Hashtag: Moje_piękne_życie - Katarzyna Misiołek - ebook + audiobook

Hashtag: Moje_piękne_życie ebook i audiobook

Katarzyna Misiołek

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Słodko-gorzka historia o tym, jak często pozory mylą.

Poznajcie dwie Joanny. Pierwsza jest popularną instagramerką, „kreatorką szczęścia” współpracującą z wieloma modnymi firmami. Jej dom pod lasem to iście bajkowa oaza spokoju, stworzona, by codziennie smakować uroki życia. Joanna numer dwa jest żoną znanego, aroganckiego biznesmena, synową jego matki wiedźmy i matką krnąbrnej córki. Obie Joanny spotykają się w ciele czterdziestoletniej kobiety, zmagającej się ze wspomnieniem tragicznego wydarzenia sprzed lat. Kolejne maski mają pozwolić jej na prowadzenie normalnego, ustabilizowanego życia w świecie, w którym najważniejsze są pozory. Ale one nigdy nie zastąpią prawdziwego szczęścia… Czy Joanna znajdzie w sobie siłę, by wyrwać się z matni pięknych złudzeń?

Czasem myślę, że jestem niczyja. Nikt nie kocha mnie tak bardzo, żeby nazwać mnie najważniejszą. Istnieję otoczona ludźmi, których nazywam rodziną, ale nikt z nich nie myśli o mnie jak o kimś, bez kogo nie mógłby oddychać… Egzystujemy tuż obok siebie, obojętni, przesadnie grzeczni, obcy. Mąż, córka, teściowa, matka i coraz dalszy ojciec – puste słowa, zwykłe wydmuszki. Czasem myślę, że to moja wina.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 28 min

Lektor: Olga Żmuda

Oceny
4,3 (28 ocen)
16
7
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
janinamat

Całkiem niezła

Dobrze napisana, ale żadna rewelka
00
Aeksabdra

Dobrze spędzony czas

Jest dobra książka , ale czytałam lepsze tej autorki.
00
ewagestwa

Nie polecam

Słaba, naiwna
00
Zaulek

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Koniecznie trzeba przeczytac!
00

Popularność




KILKA TYGODNI WCZEŚNIEJ

Tańczę. Sierpniowa noc jest parna, powietrze zdaje się stać. Impreza jest głośna i pełna osób, które pierwszy raz widzę na oczy. Na podobnej byłam chyba w okolicach matury, wieki temu… To ostatnie dni lata, chcę je poczuć całą sobą. Na nogach mam niewygodne, zapadające się w miękką ziemię szpilki, które w chwili poirytowania zdejmuję i ciskam w pobliskie szuwary. Muzyka dochodzi z niewielkiej knajpy nad jeziorem. Szefostwo świętującej piętnastolecie istnienia firmy produkcyjnej, z którą współpracuję, wynajęło tę tancbudę na całą noc, impreza prywatna. Nad samą wodą, gdzie bawimy się w niewielkiej, otoczonej szuwarami zatoczce, ostro tną komary. Moje odkryte, ładnie opalone nogi muszą już być dosłownie posiekane, ale niczego nie czuję. Jestem pijana, beztroska i wolna. Dawno nie wychodziłam sama. Bez męża, bez pełnych niepokoju myśli o dorastającej córce, w sukience sięgającej do połowy uda i błyszczącej od cekinów. Kiecka jest mocno dziwkarska, jak kiedyś określiłyby ją moje koleżanki. Ciemność wokół zdaje się pulsować od basów, duszne powietrze wibruje. Obok ściska się jakaś para, ktoś za moimi plecami głośno się śmieje, słychać brzęk tłuczonego szkła. Nagle czyjeś ręce obejmują mnie w pasie, ktoś przywiera do moich pleców i kołysze mnie w tańcu. Nie mam pojęcia kto to, nie znam tu zbyt wielu osób. Jednak nic mi w tym momencie nie przeszkadza, nawet to, że klei się do mnie obcy facet… Tańczymy przez dłuższą chwilę, pod ciemnym nocnym niebem, na którego skraju powoli zaczynają się pojawiać pierwsze różowo-szare smugi – zapowiedź świtu. W końcu on odwraca mnie twarzą do siebie i całuje, zachłannie penetrując wnętrze moich ust językiem. Jest młody, ciemnowłosy i dobrze zbudowany. Ja bosa i kompletnie pijana. Tej nocy wlałam w siebie taką ilość alkoholu, że myśl o tym na trzeźwo przyprawiłaby mnie o zawał. Kiedy ciągnie mnie w pobliskie szuwary, nie protestuję. Później są jego ręce pod moją sukienką, w końcu rozpina rozporek i wyjmuje ptaka. Klękać jednak nie zamierzam, nie ma takiej opcji.

– Daj spokój, teraz mnie tak zostawisz? – protestuje on, ale ja już ruszam w stronę tańczących, olewając przypadkowego adoratora.

Później szukam butów. Ja pierdolę, powtarzam w myślach, zataczając się na porośniętych obrzeżach zatoczki, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie cisnęłam szpilki. Prada, świetnie… Kupione rok wcześniej w Rzymie, brawo ja. Ktoś trąca mnie ramieniem, mamrocze jakieś przeprosiny.

– Jak się bawisz? – pyta Dariusz z marketingu, to z nim od kilku miesięcy wymieniam maile, regularnie dogadując współpracę.

Mówię, że świetnie, on wybucha śmiechem, salutuje mi, niczym kapitan jakieś przerdzewiałej łajby z Żeglugi Wiślanej i idzie dalej, zataczając się. Jest równie pijany jak ja, może nawet nie poprzestał na alkoholu? Gapię się na niego przez dłuższą chwilę, zawieszona i półprzytomna, później idę w stronę knajpy, wchodzę na drewnianą werandę ozdobioną dekoracyjnymi latarenkami, mijam obściskujące się pary i zanurzam w duszne, cuchnące rozlanym piwem i zmieszaną wonią najprzeróżniejszych perfum wnętrze.

Kolejka do damskiej toalety jest dłuższa niż na pieprzonej poczcie. Ustawiam się oparta plecami o ścianę i przymykam oczy, bo świat wokół mnie wiruje w naprawdę zawrotnym tempie. Szybko je jednak otwieram, bo z zamkniętymi czuję mdłości. Przez chwilę boję się, że puszczę pawia w wąskim korytarzu przy toaletach, na oczach tych wszystkich przypadkowych, znacznie ode mnie młodszych ludzi, którzy na co dzień rozdają pewnie wizytówki z tytułami: project manager czy human resource specialist, a teraz rozglądają się wokół wzrokiem równie nieprzytomnym jak mój, stercząc obok w pomiętych ciuchach, ze spoconymi twarzami i wilgotnymi od potu włosami.

– Ta kolejka ma, kurwa, koniec? – rzuca jakaś laska w czerwonej kiecce z odkrytymi plecami.

– Kończy się w Timbuktu – odpowiada jej inna dziewczyna i kilka osób wybucha śmiechem.

Kiedy w końcu dostaję się do łazienki i zamykam się w kabinie, sikam, poprawiam włosy, chociaż ledwo stoję na nogach, i sprawdzam telefon. Sześć nieodebranych połączeń od męża, cztery esemesy, wśród których: „Gdzie Ty, kurwa, znowu jesteś?” to jeden z subtelniejszych. Nie odpisuję, zresztą jest po czwartej nad ranem. Chowam telefon z powrotem do zawieszonej na cieniutkim łańcuszku torebki, myję ręce i przeciskam się do wyjścia.

Nad wodą przysiadam na drewnianej ławce i staram się oprzytomnieć.

– Tu jesteś. – Amant z szuwarów lokalizuje mnie, kiedy szukam w torebce miętówki. – Niegrzeczna dziewczynka – dodaje.

– Odwal się – rzucam, a on szczerzy się w uśmiechu.

– Nie tak prędko, bo chyba czegoś nie dokończyliśmy – mówi, zanim złapie mnie za rękę i przyciśnie ją do swojego krocza. – Nie zajmiesz się nim? – pyta. Jest kurewsko nachalny, na palcu ma wąską, złotą obrączkę.

– Odwal się! – powtarzam, wyrywając mu rękę.

– Pani mówi: odwal się! – wtrąca się jakiś przypadkowy koleś, który chwilę wcześniej odlewał się w szuwarach.

Wstaję. Zawrót głowy jest tak silny, że prawie upadam. Ale nie. Wciąż jestem na nogach. Szuwarowy sikacz pyta, jak mam na imię, ale go ignoruję. Później podejmuję jeszcze jedną próbę znalezienia butów, ale szybko się poddaję.

W drodze do taksówki, która czeka dwieście metrów dalej, przy wąskiej polnej dróżce za knajpą rozcinam stopę o zdradliwy odłamek szkła i krwawiąc, wsiadam do samochodu. Modlę się, żeby kierowca nie zauważył. Ale jest zbyt ciemno, na moje szczęście, a on rusza w milczeniu, odcięty ode mnie lodowatym murem obojętności.

Do domu docieram bosa, z rozmazanym makijażem i potarganymi włosami – prezentuję się tak, jakbym właśnie bez charakteryzacji statystowała w jakimś niskobudżetowym filmie grozy, i równie podle się czuję.

Mąż czeka na mnie w salonie. Wygląda tak, jakby tej nocy nie zmrużył oka. Dziwi mnie jego widok, ostatnio nie okazujemy sobie zbyt wiele troski czy zainteresowania.

– Serio?! W takim stanie wracasz?! – rzuca ostro, kiedy mnie widzi. Później łapie mnie za ramię. – Pytałem, gdzie byłaś?!

– Wyskoczyłam potańczyć – mówię, usiłując mu się wyrwać.

Po chwili zdaję sobie sprawę, że krew z rozciętej stopy poplamiła nowy, jasny dywan. Ryszard klęka, ogląda ranę, zabiera mnie do łazienki i przemywa ją spirytusem. Później okleja ją plastrem i wstaje. Kiedy się mną zajmuje, syczę z bólu, wściekła na niego, chociaż to przecież nie jego wina.

– Ileś ty wypiła? – pyta, myjąc ręce nad umywalką, a ja parskam śmiechem na myśl o moim szpakowatym ginekologu, który robi to samo po każdym badaniu, bo nagle wyobrażenie doktora wydaje mi się tak komiczne, że przez dłuższą chwilę chichoczę jak nastoletnia smarkula.

– Aśka, ile wypiłaś? – powtarza Ryszard, w jego głosie słyszę poirytowanie.

– Nie wiem, trochę może wypiłam – mamroczę i prawie spadam z wanny, na której brzegu przysiadłam.

– Idź spać – cedzi, coraz bardziej zniesmaczony moim zachowaniem.

– Nie chcę spać. Chcę taaańczyć! – Zarzucam mu ręce na szyję, ale mnie odpycha.

– Spać! – powtarza.

Później odrywa mnie od podłogi i na rękach zanosi do gościnnej sypialni.

– Pamiętasz, jak całymi nocami nosiłeś Jeremiego? – pytam cicho, kiedy układa mnie w pościeli.

– Nie mów o nim! Nie teraz. Nie w stanie, do jakiego się doprowadziłaś! – Rysiek czerwienieje z gniewu i układa mnie na boku, w pozycji bezpiecznej dla pijanych amerykańskich gwiazd rocka i równie zalanych paniuś w średnim wieku z pięknego kraju nad Wisłą. – Śpij – prosi, zanim zasunie zasłony i poprawi mi poduszkę.

– Nie chcę spać – mamroczę, ale dosłownie chwilę później zapadam w ciężki, pijacki sen.

TERAZ 1.

Czasem myślę, że jestem niczyja. Nikt nie kocha mnie tak bardzo, żeby nazwać mnie najważniejszą. Istnieję otoczona ludźmi, których nazywam rodziną, ale nikt z nich nie myśli o mnie jak o kimś, bez kogo nie mógłby oddychać… Egzystujemy tuż obok siebie, obojętni, przesadnie grzeczni, obcy. Mąż, córka, teściowa, matka i coraz dalszy ojciec – puste słowa, zwykłe wydmuszki. Czasem myślę, że to moja wina. Wmawiam sobie, że jest we mnie coś, co sprawia, że nie potrafię kochać i pozwolić innym kochać siebie. Ale później rozglądam się wokół i widzę, że to nie tylko ja. Wielu ludzi jest niczyich. Samotność wżarła się w nasze trzewia, jest emocjonalnym rakiem współczesności, bolączką dwudziestego pierwszego wieku. Samotność stała się naszym chlebem powszednim, codziennością. Wielu bezgłośnie krzyczy z rozpaczy, ale mało kto skarży się na głos. Bo samotność jest wstydem, ciężko się do niej przyznać. Jest jak hemoroidy, nietrzymanie moczu czy problemy z potencją – cierpi się na nią w opuszczeniu i w… samotności.

– Będę pojutrze! – Głos Ryśka brzmi obco, dociera z któregoś miejsca na parterze.

Wiem, że leci do Hamburga na spotkanie z jakimś mieszkającym tam Polakiem, z którym chciałby wejść w spółkę. Nie, nie powiedział mi o tym, przypadkiem podsłuchałam, kiedy rozmawiał przez telefon.

Dźwięk zatrzaskiwanych frontowych drzwi sprawia, że lekko się wzdrygam. Później spoglądam na zegar i uśmiecham się do siebie, lekko, samymi kącikami warg. Za trzy godziny podjedzie kurier. Jego wizyty są kulminacyjnym punktem moich dni, niemal świętością. Zajeżdża zawsze pomiędzy trzynastą a czternastą, a ja już koło południa wyglądam jego furgonetki, wyobrażając sobie, że to właśnie ten dzień, w którym on wchodzi do środka i bierze mnie w ramiona. A później się śmieję. Głośno, sama z siebie, zdając sobie sprawę, jak banalne mam marzenia i jak nisko upadłam… Ale ten moment, kiedy patrzę w jego ciemne oczy, a on lekko się uśmiecha, podając mi paczkę, jest niemal magiczny. To chwila, która sprawia, że wciąż czuję się kobieca, atrakcyjna i pożądana. Co, biorąc pod uwagę, że od ponad sześciu lat nie spałam z własnym mężem, ma dla mnie niebagatelną wartość…

Ale kurier dopiero za kilka godzin. Teraz trzeba zająć czymś ręce, narobić nieco zamieszania, oderwać myśli od tu i teraz, mówię sobie, wchodząc do sypialni córki.

– Masz coś białego do prania? – pytam, a Paulina posyła mi złe, gniewne spojrzenie i niechętnie odrywa policzek od poduszki.

– Spałam – mamrocze.

– Jest prawie dziesiąta.

– No i?

– Zdejmij pościel, chcę ją wyprać.

– Prałaś w zeszłym tygodniu. – Paula odwraca się na drugi bok, plecami do mnie, a krótka, błękitna koszulka, w której ostatnio lubi sypiać, podwija się, ukazując ten koszmarny, wulgarny tatuaż, który zrobiła sobie rok temu, na osiemnaste urodziny. „Pierdolić wszystko” – mimo woli czytam dwa znienawidzone słowa, zastanawiając się, co powodowało piękną, młodą dziewczyną, która postanowiła oszpecić sobie dół pleców, tuż nad pośladkami, takim właśnie banałem? Nastoletni bunt? Nienawiść do nas, rodziców? Ale czy ona naprawdę nas nienawidzi, czy może to tylko taka chwilowa poza? – zastanawiam się, podnosząc z podłogi stanik z delikatnej jasnobeżowej koronki, który, razem z majteczkami, kupiłam jej na gwiazdkę.

– Paulina, wstań i zrób, o co cię prosiłam – powtarzam, ale córka milczy.

Zakopała się w pościeli i widzę tylko burzę jej ogniście rudych włosów, które farbuje na ostrą marchewkową barwę, odkąd skończyła szesnaście lat.

Sama ma jasne, mysie, jak mawia. Nie blond, po mnie, ani nawet nie jasnokasztanowe, po Ryszardzie, ale mysie. Wychodząc z jej pokoju, widzę leżący na nocnej szafce blister z pigułką antykoncepcyjną i zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia, z kim obecnie sypia moja dziewiętnastoletnia córka… Ostatnim chłopakiem, jakiego w ogóle przyprowadziła do naszego domu, był Maciek, siedemnastoletni kolega z jej byłej klasy, z którym chodziła przez jakieś dwa miesiące. Później czarna dziura… Czasem usiłuję z nią porozmawiać, ale zawsze mnie zbywa. „Nie twoja sprawa” – rzuca głosem tak wrogim, że aż kulę się w ramionach, spłoszona i zszokowana jej ostentacyjną niechęcią. Nie jestem jej wrogiem, nigdy nim nie byłam. A jednak im bardziej usiłuję okazać jej bliskość, tym bardziej ona się na mnie zamyka. To boli, uwiera i nie chce się zagoić, jak jątrząca się uparcie rana, chociaż minęło już kilka lat od dnia, w którym moja mała, mysiowłosa córeczka kleiła się do mnie, z płaczem opowiadając o podłym dniu w szkole i wrednej koleżance. Nie, Paulina już mi się nie wypłakuje, Ryszarda też zresztą raczej omija, co, prawdę mówiąc, sprawia, że czuję mściwą satysfakcję. Więc nie tylko ja ją straciłam, pocieszam się.

W łazience ręcznie piorę stanik córki i wkładam gruby, frotowy szlafrok w kolorze cynamonu, chcąc wynieść ociekający wodą biustonosz na sznur, za dom.

Poranek jest rześki, jesienny. Październik mamy co prawda w miarę złoty, ale chłód nocy czuć jeszcze koło południa, ustępuje dopiero później, żeby szybko powrócić równie chłodnym oddechem nadchodzącego wieczoru.

Idąc przez nasz olbrzymi, zadbany ogród, patrzę na widniejącą za płotem ścianę lasu. Drzewa mienią się wszystkimi barwami jesieni, czarno-białe pnie brzóz pełnią wartę w porannym słońcu, ale w powietrzu wyczuwa się jeszcze charakterystyczną dla tego okresu mglistą aurę. Świat wokół mnie wygląda magicznie, ale nie czuję zachwytu. Ten sielski obrazek towarzyszy mi od dnia, w którym pierwszy raz przekroczyłam próg tego domu i zapewne będzie mi towarzyszyć aż do śmierci. Tu utknęłam i nie wiem, dokąd mogłabym uciec…

Mieszkamy na przedmieściach, w domu, który latami dopieszczałam, muskałam i hołubiłam, jednak dziś nawet on nie daje mi już pociechy. Jest tylko skorupą z kopertowym dachem i cichymi ścianami, w których nie rozgrywają się żadne rodzinne dramaty. Z Ryszardem już nawet na siebie nie krzyczymy, zazwyczaj okazujemy sobie obojętność, która graniczy z groteską. „Oczywiście, kochanie”, „kupię, kochanie”, „za godzinę, kochanie” – mąż najczęściej określa mnie „kochaniem”, co brzmi niemal groteskowo, biorąc pod uwagę fakt, że od lat porządnie mnie nie wypieprzył, o kochaniu się ze mną już nawet nie wspominając…

Na myśl o kompletnym uwiądzie naszego tak zwanego pożycia lekko się krzywię. Wiem, że wciąż podobam się mężczyznom, nadal mam to coś. Ale mąż już mnie nie pragnie, nie dotyka, nie rozbiera wzrokiem. Przed naszym ślubem nie potrafił oderwać ode mnie rąk, ciągle mnie podszczypywał, skubał, głaskał, lizał i podgryzał, teraz jest jedynie zbliżającym się do pięćdziesiątki kolesiem z zakolami i zaokrąglającym się w szaleńczym tempie piwnym brzuszyskiem; facetem, który jakimś dziwnym trafem nadal sypia obok mnie i oddycha tym samym powietrzem.

Wywalę go w końcu do gościnnego pokoju, obiecuję sobie, wieszając stanik córki na rozciągniętym pomiędzy dwoma drzewami sznurze. Pod pretekstem nieprzespanych nocy i zarzutem głośnego chrapania, na dobre i na zawsze. A później rozłożę ramiona pośrodku naszego szerokiego małżeńskiego łóżka z pikowanym zagłówkiem w kolorze pistacjowych lodów i zapadnę w sen pełen erotycznych, rozpasanych wizji, lepki od seksu, pożądania i miłości. Sen młodej kobiety uwięzionej w nieco pulchnym ciele czterdziestopięciolatki.

Wracam w stronę domu, kiedy woła mnie Karol, nasz listonosz.

– Polecony dla Ryśka! – krzyczy zza płotu.

– Cześć. – Uśmiecham się i biorę od niego pismo z pieczątką jakiegoś urzędu.

– Ładny szlafroczek – mruga do mnie Karol, rozciągając pełne wargi w uśmiechu.

– Mam ładniejsze – mruczę, a on puszcza mi oczko.

– Nie wątpię – mówi, zanim pospiesznie się pożegna i ruszy w stronę domu sąsiadów, stojącego naprzeciwko naszego, na samym skraju uliczki.

Dalej jest już tylko niewielkie pole i las, później znowu pola, kamieniołom nad dawnym wyrobiskiem i opuszczone magazyny straszące czarnymi otworami po wybitych szybach. Kraniec mojego świata, koniec drogi, myślę. Dead end.

2.

W kuchni Paulina je jajko na miękko. Siedzi w majtkach i staniku, tanich, bawełnianych, kwiecistych; korzystając z nieobecności ojca, olała bardziej odpowiedni strój i zasiadła na hokerze, z wciąż zmierzwionymi od snu włosami i tym swoim zwyczajowym wyrazem „wyjebania na wszystko” na twarzy.

Widok umieszczonego w porcelanowym kieliszku jajka bynajmniej mnie nie zaskoczył. Jada je co rano, od kilku miesięcy, zupełnie jakby ktoś ją zaprogramował. Pamiętam czasy, kiedy wpadła do kuchni i z telefonem przy uchu wysypywała do miski porcję ulubionych czekoladowych płatków śniadaniowych, rozsypując je przy okazji wokół, po płycie. Pamiętam zapach krojonej przez nią pietruszki, zdobiące kuchenne płytki ślady mleka, które piła z ulubionego kubka, rozchlapując je podczas nalewania, i obsychające, porzucone przez nią skórki awokado, które, razem z pestką, zazwyczaj wyrzucałam, kiedy już wybiegała na uczelnię, jak zawsze spóźniona. Ale od pewnego czasu niezmiennie królowało jajko na miękko. Czy to możliwe, że w wieku dziewiętnastu lat moja córka zaczyna tracić tę cudowną dziecięcą spontaniczność, której jeszcze niedawno jej nie brakowało, myślę, mając ochotę pocałować ją w czubek głowy. Ale tylko głaszczę ją po plecach, a ona lekko się wzdryga.

– Bez takich – mruczy, dziobiąc widelcem w miękkim, przelewającym się wśród białka żółtku, którego chyba nagle postanowiła nie jeść.

– Nie masz apetytu? – pytam. – A może chcesz tosty?

– Żartujesz? Jestem na diecie – prycha. – Nie każdy chce mieć grubą dupę – dodaje złośliwym głosem.

Nie patrzy na mnie, ale przecież wiem, że pije do mnie. Nie jestem gruba, ważę siedemdziesiąt dwa kilo przy wzroście metr siedemdziesiąt trzy. Jednak córka uważa, że mogłabym schudnąć, wytyka mi moją wagę, uważa, że dramatycznie się zaniedbałam. To też boli, chociaż staram się nie myśleć o tym zbyt często…

Przecieram kuchenny blat, kiedy dzwoni jej komórka.

– No heja – rzuca do słuchawki i ześlizguje się z hokera, zostawiając niedojedzone jajko i upaćkany żółtkiem widelec, który niechcący strąca na podłogę, ale się po niego nie schyla.

Kiedy idzie przez kuchnię, zdaję sobie sprawę, jak bardzo ostatnio zeszczuplała, i obiecuję sobie, że uważniej przyjrzę się temu, co je, bądź temu, czego nie jada…

– Ej, kurwa, ale powaga? – słyszę jeszcze, zanim Paula wyjdzie z kuchni.

Nie mam pojęcia, z kim rozmawia. Z facetem? Raczej nie. Brzmi zbyt swobodnie i zdecydowanie za mało flirciarsko, obstawiam więc którąś z jej przyjaciółek.

Przed południem wkładam jedną z ulubionych czerwonych sukienek z wywijanym golfem, spryskuję się Diorem i starannie układam przed lustrem włosy. Tego dnia są wyjątkowo miękkie i puszyste, jasnymi falami spływają po moich ramionach, kończąc się na wzgórkach krągłych piersi, dokładnie taką długość zawsze lubił Ryszard, a ja jestem jej wierna od naszych narzeczeńskich czasów. Myśląc o mężu, zastanawiam się, czy zdążył już przejść przez odprawę, ale nagle dociera do mnie, że właściwie mam to gdzieś. Nawet gdybym usłyszała, że jego samolot rozbił się tuż po starcie, też pewnie by to po mnie spłynęło, przechodzi mi przez myśl i przez chwilę czuję się jak potwór. Ale nie, przecież to nieprawda. Gdyby zginął, moja córka straciłaby ojca, a to i mnie w jakiś sposób by dotknęło. Leć bezpiecznie i wróć do domu, wypowiadam w myślach życzenie, wciąż zszokowana tym, co przed momentem przyszło mi do głowy. Więc dotarliśmy do tego punktu? To nie tylko obojętność, skoro aż tak go nienawidzę? – zastanawiam się, wpatrując się we własne odbicie w lustrze. Cycki wciąż niezłe, w nowym staniku z fiszbinami prężą się całkiem kusząco, prawie jak u młodej kobiety. Usta pełne, czerwone, zawsze byłam z nich dumna. Oczy jasne, niebieskie, odcieniem pasujące do tych mężowskich, w kolorze lekko spranego dżinsu. Nos niewielki, zgrabny, podbródek leciutko szpiczasty, nad brwiami grzywka. Zafundowałam ją sobie niedawno i mocno mnie odmłodziła. Myśl o tym, że wyglądam nieźle, poprawia mi humor i sprawia, że zabieram się do pracy. Na ten dzień planuję dwa instagramowe posty, oba powiązane z reklamą firm, które przysyłają mi darmowe produkty.

Przygotowując pierwszy, dekoruję stojącą przy schodach drewnianą konsolę z lekko wygiętymi nóżkami. Nad nią jest lustro w masywnej posrebrzanej ramie, w którym pięknie odbija się wiklinowy koszyk z poukładanymi przeze mnie kolorowymi dyniami. Do tego kilka zapalonych zapachowych świec, bukiet misternie oplecionych wstążką suchych traw i odrobina szyszek. Robię kilka zdjęć, wypróbowując różne oświetlenie, w końcu wrzucam najlepsze z nich na Insta, dodając hasztagi:

#pumpkins #autumn #jesieniara #jesiennelove i kilka innych, a później parskam cichym śmiechem.

Proszę bardzo, oto sens mojego życia. Dekoracja z dyni okraszona hasztagiem #jesieniara, krzywię się, bo prowadzenie profilu, na którym pokazuję wszystkie zakamarki i bibeloty naszego dopieszczonego piętrowego domu, też już dawno temu przestało sprawiać mi radość…

– Jest jeszcze ksylitol?! – wrzeszczy nagle Paula i zbiega ze schodów.

Nie mówi do mnie „mamo”, od dawna. Zwraca się bezosobowo i tylko wtedy, kiedy czegoś chce.

– Po co ci? – pytam.

– Chcę coś upiec – wyjaśnia.

Włosy spięła w wysoki koczek na samym czubku głowy, usta pociągnęła błyszczykiem, ale poza tym jej twarz jest nietknięta makijażem, cudownie nieskazitelna dziewczęca cera promienieje w słonecznym świetle poranka.

– Nie masz dzisiaj zajęć? – dziwię się, a ona wydyma usta.

– Nie, nie mam dzisiaj zajęć! – odburkuje mało sympatycznym tonem. – Kurwa, czy ty zawsze musisz mnie przesłuchiwać?! – klnie. – Wiedziałam, że trzeba się było stąd wynieść, powaga, to jest nie do zniesienia!

– Co? – pytam zmęczonym głosem.

– Twoja ciągła kontrola! Zaglądasz mi w garnki, włazisz do pokoju bladym świtem, czaisz się przy drzwiach, kiedy wychodzę!

– Opieram cię, sprzątam twoje bety i prasuję ci bluzki, kiedy się spieszysz. Nie wspominając o myciu obu łazienek – dodaję, a córka gniewnie prycha.

– Nawet gdybym chciała cokolwiek zrobić w tym domu, to i tak zawsze mnie uprzedzisz! A później narzekasz, że nikt ci nie pomaga! Wrosłaś w tę chałupę jak grzyb w pień!

– Jak grzyb w pień? Poetyckie określenie – szydzę, a Paulina wzrusza ramionami. – I nie, nie ma już ksylitolu – dodaję, a na jej twarzy pojawia się pełen pogardy grymas.

– Jasne, przecież tu nigdy niczego nie ma! – rzuca z przekąsem.

Rozpuściłam ją, myślę. Dawaliśmy jej z Ryśkiem wszystko, czego tylko zapragnęła, a ona zawsze chciała więcej i więcej, ale rzadko mówiła „dziękuję”. A teraz dorosła i powinna już pewne rzeczy zrozumieć, ale wciąż zachowuje się jak rozkapryszony bachor.

3.

„Doleciałem” – esemes od męża jest równie zdawkowy jak cała nasza ostatnia komunikacja.

Nie znosi latać i każde lądowanie przyjmuje z ulgą. Dawniej, kiedy tylko wysiadał z samolotu, wysyłał mi żartobliwy tekst: „orzeł wylądował”, ale to stare dzieje…

„Udanych negocjacji” – piszę, zdradzając przy tym, że wiem, po co poleciał.

Ryszard nie odpisuje, pewnie zdążył już schować komórkę do kieszeni i ma wszystko gdzieś.

Nagle wyobrażam sobie, jak wychodzi z budynku lotniska i rozgląda się za taksówką. W ulubionym ciemnym płaszczu, ze starannie wypastowanymi butami, ciągnąc za sobą walizkę. Skupiony, lekko zestresowany i niewyspany, być może głodny. W samolocie pewnie niczego nie tknął. Boi się latać, nie kusi go podniebny bufet. Siedzi spięty, z palcami wczepionymi w podłokietniki i strachem w jasnych oczach, czekając na śmierć bądź szczęśliwe lądowanie, co Bóg da… Jest wierzący, zawsze był, i czasem irytuje mnie to, z jaką pokorą przyjmuje pewne zdarzenia, oswaja się z nimi, godzi. Tak samo jak ze śmiercią naszego syna, myślę i pod powiekami czuję łzy. Tak, ze śmiercią Jeremiego też się kiedyś pogodził łatwiej, niż umiałam to zrobić ja. Śmierć łóżeczkowa, dla większości rodziców to jedynie mniej lub bardziej tajemniczo brzmiący termin medyczny, który dla nas stał się tamtej nocy rzeczywistością. To Rysiek go znalazł, za co do dziś jestem wdzięczna losowi. On znalazł naszego synka i nie pozwolił mi go wtedy zobaczyć, jakby cały ten szokujący, koszmarny widok chciał w całości wziąć na siebie, oszczędzając mi chociaż tej traumy… Jakby powiedział sobie, że mężczyzna i ojciec zniesie więcej niż krucha kobieta i matka. Chciał być moją opoką i tak się wtedy czuł. Kiedy przestał nią być? – zastanawiam się, odkładając telefon na stolik.

– A cukier trzcinowy?! – wrzeszczy Paula gdzieś z głębi domu. – Jest?!

– Tak! – odkrzykuję.

Młoda nie odpowiada. Słyszę tylko tupot jej stóp, a później odgłos przeszukiwanych przez nią kuchennych szafek i zatrzaskiwanych drewnianych drzwiczek.

– Tam, gdzie herbata – mówię, wchodząc do kuchni.

Zabawna sprawa, myślę. Mam na Instagramie ponad sto tysięcy obserwujących, a wszyscy ci ludzie podziwiają mój dom. Jego piękno, wystrój, kolorystykę i bogactwo detali. Nie mają jednak pojęcia, jak pusty jest, jak bardzo wyprany z emocji. Moja córka nie wie nawet, gdzie trzymam cukier, dociera do mnie i chce mi się płakać. Wtedy myślę o Jeremim i wyobrażam sobie, jak wpada do kuchni, całuje mnie w policzek i żartobliwie klepie siostrę w tyłek, wzbudzając w niej feministyczny ogień sprzeciwu. Jak nalewa sobie soku, a może mleka, a później staje przy oknie i pije. Wysoki, jasnowłosy, piękny. Mój pierworodny. Syn, którego nie dane mi było zobaczyć w wieku, w którym byłby teraz. Końcem kwietnia tego roku skończyłby dwadzieścia dwa lata, a za kilka miesięcy dwadzieścia trzy, myślę i zaczynam płakać.

Paula niczego nie zauważa, zresztą nawet na mnie nie patrzy… Włożyła w uszy słuchawki i nuci, kręcąc się po kuchni. Kiedy sięga po miskę, podwija się jej koszulka i znowu widzę ten ohydny, plugawy napis: „Pierdolić wszystko”. A może to manifest tego, co przeżyła? – myślę nagle. Straciła starszego brata, chociaż nigdy nie miała okazji go poznać, bo nie było jej wtedy na świecie. Ale ból na pewno w sobie nosi, takie wydarzenia odciskają się piętnem na historii całych rodzin. Tutaj nie ma wyjątków od poczucia straty. Mogła mieć starszego brata, ale go nie ma… Pozostała pustka i poczucie niesprawiedliwości, trudne do ukojenia, nieoswojone. Patrząc, jak wbija do miski żółtka, mam ochotę ją przytulić, ale wiem, że ostatnio tego nie lubi. Nagle przychodzi mi do głowy coś tak smutnego, że zastygam w bezruchu. A jeśli nie umiałam jej kochać? Jeśli dałam jej znacznie mniej, niż powinna ode mnie dostać? Jeśli po utracie syna zamknęłam się na miłość, bojąc się kolejnego ciosu? Co, jeśli jestem znacznie gorszą matką, niż myślałam? I co, jeśli ona to czuje?

Nie chciałam jej. Gdyby to ode mnie zależało, po stracie Jeremiego już nigdy nie zaszłabym w ciążę. Przeklęłam Boga, nasze życie i moje łono, poddałam się rozpaczy tak czarnej jak nieprzenikniony mrok bezgwiezdnej zimowej nocy. Ale Ryszard nalegał. Pragnął drugiego dziecka i przysięgał, że tym razem wszystko się nam ułoży. Piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce, powtarzał. Więc w końcu uległam i zaszłam w drugą ciążę. Później były miesiące strachu, koszmarny poród i lata obaw o dziecko, które rosło pod naszym dachem. Pamiętam, jak całe noce spędzałam w fotelu przy łóżeczku Pauli, wsłuchując się w ciszy w szmer jej oddechu i modląc do Boga, którego tyle razy przeklinałam, żeby nie zabierał mi córeczki. Pamiętam lodowate paluchy strachu zaciskające się na mojej szyi i nierówne bicie serca, które bało się pokochać. Tak, bałam się. Kochałam ją, ale to była miłość z limitem. Chciałam kochać ją mocniej, ale gdybym i ją straciła, nie zdołałabym już tego przeżyć… Kiedy skończyła dwa latka, mąż zaczął naciskać na kolejne dziecko, ale tym razem nie uległam. Nie chciałam przeżywać jeszcze raz tego, przez co przeszłam przy Pauli, nie umiałam już dać z siebie więcej.

A teraz stoi tuż obok. Moja córka. Obca kobieta. Zimna, zdystansowana, niechętna…

Wmawiam sobie, że to tylko taki etap, że w końcu jej to minie, ale część mnie obawia się, że mur pomiędzy nami jest nie do przebicia…

– Przestałyśmy ze sobą rozmawiać – mówię cicho.

Ale ona nie słyszy…

Nucąc, dosypuje do żółtek i mąki proszku do pieczenia i sięga po łyżkę.

Tak bardzo cię kocham, myślę, przyglądając się jej. Nawet pomimo tego, że nie mam pojęcia, kim jesteś…

Kurier zjawia się przed trzynastą. Inny, nowy, obcy. Na widok wysokiego blondyna z mocno uwidocznionym jabłkiem Adama i żylastymi dłońmi wpadam w popłoch.

– Gdzie pana kolega? – dziwię się, kuląc się z zimna przed furtką, bo chcąc wyglądać ponętniej, wybiegłam przed dom w sukience.

– Nie mam pojęcia – rzuca mało sympatycznym tonem i dosłownie wciska mi dwie paczki, na które czekałam.

Odjeżdża bez słowa pożegnania, a ja biegnę do domu, z trudem powstrzymując łzy. Igora, jego kolegę, wysokiego, ciemnookiego bruneta, który jeździł na tej trasie ponad dwa lata, traktowałam już niemal jak dobrego znajomego. Wypatrywałam go, myślałam o nim i czekałam na niego, ubarwiając sobie dzień flirtem, czy nawet przelotnym uśmiechem w jego oczach. I nagle puf! Nawet to los mi zabrał, myślę, zdruzgotana niemiłą niespodzianką.

Paulina wkłada płaszcz, kiedy siedząc na schodach, otwieram pierwszą paczkę i wyjmuję z niej porcelanowy czajniczek z zimowym motywem ostrokrzewu, który zamierzam fotografować w grudniowych i styczniowych postach.

– Przyjechały kolejne buble, za które zapłaci tato? – rzuca.

Jej głos ocieka pogardą, brzmi paskudnie.

Nie odpowiadam. Boję się, że powiedziałabym coś, czego długo bym żałowała. Czemu ona aż tak mnie nie lubi? – zastanawiam się, kiedy młoda wychodzi z domu, nie mówiąc, dokąd idzie. Słyszę tylko trzaśnięcie frontowych drzwi i dźwięk wyłączanego alarmu w jej samochodzie. Mini coopera Ryszard kupił jej na osiemnastkę. Jest pomarańczowy, w kolorze żółtek jajek, które lubi jeść na śniadanie, ma biały dach i poprzeczne białe pasy na przedniej klapie. Paula kocha to auto, a ja mam nieprzyjemne wrażenie, że za każdym razem wsiada do czegoś tylko nieco większego od puszki po sardynkach. Nie chciałam, żeby mąż kupował jej samochód. Uważałam, że to za wcześnie, bałam się o nią. Ale Ryszard mnie wyśmiał. Nie uchronisz jej przed każdym niebezpieczeństwem, jakie może jej grozić – powiedział w dniu, w którym wręczył jej kluczyki. Później przestaliśmy o tym rozmawiać, a wszystkie swoje strachy zachowuję już dla siebie…

4.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Kilka tygodni wcześniej
Rozdział 1. Teraz
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32

Hashtag: Moje_piękne_życie

ISBN: 978-83-8313-240-2

© Katarzyna Misiołek i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Wioletta Cyrulik

Korekta: Marta Martynowicz

Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek