Jutra nie będzie - Tomasz Turowski - ebook

Jutra nie będzie ebook

Tomasz Turowski

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy pragnienie zemsty starego, zgorzkniałego, lecz majętnego człowieka może przybrać rozmiary globalnej katastrofy? Otóż może, gdy stare, sprawdzone metody szantażu i przekupstwa połączy się z najnowszymi osiągnięciami AI i IT. Wprowadzenie w życie diabolicznych planów ułatwiają dodatkowo karygodna opieszałość służb jednego supermocarstwa nuklearnego i sieć spiskowa, kiełkująca w drugim. Kolejna powieść sensacyjna legendarnego oficera wywiadu polskiego, „nielegała”, Tomasza Turowskiego łączy elementy klasycznej fabuły szpiegowskiej z fikcją polityczno–naukową i faktografią. Trzymająca czytelnika w napięciu powieść odsłania tajniki pracy wywiadowczej, pełna jest ekscytujących scen, starć zbrojnych i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Przy tym osadzona została precyzyjnie w kontekście topograficzno–kulturowym obszarów, na których przebiega. Każdy, kto sięgnie po lekturę „Jutra nie będzie” nie dozna zawodu, a czytelnicza satysfakcja wywoła głód oczekiwania na kolejne książki autora. Bo jak pisał jeden z najwybitniejszych krytyków literackich Leszek Bugajski (zm. w 2024 r): „Kto dotąd zadawał sobie pytanie czy jest możliwy polski John le Carre’ ten, biorąc do ręki powieść Tomasza Turowskiego znajdzie odpowiedź.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 246

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis postaci

(w porządku alfa­be­tycz­nym)

Andrie­jew – pod­po­rucz­nik, dowódca plu­tonu spe­cjal­nego pułku krem­low­skiego, pre­zy­denc­kiego

Bie­rie­zin Anton – gene­rał, dowódca „OKA”

Cole­man Janet – funk­cjo­na­riuszka MI6

Diaz Vale­rio – kapi­tan dele­ga­tury SI z Kor­doby

Dono­van Carl – gene­rał, szef bez­pie­czeń­stwa NORAD-u

Gon­za­les Fer­nando – puł­kow­nik SI z Cen­trali w Buenos Aires

Gorion – sier­żant SI, śled­czy

Iwa­nienko Gri­go­rij – pre­zy­dent Fede­ra­cji Rosyj­skiej

Mal­cew Wasi­lij – gene­rał, szef GRU

McCor­mik Ivan – dyrek­tor i wła­ści­ciel filii banku kaj­mań­skiego w Douglas na wyspie Man

Midas Anthony – wybitny biz­nes­man, b. pre­zes Bank of Ame­rica, orga­ni­za­tor nie­uda­nych glo­bal­nych spi­sków, szef i mode­ra­tor ich uczest­ni­ków, były wię­zień

Obo­len­ski Piotr – gene­rał, szef SWR

Pie­trow Andriej – genialny infor­ma­tyk, kre­ator AI, zwią­zany z SWR, z-ca szefa „dwu­nastki” z „OKA”

Rosen­zweig John (Johann) alias: Jose Del­gado, B1B, Boris Bie­rie­go­woj, ofi­cer – nie­le­gał GRU

Red­ford Jimmy alias Johann Schwarz – były współ­pra­cow­nik w akcjach spi­sko­wych Midasa

Rublow Oleg – ofi­cer pro­wa­dzący grupę agen­tów SWR w ramach naboru przez GRU spe­cja­li­stów od IT i AI

War­ner Sam – elek­tryk NORAD-u

Wat­kins Geo­rge – infor­ma­tyk NORAD-u

Wasnie­cow Jurij – szef pla­có­wek SWR w Cho­ro­sze­wie-Mniew­ni­kach, Srebr­nym Borze i Pie­rie­dieł­ki­nie i inne incy­den­tal­nie

Miejsca akcji

Argen­tyna – Buenos Aires, Kor­doba

Man – wyspa na Morzu Irlandz­kim, w Archi­pe­lagu Wysp Bry­tyj­skich, nie­bę­dąca czę­ścią Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii i Irlan­dii Pół­noc­nej, mia­sto Douglas

Mek­syk – Mata­mo­ros, Nuevo Laredo, Playa Bag­dad

Rosja – Cho­ro­szewo-Mniew­niki, Gadży­jewo (Okręg Mur­mań­ski), Jasie­niewo, Moskwa, Pie­rie­dieł­kino, Sier­pu­chowo, Srebrny Bór

USA – Cor­co­ran (mia­sto i wię­zie­nie w Kali­for­nii), San Fran­ci­sco, Chey­enne Moun­tain (masyw w Górach Ska­li­stych)

Rozwinięcie skrótów

(w porządku alfa­be­tycz­nym)

BND – Bun­de­sna­chrich­ten­dienst, wywiad nie­miecki

BPM – bły­ska­wiczne prze­ka­za­nie mate­ria­łów w trak­cie ope­ra­cji wywia­dow­czych

CIA – Cen­tral Intel­li­gence Agency, wywiad USA

DEF­CON – Defence Con­di­tion, poziom zagro­że­nia USA, (DEFCON5 naj­wyż­sza goto­wość bojowa czasu pokoju w pię­cio­stop­nio­wej skali)

FBI – Fede­ral Bureau of Inve­sti­ga­tion – główny organ kontr­wy­wia­dow­czy USA

FSB – Fie­die­ral­naja Służba Bie­zo­pa­sno­sti, kontr­wy­wiad rosyj­ski

FSO – Fie­die­ral­naja Służba Ochrany – jed­nostka zapew­nia­jąca bez­pie­czeń­stwo pre­zy­denta Rosji, naj­wyż­szego kie­row­nic­twa rządu, par­la­mentu oraz ich rodzin

GRU – Gław­noje Razwie­dy­wa­tiel­noje Upraw­lie­nije – wywiad woj­skowy Rosji

MAD – Nuc­lear Mutual Assu­red Destruc­tion – zasada wza­jem­nego gwa­ran­to­wa­nego uni­ce­stwie­nia nukle­ar­nego (dok­tryna Johna von Ney­mana)

MI6 – Secret Intel­li­gence Service – bry­tyj­ski wywiad woj­skowy

MWD – Mini­ster­stwo Wnu­trien­nich Dieł – Mini­ster­stwo Spraw Wewnętrz­nych Rosji

NORAD – Dowódz­two Obrony Pół­noc­no­ame­ry­kań­skiej Prze­strzeni Powietrz­nej i Kosmicz­nej (CMAS, Chey­enne Moun­tain Air Sta­tion – Cen­trum Dowo­dze­nia Ame­ry­kań­skiego Glo­bal­nego Sys­temu Obrony Anty­ra­kie­to­wej, Masyw Chey­enne)

SI – Secre­ta­ria de Inte­li­gen­cia – wywiad argen­tyń­ski

SWR – Służba Wniesz­niej Razwiedki – wywiad cywilny Rosji

Kryptonimy operacji

Ope­ra­cja „E” – ewa­ku­acja agenta z wro­giego terenu

Kryp­to­nim „OKO” – uzgod­niona z Krem­lem ope­ra­cja SWR – kon­trola poczy­nań GRU w obiek­cie „OKO”

W jej ramach – ope­ra­cja „oko w gło­wie” – kon­trola cen­trum ope­ra­cyj­nego obiektu

Kryp­to­nim „Nie­obecna Litość” – ope­ra­cja spi­skowa GRU w USA

Rozdział I

I

Był majowy pora­nek, gdzieś wpół do dzie­wią­tej. Niebo, kwit­nące błę­ki­tem, zwra­cało ludz­kie myśli ku spra­wom opty­mi­stycz­nym. W ogóle pogoda była przy­ja­zna wszyst­kiemu, co żyje, tak jak to czę­sto się zda­rza w Kali­for­nii, gdy maj zbliża się już ku czerw­cowi.

Z bramy za biu­rem prze­pu­stek, która zatrza­snęła się z głu­chym, meta­licz­nym szczę­kiem, wyszedł lekko zgar­biony, wie­kowy już męż­czy­zna. Nie wyglą­dał na szczę­śli­wego. Brama zamknęła się za kolej­nym roz­dzia­łem jego życia i nale­żała do Cor­co­ran State Pri­son – wię­zie­nia, w któ­rym spę­dził ostat­nie trzy lata. Nie było tam tak źle – został „pen­sjo­na­riu­szem” bloku znaj­du­ją­cego się na prawo od głów­nego wej­ścia.

Poziom bez­pie­czeń­stwa dru­giego stop­nia pozwa­lał na sen w otwar­tych sypial­niach i na swo­bodne, choć kon­tro­lo­wane kon­takty ze współ­więź­niami oraz moni­to­ro­wane prze­miesz­cza­nie się po tere­nie zakładu kar­nego.

Całe pięt­na­ście wcze­śniej­szych lat, które męż­czy­zna „odsie­dział” w ADX Flo­rence, wię­zie­niu o nie­po­rów­ny­wal­nym z żad­nym innym w USA pozio­mie zabez­pie­czeń, było jeśli nie pie­kłem, to przy­naj­mniej czyść­cem. Zaj­mo­wało obszar dwu­dzie­stu hek­ta­rów w hrab­stwie Fre­mont w Kolo­rado. Ten fede­ralny obiekt był nazy­wany potocz­nie Alca­traz Gór Ska­li­stych.

Posia­dał czte­ry­sta dzie­więć­dzie­siąt cel poje­dyn­czych o wymia­rach 2,1 na 3,6 metra, zapew­nia­ją­cych totalną izo­la­cję. Nawet na spa­cery wycho­dziło się poje­dyn­czo, w kaj­da­nach, na trzy­dzie­ści dwa kroki w sta­lo­wej klatce znaj­du­ją­cej się w głę­bo­kiej beto­no­wej studni bloku „H” – budynku naj­wyż­szego bez­pie­czeń­stwa, tak aby ska­za­niec nie był w sta­nie zoba­czyć roz­miesz­cze­nia poszcze­gól­nych zabu­do­wań, co teo­re­tycz­nie mogło pomóc w pla­no­wa­niu ucieczki.

Zresztą od 1994 roku, gdy inau­gu­ro­wano tę pla­cówkę będącą w bez­po­śred­niej gestii Depar­ta­mentu Spra­wie­dli­wo­ści USA, nikt z niej nie uciekł. Nato­miast samo­bójstw nie bra­ko­wało. Byli funk­cjo­na­riu­sze służby wię­zien­nej okre­ślali ADX Flo­rence jako „prze­strzeń nie­przy­sto­so­waną do egzy­sten­cji czło­wieka”, a prze­by­wa­nie w niej jako „gor­sze niż kara śmierci”.

Siwo­włosy męż­czy­zna miał na sumie­niu krew setek, jeśli nie tysięcy ludzi. Tak, na sumie­niu, bo na rękach mieli ją jego pod­władni. Jako wybitny finan­si­sta, zresztą miliar­der, pró­bo­wał prze­jąć ster glo­bal­nych rzą­dów, uru­cha­mia­jąc spi­sek ponadna­ro­do­wych kor­po­ra­cji.

Gdy to się nie udało, się­gnął po ostat­nie zdo­by­cze tech­nik infor­ma­tycz­nych, aby za pomocą odpo­wied­nio obsłu­gi­wa­nych i zapro­gra­mo­wa­nych kom­pu­te­rów kwan­to­wych osią­gnąć to, czego nie dało się uzy­skać w pierw­szej odsło­nie dzia­łań na rzecz prze­ję­cia świa­to­wej wła­dzy.

W końcu poj­many i uwię­ziony unik­nął naj­wyż­szej kary, bowiem był sądzony w sta­nie USA, w któ­rym zawie­szono wyroki kary śmierci. Póź­niej przy­szło Flo­rence, gdzie miał spę­dzić resztę swych dni. W trak­cie kon­troli medycz­nej wykryto tam u niego raka pro­staty w zaawan­so­wa­nej już postaci. Decy­zją sądu fede­ral­nego został prze­miesz­czony do Cor­co­ran, skąd wła­śnie wypusz­czono go na wol­ność.

Nie liczył na taki obrót spraw, ale znowu rak para­dok­sal­nie mu pomógł – ostat­nia dia­gnoza wska­zy­wała na prze­rzuty w kościach i sta­wach mied­nicy. Nie wró­żyło to dobie­ga­ją­cemu sie­dem­dzie­siątki męż­czyź­nie dłu­giego życia. Wów­czas, ze wzglę­dów huma­ni­tar­nych, nie­ocze­ki­wa­nie nad­szedł akt łaski pre­zy­denta, w czym nie­wąt­pli­wie pomo­gli świetni adwo­kaci uła­ska­wio­nego. Ten gest głowy pań­stwa zacho­wano w dys­kre­cji przed opi­nią publiczną.

Ów czło­wiek o wielu twa­rzach i wcie­le­niach – mode­ra­tora świa­to­wego biz­nesu i Midasa w przed­się­wzię­ciach prze­stęp­czych lub sza­no­wa­nego przy­kładu suk­cesu – był teraz zgorzk­nia­łym, peł­nym nie­na­wi­ści do oto­cze­nia cyni­kiem.

Jego myśli spro­wa­dzały się do jed­nego motywu prze­wod­niego – skoro ja nie będę żył i to już nie­długo, to dla­czego ma ist­nieć świat poza mną? Tylko jak wymie­rzyć ten osta­teczny cios? Czego użyć? Wpraw­dzie sekwe­stro­wano wszel­kie jego majątki, zaj­mo­wano konta ban­kowe, ale w nie­du­żej pla­cówce ban­kowej na wyspie Man miał jesz­cze zde­po­no­wane pięć milio­nów dola­rów i liczne pre­cjoza, dostępne na oka­zi­ciela hasła cyfro­wego. Ale była to marna pocie­cha – trzeba jesz­cze zna­leźć metodę i wyko­nawcę.

Tym­cza­sem zmie­rzał wąską alejką do par­kingu znaj­du­ją­cego się naprze­ciwko bramy, która oddzie­lała go przez lata od wol­no­ści. Miał zamiar wezwać tam tak­sówkę. Prze­cież nikt na niego nie cze­kał.

Jakież było jego zdzi­wie­nie, gdy wśród ludzi krę­cą­cych się wokół zapar­ko­wa­nych maszyn ujrzał zna­jomą twarz. Tak, nie ma wąt­pli­wo­ści, to Jimmy. I co wię­cej, nie wyda­wał się on zasko­czony jego wido­kiem. Były osa­dzony szybko do niego pod­szedł.

– Cześć, Anthony – powie­dział do niego ocze­ku­jący.

– Witaj. Prze­pra­szam, ale będę cię nazy­wał Jimmy, tak jak w cza­sach, gdy­śmy pró­bo­wali prze­jąć totalną wła­dzę, mię­dzy innymi dzięki kon­so­li­da­cji mię­dzynarodowych kon­sor­cjów. Jakim cudem zna­la­złeś się tutaj? Prze­cież nikt nie powi­nien wie­dzieć, że wycho­dzę, a ci, któ­rzy wie­dzą, są zwią­zani tajem­nicą.

– Mam swoje doj­ścia i ni­gdy o tobie nie zapo­mnia­łem.

– To ci się chwali. W dodatku też to, że wpa­ko­wa­łem cię w nie­złą kabałę, i to dwu­krot­nie.

– Wpa­ko­wa­łem się sam. A jeśli mam do kogoś żal, to do tych, któ­rzy unie­moż­li­wili wpro­wa­dze­nie naszych pla­nów w życie.

– Jesteś naprawdę odda­nym, lojal­nym przy­ja­cie­lem. Tam, skąd przy­cho­dzę, zapo­mnia­łem sensu tych słów.

– Nie prze­sa­dzajmy. Zawsze cię podzi­wia­łem i myślę, że jesz­cze wiele wspól­nej drogi przed nami.

– Teraz ty nie bądź ogrod­ni­kiem. Nie prze­sa­dzaj z tym „wiele”. Moje dni są poli­czone.

– Dopóki życie trwa, to nie ma nic prze­są­dzo­nego.

– Może i masz rację. Co teraz zro­bimy?

– Nic. Po pro­stu zawiozę cię do apar­ta­mentu, który dla cie­bie kupi­łem w San Fran­ci­sco. Zresztą i ja w tym mie­ście miesz­kam.

– A jak udało ci się wyjść na wol­ność?

– To zupeł­nie inna histo­ria. Przy oka­zji poga­damy, a tym­cza­sem kon­ty­nu­ujmy twoją.

Pode­szli do samo­chodu. Midas odno­to­wał, że to Mer­ce­des klasy S, z gór­nej półki. Usiadł obok kie­rowcy. Wje­chali na I5N, kon­ty­nu­ując przez I-580W omi­ja­jącą Fre­sno i San Jose. Cze­kała ich pra­wie czte­ro­go­dzinna podróż.

Gdy led­wie ruszyli na trasę, Midas skon­sta­to­wał:

– Patrząc na wóz, to musi ci się nie­źle powo­dzić.

– Nie prze­czę. Zapo­mnia­łeś chyba, że znam się tro­chę na IT. A to w połą­cze­niu z AI, w któ­rej też nie­źle się poru­szam, stwa­rza sze­ro­kie per­spek­tywy zatrud­nie­nia.

– Mimo prze­szło­ści, czyli prze­stęp­czych zaszło­ści?

– Tak. Mimo to. Współ­pra­co­wa­łem inten­syw­nie ze śled­czymi, pró­bu­jąc cię nie obcią­żać, choć pozo­stali to czy­nili. Dosta­łem dzięki temu pięć lat w Cor­co­ran, tam, gdzie byli­śmy, ale od początku w bloku o naj­niż­szym stop­niu kon­troli. Po pię­ciu kolej­nych latach, gdy byłeś w ADX Flo­rence, nastą­piło zatar­cie kary w doku­men­ta­cji, i mogłem zacząć roz­glą­dać się za pracą.

– Ach tak. Wybacz, że teraz się nieco zdrzemnę. Ten dzień był dla mnie zbyt obfity w prze­ży­cia.

– Nie będę cię więc nie­po­koił.

Midas przy­mknął oczy. Bar­dziej uda­wał, że śpi, niż spał rze­czy­wi­ście. W gło­wie kieł­ko­wała mu natar­czywa myśl, któ­rej nie miał zamiaru odrzu­cać. W końcu jed­nak sen go zmo­rzył i obu­dził się dopiero wtedy, gdy samo­chód zaha­mo­wał gwał­tow­nie już w San Fran­ci­sco. Prze­tarł oczy i zoba­czył napis: Cor­co­ran Icon Pro­per­ties, 2523 San Fran­ci­sco. Jimmy patrzył na niego pyta­jąco, z lek­kim uśmie­chem.

– No, masz tro­chę wisiel­cze poczu­cie humoru – powie­dział Midas.

– Tak. Ale dzięki temu jadąc przez Fran­klin Street i Pine Street w ciągu ośmiu minut jesteś w samym cen­trum mia­sta i nik­niesz w tłu­mie. A apar­ta­menty są godne cie­bie, naprawdę luk­su­sowe. Teraz spod agen­cji nie­ru­cho­mo­ści, noszą­cej nazwę two­jego miej­sca odosob­nie­nia, poje­dziemy do two­jego apar­ta­mentu, bli­sko rogu Divi­sa­dero i Cali­for­nia Street, a dokład­nie 2038 Divi­sa­dero Apar­ta­ments na pierw­szym pię­trze. Lokal nie jest wielki, ume­blo­wany, ma dwie sypial­nie, salon, kuch­nię, łazienkę i hall. Zapła­ci­łem za niego ponad milion dola­rów. Lodówkę masz zaopa­trzoną. Zresztą zaraz na rogu jest pie­kar­nia oraz cukier­nia, a i pomoc medyczna w Kaiser Medi­cal Cen­ter przy Geary Boule­vard na wycią­gnię­cie ręki.

– Dzięki ser­deczne. Wyrów­nam rachu­nek, nie oba­wiaj się.

– Nie boję się. Nie darmo nosisz to baśniowe prze­zwi­sko. Oto klu­cze. Jak już wej­dziesz do domu, to wiedz, że szafy z ubra­niami i obu­wiem znaj­dziesz pełne.

– Jestem ci nie­zmier­nie wdzięczny. Rozu­miem, że masz dużo pracy, więc nie będę cię zatrzy­my­wał. Pamię­taj, że jesteś mile u mnie widziany i wpa­daj.

– Nie omiesz­kam. Tym­cza­sem!

– Do zoba­cze­nia.

* * *

Gene­rał Mal­cew pochy­lił się z uwagą nad papie­rami, które sekre­tarz poło­żył mu na biurku. Były w zaplom­bo­wa­nym lakową pie­czę­cią segre­ga­to­rze. Tro­chę to z innej epoki – pomy­ślał. Ale zaraz dodał: w cza­sie sza­le­ją­cych kom­pu­te­rów kwan­to­wych i sztucz­nej inte­li­gen­cji to jed­nak chyba naj­bez­piecz­niej­sza forma prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji.

Czło­wiek pro­wa­dzący ten wewnętrzny mono­log był wyso­kim, chu­dym męż­czy­zną po czter­dzie­stce. Gene­ral­ski mun­dur opi­nał pre­cy­zyj­nie jego ciało. Widać było rękę dobrego krawca.

Twarz Mal­cewa wyra­żała mak­sy­malne sku­pie­nie, gdy wer­tu­jąc szy­fro­gramy „ści­śle tajne”, „tajne spe­cjal­nego zna­cze­nia”, dotarł do raportu swo­jego czło­wieka w USA. Wydatny pod­bró­dek, wąskie wargi, sta­lo­wo­szare oczy roz­dzie­lone gar­ba­tym, nieco papu­zim, spi­cza­stym dość nosem, śred­niej wyso­ko­ści czoło zwień­czone kru­czo­czar­nymi wło­sami fry­zury „na jeża” skie­ro­wa­nymi ku przo­dowi – wszystko to spra­wiało wra­że­nie, że za chwilę posia­dacz tej twa­rzy, wie­dziony wybie­ga­ją­cymi ku przo­dowi jej rysami, zerwie się z fotela i gnany jakąś nie­ja­sną wewnętrzną siłą skie­ruje się przed sie­bie, miaż­dżąc wszystko na swo­jej dro­dze. Trzeba przy­znać, że obszerny gabi­net pozwa­lałby się roz­pę­dzić i że ambi­cje Mal­cewa się­gały daleko ponad sta­no­wi­sko, i tak już bar­dzo waż­kie, które pia­sto­wał w Rosji.

Może i był to czło­wiek na czasy, które nad­cho­dziły. Świa­towy ład trzesz­czał w szwach. Z sys­temu „Wiel­kiej trójki” – Chin, USA i Rosji, wypra­co­wa­nego na sław­nej kon­fe­ren­cji w Hel­sin­kach i gwa­ran­tu­ją­cego pro­por­cjo­nalny udział w decy­zjach co do zapew­nie­nia bez­pie­czeń­stwa pozo­sta­łym pod­mio­tom rela­cji mię­dzy­na­ro­do­wych, po pra­wie ćwierć­wie­czu funk­cjo­no­wa­nia zostały tylko strzępy, zwięk­sza­jące stan glo­bal­nej desta­bi­li­za­cji. Kipiały ambi­cje i emo­cje przy­wód­ców państw dążą­cych do posze­rze­nia swych stref wpły­wów. Ludz­kość nie­po­strze­że­nie zbli­żała się do punktu kry­tycz­nego swej histo­rii, balan­su­jąc na gra­nicy pułapki Tuki­dy­desa. Krótko mówiąc, poprzedni ład świa­towy, który na wzór kon­gresu wie­deń­skiego miał zapew­nić pokój przy­naj­mniej na cały wiek, legł w gru­zach lub ujmu­jąc rzecz bar­dziej deli­kat­nie – wyczer­pał swoje moż­li­wo­ści już po ćwierć­wie­czu.

Dla­tego wła­śnie gene­rał Wasi­lij Mal­cew tak inten­syw­nie wpa­try­wał się w raport swego czło­wieka w USA, mimo (a może wła­śnie dla­tego) iż trzej główni sygna­ta­riu­sze prze­cho­dzą­cych do lamusa histo­rii aktów koń­co­wych Kon­gresu Hel­siń­skiego zawarło w tychże doku­men­tach poro­zu­mie­nie o wza­jem­nym zaprze­sta­niu dzia­łal­no­ści wywia­dow­czej. Pan na olbrzy­mim gma­chu GRU (Gław­nowo Razwie­dy­wa­tiel’nowo Upraw­lie­nija Gie­nie­ral’nowo Sztaba Wooru­żon­nych Sił Ros­sij­skoj Fie­die­ra­cji), wywiadu woj­sko­wego Rosji przy ulicy Gri­zo­du­bo­wej 3 w Moskwie, ale też wło­ściach roz­rzu­co­nych po całym świe­cie, czuł szó­stym wywia­dow­czym zmy­słem, gdzie może zostać wykrze­sana iskra, która zro­dzi pło­mień pożaru.

Rozdział II

II

John Rosen­zweig obu­dził się naresz­cie koło połu­dnia. Teo­re­tycz­nie wziął trzy­dniowe zwol­nie­nie z pracy w swo­jej fir­mie IT, gdzie pra­co­wał jako pro­gra­mi­sta, real­nie jed­nak spę­dzał cały ten czas, z krót­kimi prze­rwami na sen i posiłki, wyko­nu­jąc roz­kazy swo­jego szefa. Miesz­kał w USA od dzie­się­ciu lat, dokąd dotarł z Mek­syku w poszu­ki­wa­niu pracy. Osie­dlił się w San Fran­ci­sco, w dziel­nicy, gdzie miesz­kało wielu potom­ków nie­miec­kich emi­gran­tów, bo paso­wało to do jego nazwi­ska, a poza tym były stąd dwa kroki do Sili­con Val­ley. Miał świet­nie przy­go­to­waną legendę wywia­dow­czą – według niej pocho­dził z rodziny nie­miec­kich emi­gran­tów przy­by­łych do Argen­tyny po dru­giej woj­nie świa­to­wej, dziad­ków Johna. Teraz jed­nak rodzice Johna (Johanna) Rosen­zweiga ode­szli do wiecz­no­ści w wyniku wypadku samo­cho­do­wego, a on zgi­nął podob­nie, tyle iż przed nimi. Za odpo­wied­nie kwoty „koper­tó­wek”, poparte szan­ta­żem, dane o jego śmierci znik­nęły z akt urzędu stanu cywil­nego w Kor­do­bie, a infor­ma­cje o pogrze­bie z doku­men­tów para­fial­nych. I tu zaczyna się „życie po życiu” Johna Rosen­zweiga. Wyjeż­dża do Mek­syku, gdzie pomiesz­kuje w Can­cun przez dwa lata, pra­cu­jąc w fir­mie obsłu­gu­ją­cej sprzęt elek­tro­niczny (note­bo­oki i smart­fony tury­stów), posiada, a jakże, doku­menty wska­zu­jące na przej­ście prze­szko­le­nia w dzie­dzi­nie pro­gra­mo­wa­nia IT tudzież obsługi sprzętu elek­tro­nicz­nego, wydane przez stu­dium pody­plo­mowe uczelni w Buenos Aires (można tam zna­leźć dyplom w doku­men­ta­cji, którą zaaran­żo­wała, wraz z danymi o doku­men­ta­cji w archi­wum, odpo­wied­nio zachę­cona finan­sowo pra­cow­nica uczelni), a dyplom dostar­czyli świetni spe­cja­li­ści w pod­ra­bia­niu doku­men­tów. Po dwóch latach, z dobrymi refe­ren­cjami z firmy mek­sy­kań­skiej, gdzie zdo­był uzna­nie jako świetny facho­wiec, w amba­sa­dzie USA New Mexico ubiega się o prawo wjazdu i pracy w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Jego sta­ra­nia są uwień­czone suk­ce­sem. Podej­muje obo­wiązki pro­gra­mi­sty w jed­nej z firm infor­ma­tycz­nych w San Fran­ci­sco, „córki” zna­nego pro­du­centa z Sili­con Val­ley, gdzie po pię­ciu latach awan­suje na sta­no­wi­sko szefa działu pro­gra­mo­wa­nia z opi­nią „samo­rod­nego geniu­sza IT” i czło­wieka lojal­nego wobec nowego kraju. Dla­tego nie dziwi, że po tym okre­sie jego poda­nie o oby­wa­tel­stwo, jak i konieczne spraw­dziany zostały pozy­tyw­nie sfi­na­li­zo­wane. I oto mamy Johna Rosen­zweiga, oby­wa­tela USA, czło­wieka suk­cesu, o któ­rego zatrud­nie­nie, zachę­cone jego famą w śro­do­wi­sku zawo­do­wym, zabie­gają elek­tro­niczne kolosy z Sili­con Val­ley.

Kto­kol­wiek zabrałby się do stu­dio­wa­nia, a nawet kon­tro­lo­wa­nia bio­gramu Johna, nie zna­la­złby w nim naj­mniej­szego uchy­bie­nia. No, może to, że wśród cech cha­rak­teru opi­sa­nych w mate­ria­łach pozo­sta­łych po for­mal­no­ściach nada­nia oby­wa­tel­stwa pod­kre­ślono jego „cho­ro­bliwą ruso­fo­bię” i „neo­ficką miłość” do nowej ojczy­zny.

A jed­nak zmę­czony wyko­ny­wa­niem przy­cho­dzą­cych z daleka roz­ka­zów John – Johann żad­nym Rosen­zwe­igiem nie był. Był nato­miast dosko­nale wykształ­co­nym infor­ma­ty­kiem, a rów­no­cze­śnie funk­cjo­na­riu­szem pionu „N”, ofi­ce­rem nie­le­ga­łem wywiadu woj­sko­wego Fede­ra­cji Rosyj­skiej – GRU. Nazy­wał się po pro­stu Boris Bie­rie­go­woj, kryp­to­nim – B1B.

* * *

Życie w San Fran­ci­sco toczyło się swoim nur­tem, jak przy­stało na tak fascy­nu­jące miej­sce, czyli naj­bar­dziej non­kon­for­mi­styczną metro­po­lię USA. Rów­no­le­gle w ów nurt wpi­sy­wały się egzy­sten­cje Anthony’ego Midasa i jego ako­lity, opatrz­no­ścio­wego opie­kuna i wie­lo­krot­nie spraw­dzo­nego towa­rzy­sza – Jimmy’ego. Odwie­dzał on czę­sto swego byłego szefa, świa­dom, że jego ist­nie­nie może być liczone w latach, ale może w mie­sią­cach. Midas jed­nak, jak na tak poważną cho­robę, jaka go tra­piła – rak pro­staty z prze­rzu­tami do kości mied­nicy, co utrud­niało mu poru­sza­nie się, czuł się zaska­ku­jąco dobrze.

Tego dnia miał go zamiar odwie­dzić zaraz po wyj­ściu z pracy (pra­co­wał czę­sto na odle­głość, ale wypa­dało cza­sami poja­wić się w biu­rze). Wizyty te przy­cho­dziły mu tym łatwiej, że Midas był świet­nym gawę­dzia­rzem, a poza tym – czło­wie­kiem umie­ją­cym wciąż roz­ta­czać pory­wa­jące wizje róż­no­ra­kich dzia­łań. Uła­twiał je rów­nież fakt, że z jego apar­ta­mentu przy Lin­den Street 615 do miesz­ka­nia Midasa było bli­sko – oba znaj­do­wały się w dziel­nicy Hayes Val­ley, nie­opo­dal śród­mie­ścia.

Tego dnia po połu­dniu, gdy wystu­kał kod drzwi wej­ścio­wych do apar­ta­men­towca Divi­sa­dero Apar­ta­ments 2038, po czym po poko­na­niu śluzy przy dru­gich drzwiach i wje­cha­niu windą na pierw­sze pię­tro, wyraź­nie ucie­szony Midas sze­roko otwo­rzył mu podwoje swego miesz­ka­nia.

– Witaj, Jimmy, cie­szę się, że cię widzę.

– Ja też, ja też, sze­fie.

– Prze­stań już mnie sze­fo­wać. To może zwró­cić uwagę czy­je­goś ucha, a poza tym jeste­śmy prze­cież przy­ja­ciółmi.

– Dobrze, Anthony.

– Wchodź, mam tu dla cie­bie bute­leczkę Courvo­isier, zaraz ją otwo­rzę i napeł­nię kie­liszki. Zanim bukiet koniaku nabie­rze mocy, przy­go­tuję kawę, espresso dop­pio, jak zwy­kle.

– Dzięki. Po co tyle zachodu?

– Żadna to fatyga. To raczej ty będziesz wysta­wiony na próbę, bowiem mam zamiar podzie­lić się z tobą moimi prze­my­śle­niami, a to może tro­chę potrwać.

– No to już sia­dam i zamie­niam się w słuch.

Koniak w pęka­tych lamp­kach pach­niał odu­rza­jąco, po chwili dołą­czyły do niego kawa i tale­rzyk z orzesz­kami pokry­tymi pikantną polewą z wasabi, taki star­ter, zwany przez Fran­cu­zów amuse-gueule (radu­jący pod­nie­bie­nie). Jimmy roz­siadł się w fotelu przy niskim szklano-sta­lo­wym sto­liku – jam­niku.

Po zaser­wo­wa­niu orzesz­ków rów­nież gospo­darz przy­siadł się do niego, wypeł­nia­jąc nieco pustkę obszer­nego i skąpo ume­blo­wa­nego salonu.

– No i ? – zapy­tał Jimmy, spo­glą­da­jąc na Midasa.

– Widzę, że ci spieszno do początku mojego mono­logu. Potem sam będziesz miał nadzieję, że nie­ba­wem go skoń­czę.

– No, nie prze­sa­dzaj, nie wymu­szaj kom­ple­men­tów.

– Dobrze, skoro tak, to sam chcia­łeś. Od pew­nego czasu zasta­na­wiam się…

– Oby tylko nie nad prze­ję­ciem wła­dzy glo­bal­nej…

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale nie prze­ry­waj. Teraz moje cele są o wiele bar­dziej przy­ziemne i ewen­tu­alne ich osią­gnię­cie da rów­nież tobie oka­zję do „odku­cia się” finan­so­wego, i to na znaczną skalę. Sam widzisz, że stary porzą­dek sypie się w gruzy. To czas nie­bez­pieczny, ale rów­no­cze­śnie two­rzący świetne oka­zje do prze­pro­wa­dza­nia ope­ra­cji, wcze­śniej wręcz nie­moż­li­wych. Pomy­śla­łem sobie, że można by zasta­no­wić się nad wyci­śnię­ciem z aktu­al­nych wciąż jesz­cze mocarstw wiel­kich pie­nię­dzy. Gdyby zna­leźć oka­zję do spro­wo­ko­wa­nia zagro­że­nia, im bar­dziej fik­cyj­nego, tym bar­dziej praw­do­po­dob­nego, jed­nego z głów­nych akto­rów tego nie­sław­nego Kon­gresu Hel­siń­skiego…

– I co by to dało? – wtrą­cił Jimmy.

– Nie­trudno się domy­ślić. Naj­pierw gro­żąc, a póź­niej gwa­ran­tu­jąc usu­nię­cie stanu zagro­że­nia, drogą szan­tażu można by było „zbić kasę”, i to olbrzy­mią. Gros zarobku poszłoby do cie­bie, a dla mnie mogłoby być mniej. I tak długo nie pożyję.

– Tak, ale jak zna­leźć oka­zję i spo­sób na wywo­ła­nie u szan­ta­żo­wa­nego paniki w spo­sób, który byłby wia­ry­godny?

– W tym cały szko­puł. Trzeba szu­kać takich moż­li­wo­ści. Cho­ciaż, mówię ci to na pod­sta­wie mojego życio­wego doświad­cze­nia, cza­sami, gdy pod­po­rząd­ko­wu­jesz swoje dzia­ła­nia okre­ślo­nej kon­cep­cji, okre­ślo­nej idei, to roz­wią­za­nie poja­wia się samo, wręcz przy­pad­kowo dopa­so­wu­jąc się do potrzeb. Takie samo­speł­nia­jące się życze­nie.

– Oby tak było i w tym przy­padku.

– Wie­rzę, że będzie. Roz­glą­daj się uważ­nie, może coś dostrze­żesz. W tym wypadku musisz liczyć na sie­bie. Ja ci nie pomogę w dzia­ła­niu, moja mobil­ność jest ogra­ni­czona. Jeśli nato­miast zaj­dzie potrzeba wspar­cia w myśle­niu, to jestem do dys­po­zy­cji. I jak ci się to podoba?

– Pomysł świetny, ale reali­za­cja bez ludzi posia­da­ją­cych odpo­wied­nie doj­ścia i wpływy jest nie­moż­liwa.

– O tym wła­śnie mówię: roz­glą­daj się uważ­nie, może coś samo pod­stawi ci się na muszkę…

– Nie mam zbyt wiel­kich ilu­zji.

– To źle, trzeba wie­rzyć w szczę­ście, w szczę­śliwe zbiegi oko­licz­no­ści. Jak mawiają doświad­czeni ludzie wywiadu „w tej pracy pięć­dzie­siąt pro­cent to dobre wyszko­le­nie, ale druga połowa to szczę­ście, które się ma lub nie ma”. I tylko wtedy suk­ces jest moż­liwy.

Rozdział III

III

Gene­rał Wasi­lij Mal­cew zaj­mo­wał olbrzymi gabi­net w gma­chu Cen­trali GRU w Moskwie przy ulicy Gri­zo­du­bo­wej 3. Gabi­net znaj­do­wał się na pierw­szym pię­trze, ale nie od strony głów­nego wej­ścia i pół­ko­li­stej sali kon­fe­ren­cyj­nej, lecz dokład­nie po prze­ciw­nej stro­nie budynku, tak aby nie eks­po­no­wać miej­sca pracy szefa na pene­tra­cje optyczne, elek­tro­niczne i aku­styczne.

Gabi­net był na tyle duży, żeby, jak dys­kret­nie pod­śmie­wali się pod­władni, każdy tam wezwany, nim dotrze do biurka, mógł wyobra­zić sobie warianty tego, co go czeka.

Teraz loka­tor pomiesz­cze­nia pochy­lał się nad rapor­tem – szy­fro­gra­mem sygno­wa­nym B1B – taj­nym, specz­na­cze­nia, egzem­plarz poje­dyn­czy. I by­naj­mniej nie cho­dziło o Bri­gitte Bar­dot. Infor­ma­cja dotarła z USA i zawie­rała coś, o czym Mal­cew dawno myślał. Dumał zresztą także o tym, że z chę­cią zamie­niłby swoje wpły­wowe miej­sce pracy z luk­su­so­wym gabi­ne­tem na to, które teraz zaj­mo­wał, jego zda­niem nie­po­radny, Gri­go­rij Iwa­nienko – pre­zy­dent Fede­ra­cji Rosyj­skiej – na Kremlu. Gdyby jesz­cze udało się osią­gnąć ten cel bez zbyt­nich wstrzą­sów dla kraju – ot, taki gabi­ne­towy wła­śnie zamach stanu. Ale jak to zro­bić?

Wydało mu się, że raport B1B jest wła­śnie świa­teł­kiem w tym tunelu lub przy­naj­mniej jego zapo­wie­dzią. Mówiąc w skró­cie – pozy­skał on tajną infor­ma­cję, że Anthony Midas opusz­cza miej­sce odosob­nie­nia w Cor­co­ran, więc udał się tam na wszelki wypa­dek. Infor­mo­wał, że nie­jaki Anthony Midas, który już nie raz pró­bo­wał wywró­cić glo­balną sza­chow­nicę, wyszedł wła­śnie na wol­ność z wię­zie­nia Cor­co­ran i że ocze­ki­wał go ktoś na par­kingu przed główną bramą. Ktoś, kogo B1B nie był w sta­nie ziden­ty­fi­ko­wać, ale nie­wąt­pli­wie był to dobry zna­jomy Midasa. B1B pró­bo­wał ich śle­dzić, ale na tak dłu­giej tra­sie – jechali z Cor­co­ran do San Fran­ci­sco – wykry­cie przez nich inwi­gi­la­cji w kon­tak­cie wzro­ko­wym było pra­wie nie­unik­nione. Sta­rał się wpraw­dzie nie rzu­cać się im w oczy, stra­cił trop, ale zapa­mię­tał reje­stra­cję samo­chodu.

Uwzględ­nia­jąc czarną legendę Midasa i jego ludzi, pomy­ślał, że a nuż się to do cze­goś sze­fo­stwu przyda. Pytał Mal­cewa, co z tym fan­tem zro­bić.

Neu­rony w mózgu Mal­cewa zaczęły się prze­grze­wać od nad­miaru impul­sów. Tak, to może być począ­tek drogi na Kreml. Nie musi, ale może. Przy odpo­wied­niej inspi­ra­cji ta kosz­marna dwójka może wyświad­czyć mu wielką przy­sługę. Wezwał szy­franta do izo­lo­wa­nego pomiesz­cze­nia ciszy na dru­giej kon­dy­gna­cji pod­ziem­nej budynku, w pełni elek­tro­nicz­nie i aku­stycz­nie zabez­pie­czo­nej, i podyk­to­wał mu pilną odpo­wiedź do B1B:

„Usta­lić toż­sa­mość męż­czy­zny, który odbie­rał M. Dotrzeć do jego per­so­na­liów. Zlo­ka­li­zo­wać miej­sce zamiesz­ka­nia obu. Cze­kać na dal­sze roz­kazy”.

Po powro­cie do gabi­netu gene­rał się zamy­ślił. Może to pozor­nie mało istotne odkry­cie B1B pozwoli otwo­rzyć szer­sze per­spek­tywy. Pożi­wiom – uwi­dim (Poży­jemy – zoba­czymy) – skon­sta­to­wał w myśli.

* * *

Po spo­tka­niu z Jim­mym Anthony pogrą­żył się w roz­my­śla­niach. A raczej w depre­syj­nej ciem­no­ści, peł­nej nie­na­wi­ści do wszyst­kiego, co żyje. Doj­rze­wał w jego cho­rym, ale zdol­nym do prze­ja­wów bły­sko­tli­wej inte­li­gen­cji umy­śle plan, któ­rego szcze­gó­łów nie miał zamiaru zdra­dzać nikomu, a już naj­mniej Jimmy’emu. Powi­nien on być w jego ręku demo­nem znisz­cze­nia i śmierci, ale nie takiej jed­nost­ko­wej, lecz wszech­obej­mu­ją­cej. I ten pro­jekt, w odróż­nie­niu od dwóch poprzed­nich, któ­rych reali­za­cja zakoń­czyła się jego oso­bi­stą kata­strofą, bo o tysią­cach zabi­tych nie warto wspo­mi­nać, musi się udać. Byle tylko nada­rzyła się jakaś oka­zja. Jaka? Nie miał poję­cia. Ale głę­boko wie­rzył w to swą zbrod­ni­czą wiarą (a wiara ponoć góry prze­nosi), że się pojawi i że nie jest tak daleko. Znowu obse­syj­nie zabrzmiały mu w wewnętrz­nej prze­strzeni świa­do­mo­ści zło­wróżbne słowa: „skoro ja nie będę żył i nie­ba­wem sko­nam, to dla­czego ma ist­nieć świat poza mną”. Ponoć każdy czło­wiek jest świa­tem samym w sobie. Skoro nastąpi koniec mojego indy­wi­du­al­nego świata, to z chę­cią zabrał­bym ten zewnętrzny ze sobą w podróż bez powrotu.

* * *

W cen­trali CIA, w Lan­gley, też nie zasy­piali gru­szek w popiele. Śle­dzili poczy­na­nia Midasa, zasko­czeni nieco fak­tem, że odna­lazł go jeden z daw­nych wspól­ni­ków – Jimmy. Inwi­gi­la­cję pro­wa­dzili tro­chę „po par­ty­zancku”, co rusz poty­ka­jąc się o agen­tów FBI robią­cych to samo.

Z tą róż­nicą, że FBI robiło to zgod­nie ze swymi kom­pe­ten­cjami kontr­wy­wia­dow­czymi, nato­miast oni prze­kra­czali zakres swo­ich upraw­nień, bo według kom­pe­ten­cji mogli pro­wa­dzić akcje wyłącz­nie poza obsza­rem USA. Od biedy mogli uza­sad­niać to fak­tem, że wszel­kie dotych­cza­sowe dzia­ła­nia Midasa, a i Jimmy’ego także, miały liczne powią­za­nia, liczne afi­lia­cje mię­dzy­na­ro­dowe. Po kilku mie­sią­cach dali sobie spo­kój – pano­wała w spra­wie pełna sta­gna­cja, prak­tycz­nie sprawy nie było. Ow­szem, scho­ro­wa­nego, na progu śmierci starca odwie­dzał czę­sto jego były poma­gier, teraz ceniony infor­ma­tyk i przy­zwo­ity przed­sta­wi­ciel wyż­szej klasy śred­niej, ale nic podej­rza­nego się nie działo. Można było jedy­nie dojść do wnio­sku, że cho­dzi tu o huma­ni­tarne podej­ście byłego pod­wład­nego do swego zbrod­ni­czego w dzia­ła­niu, ale jed­nak szefa, do któ­rego żywił przy­wią­za­nie i, cho­ciaż trudno to zro­zu­mieć, sza­cu­nek.

* * *

Te dwie agen­cje bez­pie­czeń­stwa USA nie były jed­nak odosob­nione w swym tru­dzie.

Gdy jedna z nich wypa­dła z gry, jej miej­sce zajął przy­zwo­ity Ame­ry­ka­nin – John (Johann) Rosen­zweig. Dzia­łał jed­nak w spo­sób prze­my­ślany i bar­dzo ostroż­nie. (Ta ostroż­ność zawo­dowa kazała mu swego czasu wybrać sobie rezy­den­cję nie­przy­pad­kowo. Lin­den „brzmiała” jak Unter den Lin­den w Ber­li­nie, a w tej czę­ści Hayes Val­ley osie­dlali się swego czasu wychodźcy z Nie­miec, stąd na przy­kład wzięły się pobli­skie restau­ra­cje jak Suppenküche czy pie­kar­nia Ger­man Bakery. Tak że osie­dle­nie się Johna Rosen­zweiga tam wła­śnie było w pełni logiczne i dopeł­niało nie­jako rze­telny wydźwięk jego bio­gra­fii).

Bez więk­szego trudu, powo­łu­jąc się na (fik­cyjny) wypa­dek – koli­zję z samo­cho­dem, który łamiąc prze­pisy ruchu dro­go­wego w San Fran­ci­sco, uszko­dził prawy błot­nik jego limu­zyny (który sam pokie­re­szo­wał), i poda­jąc reje­stra­cję wozu widzia­nego pod wię­zie­niem w Cor­co­ran agen­cji ubez­pie­cze­nio­wej, uzy­skał potrzebną infor­ma­cję. Poda­wała ona dane per­so­nalne, włącz­nie z adre­sem wła­ści­ciela samo­chodu, domnie­ma­nego sprawcy wypadku, i koń­czyła się kon­klu­zją, że wła­ści­ciel wozu w ter­mi­nie wska­za­nym przez Johna prze­by­wał poza mia­stem, na co ma wia­ry­god­nych świad­ków. John prze­pro­sił agen­cję, zrzu­ca­jąc nie­ści­sło­ści na karb prze­kła­ma­nia nume­ra­cji tablicy reje­stra­cyj­nej, podzię­ko­wał i na tym zamknął się akt pierw­szy tego roz­wo­jo­wego spek­ta­klu.

Akt drugi pole­gał na żmud­nym obser­wo­wa­niu miej­sca zamiesz­ka­nia i pracy Jimmy’ego Red­forda oraz jego kon­tak­tów. W finale, a zabrało to ponad mie­siąc, Rosen­zweig zdo­łał wyod­ręb­nić powta­rzalną trasę, nie­da­leko od miej­sca zamiesz­ka­nia Jimmy’ego, i co jesz­cze cie­kaw­sze, jego samego. Koń­czyła się ona przy Divi­sa­dero Apar­ta­ments, bli­sko skrzy­żo­wa­nia Divi­sa­dero z Cali­for­nia Street.

Jeśli uwzględ­nić to, że John miesz­kał przy 615 Lin­den Street, nie­opo­dal Hayes Val­ley Basket­ball Court, to wszy­scy trzej byli miesz­kań­cami dziel­nicy Hayes Val­ley i miesz­kali sto­sun­kowo bli­sko sie­bie.

To uła­twiło kolejne kroki. Zanim jed­nak Rosen­zweig je poczy­nił, B1B zawia­do­mił Cen­tralę GRU o postę­pach w spra­wie, co zaowo­co­wało i pochwałą, i odpo­wie­dzią samego szefa, zawie­ra­jącą nie tyle roz­kaz, ile pole­ce­nie próby nawią­za­nia kon­taktu z Red­for­dem, oczy­wi­ście z zacho­wa­niem daleko idą­cych środ­ków ostroż­no­ści, bowiem Jimmy praw­do­po­dob­nie jest, a przy­naj­mniej powi­nien być inwi­gi­lo­wany pre­wen­cyj­nie przez służby ame­ry­kań­skie.

John roz­pra­co­wał już ruty­nowe trasy, codzien­nie przez Jimmy’ego poko­ny­wane. Do pracy, z pracy, drobne zakupy w super­mar­ke­cie, obiad – naj­czę­ściej we wło­skiej knaj­pie Il Borgo przy Laguna Street 504, zna­nej zresztą z dobrej kuchni, pro­wa­dzo­nej przez medio­lań­czyka, rza­dziej – w Domo Sushi na rogu Lin­den i Laguna Street. Dla­tego spro­wo­ko­wa­nie „przy­pad­ko­wego” spo­tka­nia nie nastrę­czyło mu więk­szych trud­no­ści. Parę dni jesz­cze obser­wo­wał Jimmy’ego, posłu­gu­jąc się dys­kret­nie lor­netką, masko­waną smart­fo­nem przy­sta­wio­nym do ucha, od strony chod­nika i wej­ścia do Il Borgo. I uży­wa­jąc raz swo­jej limu­zyny, a kiedy indziej wyna­ję­tego samo­chodu.

Pew­nego popo­łu­dnia, gdy w oku­la­rze lor­netki zoba­czył twarz Jimmy’ego, zre­lak­so­waną i pogodną, zde­cy­do­wał się na obiad u Wło­cha. Było po 16:00.

Wszedł przez obszerne narożne drzwi, nad któ­rymi meta­lowa kolu­mienka pod­trzy­my­wała nie­wielki daszek. Wyżej wid­niał duży napis: „Il Borgo, risto­rante ita­liano”. Sala była obszerna, z przy­ciem­nio­nym oświe­tle­niem. Po pra­wej stro­nie, przy śle­pej ścia­nie ozdo­bio­nej malo­wi­dłami uli­czek wło­skiego mia­steczka, wid­niała kolumna wyra­sta­jąca z kon­tu­aru baru.

Tam wła­śnie John ujrzał Jimmy’ego, który, jak widać, zło­żył już zamó­wie­nie, bo zaczy­nał posi­łek przy dwu­oso­bo­wym sto­liku, przy­kry­tym kra­cia­stą czer­wono-białą ceratą (w stylu rzym­skich kan­tyn). Obok, na szczę­ście, był drugi wolny taki sam sto­lik, a pozo­stałe, po prze­ciw­nej stro­nie lokalu, czte­ro­oso­bowe, były w więk­szo­ści zajęte. Tam oba trój­kąt­nie roz­cho­dzące się mury miały prze­szkle­nia.

John pod­szedł do dwu­oso­bo­wego sto­lika, zajął miej­sce. Był rad z usy­tu­owa­nia – ślepa ściana w głębi restau­ra­cji, pół­mrok, a więc oko­licz­no­ści zapew­nia­jące dys­kre­cję i intym­ność. Kel­ner zja­wił się bły­ska­wicz­nie. Zamó­wił caprese, lasa­gnę (z któ­rych lokal sły­nął) i na deser tira­misu oraz cap­puc­cino. Jedząc główne danie, rze­czy­wi­ście świetną lasa­gnę, zwró­cił się do sąsiada ze stwier­dze­niem:

– To praw­dziwe niebo w gębie!

Z rado­ścią usły­szał odpo­wiedź:

– Zga­dzam się. Zamó­wi­łem to samo.

– Ale to niebo jest dość ciężką potrawą. Czy pozwoli pan, że ofia­ruję mu lampkę Bru­nello di Mon­tal­cino?

– Widzę, że jest pan znawcą. Takiego daru się nie odma­wia.

– Prze­pra­szam, że się narzu­cam, ale od nie­dawna miesz­kam w tej oko­licy i nie znam dobrze tej dziel­nicy ani nie mam w niej zna­jo­mych.

– Ależ nie ma za co. Mnie też jest miło zamie­nić parę słów z kimś przy obie­dzie. Nie ma smut­niej­szej rze­czy niż samotne jedze­nie, które prze­cież powinno być czyn­no­ścią socjalną, formą public rela­tions.

– W takim razie zamiast lampki zama­wiam butelkę i zapra­szam, jeśli łaska, do mojego sto­lika. Po co mamy się prze­krzy­ki­wać, jeśli możemy po pro­stu roz­ma­wiać.

– Nie odmó­wię.

I tak zaczęła się zna­jo­mość. Kul­ty­wo­wana przez kilka kolej­nych mie­sięcy zmie­niła się w coś w rodzaju przy­jaźni, suto pod­le­wa­nej przed­nimi winami. Dodat­kowo wspólna pro­fe­sja i swo­bodne poru­sza­nie się w obsza­rze IT i AI wzmoc­niły two­rzącą się więź obu męż­czyzn. Jimmy poin­for­mo­wał o niej Midasa, który zasta­na­wiał się nad dość ryzy­kowną pro­po­zy­cją, któ­rej wysu­nię­cie wobec Johna chciał zasu­ge­ro­wać Jimmy’emu. Doszedł jed­nak do wnio­sku, że jest zbyt wcze­śnie.

Podob­nie postą­pił John, prze­sy­ła­jąc pilny, sygno­wany gry­fem taj­no­ści naj­wyż­szego stop­nia szy­fro­gram do rąk wła­snych gene­rała Mal­cewa. Wszystko to działo się pod okiem raczej przy­mknię­tym FBI, bowiem inwi­gi­lu­jący byli zmę­czeni i znie­chę­ceni – wie­lo­mie­sięczna obser­wa­cja nie dopro­wa­dziła do niczego spek­ta­ku­lar­nego, poza stwier­dze­niem, że obiekt zain­te­re­so­wa­nia nawią­zuje nor­malne rela­cje towa­rzy­skie w oko­licy, którą zamiesz­kuje.

Rozdział IV

IV

Gene­rał Mal­cew obser­wo­wał, w miarę nad­cho­dze­nia rapor­tów B1B, umac­nia­jące się związki jego pod­wład­nego z Jim­mym. Stu­diu­jąc zaś doku­men­ta­cję współ­pracy tego ostat­niego z Mida­sem, żywił nadzieję, że może poja­wić się na hory­zon­cie plan jakie­goś nowego przed­się­wzię­cia tego prze­stęp­czego duetu, które mógłby ewen­tu­al­nie wyko­rzy­stać do reali­za­cji swych pro­jek­tów wysa­dze­nia z fotela pre­zy­denc­kiego Gri­go­rija Iwa­nienki po to, by zająć jego miej­sce w sytu­acji „wyż­szej koniecz­no­ści”, w któ­rej może zna­leźć się Rosja. Trzeba tylko tym pro­ce­sem „przy­jaźni” dobrze się zaopie­ko­wać, pogłę­bić go, a gdy zaj­dzie taka koniecz­ność zagrać va banque.

* * *

Jimmy i John sta­no­wili już nie­roz­łączną parę do tego stop­nia, że gdy przy­cho­dzili do Il Borgo, kel­ner pytał po pro­stu – to, co zawsze? – i nie tra­cił czasu na zachę­ca­nie gości do poszcze­gól­nych gatun­ków wina. Czas mijał Rosen­zwe­igowi i Red­for­dowi na roz­mo­wach doty­czą­cych głów­nie kwe­stii pro­fe­sjo­nal­nych – tech­nik infor­ma­tycz­nych i sztucz­nej inte­li­gen­cji, cza­sami doty­kali tema­tów poli­tycz­nych. Gdy rzecz szła o Rosji i jej pozy­cji w świe­cie, Jimmy był wręcz zasko­czony bez­kom­pro­mi­sową, fun­da­men­ta­li­styczną ruso­fo­bią Johna.

Ten ostatni nie omiesz­kał zawia­do­mić o tym Mal­cewa, bo to on wła­śnie zle­cił mu odgry­wa­nie owej roli, doda­jąc, że wywo­łuje to zasko­cze­nie, ale i mil­czącą apro­batę jego roz­mówcy.

Infor­mo­wany rów­no­le­gle Midas sądził, że ta ruso­fo­bia może zaowo­co­wać sku­tecz­nym szan­ta­żem na pozio­mie naj­wyż­szych władz Rosji i w efek­cie, przy uży­ciu odpo­wied­nich środ­ków, pomóc w reali­za­cji jego pla­nów, które nazwał robo­czo, na swój uży­tek, pro­jek­tem „jutra nie będzie”.

* * *

Dłu­go­pis Mal­cewa zawisł nad czy­stym jesz­cze for­mu­la­rzem szy­fro­gramu. Doszedł do wnio­sku, że czas przejść od pro­jek­to­wa­nia do dzia­łań, ale wciąż się wahał. Był pra­wie pewien (jeśli w wywia­dzie można być cze­go­kol­wiek pew­nym) lojal­no­ści Rosen­zwe­iga i jego dys­po­zy­cyj­no­ści przy wcie­la­niu w życie woli szefa. Ale jed­nak się wahał. Gdyby przy­pad­kiem nastą­pił prze­ciek, a może, to jak by uza­sad­nił to pole­ce­nie swo­jemu ofi­ce­rowi „N” w tere­nie. Sprawa jest ści­śle tajna, sam zaszy­fruję treść, tak że jedy­nymi jej dys­po­nen­tami, depo­zy­ta­riu­szami będą on i B1B. O jed­nego za dużo – pomy­ślał, uży­wa­jąc sta­rej wywia­dow­czej aneg­doty.

Jeśliby jed­nak przy­szło mu się bro­nić przed jakimś wyima­gi­no­wa­nym try­bu­na­łem, to zawsze może powie­dzieć, że to pro­wo­ka­cja USA, któ­rych służby „odwró­ciły” jego agenta. W ten spo­sób Rosen­zweig stra­ciłby głowę, lecz on ura­to­wałby swoją. A pozy­cja Iwa­nienki i tak ule­głaby osła­bie­niu, bo zbyt wolno reago­wał, zaprze­cza­jąc ata­kowi na USA i wska­zu­jąc na jego pro­wo­ka­cyjną fik­cyj­ność.

Wresz­cie zaczął pisać. Tekst powoli, z pomocą spe­cjal­nie zabez­pie­czo­nego kom­pu­tera bez emi­sji elek­tro­ma­gne­tycz­nej, gene­ru­ją­cego zwie­lo­krot­niony klucz losowy, zmie­niał się w grupy cyfr. Po chwili pomknęły one impul­sem szyb­kiej tele­gra­fii do znaj­du­ją­cego się aku­rat w zasięgu sate­lity woj­sko­wego Rosji, aby tam pozo­stać zde­po­no­wane do chwili, gdy w pro­mie­niu dzia­ła­nia prze­kaź­nika znaj­dzie się San Fran­ci­sco. Tekst był krótki: „Przy­stą­pić do reali­za­cji ope­ra­cji Nie­obecna Litość”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki