Josie Quinn. Zmowa milczenia - Lisa Regan - ebook

Josie Quinn. Zmowa milczenia ebook

Regan Lisa

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 452

Data ważności licencji: 2/14/2030

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuSave Her Soul
Pro­jekt okładki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuANNA RY­CHLICKA
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaALEK­SAN­DRA WIĘK-RUT­KOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Lisa Re­gan, 2020 First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2020 by Sto­ry­fire Ltd tra­ding as Bo­oko­uture.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6899-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla Matty’ego i Jane,

bez któ­rych ta książka ni­gdy by nie po­wstała

ROZ­DZIAŁ 1

Deszcz sma­gał de­tek­tyw Jo­sie Qu­inn po twa­rzy. Pa­sma czar­nych wło­sów wy­su­nęły się z ku­cyka pod ka­skiem i kle­iły do jej skóry. Pon­ton ra­tun­kowy Achil­les pod­ska­ki­wał na wzbu­rzo­nych wo­dach po­wo­dzio­wych, wy­wo­łu­jąc u po­li­cjantki mdło­ści. Obej­rzała się do tyłu i zo­ba­czyła, że jej ko­le­żanka, de­tek­tyw Gret­chen Pal­mer, trzyma się mocno jed­nej z lin przy­mo­co­wa­nych do obu burt ło­dzi. Jej cera przy­brała bla­do­zie­lony od­cień.

– Do­brze się czu­jesz? – za­py­tała Jo­sie, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć ryk sil­nika i huk wody.

Gret­chen po­ki­wała głową i mach­nęła ręką w po­wie­trzu, da­jąc znać, żeby pły­nąć da­lej. Za jej ple­cami sie­dział Mitch Brown­low, czło­nek miej­skiego wy­działu służb ra­tow­ni­czych. Mitch był po sześć­dzie­siątce, miał już siwe włosy, lecz wy­da­wał się nad wy­raz krzepki. Przez ostat­nie czter­dzie­ści lat zaj­mo­wał się ra­tow­nic­twem wod­nym. Nie spoj­rzał na­wet na po­li­cjantki, tylko skie­ro­wał łódź w za­laną część wschod­niego Den­ton.

Na­gle uj­rzeli ogromny ko­nar pę­dzący pro­sto na nich z prze­ra­ża­jącą pręd­ko­ścią. Jo­sie przy­go­to­wała się na zde­rze­nie, ale Brown­low wy­mi­nął go wpraw­nie, ani na mo­ment nie tra­cąc spo­koj­nej de­ter­mi­na­cji.

Po­moc po­szko­do­wa­nym w po­wo­dzi nie na­le­żała zwy­kle do za­kresu obo­wiąz­ków po­li­cji, ale mia­sto – i znaczna część hrab­stwa – do­świad­czyły w ciągu ostat­nich dni jed­nej z naj­strasz­liw­szych po­wo­dzi w hi­sto­rii. Den­ton było nie­wiel­kim ośrod­kiem miej­skim w środ­ko­wej Pen­syl­wa­nii po­ło­żo­nym wśród wy­so­kich gór. Domy miesz­kalne i przed­się­bior­stwa znaj­do­wały się głów­nie w do­li­nie, w po­bliżu brze­gów od­nogi rzeki Su­squ­ehanny. Po­zo­stała część do­mostw była roz­rzu­cona wzdłuż krę­tych gór­skich dróg. Całe Den­ton roz­cią­gało się na ob­sza­rze dwu­dzie­stu pię­ciu mil kwa­dra­to­wych, choć więk­szość tego te­renu sta­no­wiły lasy. Na sku­tek wy­jąt­kowo cie­płej zimy, po któ­rej na­stą­pił dłuż­szy okres desz­czowy, zie­mia na­sią­kła wodą i roz­mię­kła. Po­tem po­ja­wiły się kil­ku­dniowe ulewy i bu­rze. Su­squ­ehanna i jej do­pływy przy­brały w alar­mu­ją­cym tem­pie, za­le­wa­jąc znaczną część cen­trum. Wielu miesz­kań­ców zo­stało ewa­ku­owa­nych i ko­czo­wało te­raz w au­lach miej­sco­wego ogól­niaka, gdzie przy­go­to­wano dla nich pro­wi­zo­ryczne schro­nie­nie. Kiedy wy­da­wało się już, że służby ra­tow­ni­cze za­pa­no­wały nad sy­tu­acją, spa­dło jesz­cze wię­cej desz­czu i wody po­wo­dziowe po­chło­nęły ko­lejne miej­skie ob­szary. Je­dyną sprzy­ja­jącą oko­licz­no­ścią pod­czas tej ka­ta­strofy po­zo­sta­wała ma­jowa po­goda. Było cie­pło, od wielu ty­go­dni tem­pe­ra­tura nie spa­dła po­ni­żej dwu­dzie­stu stopni.

