Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 452
Data ważności licencji: 2/14/2030
Dla Matty’ego i Jane,
bez których ta książka nigdy by nie powstała
ROZDZIAŁ 1
Deszcz smagał detektyw Josie Quinn po twarzy. Pasma czarnych włosów wysunęły się z kucyka pod kaskiem i kleiły do jej skóry. Ponton ratunkowy Achilles podskakiwał na wzburzonych wodach powodziowych, wywołując u policjantki mdłości. Obejrzała się do tyłu i zobaczyła, że jej koleżanka, detektyw Gretchen Palmer, trzyma się mocno jednej z lin przymocowanych do obu burt łodzi. Jej cera przybrała bladozielony odcień.
– Dobrze się czujesz? – zapytała Josie, próbując przekrzyczeć ryk silnika i huk wody.
Gretchen pokiwała głową i machnęła ręką w powietrzu, dając znać, żeby płynąć dalej. Za jej plecami siedział Mitch Brownlow, członek miejskiego wydziału służb ratowniczych. Mitch był po sześćdziesiątce, miał już siwe włosy, lecz wydawał się nad wyraz krzepki. Przez ostatnie czterdzieści lat zajmował się ratownictwem wodnym. Nie spojrzał nawet na policjantki, tylko skierował łódź w zalaną część wschodniego Denton.
Nagle ujrzeli ogromny konar pędzący prosto na nich z przerażającą prędkością. Josie przygotowała się na zderzenie, ale Brownlow wyminął go wprawnie, ani na moment nie tracąc spokojnej determinacji.
Pomoc poszkodowanym w powodzi nie należała zwykle do zakresu obowiązków policji, ale miasto – i znaczna część hrabstwa – doświadczyły w ciągu ostatnich dni jednej z najstraszliwszych powodzi w historii. Denton było niewielkim ośrodkiem miejskim w środkowej Pensylwanii położonym wśród wysokich gór. Domy mieszkalne i przedsiębiorstwa znajdowały się głównie w dolinie, w pobliżu brzegów odnogi rzeki Susquehanny. Pozostała część domostw była rozrzucona wzdłuż krętych górskich dróg. Całe Denton rozciągało się na obszarze dwudziestu pięciu mil kwadratowych, choć większość tego terenu stanowiły lasy. Na skutek wyjątkowo ciepłej zimy, po której nastąpił dłuższy okres deszczowy, ziemia nasiąkła wodą i rozmiękła. Potem pojawiły się kilkudniowe ulewy i burze. Susquehanna i jej dopływy przybrały w alarmującym tempie, zalewając znaczną część centrum. Wielu mieszkańców zostało ewakuowanych i koczowało teraz w aulach miejscowego ogólniaka, gdzie przygotowano dla nich prowizoryczne schronienie. Kiedy wydawało się już, że służby ratownicze zapanowały nad sytuacją, spadło jeszcze więcej deszczu i wody powodziowe pochłonęły kolejne miejskie obszary. Jedyną sprzyjającą okolicznością podczas tej katastrofy pozostawała majowa pogoda. Było ciepło, od wielu tygodni temperatura nie spadła poniżej dwudziestu stopni.
Pracownicy wydziału policji w Denton dwoili się i troili, próbując wspierać miejskie służby ratownicze. Sytuacja wymagała zaangażowania wszystkich zespołów. Funkcjonariusze już pracowali dwa, a nawet trzy razy więcej niż zwykle: pomagali mieszkańcom, ochraniali ewakuowane domy i bronili dostępu do zalanych terenów. Ponieważ woda pochłonęła mnóstwo budynków mieszkalnych i usługowych, na zalanych terenach pojawiły się nie tylko różne śmieci i odpady, ale również szkodliwe zanieczyszczenia. Josie i jej koledzy z jednostki dochodzeniowo-śledczej – detektyw Gretchen Palmer, detektyw Finn Mettner i porucznik Noah Fraley – również wkraczali do akcji tam, gdzie zachodziła taka potrzeba. Ponieważ większa część miasta znalazła się pod wodą, liczba przestępstw wymagających dochodzenia znacząco zmalała. Po niszczycielskiej powodzi w dwa tysiące jedenastym roku burmistrzyni Tara Charleston przekazała lwią część miejskiego budżetu na wyposażenie przydatne podczas kolejnej powodzi. Denton było lepiej przygotowane niż większość innych narażonych na zalanie terenów Pensylwanii. Kilka lat wcześniej w nowym budżecie miejskim uwzględniono szkolenie z zakresu ratownictwa powodziowego dla policji i Josie wraz z Noahem wzięli udział w kursie ratownictwa na rzekach górskich. Mettner posiadał już odpowiednie kwalifikacje. Choć raz Josie zgadzała się z decyzją podjętą przez burmistrzynię.
Gretchen została zatrudniona dużo później. Jako jedyna w zespole nie posiadała doświadczenia w ratownictwie wodnym, ale ponieważ zdarzało jej się brać udział w raftingu, Brownlow nalegał, żeby dołączyła do ekipy.
– Może pomóc wciągać ludzi na łódź, prawda? – stwierdził. – Poza tym zostanie zabezpieczona liną.
Ktoś znalazł dla niej w miejskiej składnicy skafander oraz kask i wyruszyli.
Dziś ich pomocy potrzebowała starsza kobieta, która utknęła na ganku swojego domu w północno-wschodnim Denton. Na ramieniu Josie zaskrzeczało radio.
– Łódź dwieście dziewięćdziesiąt dwa w drodze na Hempstead Road.
– Przyjąłem – odpowiedział Brownlow. – Łódź trzysta siedemdziesiąt jeden już w drodze. Powinniśmy być za pięć minut.
– Do zobaczenia na miejscu – odpowiedział głos drugiego mężczyzny.
Ulica Hempstead Road znajdowała się na obrzeżach miasta i obejmowała usadowiony u stóp niewielkiego wzgórza kwartał zabudowany starymi domami. Dwie przecznice na wschód płynął strumień Kettlewell, niewielki dopływ Susquehanny, który rzadko wylewał. Tego jednak ranka zaledwie w parę godzin w Denton spadło kilka cali deszczu, wywołując powódź błyskawiczną, która objęła swoim zasięgiem domy przy Hempstead. Wszyscy mieszkańcy zdążyli się wcześniej ewakuować – wszyscy poza jedną osobą. Evelyn Bassett, starsza kobieta, nie zdołała znaleźć bezpiecznego schronienia przed nadejściem wielkiej wody. Kilka chwil wcześniej pod numer alarmowy przyszło jej rozpaczliwe zgłoszenie. Reporter latający w helikopterze nad zalanym terenem również zadzwonił, aby poinformować o jej trudnej sytuacji, przekazując, że kobieta stoi na ganku i że poziom wody szybko się podnosi. Pozostałe łodzie pomagały w innych częściach miasta, więc na ratunek pani Bassett mogli przyjść jedynie Brownlow, Josie i Gretchen. Okazało się jednak, że łódź 292 zakończyła wcześniejszą akcję ratunkową akurat w porę, żeby móc im asystować.
– Uwaga! – krzyknęła Gretchen. Wyciągniętą przed siebie ręką pokazała utworzony pomiędzy dwoma drzewami wir, w którym zgromadziło się dużo śmieci. Kilka przedmiotów oderwało się od skupiska i popłynęło z nurtem, błyskając czerwienią, bielą i niebieskim.
– Cholerne tablice wyborcze! – sarknął Brownlow. – Na prawo!
Josie i Gretchen rzuciły się na prawą stronę pontonu, podczas gdy ratownik skręcił ostro, aby wyminąć przeszkodę. Niewiele brakowało, aby zderzyli się z paroma znakami „Dutton na burmistrza”, za którymi płynęło kilka banerów „Charleston na burmistrza”. Quinn odetchnęła z ulgą, kiedy znaleźli się poza ich zasięgiem.
W obliczu przypadających za dwa tygodnie prawyborów na burmistrza Denton zostało zasypane ogrodowymi tablicami z wizerunkami dwóch kandydatów: obecnie urzędującej Tary Charleston oraz jej oponenta, a zarazem sąsiada, Kurta Duttona, właściciela firmy deweloperskiej Dutton Enterprises. W mieście krążyły pogłoski, że Dutton był niebezpiecznie blisko odebrania stanowiska Charleston, która piastowała urząd od niemal dekady. Problem z ustawianymi w ogródkach banerami polegał na tym, że były one przymocowane do stelaża zrobionego z zespawanych ze sobą grubych stalowych prętów, które w bystrym nurcie mogły stanowić zagrożenie dla pontonów ratowniczych lub kogokolwiek, kto znajdowałby się akurat w wodzie.
Ratownicy podążyli za odgłosami śmigieł wirujących w górze. Łódź podskoczyła gwałtownie na fali, kiedy Brownlow skierował ją w stronę Hempstead Road. Zielono-biały znak z nazwą ulicy znajdował się jedynie dwie stopy powyżej lustra wody. Tuż obok nich przepływały z nurtem konary, badyle, różne przedmioty codziennego użytku, a nawet coś, co wyglądało jak dach samochodu.
– Sytuacja jest naprawdę nieciekawa – zauważyła Gretchen, kiedy ich oczom ukazało się kilka ostatnich domów. Za nimi kłębiła się wysoka woda. Josie wiedziała, że miejsce to porastały drzewa – teraz z wody wystawało tylko kilka czubków, wyciągały swoje patykowate ramiona w stronę szarego deszczowego nieba. Quinn zamrugała, żeby pozbyć się wilgoci z rzęs i znów spojrzała w skłębioną otchłań. Zastanawiała się, czy po opadnięciu wody cokolwiek tam pozostanie. Wir śmigieł helikoptera nad ich głowami spłaszczył wezbraną falę. Detektywka poczuła na sobie ciężki napór powietrza. Podniosła głowę i zobaczyła wiszący nad nimi czarny śmigłowiec, jaskrawożółte litery na jego boku układały się w napis WYEP. Machnęła ręką, żeby ekipa telewizyjna się oddaliła, i kilka sekund później helikopter wzniósł się odrobinę. Gretchen wcisnęła się obok niej i wskazując na prawo, krzyknęła:
– Tam!
Woda zakryła podwórka i ganki. Ostatni dom był dwupiętrowym budynkiem z prefabrykatu obłożonego beżowym sidingiem. Daszek nad gankiem opierał się na cienkich, kanciastych białych kolumienkach z PCV. Do jednej z nich przylepiło się kilka plakatów wyborczych. Wokół drugiej oplatały się ciasno chude ręce Evelyn Bassett. Jej pociągła twarz była poszarzała, siwe włosy kleiły się do głowy. Kotłująca się wokół kobiety woda sięgała jej już do pach. Brownlow podpłynął tak blisko, jak tylko się odważył, ale ręce kobiety już zaczęły słabnąć.
– Ona nie da rady dłużej się trzymać – zawołał ratownik do Josie. – Bierz rzutkę!
Josie namacała ciężki czerwony worek na metalowej podłodze pontonu. Rzutka była wypełniona pięćdziesięcioma stopami jaskrawożółtej liny pływającej. Policjantka szybko otworzyła pokrowiec i wysunęła kilka stóp liny, owijając ją sobie wokół wolnej ręki. Brownlow w tym czasie oddalił się odrobinę z prądem od poszkodowanej. Zakładał, że kobieta wkrótce zostanie porwana przez nurt. Miał rację. Pani Bassett oderwała się od kolumny i zaczęła płynąć z prądem wody. Josie, trzymając rzutkę w prawej dłoni, rozstawiła nogi dla lepszej równowagi.
– Pamiętaj – krzyknął Brownlow. – Celuj dokładnie. Nie spudłuj.
– Celuj dokładnie – mruknęła pod nosem. Serce łomotało jej w piersi, kiedy woda niemal całkowicie zakryła starszą kobietę. Zamachując się od dołu, rzuciła worek w kierunku pani Bassett, starając się trafić za nią, ale jednocześnie bezpośrednio na jej drodze, żeby mogła złapać linę, gdy tylko ta do niej dotrze. Rzutka wylądowała idealnie, kilka stóp za jej głową, a jasnożółta lina spadła jej na ramiona. Kiedy nurt poniósł ją obok pontonu, jedna z jej dłoni złapała za linę. Josie szybko owinęła sobie koniec liny wokół pasa.
– Podaj jeden koniec Palmer! – krzyknął Brownlow. – Zadziała jak kotwica.
Wykonawszy jego polecenie, Josie uklęknęła i dla stabilności oparła się o burtę, a potem zaczęła przyciągać do łodzi panią Bassett.
Głowa kobiety unosiła się nad wodą, a potem zanurzyła.
– Sama się nie utrzyma – zawołała Gretchen.
Josie spojrzała na Brownlowa i od razu zobaczyła, że się z nią zgodził: nurt był zbyt wartki, a pani Bassett zbyt słaba, żeby utrzymać się przy linie wystarczająco długo.
– Wskakuj, Quinn! – nakazał ratownik.
Detektywka sprawdziła zabezpieczenie przy kamizelce ratunkowej łączące ją z pontonem, a potem wstała i zachwiała się, bo łódź zakołysała się pod nią. Wskoczyła do wody i popłynęła za panią Bassett. Kobieta młóciła rękami, liny nigdzie nie było widać. Poszkodowana odchyliła głowę i łapała powietrze otwartymi ustami.
– Po-pomocy – wykrztusiła, kiedy Josie znalazła się w odległości kilku stóp od niej.
Quinn płynęła, jak najszybciej mogła, wdzięczna, że przemieszcza się z nurtem, bo dzięki temu nie musiała z nim walczyć. Wyciągnęła rękę. Pani Bassett zacisnęła palce wokół nadgarstka policjantki. W tym samym momencie obok nich śmignął wielki konar. Trafił Josie w ramię i odbił się rykoszetem od głowy pani Bassett. Staruszka osunęła się pod wodę. Josie rzuciła się naprzód, próbując namacać cokolwiek, za co mogłaby złapać. Nie mogła pozwolić, żeby ta kobieta zginęła na jej oczach. O jej palce otarło się coś twardego i kościstego. Zacisnęła na tym rękę. Zorientowała się, że to było ramię. W silnym nurcie pchającym je naprzód uderzyła w ciało pani Bassett. Na oślep wsunęła ręce pod pachy ofiary i odchyliła się, wyciągając ją z odmętów. Kamizelka ratunkowa utrzymywała ciała ich obu na powierzchni wody. Quinn zacisnęła mocno ręce wokół korpusu kobiety, a kiedy usłyszała pokasływanie, zalała ją fala ulgi.
– Proszę się rozluźnić – powiedziała. – Trzymam panią.
Odwróciła głowę i zobaczyła, że Gretchen ciągnie za linę, holując je w stronę łodzi. Helikopter transmisyjny znów obniżył lot. Z boku na uprzęży wychylał się mężczyzna, kierując na nie obiektyw kamery. Josie boleśnie odczuła uderzenie podmuchu ze śmigła. Była niejasno świadoma nowego dźwięku, głośniejszego silnika łodzi nadpływającej z przeciwnej strony niż ta, z której sami tu dotarli – łódź płynęła pod prąd w ich kierunku. Była metalowa i znacznie większa niż ponton ratowniczy Brownlowa. Niebieska, a nie jasnoczerwona jak miejskie łodzie ratownicze z Denton, co oznaczało, że należała do jednej z sąsiednich miejscowości. Walczyła z nurtem, wymijając wystające czubki drzew. To musiała być łódź 292. Kiedy podpłynęła, ustawiając się równolegle do pontonu Brownlowa, ale bliżej Josie, ktoś wyrzucił z niej koło ratunkowe, które wylądowało ledwie kilka cali od nich. Trzymając poszkodowaną jedną ręką, Josie wsunęła drugą w koło. Zza burty wychylił się mężczyzna i przyciągnął je, przesuwając dłoń za dłonią po linie. Josie go nie znała, ale miał na sobie mundur służb ratowniczych z Dalrymple Township opatrzony naszywką z nazwiskiem „Hayes” na wysokości lewej piersi.
– Jak miło pana widzieć – rzuciła, gdy mężczyzna przytrzymał panią Bassett za ramiona. Zaczął wciągać górną część jej ciała, podczas gdy Josie pchała od dołu. W końcu udało się umieścić staruszkę bezpiecznie w łodzi. Hayes natychmiast założył jej kamizelkę ratunkową, podczas gdy drugi mężczyzna sterował łodzią. Silnik zaprotestował, próbując utrzymać się w miejscu na przekór nurtowi. Kiedy pani Bassett została już odpowiednio zabezpieczona, silnik zaryczał i łódź ruszyła w górę strumienia, z powrotem w kierunku zabudowań. Gretchen przyciągnęła linę, do której była przypięta Josie, aż Quinn znalazła się wystarczająco blisko pontonu, żeby się do niego wdrapać. Brownlow znów ostro skręcił i skierował łódź z powrotem w górę strumienia, podpływając do łodzi Hayesa, aż znaleźli się burta w burtę. Ich oczom ukazał się znów dom pani Bassett, a potem reszta okolicznych zabudowań.
– Niezła akcja – pochwalił Brownlow.
Josie chciała mu już odpowiedzieć, kiedy powietrze rozdarła seria głośnych trzasków. Wszyscy odwrócili głowy w poszukiwaniu źródła dźwięku.
– Czy to burza? – zapytała Gretchen.
– Nie sądzę – odparł ratownik.
Wraz z nową falą wody dźwięk znów się powtórzył. Z narastającym przerażeniem Josie uświadomiła sobie, że hałas dobiegał z pobliskiego budynku, który się przemieścił i odłączył od fundamentów.
– To jakiś dom! – krzyknęła.
Wbili wzrok w rząd domów przy Hempstead. Wszystkie ganki były pod wodą. Znów rozległ się łoskot i trzask, a zaraz potem dom pani Bassett zaczął się przesuwać i przechylać w lewo w zwolnionym tempie. Jedna strona budynku opadła gwałtownie. Dach nad gankiem się zawalił.
– Zaraz poleci – wrzasnął Hayes. Zatoczył ręką w powietrzu i obie łodzie przyspieszyły, aby się oddalić od konstrukcji, która już zsunęła się z fundamentów i zawaliła frontem do wody. Poruszała się dziwnie powoli, biorąc pod uwagę wartki nurt. Hayes spojrzał na panią Basset – kobieta zapadła się w sobie i zaplotła ręce wokół kolan. Josie zdawało się, że usłyszała jego słowa: „Przykro mi z powodu domu”.
Z głębi brzucha staruszki wydobył się histeryczny śmiech. Wokół było tak głośno, że detektywka go nie słyszała, ale umiała rozpoznać po minie kobiety i po trzęsących się ramionach, schowanych pod kamizelką ratunkową. Wszyscy się w nią wpatrywali, a jej śmiech trwał w najlepsze. Quinn rozpoznała w nim ten dziwny, niestosowny wybuch wesołości, który pojawiał się niekiedy w wyniku doświadczonej traumy. Josie wielokrotnie miała do czynienia z ofiarami traumatycznych wydarzeń. W rzadkich przypadkach ludzie czuli się tak przytłoczeni, że śmiali się, zamiast płakać. W końcu pani Bassett się uspokoiła. Ponieważ z nieba lały się strugi deszczu, trudno było stwierdzić, czy kobieta płacze, ale otarła oczy. Powiedziała coś do Hayesa, lecz Josie tego nie dosłyszała.
Łodzie podskakiwały gwałtownie w silnym nurcie, wciąż przedzierając się w górę powstałej rzeki. Wszyscy zamilkli na ponurą chwilę, obserwując porażające okrucieństwo natury.
W miejscu, w którym wcześniej stał dom, kłębiła się teraz brązowa woda, a na powierzchni pływały różne odłamki. Gdy kipiel wlała się do dziury w miejscu po domu, na chwilę utworzył się wir. Z wody wystrzelił duży kawałek betonu i podryfował z nurtem wraz z kilkoma mniejszymi elementami. Josie zauważyła coś, co wyglądało jak pralka albo suszarka, oraz kawałki rur wystające znad wody. Wszystko to porwała rzeka. Kiedy wody powodziowe przetaczały się rwącym nurtem tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał dom, odrywając kolejne fragmenty fundamentów, na powierzchnię wypłynęło nagle coś jasnoniebieskiego. Początkowo wyglądało jak kawałek materiału wydymający się w wodzie. Potem jednak w górę wystrzelił kolejny duży kawałek betonu i odpłynął w dół rzeki, zaś niewidoczna wcześniej część materiału wynurzyła się, ujawniając, że był on częścią czegoś większego. Znacznie większego. Wielkości człowieka.
– Co to jest, do cholery? – krzyknął Brownlow, kiedy przedmiot pokazał się w pełnej okazałości, obmywany silnym nurtem.
– Zwłoki! – zakrzyknęły głośno Josie i Gretchen.
Niebieski materiał okazał się dużą plastikową plandeką owiniętą ciasno wokół swojej zawartości, która, jak oceniła na oko Josie, miała maksymalnie sześć stóp długości i dwie stopy szerokości. Płachta była zabezpieczona w czterech różnych miejscach srebrną taśmą.
Quinn uklęknęła i spojrzała Palmer w oczy. Ta skinęła i odwróciła się do Brownlowa.
– Podpłyń tam!
Mężczyzna uniósł brew.
– Zwariowałaś?
Josie wstała i przytrzymała się krawędzi pontonu.
– Musimy to wyciągnąć. Za chwilę zostanie porwane przez wodę.
– Co wy wyprawiacie? – ryknął Hayes przez radiostację. – Zabierajmy się stąd!
Brownlow odezwał się do swojej krótkofalówki, wetkniętej bezpiecznie do wodoodpornego pokrowca.
– Ona zamierza wydobyć ten pakunek.
– Nie możesz! To zbyt niebezpieczne. Musimy stąd spadać!
Josie pociągnęła za linkę zabezpieczającą i odezwała się do krótkofalówki.
– Wskoczę i to wyłowię, a Gretchen wciągnie mnie z powrotem na pokład.
– Młody ma rację – odezwał się Brownlow. – To zbyt niebezpieczne.
Hayes przyglądał się im z drugiej łodzi.
– Nie wiecie nawet, czy to jest ciało – zauważył ratownik. – Równie dobrze to może być zwykły kawałek plandeki.
– To zwłoki – oświadczyła stanowczo Josie. – Jestem pewna.
– To może być cokolwiek.
Detektywka pomyślała o wszystkich ludzkich szczątkach, na które natrafiła w czasie trwania swojej kariery zawodowej. O wszystkich ofiarach zabójstw, które widziała, o prowizorycznych grobach, przy których stała.
– Nie – powiedziała stanowczo. – To na pewno jest ciało.
Z radia znów popłynął głos Hayesa.
– To akcja ratunkowa, a nie wydobywcza.
– Nie możemy tam tego zostawić – warknęła Quinn do krótkofalówki. Zobaczyła, że zrolowana plandeka zaczyna się przesuwać. Musiała zostać zalana betonem w fundamentach. Ludzie nie grzebali swoich zmarłych w piwnicach. Pod tą płachtą bez wątpienia kryła się ofiara morderstwa. Instynkt rzadko zawodził Josie. Wiedziała, że przy tak wartkim nurcie i nieprzewidywalności związanej z powodzią, jeśli pozwolą odpłynąć ciału, mogą minąć całe tygodnie, zanim znów je odnajdą. Zresztą chodziło o coś więcej: ktoś mógł się natknąć na nie wcześniej niż służby ratownicze.
– Muszę to wyciągnąć – oznajmiła przez radio.
W pobliżu z dużą prędkością przepłynęła ogromna gałąź i poluzowała plandekę. Josie stanęła na szeroko rozstawionych nogach, żeby utrzymać równowagę. Postawiła jedną stopę na krawędzi pontonu. Obok przetoczyły się kolejne znaki wyborcze, o mały włos nie zderzając się z dmuchaną częścią pontonu.
Brownlow krzyknął:
– Nie ruszaj się z łodzi, Quinn!
Odpychając się jedną stopą od burty, Josie wskoczyła znów do wody i zaczęła płynąć w kierunku plandeki, niejasno świadoma krzyków za jej plecami i w radiostacji przypiętej do ramienia. Woda burzyła się wokół niej, utrudniając utrzymanie obranego kursu. Znów poczuła napór powietrza wiszącego nisko helikoptera, który spowolnił nurt na tyle, żeby mogła podpłynąć bliżej. Wszystkie mięśnie w jej ciele płonęły z wysiłku. Kamizelka ratunkowa utrzymywała ją na powierzchni, ale jednocześnie swoją wielkością utrudniała poruszanie się. W końcu Quinn dotarła na tyle blisko, żeby zacisnąć dłoń na niebieskiej płachcie. Przyciągnęła ją bliżej do siebie i objęła rękami. Chwilę później łódź Hayesa obiła się o jej ramię i unieruchomiła ją w miejscu, a ponton Brownlowa podpłynął bliżej. Gretchen wychyliła się za burtę i zaczęła przyciągać Josie za linę, aż dzieliła je tylko zwinięta plandeka. Kopiąc nogami w miejscu, Josie przekazała ładunek Gretchen, która z wielkim wysiłkiem wciągnęła go na pokład, a potem pomogła wejść koleżance.
Kiedy obie siedziały już bezpiecznie w pontonie, trzymając między sobą wyłowione ciało, Quinn rozejrzała się wokół, ale druga łódź zdążyła odpłynąć. Brownlow pokręcił tylko głową, a potem bez słowa zawrócił i dodał gazu.