiklinowego fotela i wystawiła twarz do słońca, chociaż teraz, koło dziewiętnastej, w dość rześki czerwcowy wieczór, raczej jej nie opali… – Chłodno dziś. – Rozmasowała sobie ramiona, na które moje nadopiekuńcza jak zawsze mama narzuciła jej pled.

– Zdrowie jubilatki. – Tato zjawił się z szampanem, gdy mama, opychając się drugim kawałkiem tortu, wypytywała Paulę o jej nowego chłopaka.

– Ciociu, ślubu to raczej z tego nie będzie. – Paulina mrugnęła do niej i posłała mi wymowne spojrzenie.

– Nie wiem, co jest złego w wyjściu za mąż? Czemu teraz wy, młode, tak długo z tym zwlekacie?

– Mamo, błagam! Znowu zaczynasz? – jęknęłam.

– A do czego mam się spieszyć? Lubię moją wolność. – Moja kuzynka wzruszyła ramionami i ciaśniej owinęła się pledem, a ja pomyślałam, że zawsze z taką łatwością olewała wszystkie kąśliwe uwagi mojej matki, jakby po niej spływały.

– Napij się, zaraz ci się cieplej zrobi. – Tato podał jej kieliszek i wzniósł toast za moje zdrowie.

– I żebyśmy następne toasty na twoich zaręczynach pili – dopowiedziała mama.

– Anka, no dajże spokój! – Tato posłał mi przepraszające spojrzenie.

– Ale co, źle mówię? Nie chciałbyś jedynej córki do ołtarza poprowadzić? No powiedz, Heniek, nie chciałbyś? Czterdziestka jej zaraz stuknie, taka prawda!

– Nie no, wypraszam sobie. – Zaśmiałam się nerwowo, a siedząca naprzeciwko mnie Paula wymownie wywróciła oczyma.

– Nie psuj córce urodzin. Dawno jej w domu nie było. – Tato założył mamie za ucho kosmyk włosów i pocałował ją w usta. – A takim gadaniem tylko ją stresujesz…

– Stresuję ją? Przecież to normalne, że chciałabym…

– Mamo, błagam cię! – podniosłam głos, bo nagle przestałam panować nad emocjami. – Zaledwie cztery miesiące temu rozstałam się z Arturem, nie rozumiesz tego?! Nie jestem gotowa na nowy związek, a ty chcesz wznosić toasty na moich zaręczynach?!

– No i proszę, bez afery się nie obeszło… – Tato dolał mamie szampana, wstał, podszedł do płotu, za którym migotało jezioro, i w milczeniu zapatrzył się w wodę, jakby nawet mową ciała chciał dać do zrozumienia, że odcina się od naszej zupełnie bezsensownej dyskusji.

– Ciociu, to może my się pójdziemy przejść? – odezwała się Paula. – Dawno nie widziałam Dominiki, porywam ją na spacer!

– Świetny pomysł! Skoczymy nad jezioro, może męża znajdę – rzuciłam kąśliwym tonem, a mama z politowaniem pokręciła głową.

– Nie zaszkodziłoby – skwitowała.

– Zostaw to, później ci z tym pomogę – obiecałam, widząc, że zaczyna zbierać ze stołu talerzyki, ale tylko machnęła ręką.

– Idźcie już, idźcie, cieszcie się latem. Nie będziecie przecież ze starymi siedzieć…

– Mamuś, proszę cię. – Przyciągnęłam ją do siebie i długo tuliłam. – Nie smęć tak, co? – szepnęłam jej na ucho.

– Smęcę… No może i masz rację? – Uśmiechnęła się blado i poprawiła mi włosy. – Idźcie, dziewczynki, póki jasno. Pospacerujcie, nacieszcie się sobą. Odkąd w wielki świat uciekłaś, prawie cię nie widujemy… Paula też się za tobą stęskniła.

– Teraz będę wpadać znacznie częściej – obiecałam jej. – Gdynia to nie Glasgow, jestem całkiem blisko.

– Blisko to byłabyś za płotem! Ojciec działkę trzyma pod budowę domu, a ty…

– Ciociu, litości! – Paula pociągnęła mnie za rękę i jak w dzieciństwie pobiegłyśmy w stronę furtki, a później pełną kolein drogą aż nad pobliskie jezioro.

– Ja pierdolę, moja matka mogłaby być stalinowskim prokuratorem – szepnęłam, kiedy usiadłyśmy wśród szuwarów nad samym brzegiem. – Wiesz, że ją kocham, nie? Ale siedzenie z nią przy jednym stole przypomina czasem spacer po polu minowym… Ja nawet rozumiem, że była zdruzgotana, kiedy rozstaliśmy się z Arturem. W końcu po siedmiu wspólnych latach pewnie liczyła na ślub, a tu nagle taka niespodzianka… Ale, cholera, stało się!

– No ale co się właściwie wydarzyło? – zapytała Paula. – Chcesz? – Wyciągnęła z torebki paczkę cameli, a ja, chociaż od dłuższego czasu nie paliłam, skusiłam się na papierosa. – Bo przez telefon nie za bardzo chciałaś gadać i nie wiem, co jest grane…

– Właściwie to ja też nie wiem. Wydawało mi się, że między nami jest okej. Może bez jakichś szczególnych fajerwerków, ale całkiem nieźle. Aż tu nagle któregoś dnia Artur zabrał mnie na kolację i powiedział, że już mnie nie kocha. Przy deserze, dłubiąc łyżeczką w cholernym puddingu. Wyobrażasz sobie większy banał? I powiem ci, że do dziś nie mam bladego pojęcia, co o tym wszystkim myśleć… Gdyby w grę wchodziła inna laska, miałabym przynajmniej jakąś jasność, ale tak… Nie kocha mnie, i tyle – wyrzuciłam z siebie, zanim zapaliłam papierosa i zaciągnęłam się dymem.

– Kiepsko… Zawsze mi się wydawało, że jesteście fajną i dopasowaną parą.

– No to jest nas dwie. – Zaśmiałam się gorzko. – Najgorsze jest to, że nie potrafię przestać o nim myśleć, zupełnie jakby w głowie wyświetlał mi się jakiś niekończący się film z nami w rolach głównych. Nasze wycieczki nad wodospady, powrót z Conic Hill, kiedy zepsuło się nam auto i pół nocy spędziliśmy przy drodze, czekając na pomoc drogową. Wędrówki po szkockich bezdrożach i nasze wypady do Galloway Forest Park. Chryste, jak ja kochałam to miejsce! Dla samej wizyty tam jeszcze pewnie kiedyś wrócę do Szkocji. Podczas naszej przedostatniej wycieczki źle stanęłam i skręciłam kostkę, a Artur przez kilka kilometrów taszczył mnie na plecach bądź dosłownie za sobą ciągnął, uwieszoną na nim i narzekającą na ból. Tak bardzo go wtedy kochałam. Wydawało mi się, że we dwoje mamy świat u swoich stóp, że możemy wszystko… Wierzyłam, że to ten jedyny, a on… Kurwa, niech to szlag – zaklęłam, bo nagle kompletnie się rozkleiłam.

– Hej, nie ryczy się w swoje urodziny. – Kuzynka objęła mnie i pogłaskała po plecach. – A Artur to palant, słyszysz? Dupek, który nie potrafił docenić prawdziwego skarbu.

– Bez przesady. – Parsknęłam śmiechem i wierzchem dłoni wytarłam mokre od łez policzki. – Ale masz rację, Artur to palant… Co mi kupiłaś? – zmieniłam temat. – I czemu nie mogłam tego otworzyć przy rodzicach?

– Bo to wibrator. – Zaśmiała się.

– Poważnie? Jesteś pieprznięta – zawtórowałam jej.

– No co? – Wzruszyła ramionami. – Podobno wszystko jest dla ludzi. Moja koleżanka pracuje w sex shopie i dała mi zniżkę. Ja też sobie kupiłam. – Paula zniżyła głos do szeptu i strzepała na ziemię popiół z trzymanego między palcami papierosa.

– Twój nowy kochaś ci nie wystarcza?

– Niby tak, ale rzadko go widuję… Jest z Pucka – wyjaśniła.

– Ładne miasteczko – powiedziałam, patrząc na jezioro. – Mogłaś gorzej trafić.

– Pewnie tak. – Paula zapatrzyła się w wodę. – Nie brakuje ci domu? No wiesz, tego wszystkiego. – Moja kuzynka zatoczyła ręką, jakby demonstrowała okoliczne skarby natury. – Ja niby czasem marzę, żeby wyfrunąć w wielki świat, na przykład do Hiszpanii, ale to zawsze będzie moje miejsce na ziemi. Może i Kartuzy to dziura, ale moja.

– Czasem tęsknię – przyznałam. – Ale nie na tyle, żeby tu wrócić. Rodzice by chcieli, jasne. A ta porośnięta chwastami parcela za naszym płotem jest dla mnie jak niemy wyrzut sumienia. Kiedy wylatywaliśmy z Arturem do Szkocji, mama była pewna, że zarobimy na budowę domu i wrócimy do Polski, żeby zacząć go stawiać. Ale nam zbyt się spodobało życie w Glasgow, żebyśmy w ogóle brali to pod uwagę.

– Nie chciałaś tam zostać? No wiesz, mimo że się rozstaliście… Miałaś chyba jakieś możliwości? Zaczepienia się na kilka tygodni u znajomych czy coś…

– Miałam, ale nie chciałam. Szkocja straciła dla mnie cały swój urok, przynajmniej chwilowo. Zresztą nie stać mnie było na samotny wynajem, a na współlokatorów czuję się za stara. To już nie te lata, kiedy wyjadało się cudze jogurty z lodówki, piło się wieczorami wino z jednej flaszki i pożyczało staniki od mieszkających za ścianą koleżanek. Pakując się, pomyślałam, że w Gdyni mam kilkoro znajomych ze szkoły, i zdecydowałam, że to może być całkiem fajna opcja. Mieszkanie pomógł mi znaleźć dawny kolega, jego kumpel szukał akurat najemcy i oto jestem… Swoją drogą, wciąż mnie nie odwiedziłaś – wypomniałam kuzynce.

– Co się odwlecze, to nie uciecze – rzuciła filozoficznym tonem. – Niedługo wpadnę, obiecuję – dodała. – A wracając do tematu ślubu, moja matka też już dostaje szału… No wiesz, nawet Julek zdążył się ożenić. – Na wzmiankę o swoim trzy lata młodszym bracie Paula parsknęła śmiechem. – Właśnie, pozdrawia cię i jest mu głupio, że nie mógł dziś do was wpaść.

– Spoko, nadrobimy. Przynajmniej nie musiałam wysłuchiwać ględzenia matki w jego obecności – mruknęłam.

– W sumie to przykre, że większość rodziców ma plany na życie własnych dzieci i nie uwzględnia żadnego innego scenariusza. Czasem myślę, że jestem dla matki jednym wielkim rozczarowaniem. Bo poszłam na hotelarstwo zamiast na studia polonistyczne, jak chciała. Bo jeżdżę po świecie i wywalam kasę na zabawę zamiast się ustatkować. Kurwa, nienawidzę tego słowa! Co to w ogóle znaczy? I dlaczego ona nie rozumie, że nie zawsze mam ochotę robić to, co sobie wymyśliła?

– Mnie to mówisz? – mruknęłam, wstając z tkwiącego wśród szuwarów pniaka, na którym przycupnęłyśmy. – Chodźmy stąd, straszny dziś ziąb. Wierzyć się nie chce, że to koniec czerwca – dodałam, rozcierając upstrzone gęsią skórką ramiona.

– Może jutro wyskoczymy na rower? – zaproponowała Paulina. – Wiem, że twój jest w Gdyni, ale mogłabyś pojeździć na starym góralu Julka.

– Chciałabym, ale dziś wracam do Trójmiasta.

– Poważnie? Przecież jutro niedziela, mogłabyś zostać.

– Nie mogę. Robię zdjęcia nowym klientom.

– W niedzielę?

– A co ty z choinki się urwałaś? Bardzo często pracuję w weekendy – powiedziałam, kiedy wychodziłyśmy na drogę wiodącą do domu moich rodziców.

– Miałaś mi zrobić sesję, pamiętasz?

– Pamiętam. I znowu nie zabrałam aparatu. Ale i tak gaśnie już dzień…

– Jeszcze ci się przypomnę. – Kuzynka szturchnęła mnie łokciem i przystanęła, kiedy mijałyśmy kupioną przez mojego tatę działkę pod budowę domu, który nadal istniał jedynie w marzeniach moich rodziców.

– Powiem im chyba, żeby ją komuś sprzedali. Za rok czy dwa pewnie i tak skończę z wynajmem i kupię coś w Gdyni, a ta ziemia… Cholera, wiem, że będzie im przykro, ale nie potrafię żyć tak, jak sobie wymyślili! Nigdy nie prosiłam o tę parcelę. Tata kupił mi ją na dwudzieste piąte urodziny i tak sobie leży odłogiem.

– I niech leży. A ty nie podejmuj pochopnych decyzji. Może kiedyś zbudujesz na niej domek letniskowy? Albo niewielki bungalow pod wynajem. Śniadanie z widokiem na jezioro zawsze w cenie. To piękny kawałek gruntu, świetnie zlokalizowany. Nie traktuj go jak kuli u nogi, Domi – powiedziała moja kuzynka i nagle zrobiło mi się głupio.

Przecież ciocia Teresa od lat wychowywała ją i Julka samotnie, przy dwójce dzieci i marnej pracy ledwo wiążąc koniec z końcem. Moi rodzice czasem pomagali jej finansowo, co którejś niedzieli podsłuchałam, mając piętnaście lat, ale nawet z ich wsparciem ciocię Teresę z całą pewnością nie byłoby stać na kupno takiej dużej działki nad samą wodą.

– Masz rację. – Uśmiechnęłam się do Pauli i złapałam ją pod rękę. – Chyba wyszłam na rozpieszczoną jedynaczkę…

– W dupie masz poprzewracane nie od dziś. – Zaśmiała się, jednak w jej głosie nie było złośliwości czy zawiści. – Tęskniłam za tobą – powiedziała, kiedy przystanęłyśmy przy furtce.

– Ja za tobą też. I dzięki za prezent. Być może nawet kiedyś zrobię z niego użytek. – Mrugnęłam do niej.

– No powinnaś. Na przekór całemu światu. O matko, przypomniał mi się durny kawał. Facet siedzi przy stole i pije wódkę, a obok flaszki stoi wibrator. „Tato, co ty robisz?”, pyta go córka. A on na to: „Piję. Bo mogę się chyba napić z zięciem?”.

– O ja pierniczę, jakie to durne. – Zaśmiałam się, zerkając w stronę ogrodu, ale wyglądało na to, że rodzice zdążyli już posprzątać po imprezie i nawet wnieść stół z powrotem do szopy, pewnie z racji prognoz zwiastujących gwałtowne ulewy i gradobicia.

– Dobra, wracam do siebie, bo już zamarzam. Wpadnę do Gdyni, to urządzimy lepszą imprezę. – Kuzynka pocałowała mnie w policzek i ruszyła w stronę pobliskiego osiedla, gdzie mieszkała z matką.

– Odprowadzić cię?! – krzyknęłam w ślad za nią, ale tylko machnęła ręką.

– Daj spokój, sama trafię! – zapewniła mnie.

Pchnęłam więc furtkę, przeszłam przez ogród i weszłam do domu.

– Mama się położyła, ma migrenę – powiedział tato, kiedy zajrzałam do kuchni.

– Ucałuj ją ode mnie. Muszę jechać, jutro wcześnie wstaję.

– Jedź ostrożnie, córciu. I nie miej żalu do matki. Chce dla ciebie dobrze.

– Jasne, jak zawsze. – Cmoknęłam ojca w policzek, zlokalizowałam odłożoną przez kogoś na kredens torebkę z prezentem i ruszyłam do wyjścia. – Dzięki, tato. Za tort i życzenia. Kasa też się przyda – dodałam, wdzięczna na wspomnienie przelewu, który wysłał mi dzień wcześniej.

– Nie ma za co, mała. Zaesemesuj, kiedy dotrzesz.

– Jasne, napiszę – obiecałam, przesyłając mu w locie całusa.

Wychodząc przed dom, pomyślałam, że nie powinnam się czuć urażona zachowaniem matki, ale jednak było mi przykro. Wiedziałam, że chce dla mnie dobrze. Byłam jedynaczką, a mama urodziła mnie, będąc po czterdziestce, kiedy już rodzice stracili nadzieję na dziecko. Chuchali więc na mnie i dmuchali, odkąd pamiętam, co z jednej strony było miłe, ale z drugiej sprawiało, że niemal się dusiłam…

 

* * *

 

Parkując w okolicach placu Kaszubskiego, przy którym wynajmowałam dwupokojowe mieszkanie, zdałam sobie sprawę, że Artur nie wysłał mi życzeń. Nic, martwa cisza, zarówno na Facebooku, jak i w komórce… Nie raczył nawet napisać czegoś tak banalnego i bezosobowego, jak popularne „najlepszego” i chociaż wmawiałam sobie, że mam to gdzieś, to jednak bolało…

„Dlaczego ludzie, zrywając ze sobą, zaczynają się traktować tak obojętnie? Przeżyliśmy siedem wspólnych lat, mieszkaliśmy razem, siadaliśmy do stołu i kładliśmy się spać w jednym łóżku. Jak to możliwe, że z jego ukochanej stałam się kimś, kto nagle przestał istnieć, jakby nieodwracalnie zniknął z jego świata?” – zastanawiałam się, samotnie sącząc wino na balkonie z widokiem na plac. Patrząc na przeciwległy budynek, uśmiechnęłam się na myśl o zdobiącej go rzeźbie siedzącego na ławce kaszubskiego małżeństwa, której widok wzruszał mnie za każdym razem, kiedy ją mijałam.

Miłość… Bywa piękna, ale też trudna, bolesna i potrafiąca bezlitośnie poharatać duszę… A jednak wszyscy od wieków za nią gonią, wypatrują jej w tłumie, szukają w sercu, pragną jej ponad wszystko… „Miłość uskrzydla. Szkoda tylko, że czasem ktoś nam te skrzydła podcina – pomyślałam, dolewając sobie wina. – A najbardziej boli, kiedy robi to ten, który miał nas kochać do grobowej deski…”.

 

 

 

 

 

 

2.

 

 

 

 

 

Kilka dni później poleciałam do Rzymu, gdzie miałam zrobić zdjęcia młodemu małżeństwu z Pomorza. Chcąc uniknąć tłumów, już o piątej czterdzieści rano zaczęliśmy ślubną sesję foto u podnóża pustych Schodów Hiszpańskich. U ich szczytu widniał kościół Świętej Trójcy na Górze, nad nami błękitne niebo, gdzieniegdzie poprzecinane pierzastą linią chmur. Bajka. Ale nie moja. Ja byłam w pracy. A jednak magia tego lipcowego poranka powoli udzieliła się i mnie… Zwłaszcza kiedy pozująca mi para stanęła u podnóża rokokowych schodów i czule spojrzała sobie w oczy.

– Pięknie! Monika, odchyl lekko głowę – poprosiłam, zanim pstryknęłam kilka zdjęć. – Marku, złap żonę wpół i odegnij, jakbyście tańczyli – rzucałam komendy, kadrując w głowie kolejne zdjęcia, a niedawno poślubiona para pozowała pod rzymskim niebem, promieniejąc szczęściem.

– Mogę wejść wyżej?! – zapytała panna młoda, ujmując ciągnący się za nią tren pełnej falban beżowej sukni ślubnej.

– Wejdź i oprzyj się o kamienny murek, kilka stopni wyżej. Marek niech usiądzie u twoich stóp – poprosiłam. – Chcę was ustawić tak, żeby złapać kościół i palmę w tle.

– Dobra, mogę robić za podnóżek. – Pan młody puścił mi oczko i usiadł na schodach.

Później zaliczyliśmy kilka ujęć przy fontannie, spacer po wzgórzu Pincio, obowiązkową sesję w ogrodzie figur, Villę Borghese i kolejne zdjęcia.

– Monika, przejdź nieco w prawo – poprosiłam pannę młodą, która pozowała oparta o kolumnę jednej z urokliwych kamiennych altanek wzniesionych przy jeziorku. – Marku, pochyl się nad żoną, jakbyś chciał powiedzieć jej coś na ucho. Pięknie! Teraz objęci! Monika, broda wyżej! – ustawiałam młodych, ciesząc się pięknymi ujęciami, genialnym światłem i wpływającymi od czasu do czasu w kadr łabędziami.

Po wyjściu z parku złapaliśmy taryfę, do której upchnęliśmy się całą trójką – ja z plecakiem pełnym obiektywów i niewielką składaną blendą w pokrowcu, Monika z całym morzem beżowych falban zdobiących jej suknię i Marek, który usiadł z przodu, obok kierowcy.

W okolice Piazza Navona dotarliśmy w miarę sprawnie, o tej porze Rzym zaczynał się, co prawda, budzić do życia, ale nie było jeszcze gigantycznych korków ani żadnych utrudnień i po kilkunastu ujęciach młodych pozujących na tle fontann zdecydowaliśmy, że robimy krótką przerwę.

– Czekaj, jeszcze tutaj. Ja sama! – Monika parsknęła śmiechem na widok nagiego kamiennego Maura i zaczęła robić śmieszne miny.

– Kilka dni po ślubie, a ty już do gołych kolesi ciągniesz? – Marek pocałował ją w usta i objął ramieniem. – Tu się poznaliśmy. Zagadnąłem ją przy tej fontannie.

– Poprosił, żebym zrobiła mu zdjęcie. Po włosku, ale z tak koszmarnym akcentem, że prawie umarłam ze śmiechu! Przyjechał na kilkudniową wycieczkę po Lacjum, ja wtedy pracowałam w jednym z pubów w centrum.

– I zrobiłaś mu zdjęcie? – Uśmiechnęłam się.

– Tak, a nawet trzy. Wtedy zapytał, skąd jestem. I okazało się, że ja z Wejherowa, a on z Redy! – Monika zachichotała. – Chryste, roztapiam się… Ile ma dziś być stopni?

– Trzydzieści dwa – odpowiedział jej mąż.

– O matko… Dobra, jeszcze jedno wspólne zdjęcie i robimy przerwę! My idziemy do hotelu, żeby się przebrać, a ty masz wolne – zwróciła się do mnie. – W południe widzimy się na Zatybrzu.

– Super. – Odetchnęłam z ulgą, bo zapomniałam wody i umierałam z pragnienia, a w dodatku lekko obtarły mnie buty i marzyłam o założeniu wygodnych balerin, które zostały w hotelowym pokoju.

 

* * *

 

Do szesnastej pracowałam, z piętami obklejonymi plastrem biegając za młodymi po Trastevere, a sesja nad Tybrem wyszła zachwycająco. Monika, przebrana w błękitną sukienkę, pozowała na wypożyczonym im przez znajomych błękitnym skuterze, a Marek w lnianym garniturze i eleganckich mokasynach prezentował się równie ciekawie.

– Wyglądacie filmowo! – zachwycałam się, pstrykając kolejne ujęcia.

– Tak, Rzymskie wakacje, wiemy – Monika odrzuciła w tył włosy i roześmiała się, patrząc mężowi w oczy.

Chwilę później on uruchomił skuter i zrobiłam im kilka ujęć w ruchu, żeby po chwili ustawić ich na tle kamiennej balustrady przy samej rzece.

– Monika, spójrz mu w oczy. Teraz z profilu! Cudnie! – zachwycałam się, starając się wyczarować najpiękniejsze ujęcia.

Reszta dnia minęła mi w zaskakującym tempie i mimo że kilkugodzinna sesja w ostrym włoskim słońcu okazała się mocno wyczerpująca zarówno dla mnie, jak i dla klientów, na lotnisko jechałam zadowolona z efektów pracy. Ubolewałam, co prawda, że wykupili mi tylko jedną noc w hotelu i musiałam wracać tuż po sesji, ale i tak cieszyłam się tymi chwilami spędzonymi w Wiecznym Mieście. Zwłaszcza że dzień wcześniej, wieczorem po przyjeździe z lotniska, zdążyłam zajść na pyszną pizzę, przespacerować się po centrum i zrobić mnóstwo zdjęć.

Żałowałam tylko, że przyleciałam sama, i nagle znowu zatęskniłam za Arturem. Ale on to przecież już przeszłość, podobnie jak nasze wspólne lata w Glasgow i miłość, która miała być na zawsze, a okazała się tanim bublem, podróbką uczucia bez gwarancji na przetrwanie. Artur… Gdyby był tu ze mną nocą, nie zmrużyłabym pewnie oka. Szwendalibyśmy się po Rzymie, jedli lody w tych otwartych do późnej nocy gelateriach w centrum, pili kawę i tańczyli na jednym z tarasów widokowych, czekając, aż na naszych oczach wzejdzie słońce. Gdyby był ze mną Artur, zabrałabym ze sobą szpilki i najpiękniejszą letnią sukienkę, a moje nadgarstki zdobiłby ukochany zapach J’adore Diora. Ale Artur został w Szkocji, a ja samotnie wróciłam do Polski i zaczynałam od nowa…

Na lotnisku, oczekując na wejście do samolotu, przejrzałam zdjęcia z sesji Moniki i Marka, zachwycona tym, co udało mi się uwiecznić. Fotki wyszły wspaniale, ale mimo że od kilku lat pracowałam jako fotograf, często robiąc ślubne sesje, nagle poczułam pod powiekami łzy, bo ostatnio trudno było niemal każdego dnia oglądać bezgraniczne szczęście innych, kiedy samej miało się złamane serce… A moje serce było złamane i chociaż od powrotu ze Szkocji minęło kilka miesięcy, nadal tęskniłam za Arturem, mimo że przecież on raczej nie tęsknił za mną… Cóż, mogłam tylko mieć nadzieję, że z czasem ból zelżeje, a ja znów zacznę cieszyć się życiem.

W samolocie, kiedy wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, a ziemia widziana przez niewielkie okienko zaczęła wyglądać jak odległa makieta, pomyślałam, że może powinnam bardziej wyjść do ludzi, otworzyć się na nowe znajomości i zacząć żyć. Może niepotrzebnie zamknęłam się w sobie i odgrodziłam się od świata, skupiając się głównie na pracy. Może los ma mi do zaoferowania coś znacznie więcej niż długie lata u boku Artura. „Może jeszcze będę szczęśliwa” – pocieszyłam się, uśmiechając do siedzącej w sąsiednim rzędzie ciemnowłosej dziewczynki, która paplając coś po włosku, otwarcie mi się przyglądała.

Po przylocie do Polski, w taksówce jadącej w stronę Gdyni, pomyślałam, że umówię się na randkę. „Nieważne, czy z kimś poznanym w sieci, czy przedstawionym przez przyjaciół. Ważne, że się odważę” – powiedziałam sobie.

 

 

 

 

 

 

3.

 

 

 

 

 

Na początku lipca po kilku dość burzliwych wewnętrznych monologach zdecydowałam się umówić z kimś na wieczór. Wśród znajomych nie widziałam raczej żadnego kandydata, postawiłam więc na sieć, gdzie po monotonnym i dłużącym się przejrzeniu kilkunastu propozycji randkowej aplikacji w telefonie zdecydowałam się odezwać do Macieja, trzydziestosiedmioletniego informatyka, który na zdjęciu sprawiał całkiem miłe wrażenie i był w moim typie – wysoki, ciemnowłosy, z jasnymi oczyma. Odpisał zaskakująco szybko. Ledwo wysłałam wiadomość, telefon cicho pisnął, powiadamiając mnie o nadejściu odpowiedzi – być może tak jak ja trzymał akurat komórkę w dłoni.

„Witaj” – przeczytałam.

– Witaj i co dalej? – mruknęłam pod nosem, przez dłuższą chwilę wpatrując się w otwarte okienko dialogowe, niezdecydowana, czy mu odpisać, czy jednak dać sobie spokój z szukaniem faceta w Internecie, co – mimo coraz większej popularności tego typu randkowania – wciąż lekko trąciło mi desperacją…

„Jak tam mija Ci środa? Środa dzień loda, znasz to, co nie? Może wpadniesz do mnie, szukam odważnej laski do wspólnej zabawy” – po kilkuminutowym milczeniu informatyk szokująco otwarcie sprecyzował swoje zamiary, okraszając swoją wypowiedź kilkoma roześmianymi emotami z wywalonym językiem. Cóż, przynajmniej był szczery… Uśmiechnęłam się krzywo, blokując jego profil.

– Środa dzień loda. Co za debil – burknęłam, przeglądając kolejne zdjęcia męskich twarzy, torsów, muskułów i uśmiechów.

Profili było mnóstwo, jednak podczas wstępnej selekcji odrzucałam kolesi pozujących z drinkami w dłoni na tle szybkich fur bądź prężących muskuły na siłowni. Nie pragnęłam zapatrzonego w siebie narcyza ani marnej podróbki jakiegoś lokalnego księcia z hazardowymi długami. Chciałam poznać kogoś normalnego, na poziomie, szukającego kogoś na dłużej. Imprezowi kolesie zaliczający randkę za randką bynajmniej mnie nie interesowali.

Kolejnym, który wpadł mi w oko, był Paweł, zawodowy wojskowy z Gdyni – z tego, co wywnioskowałam z jego opisu, mieszkał na Oksywiu. Napisałam do niego krótką wiadomość, na którą też odpisał dość szybko, choć nie aż tak ekspresowo jak jego poprzednik.

„Jasne, chętnie się spotkam. Gdzie Ci pasuje?” – przeczytałam.

Zaproponowałam fontannę przy skwerze Kościuszki, gdzie, w razie gdyby koleś nie przypadł mi do gustu, zamierzałam się wtopić w tłum kręcących się wzdłuż promenady turystów i rozpłynąć się w nim szybciej, niż Paweł zdąży rozpoznać w uciekinierce swoją niedoszłą randkę.

„Jasne, luz. Osiemnasta?” – mój potencjalny amant okazał się dość konkretny i chętnie przystał na propozycję spotkania.

„Osiemnasta jest okej. Ale nie nastawiaj się na dłuższą rozmowę. Przejdziemy się i ewentualnie dopiero po spacerze umówimy się na pierwszą randkę” – odpisałam.

„Czyli to nie jest randka?” – zdziwił się.

„Nie. To wstępne rozpoznanie terenu”.

„Zabawna jesteś. Ale okej. Widzimy się o osiemnastej” – Paweł przesłał mi swój numer i nie pytając o mój, zakończył naszą niezręczną rozmowę.

– Dobra, to czas się zrobić na bóstwo – mruknęłam, zrzucając bawełnianą sukienkę, w której siedziałam przed laptopem, pracując nad obróbką zdjęć z niedawnej sesji ciężarnej klientki.

Pod prysznicem wyobraziłam sobie, że ni stąd, ni zowąd wysyłam Arturowi nagą fotkę, i parsknęłam śmiechem. „Zdecydowanie muszę przestać o nim myśleć” – powiedziałam sobie, namydlając włosy szamponem.

Po kąpieli, wyjmując z szafy długą kwiecistą kieckę, zawahałam się i po chwili namysłu zdecydowałam, że nie będę się stroić dla kolesia, którego nawet nie widziałam na własne oczy. Poza tym tego wieczoru planowałam pobiegać, więc założyłam elastyczne czarne getry z nieco połyskliwego materiału, ulubiony podkoszulek, z nadrukiem kokieteryjnie uśmiechniętej Marylin Monroe, i adidasy. Włosy spięłam w wysoki kucyk, z którego wyślizgnęło się kilka lśniących jasnych kosmyków i sięgnęłam po czerwoną szminkę w dość odważnym odcieniu, chcąc chociaż w ten sposób dodać sobie powabu.

Na skwer Kościuszki przyszłam nieco przed czasem i udając pochłoniętą przeglądaniem Instagrama, od czasu do czasu rozglądałam się, szukając wzrokiem Pawła.

Zjawił się dwanaście minut po czasie, kiedy już miałam się zbierać, i zmierzył mnie dość nachalnym, żeby nie napisać bezczelnym wzrokiem.

– Hej, jestem Paweł. – Wyciągnął do mnie rękę. – To chyba z tobą się umówiłem?

– Fakt, chyba ze mną. Dominika. – Uścisnęłam jego dłoń.

– Miło mi. Zawsze tak wyglądasz? – zapytał chwilę później. – No wiesz, spodnie i w ogóle…

– To getry – sprecyzowałam.

– Czyli spodnie. Bo laska albo ma na sobie spódnicę, albo spodnie.

– Są jeszcze sukienki – oświeciłam go.

– Fakt – zgodził się ze mną, nerwowo zerkając na trzymany w ręku telefon, jakby zastanawiał się, co robić, i już wtedy wiedziałam, że nic z tego nie będzie.

Jednak wciąż sterczeliśmy obok siebie, z radośnie tryskającą wodą fontanną w tle, i coś trzeba było z tym faktem zrobić…

– To co? Może spacer? – zaproponowałam, ruszając w stronę oceanarium.

– Może być – zgodził się.

Dotarliśmy pod pomnik Żagle, kiedy zapytał, czym się zajmuję.

– Od kilku lat pracuję jako fotograf – powiedziałam, nie dodając, że skończyłam chemię i kiedyś, jeszcze przed wyjazdem do Szkocji, nawet uczyłam jej w szkole.

– Nieźle. Jest z tego jakaś kasa?

– Jakaś jest. – Uśmiechnęłam się, siadając na jednej z ławek.

– Cieplej dziś. – Paweł usiadł obok i założył nogę na nogę. – Czyli szukasz faceta?

„Nie, kosmity” – pomyślałam. Głośno jednak wysiliłam się na w miarę uprzejmą odpowiedź, że owszem, rozglądam się za kimś nowym.

– W sumie fajna jesteś, chociaż może trochę dla mnie za stara – powiedział nagle, drapiąc się po pokąsanej przez komary łydce. – Moja była miała dwadzieścia dwa lata, a ty ile?

– Ja szesnaście – zakpiłam, wstając. – Miło było poznać.

– Ale czekaj, coś taka płochliwa? Nie mówię przecież, że nic z tego nie będzie. Zawsze możemy lepiej się poznać, nie? – Paweł złapał mnie za rękę i pociągnął tak gwałtownie, że z powrotem opadłam na ławkę.

– Puść mnie – wycedziłam, wyrywając nadgarstek z jego uścisku.

– No ale czemu jesteś taka zjeżona? Umówiliśmy się, mogło być miło. Lubisz lody? – zapytał.

– Bo co? Środa dzień loda? – rzuciłam bez zastanowienia, a on parsknął śmiechem.

– Niczego takiego nie powiedziałem. – Mrugnął do mnie, wyraźnie ubawiony. – Marnie zaczęliśmy, co? Rozmowa się nie klei, ja wyjechałem z głupim tekstem… Człowiek się odzwyczaja od randek i takie są efekty…

– Chcesz powiedzieć, że nie biegasz z jednego spotkania na drugie? – zapytałam nieco złośliwym tonem.

– Nie, czemu? Po rozstaniu z Moniką byłem może na trzech spotkaniach z laskami, ale żadne nie wypaliło…

– Może masz zbyt wygórowane oczekiwania? – zasugerowałam.

– A ty niby nie? – zaśmiał się.

– Może. – Wzruszyłam ramionami.

– Długo jesteś sama? – zapytał po dłuższej chwili ciszy.

– Skąd wiesz, że jestem sama?

– Daj spokój, przecież to widać. Masz taką aurę… Dobra, powiem wprost, ewidentnie brakuje ci seksu. A mężczyzna to czuje – powiedział, pochylając się w moją stronę.

– Słucham? – Zszokowana aż uchyliłam usta, bo dosłownie opadła mi szczęka. – Czy ty właśnie powiedziałeś to, co mi się zdaje?

– No ale co w tym złego? – Paweł położył rękę na moim kolanie i lekko je ścisnął. – To co, poznamy się bliżej, skoro już się spotkaliśmy?

– Na pewno nie w tym wcieleniu! – syknęłam, zrywając się z ławki.

– Czyli jednak ewakuacja? Umawiasz się, później uciekasz… Co się z wami, laskami, porobiło? – rzucił w ślad za mną, ale nie zamierzałam wdawać się w bezcelowe dyskusje z tym błaznem.

Gratulując sobie w duchu wyjątkowo fortunnego wyboru garderoby, truchtem ruszyłam w kierunku pobliskiej mariny. Biegnąc wzdłuż nabrzeża, przyglądałam się cumującym tam jachtom, mijającym mnie ludziom i kręcącemu się nieopodal kołu widokowemu, zastanawiając się, czy to ja mam pecha, czy po prostu faceci z sieci to kompletni debile.

Dawniej randki wyglądały jakoś inaczej. Kiedy poznałam Artura, zaimponował mi oczytaniem i tym, jak bardzo się starał, żebym czuła się w jego towarzystwie komfortowo. Otwierał mi drzwi i przepuszczał przodem, niósł nade mną parasol, kiedy szliśmy do jego samochodu, i już na pierwszej randce zaprosił mnie na kolację do modnej i eleganckiej restauracji. „Dzisiejsi faceci nie starają się aż tak, ale może to częściowo wina kobiet? Odpuściłyśmy im, obniżyłyśmy oczekiwania, a co gorsza, zbyt szybko i zbyt wiele z siebie dajemy przy minimalnym wkładzie z ich strony” – pomyślałam.

Pod parasolami przysiadłam na ławce i przez dłuższą chwilę przyglądałam się grającym w siatkówkę młodym chłopakom, którzy wznosząc tumany piasku, skakali i pokrzykiwali, pełni energii i żaru młodości. W końcu wyjęłam ze sportowej saszetki komórkę i sprawdziłam wiadomości, ale oprócz esemesa z banku nie znalazłam niczego ciekawego. Na Instagramie też niewiele się działo. Koleżanka chwaliła się przygarniętym ze schroniska psem, który wyglądał trochę jak gigantyczna parówka, inna znajoma wrzuciła kilka fotek z Dominikany, a dawny kolega ze szkoły ugotował leczo, przy okazji wspominając, że barwne ceramiczne miski, w których je zaserwował, kupił na Wyspach Kanaryjskich.

„Odkąd wszyscy jesteśmy aż takimi ekshibicjonistami?” – pomyślałam, bez większego zainteresowania przeglądając dalsze fotki. Dzieci, psy, talerze z jedzeniem, torsy, pośladki, tatuaże, buty, ciuchy, szminki, nowe miłości – cokolwiek wpadło w nasze ręce bądź zadomowiło się w naszych sercach, momentalnie wrzucaliśmy to do sieci. Chyba więc trochę na przekór samej sobie zrobiłam selfie z morzem w tle, które umieściłam na moim profilu w towarzystwie dwudziestu kilku hashtagów o plaży, lecie, Gdyni i joggingu, więc na bogato. Ostatni, który wrzuciłam pod zdjęciem, brzmiał: #singielka, ale szybko go wykasowałam. „Nie, to nie w moim stylu” – stwierdziłam.

Kilka minut później, biegnąc, a raczej drepcząc zatłoczonym bulwarem, zauważyłam paru naprawdę gorących facetów, ale oni zdawali się mnie nie dostrzegać. Większość mijała mnie z nosami w smartfonach, inni śmigali na rolkach i rowerach równoległą do bulwaru alejką, znikając mi z oczu tak szybko, jakby byli jedynie ekspresową migawką z cudzego życia, niedoścignionym marzeniem snującej się wzdłuż brzegu samotnej laski.

Przy Małym Molo, na wysokości Wzgórza Świętego Maksymiliana, zdyszana i spocona, przystanęłam, chcąc złapać oddech i oparta o pomalowaną na biało metalową barierkę, zapatrzyłam się w morze, chłonąc wzrokiem spienione masy przelewającej się pod moimi stopami wody i spektakl płynących po niebie postrzępionych chmur, które miejscami przybrały kolor intensywnego różu. Kto by pomyślał, że jednak zamieszkam w Gdyni. Uśmiechnęłam się do siebie. Kiedy byłam smarkulą, często powtarzałam mamie, że chcę się przeprowadzić do Trójmiasta, ale ona tylko się śmiała, jakby to, co mówiłam, było wręcz niedorzeczne. „Gdynia, jasne! Zdasz maturę, wyjdziesz za mąż, urodzisz dzieci, to ci wielki świat z głowy wyfrunie” – odpowiadała mi. A jednak tu jestem…

Nagle za moimi plecami rozległ się głośny plusk i kilku nastoletnich chłopaków w tej samej chwili skoczyło z betonowego mola do morza, czemu towarzyszyły piski przyglądających się im z góry dziewczyn. „Tęsknię za szczenięcymi latami” – pomyślałam, odwracając się w ich stronę, a rozbawieni chłopcy z sięgającymi kolan ciężkimi od wody szortami i mokrymi włosami wbiegli na pomost tylko po to, żeby po chwili ponownie z niego skoczyć.

– Bartek, bez jaj! Wracaj tu! – krzyknęła jedna z dziewczyn, a stojąca obok niej koleżanka w milczeniu zaciągnęła się papierosem.

Miały góra szesnaście lat. Przyglądałam się kolorowym końcówkom ich włosów, opalonym udom, zapalonym fajkom pomiędzy ich palcami i butom na koturnach tak wysokich, że wyglądały niemal groteskowo. Były takie krzykliwe, pewne siebie, młode i zadziorne. Ja w ich wieku nawet w wakacje pomagałam mamie w kuchni prowadzonego przez rodziców pensjonatu, od czasu do czasu łaskawie dostając pozwolenie na niewinne spotkania z koleżankami. One były tu z chłopakami, głośne, rozbawione i wolne, a porywisty ciepły wiatr, który nagle się zerwał, targał ich długie włosy, dodając całej scenie dynamiki.

– Ej, kurwa, chodźmy już do Mrówy, co?! – krzyknęła jedna z nich, ale nikt nie zareagował.

Chłopacy wciąż skakali do wody, raz za razem, jakby nawet lodowaty Bałtyk nie odbierał im radości ze spontanicznej szczeniackiej zabawy, a trzy pozostałe dziewczyny paliły, od czasu do czasu zerkając w komórki, całkowicie obojętne na otoczenie.

„Fajnie by było jeszcze raz mieć naście lat” – pomyślałam, ruszając truchtem w stronę bulwaru. Pod warunkiem że mogłabym rozwinąć skrzydła gdzieś z dala od czujnego wzroku matki… Ale może nie powinnam tak myśleć? Może dzięki temu, że tak mnie wtedy pilnowano, uniknęłam wielu życiowych błędów. Jednak czy da się uchronić nastolatkę przed życiem? Cóż, sama świetnie wiedziałam, że nie do końca…

 

* * *

 

W mieszkaniu wzięłam szybki prysznic i z kieliszkiem czerwonego wina w ręku, otulona lekkim kraciastym kocem wyszłam na balkon. Wieczór był w miarę ciepły, chociaż od czasu do czasu zrywał się dość mocny wiatr, a wakacyjna Gdynia zdawała się dopiero budzić do życia.

Powinnam znaleźć nowych przyjaciół. Nie zadowalać się przypadkowym towarzystwem koleżanek z podstawówki, które akurat też mieszkały nieopodal, ale znaleźć dziewczyny w podobnej sytuacji – po trzydziestce, chwilowo samotne i chętne na wieczorne wyjścia czy spontaniczne wypady za miasto. Powinnam bardziej korzystać z życia, bo czas tak szybko leci… Łapać każdą chwilę, zachłysnąć się światem i całą sobą wchłaniać jego piękno. Żyć, kochać, śmiać się, pić, trzeźwieć, tańczyć w deszczu i oglądać wschody słońca na plaży. Powinnam przeboleć to, że facet, przy którym planowałam się zestarzeć, po prostu przestał mnie kochać, i zająć się sobą, nie oglądając się wstecz. Problem polegał jednak na tym, że wspomnień nie dało się ot tak po prostu wymazać z pamięci. Zwłaszcza jeśli były słodko-gorzkie i wciąż tak bardzo, bardzo bolesne…

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Katarzyna Misiołek, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Sylwia Turlejska (studio-kreacji.pl)

Zdjęcie na okładce: © Joanna Czogala/Trevillion Images

 

Redakcja: Anna Seweryn-Sakiewicz

Korekta: Monika Ślusarska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-631-4

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.