Pra­cow­nicy wy­działu po­li­cji w Den­ton dwo­ili się i tro­ili, pró­bu­jąc wspie­rać miej­skie służby ra­tow­ni­cze. Sy­tu­acja wy­ma­gała za­an­ga­żo­wa­nia wszyst­kich ze­spo­łów. Funk­cjo­na­riu­sze już pra­co­wali dwa, a na­wet trzy razy wię­cej niż zwy­kle: po­ma­gali miesz­kań­com, ochra­niali ewa­ku­owane domy i bro­nili do­stępu do za­la­nych te­re­nów. Po­nie­waż woda po­chło­nęła mnó­stwo bu­dyn­ków miesz­kal­nych i usłu­go­wych, na za­la­nych te­re­nach po­ja­wiły się nie tylko różne śmieci i od­pady, ale rów­nież szko­dliwe za­nie­czysz­cze­nia. Jo­sie i jej ko­le­dzy z jed­nostki do­cho­dze­niowo-śled­czej – de­tek­tyw Gret­chen Pal­mer, de­tek­tyw Finn Met­t­ner i po­rucz­nik Noah Fra­ley – rów­nież wkra­czali do ak­cji tam, gdzie za­cho­dziła taka po­trzeba. Po­nie­waż więk­sza część mia­sta zna­la­zła się pod wodą, liczba prze­stępstw wy­ma­ga­ją­cych do­cho­dze­nia zna­cząco zma­lała. Po nisz­czy­ciel­skiej po­wo­dzi w dwa ty­siące je­de­na­stym roku bur­mi­strzyni Tara Char­le­ston prze­ka­zała lwią część miej­skiego bu­dżetu na wy­po­sa­że­nie przy­datne pod­czas ko­lej­nej po­wo­dzi. Den­ton było le­piej przy­go­to­wane niż więk­szość in­nych na­ra­żo­nych na za­la­nie te­re­nów Pen­syl­wa­nii. Kilka lat wcze­śniej w no­wym bu­dże­cie miej­skim uwzględ­niono szko­le­nie z za­kresu ra­tow­nic­twa po­wo­dzio­wego dla po­li­cji i Jo­sie wraz z No­ahem wzięli udział w kur­sie ra­tow­nic­twa na rze­kach gór­skich. Met­t­ner po­sia­dał już od­po­wied­nie kwa­li­fi­ka­cje. Choć raz Jo­sie zga­dzała się z de­cy­zją pod­jętą przez bur­mi­strzy­nię.

Gret­chen zo­stała za­trud­niona dużo póź­niej. Jako je­dyna w ze­spole nie po­sia­dała do­świad­cze­nia w ra­tow­nic­twie wod­nym, ale po­nie­waż zda­rzało jej się brać udział w ra­ftingu, Brown­low na­le­gał, żeby do­łą­czyła do ekipy.

– Może po­móc wcią­gać lu­dzi na łódź, prawda? – stwier­dził. – Poza tym zo­sta­nie za­bez­pie­czona liną.

Ktoś zna­lazł dla niej w miej­skiej skład­nicy ska­fan­der oraz kask i wy­ru­szyli.

Dziś ich po­mocy po­trze­bo­wała star­sza ko­bieta, która utknęła na ganku swo­jego domu w pół­nocno-wschod­nim Den­ton. Na ra­mie­niu Jo­sie za­skrze­czało ra­dio.

– Łódź dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt dwa w dro­dze na Hemp­stead Road.

– Przy­ją­łem – od­po­wie­dział Brown­low. – Łódź trzy­sta sie­dem­dzie­siąt je­den już w dro­dze. Po­win­ni­śmy być za pięć mi­nut.

– Do zo­ba­cze­nia na miej­scu – od­po­wie­dział głos dru­giego męż­czy­zny.

Ulica Hemp­stead Road znaj­do­wała się na obrze­żach mia­sta i obej­mo­wała usa­do­wiony u stóp nie­wiel­kiego wzgó­rza kwar­tał za­bu­do­wany sta­rymi do­mami. Dwie prze­cznice na wschód pły­nął stru­mień Ket­tle­well, nie­wielki do­pływ Su­squ­ehanny, który rzadko wy­le­wał. Tego jed­nak ranka za­le­d­wie w parę go­dzin w Den­ton spa­dło kilka cali desz­czu, wy­wo­łu­jąc po­wódź bły­ska­wiczną, która ob­jęła swoim za­się­giem domy przy Hemp­stead. Wszy­scy miesz­kańcy zdą­żyli się wcze­śniej ewa­ku­ować – wszy­scy poza jedną osobą. Eve­lyn Bas­sett, star­sza ko­bieta, nie zdo­łała zna­leźć bez­piecz­nego schro­nie­nia przed na­dej­ściem wiel­kiej wody. Kilka chwil wcze­śniej pod nu­mer alar­mowy przy­szło jej roz­pacz­liwe zgło­sze­nie. Re­por­ter la­ta­jący w he­li­kop­te­rze nad za­la­nym te­re­nem rów­nież za­dzwo­nił, aby po­in­for­mo­wać o jej trud­nej sy­tu­acji, prze­ka­zu­jąc, że ko­bieta stoi na ganku i że po­ziom wody szybko się pod­nosi. Po­zo­stałe ło­dzie po­ma­gały w in­nych czę­ściach mia­sta, więc na ra­tu­nek pani Bas­sett mo­gli przyjść je­dy­nie Brown­low, Jo­sie i Gret­chen. Oka­zało się jed­nak, że łódź 292 za­koń­czyła wcze­śniej­szą ak­cję ra­tun­kową aku­rat w porę, żeby móc im asy­sto­wać.

– Uwaga! – krzyk­nęła Gret­chen. Wy­cią­gniętą przed sie­bie ręką po­ka­zała utwo­rzony po­mię­dzy dwoma drze­wami wir, w któ­rym zgro­ma­dziło się dużo śmieci. Kilka przed­mio­tów ode­rwało się od sku­pi­ska i po­pły­nęło z nur­tem, bły­ska­jąc czer­wie­nią, bielą i nie­bie­skim.

– Cho­lerne ta­blice wy­bor­cze! – sark­nął Brown­low. – Na prawo!

Jo­sie i Gret­chen rzu­ciły się na prawą stronę pon­tonu, pod­czas gdy ra­tow­nik skrę­cił ostro, aby wy­mi­nąć prze­szkodę. Nie­wiele bra­ko­wało, aby zde­rzyli się z pa­roma zna­kami „Dut­ton na bur­mi­strza”, za któ­rymi pły­nęło kilka ba­ne­rów „Char­le­ston na bur­mi­strza”. Qu­inn ode­tchnęła z ulgą, kiedy zna­leźli się poza ich za­się­giem.

W ob­li­czu przy­pa­da­ją­cych za dwa ty­go­dnie pra­wy­bo­rów na bur­mi­strza Den­ton zo­stało za­sy­pane ogro­do­wymi ta­bli­cami z wi­ze­run­kami dwóch kan­dy­da­tów: obec­nie urzę­du­ją­cej Tary Char­le­ston oraz jej opo­nenta, a za­ra­zem są­siada, Kurta Dut­tona, wła­ści­ciela firmy de­we­lo­per­skiej Dut­ton En­ter­pri­ses. W mie­ście krą­żyły po­gło­ski, że Dut­ton był nie­bez­piecz­nie bli­sko ode­bra­nia sta­no­wi­ska Char­le­ston, która pia­sto­wała urząd od nie­mal de­kady. Pro­blem z usta­wia­nymi w ogród­kach ba­ne­rami po­le­gał na tym, że były one przy­mo­co­wane do ste­laża zro­bio­nego z ze­spa­wa­nych ze sobą gru­bych sta­lo­wych prę­tów, które w by­strym nur­cie mo­gły sta­no­wić za­gro­że­nie dla pon­to­nów ra­tow­ni­czych lub ko­go­kol­wiek, kto znaj­do­wałby się aku­rat w wo­dzie.

Ra­tow­nicy po­dą­żyli za od­gło­sami śmi­gieł wi­ru­ją­cych w gó­rze. Łódź pod­sko­czyła gwał­tow­nie na fali, kiedy Brown­low skie­ro­wał ją w stronę Hemp­stead Road. Zie­lono-biały znak z na­zwą ulicy znaj­do­wał się je­dy­nie dwie stopy po­wy­żej lu­stra wody. Tuż obok nich prze­pły­wały z nur­tem ko­nary, ba­dyle, różne przed­mioty co­dzien­nego użytku, a na­wet coś, co wy­glą­dało jak dach sa­mo­chodu.

– Sy­tu­acja jest na­prawdę nie­cie­kawa – za­uwa­żyła Gret­chen, kiedy ich oczom uka­zało się kilka ostat­nich do­mów. Za nimi kłę­biła się wy­soka woda. Jo­sie wie­działa, że miej­sce to po­ra­stały drzewa – te­raz z wody wy­sta­wało tylko kilka czub­ków, wy­cią­gały swoje pa­ty­ko­wate ra­miona w stronę sza­rego desz­czo­wego nieba. Qu­inn za­mru­gała, żeby po­zbyć się wil­goci z rzęs i znów spoj­rzała w skłę­bioną ot­chłań. Za­sta­na­wiała się, czy po opad­nię­ciu wody co­kol­wiek tam po­zo­sta­nie. Wir śmi­gieł he­li­kop­tera nad ich gło­wami spłasz­czył wez­braną falę. De­tek­tywka po­czuła na so­bie ciężki na­pór po­wie­trza. Pod­nio­sła głowę i zo­ba­czyła wi­szący nad nimi czarny śmi­gło­wiec, ja­skra­wo­żółte li­tery na jego boku ukła­dały się w na­pis WYEP. Mach­nęła ręką, żeby ekipa te­le­wi­zyjna się od­da­liła, i kilka se­kund póź­niej he­li­kop­ter wzniósł się odro­binę. Gret­chen wci­snęła się obok niej i wska­zu­jąc na prawo, krzyk­nęła:

– Tam!

Woda za­kryła po­dwórka i ganki. Ostatni dom był dwu­pię­tro­wym bu­dyn­kiem z pre­fa­bry­katu ob­ło­żo­nego be­żo­wym si­din­giem. Da­szek nad gan­kiem opie­rał się na cien­kich, kan­cia­stych bia­łych ko­lu­mien­kach z PCV. Do jed­nej z nich przy­le­piło się kilka pla­ka­tów wy­bor­czych. Wo­kół dru­giej opla­tały się cia­sno chude ręce Eve­lyn Bas­sett. Jej po­cią­gła twarz była po­sza­rzała, siwe włosy kle­iły się do głowy. Ko­tłu­jąca się wo­kół ko­biety woda się­gała jej już do pach. Brown­low pod­pły­nął tak bli­sko, jak tylko się od­wa­żył, ale ręce ko­biety już za­częły słab­nąć.

– Ona nie da rady dłu­żej się trzy­mać – za­wo­łał ra­tow­nik do Jo­sie. – Bierz rzutkę!

Jo­sie na­ma­cała ciężki czer­wony wo­rek na me­ta­lo­wej pod­ło­dze pon­tonu. Rzutka była wy­peł­niona pięć­dzie­się­cioma sto­pami ja­skra­wo­żół­tej liny pły­wa­ją­cej. Po­li­cjantka szybko otwo­rzyła po­kro­wiec i wy­su­nęła kilka stóp liny, owi­ja­jąc ją so­bie wo­kół wol­nej ręki. Brown­low w tym cza­sie od­da­lił się odro­binę z prą­dem od po­szko­do­wa­nej. Za­kła­dał, że ko­bieta wkrótce zo­sta­nie po­rwana przez nurt. Miał ra­cję. Pani Bas­sett ode­rwała się od ko­lumny i za­częła pły­nąć z prą­dem wody. Jo­sie, trzy­ma­jąc rzutkę w pra­wej dłoni, roz­sta­wiła nogi dla lep­szej rów­no­wagi.

– Pa­mię­taj – krzyk­nął Brown­low. – Ce­luj do­kład­nie. Nie spu­dłuj.

– Ce­luj do­kład­nie – mruk­nęła pod no­sem. Serce ło­mo­tało jej w piersi, kiedy woda nie­mal cał­ko­wi­cie za­kryła star­szą ko­bietę. Za­ma­chu­jąc się od dołu, rzu­ciła wo­rek w kie­runku pani Bas­sett, sta­ra­jąc się tra­fić za nią, ale jed­no­cze­śnie bez­po­śred­nio na jej dro­dze, żeby mo­gła zła­pać linę, gdy tylko ta do niej do­trze. Rzutka wy­lą­do­wała ide­al­nie, kilka stóp za jej głową, a ja­sno­żółta lina spa­dła jej na ra­miona. Kiedy nurt po­niósł ją obok pon­tonu, jedna z jej dłoni zła­pała za linę. Jo­sie szybko owi­nęła so­bie ko­niec liny wo­kół pasa.

– Po­daj je­den ko­niec Pal­mer! – krzyk­nął Brown­low. – Za­działa jak ko­twica.

Wy­ko­naw­szy jego po­le­ce­nie, Jo­sie uklęk­nęła i dla sta­bil­no­ści oparła się o burtę, a po­tem za­częła przy­cią­gać do ło­dzi pa­nią Bas­sett.

Głowa ko­biety uno­siła się nad wodą, a po­tem za­nu­rzyła.

– Sama się nie utrzyma – za­wo­łała Gret­chen.

Jo­sie spoj­rzała na Brown­lowa i od razu zo­ba­czyła, że się z nią zgo­dził: nurt był zbyt wartki, a pani Bas­sett zbyt słaba, żeby utrzy­mać się przy li­nie wy­star­cza­jąco długo.

– Wska­kuj, Qu­inn! – na­ka­zał ra­tow­nik.

De­tek­tywka spraw­dziła za­bez­pie­cze­nie przy ka­mi­zelce ra­tun­ko­wej łą­czące ją z pon­to­nem, a po­tem wstała i za­chwiała się, bo łódź za­ko­ły­sała się pod nią. Wsko­czyła do wody i po­pły­nęła za pa­nią Bas­sett. Ko­bieta młó­ciła rę­kami, liny ni­g­dzie nie było wi­dać. Po­szko­do­wana od­chy­liła głowę i ła­pała po­wie­trze otwar­tymi ustami.

– Po-po­mocy – wy­krztu­siła, kiedy Jo­sie zna­la­zła się w od­le­gło­ści kilku stóp od niej.

Qu­inn pły­nęła, jak naj­szyb­ciej mo­gła, wdzięczna, że prze­miesz­cza się z nur­tem, bo dzięki temu nie mu­siała z nim wal­czyć. Wy­cią­gnęła rękę. Pani Bas­sett za­ci­snęła palce wo­kół nad­garstka po­li­cjantki. W tym sa­mym mo­men­cie obok nich śmi­gnął wielki ko­nar. Tra­fił Jo­sie w ra­mię i od­bił się ry­ko­sze­tem od głowy pani Bas­sett. Sta­ruszka osu­nęła się pod wodę. Jo­sie rzu­ciła się na­przód, pró­bu­jąc na­ma­cać co­kol­wiek, za co mo­głaby zła­pać. Nie mo­gła po­zwo­lić, żeby ta ko­bieta zgi­nęła na jej oczach. O jej palce otarło się coś twar­dego i ko­ści­stego. Za­ci­snęła na tym rękę. Zo­rien­to­wała się, że to było ra­mię. W sil­nym nur­cie pcha­ją­cym je na­przód ude­rzyła w ciało pani Bas­sett. Na oślep wsu­nęła ręce pod pa­chy ofiary i od­chy­liła się, wy­cią­ga­jąc ją z od­mę­tów. Ka­mi­zelka ra­tun­kowa utrzy­my­wała ciała ich obu na po­wierzchni wody. Qu­inn za­ci­snęła mocno ręce wo­kół kor­pusu ko­biety, a kiedy usły­szała po­ka­sły­wa­nie, za­lała ją fala ulgi.

– Pro­szę się roz­luź­nić – po­wie­działa. – Trzy­mam pa­nią.

Od­wró­ciła głowę i zo­ba­czyła, że Gret­chen cią­gnie za linę, ho­lu­jąc je w stronę ło­dzi. He­li­kop­ter trans­mi­syjny znów ob­ni­żył lot. Z boku na uprzęży wy­chy­lał się męż­czy­zna, kie­ru­jąc na nie obiek­tyw ka­mery. Jo­sie bo­le­śnie od­czuła ude­rze­nie po­dmu­chu ze śmi­gła. Była nie­ja­sno świa­doma no­wego dźwięku, gło­śniej­szego sil­nika ło­dzi nad­pły­wa­ją­cej z prze­ciw­nej strony niż ta, z któ­rej sami tu do­tarli – łódź pły­nęła pod prąd w ich kie­runku. Była me­ta­lowa i znacz­nie więk­sza niż pon­ton ra­tow­ni­czy Brown­lowa. Nie­bie­ska, a nie ja­sno­czer­wona jak miej­skie ło­dzie ra­tow­ni­cze z Den­ton, co ozna­czało, że na­le­żała do jed­nej z są­sied­nich miej­sco­wo­ści. Wal­czyła z nur­tem, wy­mi­ja­jąc wy­sta­jące czubki drzew. To mu­siała być łódź 292. Kiedy pod­pły­nęła, usta­wia­jąc się rów­no­le­gle do pon­tonu Brown­lowa, ale bli­żej Jo­sie, ktoś wy­rzu­cił z niej koło ra­tun­kowe, które wy­lą­do­wało le­d­wie kilka cali od nich. Trzy­ma­jąc po­szko­do­waną jedną ręką, Jo­sie wsu­nęła drugą w koło. Zza burty wy­chy­lił się męż­czy­zna i przy­cią­gnął je, prze­su­wa­jąc dłoń za dło­nią po li­nie. Jo­sie go nie znała, ale miał na so­bie mun­dur służb ra­tow­ni­czych z Dal­rym­ple Town­ship opa­trzony na­szywką z na­zwi­skiem „Hayes” na wy­so­ko­ści le­wej piersi.

– Jak miło pana wi­dzieć – rzu­ciła, gdy męż­czy­zna przy­trzy­mał pa­nią Bas­sett za ra­miona. Za­czął wcią­gać górną część jej ciała, pod­czas gdy Jo­sie pchała od dołu. W końcu udało się umie­ścić sta­ruszkę bez­piecz­nie w ło­dzi. Hayes na­tych­miast za­ło­żył jej ka­mi­zelkę ra­tun­kową, pod­czas gdy drugi męż­czy­zna ste­ro­wał ło­dzią. Sil­nik za­pro­te­sto­wał, pró­bu­jąc utrzy­mać się w miej­scu na prze­kór nur­towi. Kiedy pani Bas­sett zo­stała już od­po­wied­nio za­bez­pie­czona, sil­nik za­ry­czał i łódź ru­szyła w górę stru­mie­nia, z po­wro­tem w kie­runku za­bu­do­wań. Gret­chen przy­cią­gnęła linę, do któ­rej była przy­pięta Jo­sie, aż Qu­inn zna­la­zła się wy­star­cza­jąco bli­sko pon­tonu, żeby się do niego wdra­pać. Brown­low znów ostro skrę­cił i skie­ro­wał łódź z po­wro­tem w górę stru­mie­nia, pod­pły­wa­jąc do ło­dzi Hay­esa, aż zna­leźli się burta w burtę. Ich oczom uka­zał się znów dom pani Bas­sett, a po­tem reszta oko­licz­nych za­bu­do­wań.

– Nie­zła ak­cja – po­chwa­lił Brown­low.

Jo­sie chciała mu już od­po­wie­dzieć, kiedy po­wie­trze roz­darła se­ria gło­śnych trza­sków. Wszy­scy od­wró­cili głowy w po­szu­ki­wa­niu źró­dła dźwięku.

– Czy to bu­rza? – za­py­tała Gret­chen.

– Nie są­dzę – od­parł ra­tow­nik.

Wraz z nową falą wody dźwięk znów się po­wtó­rzył. Z na­ra­sta­ją­cym prze­ra­że­niem Jo­sie uświa­do­miła so­bie, że ha­łas do­bie­gał z po­bli­skiego bu­dynku, który się prze­mie­ścił i odłą­czył od fun­da­men­tów.

– To ja­kiś dom! – krzyk­nęła.

Wbili wzrok w rząd do­mów przy Hemp­stead. Wszyst­kie ganki były pod wodą. Znów roz­legł się ło­skot i trzask, a za­raz po­tem dom pani Bas­sett za­czął się prze­su­wać i prze­chy­lać w lewo w zwol­nio­nym tem­pie. Jedna strona bu­dynku opa­dła gwał­tow­nie. Dach nad gan­kiem się za­wa­lił.

– Za­raz po­leci – wrza­snął Hayes. Za­to­czył ręką w po­wie­trzu i obie ło­dzie przy­spie­szyły, aby się od­da­lić od kon­struk­cji, która już zsu­nęła się z fun­da­men­tów i za­wa­liła fron­tem do wody. Po­ru­szała się dziw­nie po­woli, bio­rąc pod uwagę wartki nurt. Hayes spoj­rzał na pa­nią Bas­set – ko­bieta za­pa­dła się w so­bie i za­plo­tła ręce wo­kół ko­lan. Jo­sie zda­wało się, że usły­szała jego słowa: „Przy­kro mi z po­wodu domu”.

Z głębi brzu­cha sta­ruszki wy­do­był się hi­ste­ryczny śmiech. Wo­kół było tak gło­śno, że de­tek­tywka go nie sły­szała, ale umiała roz­po­znać po mi­nie ko­biety i po trzę­są­cych się ra­mio­nach, scho­wa­nych pod ka­mi­zelką ra­tun­kową. Wszy­scy się w nią wpa­try­wali, a jej śmiech trwał w naj­lep­sze. Qu­inn roz­po­znała w nim ten dziwny, nie­sto­sowny wy­buch we­so­ło­ści, który po­ja­wiał się nie­kiedy w wy­niku do­świad­czo­nej traumy. Jo­sie wie­lo­krot­nie miała do czy­nie­nia z ofia­rami trau­ma­tycz­nych wy­da­rzeń. W rzad­kich przy­pad­kach lu­dzie czuli się tak przy­tło­czeni, że śmiali się, za­miast pła­kać. W końcu pani Bas­sett się uspo­ko­iła. Po­nie­waż z nieba lały się strugi desz­czu, trudno było stwier­dzić, czy ko­bieta pła­cze, ale otarła oczy. Po­wie­działa coś do Hay­esa, lecz Jo­sie tego nie do­sły­szała.

Ło­dzie pod­ska­ki­wały gwał­tow­nie w sil­nym nur­cie, wciąż prze­dzie­ra­jąc się w górę po­wsta­łej rzeki. Wszy­scy za­mil­kli na po­nurą chwilę, ob­ser­wu­jąc po­ra­ża­jące okru­cień­stwo na­tury.

W miej­scu, w któ­rym wcze­śniej stał dom, kłę­biła się te­raz brą­zowa woda, a na po­wierzchni pły­wały różne odłamki. Gdy ki­piel wlała się do dziury w miej­scu po domu, na chwilę utwo­rzył się wir. Z wody wy­strze­lił duży ka­wa­łek be­tonu i pod­ry­fo­wał z nur­tem wraz z kil­koma mniej­szymi ele­men­tami. Jo­sie za­uwa­żyła coś, co wy­glą­dało jak pralka albo su­szarka, oraz ka­wałki rur wy­sta­jące znad wody. Wszystko to po­rwała rzeka. Kiedy wody po­wo­dziowe prze­ta­czały się rwą­cym nur­tem tam, gdzie jesz­cze przed chwilą stał dom, od­ry­wa­jąc ko­lejne frag­menty fun­da­men­tów, na po­wierzch­nię wy­pły­nęło na­gle coś ja­sno­nie­bie­skiego. Po­cząt­kowo wy­glą­dało jak ka­wa­łek ma­te­riału wy­dy­ma­jący się w wo­dzie. Po­tem jed­nak w górę wy­strze­lił ko­lejny duży ka­wa­łek be­tonu i od­pły­nął w dół rzeki, zaś nie­wi­doczna wcze­śniej część ma­te­riału wy­nu­rzyła się, ujaw­nia­jąc, że był on czę­ścią cze­goś więk­szego. Znacz­nie więk­szego. Wiel­ko­ści czło­wieka.

– Co to jest, do cho­lery? – krzyk­nął Brown­low, kiedy przed­miot po­ka­zał się w peł­nej oka­za­ło­ści, ob­my­wany sil­nym nur­tem.

– Zwłoki! – za­krzyk­nęły gło­śno Jo­sie i Gret­chen.

Nie­bie­ski ma­te­riał oka­zał się dużą pla­sti­kową plan­deką owi­niętą cia­sno wo­kół swo­jej za­war­to­ści, która, jak oce­niła na oko Jo­sie, miała mak­sy­mal­nie sześć stóp dłu­go­ści i dwie stopy sze­ro­ko­ści. Płachta była za­bez­pie­czona w czte­rech róż­nych miej­scach srebrną ta­śmą.

Qu­inn uklęk­nęła i spoj­rzała Pal­mer w oczy. Ta ski­nęła i od­wró­ciła się do Brown­lowa.

– Pod­płyń tam!

Męż­czy­zna uniósł brew.

– Zwa­rio­wa­łaś?

Jo­sie wstała i przy­trzy­mała się kra­wę­dzi pon­tonu.

– Mu­simy to wy­cią­gnąć. Za chwilę zo­sta­nie po­rwane przez wodę.

– Co wy wy­pra­wia­cie? – ryk­nął Hayes przez ra­dio­sta­cję. – Za­bie­rajmy się stąd!

Brown­low ode­zwał się do swo­jej krót­ko­fa­lówki, we­tknię­tej bez­piecz­nie do wo­do­od­por­nego po­krowca.

– Ona za­mie­rza wy­do­być ten pa­ku­nek.

– Nie mo­żesz! To zbyt nie­bez­pieczne. Mu­simy stąd spa­dać!

Jo­sie po­cią­gnęła za linkę za­bez­pie­cza­jącą i ode­zwała się do krót­ko­fa­lówki.

– Wsko­czę i to wy­ło­wię, a Gret­chen wcią­gnie mnie z po­wro­tem na po­kład.

– Młody ma ra­cję – ode­zwał się Brown­low. – To zbyt nie­bez­pieczne.

Hayes przy­glą­dał się im z dru­giej ło­dzi.

– Nie wie­cie na­wet, czy to jest ciało – za­uwa­żył ra­tow­nik. – Rów­nie do­brze to może być zwy­kły ka­wa­łek plan­deki.

– To zwłoki – oświad­czyła sta­now­czo Jo­sie. – Je­stem pewna.

– To może być co­kol­wiek.

De­tek­tywka po­my­ślała o wszyst­kich ludz­kich szcząt­kach, na które na­tra­fiła w cza­sie trwa­nia swo­jej ka­riery za­wo­do­wej. O wszyst­kich ofia­rach za­bójstw, które wi­działa, o pro­wi­zo­rycz­nych gro­bach, przy któ­rych stała.

– Nie – po­wie­działa sta­now­czo. – To na pewno jest ciało.

Z ra­dia znów po­pły­nął głos Hay­esa.

– To ak­cja ra­tun­kowa, a nie wy­do­byw­cza.

– Nie mo­żemy tam tego zo­sta­wić – wark­nęła Qu­inn do krót­ko­fa­lówki. Zo­ba­czyła, że zro­lo­wana plan­deka za­czyna się prze­su­wać. Mu­siała zo­stać za­lana be­to­nem w fun­da­men­tach. Lu­dzie nie grze­bali swo­ich zmar­łych w piw­ni­cach. Pod tą płachtą bez wąt­pie­nia kryła się ofiara mor­der­stwa. In­stynkt rzadko za­wo­dził Jo­sie. Wie­działa, że przy tak wart­kim nur­cie i nie­prze­wi­dy­wal­no­ści zwią­za­nej z po­wo­dzią, je­śli po­zwolą od­pły­nąć ciału, mogą mi­nąć całe ty­go­dnie, za­nim znów je od­najdą. Zresztą cho­dziło o coś wię­cej: ktoś mógł się na­tknąć na nie wcze­śniej niż służby ra­tow­ni­cze.

– Mu­szę to wy­cią­gnąć – oznaj­miła przez ra­dio.

W po­bliżu z dużą pręd­ko­ścią prze­pły­nęła ogromna ga­łąź i po­lu­zo­wała plan­dekę. Jo­sie sta­nęła na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach, żeby utrzy­mać rów­no­wagę. Po­sta­wiła jedną stopę na kra­wę­dzi pon­tonu. Obok prze­to­czyły się ko­lejne znaki wy­bor­cze, o mały włos nie zde­rza­jąc się z dmu­chaną czę­ścią pon­tonu.

Brown­low krzyk­nął:

– Nie ru­szaj się z ło­dzi, Qu­inn!

Od­py­cha­jąc się jedną stopą od burty, Jo­sie wsko­czyła znów do wody i za­częła pły­nąć w kie­runku plan­deki, nie­ja­sno świa­doma krzy­ków za jej ple­cami i w ra­dio­sta­cji przy­pię­tej do ra­mie­nia. Woda bu­rzyła się wo­kół niej, utrud­nia­jąc utrzy­ma­nie ob­ra­nego kursu. Znów po­czuła na­pór po­wie­trza wi­szą­cego ni­sko he­li­kop­tera, który spo­wol­nił nurt na tyle, żeby mo­gła pod­pły­nąć bli­żej. Wszyst­kie mię­śnie w jej ciele pło­nęły z wy­siłku. Ka­mi­zelka ra­tun­kowa utrzy­my­wała ją na po­wierzchni, ale jed­no­cze­śnie swoją wiel­ko­ścią utrud­niała po­ru­sza­nie się. W końcu Qu­inn do­tarła na tyle bli­sko, żeby za­ci­snąć dłoń na nie­bie­skiej płach­cie. Przy­cią­gnęła ją bli­żej do sie­bie i ob­jęła rę­kami. Chwilę póź­niej łódź Hay­esa obiła się o jej ra­mię i unie­ru­cho­miła ją w miej­scu, a pon­ton Brown­lowa pod­pły­nął bli­żej. Gret­chen wy­chy­liła się za burtę i za­częła przy­cią­gać Jo­sie za linę, aż dzie­liła je tylko zwi­nięta plan­deka. Ko­piąc no­gami w miej­scu, Jo­sie prze­ka­zała ła­du­nek Gret­chen, która z wiel­kim wy­sił­kiem wcią­gnęła go na po­kład, a po­tem po­mo­gła wejść ko­le­żance.

Kiedy obie sie­działy już bez­piecz­nie w pon­to­nie, trzy­ma­jąc mię­dzy sobą wy­ło­wione ciało, Qu­inn ro­zej­rzała się wo­kół, ale druga łódź zdą­żyła od­pły­nąć. Brown­low po­krę­cił tylko głową, a po­tem bez słowa za­wró­cił i do­dał gazu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki