Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Doskonała pływaczka topi się w basenie. Zasłużony strażak podpala dom. Josie nie wierzy w przypadkowość tych tragedii.
Ciało młodej dziewczyny unoszące się na powierzchni wody uniwersyteckiego basenu to ostatnie, co detektywka Josie Quinn spodziewa się zobaczyć podczas odwiedzin u kształcącego się w Denton brata. Tragicznie zmarła Nysa Somers była wzorową studentką, ukochaną córką, dobrą przyjaciółką i… świetną pływaczką.
Gdy udaje się znaleźć porzucony plecak dziewczyny, uwagę śledczych przykuwa schowany w nim telefon zawierający tajemniczy wpis w kalendarzu. Zadanie „czas zostać syreną” ustawiono na poranek, w którym Nysa straciła życie.
Niedługo później dochodzi do kolejnej tragedii. Emerytowany strażak podpala dom, prawie zabijając swoje wnuczki. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział mężczyzna, brzmiały: „czas zostać zapałką”.
W miarę jak rośnie liczba ofiar, do Josie dociera przerażająca prawda. Jeśli nie porzuci dochodzenia, życiu jej i jej bliskich zagrozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
***
To ekscytujący i pełen dramatyzmu thriller kryminalny, który trzymał mnie w niepewności aż do samego końca. Fabuła jest złożona i toczy się w zawrotnym tempie, a napięcie rośnie, gdy śledztwo zmierza ku przerażającemu zakończeniu. Ta książka wciągnęła mnie od pierwszej strony – świetna lektura.
Marion B., Netgalley
Pełna napięcia, świeża, złożona i bardzo wciągająca fabuła.
PAM G., NETGALLEY
***
Seria z Josie Quinn:
Kolejny tom w przygotowaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Data ważności licencji: 2/14/2030
Tytuł oryginałuBreathe Your Last
Projekt okładkiMARIUSZ BANACHOWICZ
Koordynacja projektuANNA RYCHLICKA
Opieka redakcyjnaANNA HEINE
RedakcjaURSZULA ŚMIETANA
KorektaALEKSANDRA WIĘK-RUTKOWSKA
Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Copyright © Lisa Regan, 2020 First published in Great Britain in 2020 by Storyfire Ltd trading as Bookouture.
Polish edition © Publicat S.A. MMXXV (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Utwór nie może być wykorzystywany do szkolenia sztucznej inteligencji, w tym do tworzenia treści naśladujących jego styl. Nieprzestrzeganie tego zakazu jest naruszeniem praw autorskich i grozi konsekwencjami prawnymi.
ISBN 978-83-271-6894-8
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 601 167 313 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40 e-mail: [email protected]
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Seria z Josie Quinn
ZNIKAJĄCE DZIEWCZYNY
BEZIMIENNA
GRÓB MATKI
OSTATNIE WYZNANIE
KOŚCI NIEZGODY
CICHY PŁACZ
ZIMNE SERCE
ŚMIERTELNA UKŁADANKA
ZMOWA MILCZENIA
BEZ TCHU
Dla Maureen Downey,dzięki której moje życie jest znacznie lepsze
Nie zawsze mam okazję widzieć ich twarze, kiedy wydają ostatnie tchnienie. Zastanawiam się, czy wiedzą, że umrą, gdy nadchodzi ich czas? Czy mają świadomość, co się wydarzyło? Czy się boją? Czy ktokolwiek z nich o mnie myśli? Czy ktokolwiek z nich mnie podejrzewa? Czuję lekki zawód, że nie mogę być przy nich w tych ostatnich chwilach, ale późniejsze wydarzenia rekompensują mi to z nawiązką. Satysfakcja nie płynie z zabójstwa, tylko z jego następstw. Największą radość sprawia mi widok członków rodziny i przyjaciół, oszołomionych, złamanych cierpieniem, jakby naprawdę nigdy nie przypuszczali, że może ich spotkać coś złego. Było już wszystko: od załzawionych oczu po kompletną rozpacz. Moi ulubieni żałobnicy to ci, których utrata bliskiej osoby pogrąża tak bardzo, że nie są w stanie ustać na własnych nogach. Zawodzą ich własne ciała. Upadają, trzęsą się, szlochają i wyją. Wszystkich żałobników łączy jednak jedno. Każdego z nich dręczy uniwersalne pytanie:
Co się stało?
Czasami mam ochotę spojrzeć im prosto w oczy i powiedzieć: „Dostali to, na co zasłużyli, i tyle”.
Ale nie mogę. Gdyby wiedzieli o moich czynach, czekałoby mnie więzienie, a zza kratek dalsza zabawa nie byłaby możliwa.
A wówczas nici z przyjemności.
Za oknami samochodu śmigało Denton, kiedy Josie jechała ze swoją przyjaciółką Misty i jej czteroletnim synem Harrisem, kierując się pod górę na północną stronę miasta. W mocnym słońcu przebijającym się przez korony drzew rosnących przy krętej górskiej drodze koszulka polo wydziału dentońskiej policji, gdzie pracowała detektyw Quinn, wydawała się bardziej jaskraworóżowa niż łososiowa. Koszulka – jak wszystkie służbowe – była wcześniej biała. Josie sklęła w duchu swojego młodszego brata, Patricka, studenta drugiego roku na miejscowym uniwersytecie. Kampus znajdował się na tyle blisko domu Josie, że brat często wpadał, aby coś zjeść albo zrobić pranie.
– Co powiedziałaś? – zapytała Misty.
– Nic – mruknęła Josie.
– Dalej złościsz się o tę koszulkę?
Josie znów spojrzała na siebie, powstrzymując odruch, żeby głośno zakląć.
– Nie tylko o tę jedną – wyjaśniła. – Tylko o wszystkie moje bluzki do pracy. Będę musiała kupić nowe!
Misty sięgnęła do deski rozdzielczej i przekręciła gałkę od klimatyzacji, zwiększając siłę nawiewu. Choć był wrześniowy poranek, upał wciąż dawał się we znaki, a ford escape Josie nie schładzał się tak szybko, jak życzyłaby sobie tego Misty.
– Co prał? – zapytała.
– Wszystkie swoje ciuchy – odparła Josie. – Łącznie z jasnoczerwonym t-shirtem, który dostał od szefa do pracy. Wyprał go oddzielnie i zapomniał, że zostawił go w pralce.
– Pracuje na kampusie?
– Tak, dostał pracę w uniwersyteckim serwisie ręcznikowym...
– W serwisie ręcznikowym?
– Tak. Został przypisany do jednego z obiektów sportowych, gdzie ma kontrolować zużycie ręczników. Wykłada czyste, zbiera brudne, pilnuje, żeby nikt nie wynosił ich z budynku. W każdym razie niedawno zaczęli chodzić w czerwonych t-shirtach. Wczoraj spieszył się na spotkanie ze swoją dziewczyną i zostawił go w pralce. A ja prałam potem swoje ciuchy do pracy na ten tydzień, no i takie są skutki.
Wskazała na swoją pierś.
Misty przyjrzała się bluzce.
– Nie sprawdziłaś, czy pralka jest pusta, zanim włożyłaś tam swoje rzeczy?
Josie posłała jej wściekłe spojrzenie jako sygnał, że rozmowę uważa za zakończoną. Misty odwróciła się i wyjrzała przez okno, ale Quinn zdążyła wcześniej dostrzec uśmiech na jej ustach. Pomyślała o winnym całego zamieszania, t-shircie zwiniętym w reklamówce z tyłu samochodu. Patrick zadzwonił do niej tuż przed tym, zanim wyjechała po Misty i Harrisa, i zapytał, czy mogłaby mu podrzucić koszulkę w drodze do komisariatu. O ósmej trzydzieści miał stawić się w pracy. Josie wiedziała, że będzie u niego na styk, ale mimo to zamierzała palnąć mu kazanie na temat tego, żeby nigdy więcej nie zostawiał w jej pralce krwistoczerwonej odzieży. Brat na pewno zrozumie swój błąd, gdy zobaczy ją w zniszczonej koszulce policyjnej. W międzyczasie napisała do koleżanki z wydziału, detektyw Gretchen Palmer, i poprosiła, aby pożyczyła jej jedną ze swoich zapasowych koszulek. Będzie na nią trochę za duża, ale przynajmniej nie w kolorze spłowiałego flaminga. Josie przycisnęła mocniej pedał gazu. Im bardziej pod górę się pięli, tym większy odczuwała dyskomfort, który wywoływał dziwne uczucie w brzuchu.
– Nie podoba mi się to – odezwała się do Misty, zmieniając temat. – To miejsce znajduje się za daleko od miasta. A jeśli coś się stanie? Dojazd odpowiednich służb zajmie co najmniej dziesięć minut, a najprawdopodobniej dłużej.
Misty przewróciła oczami.
– Josie, ta placówka ma najlepszą opiekę przedszkolną w mieście. Sprawdziłam.
– Co się stanie? – zapytał Harris ze swojego fotelika na tylnej kanapie samochodu. Josie spojrzała w lusterko wsteczne i uśmiechnęła się do niego. Chłopiec wyszczerzył się w odpowiedzi, a ją natychmiast uderzyło podobieństwo do jej zmarłego męża, Raya Quinna: dołeczki w policzkach i nastroszone jasne włosy. Po ich rozstaniu Ray zaczął spotykać się z Misty. Harris urodził się już po jego śmierci i pomimo początkowego napięcia między obiema kobietami miłość do jedynego potomka Raya zbliżyła je do siebie, a Josie bardzo sobie teraz ceniła ich przyjaźń.
– Rozmawialiśmy o tym, pamiętasz? – odezwała się do Harrisa.
Misty wypuściła powietrze z ust, a jej jasna grzywka podfrunęła i zaraz potem opadła z powrotem równo na czoło.
– Proszę, nie zaczynaj.
– O tym, co zrobić na wypadek pożaru? – zapytał Harris.
– Tak – potwierdziła Josie. – Co masz zrobić, gdyby wybuchł pożar?
– Jeśli zacznę się palić, mam się zatrzymać, przewrócić na ziemię i zacząć turlać jak prosionek, tylko taki bardziej szalony, bo chcę ugasić ogień – wyjaśnił Harris.
– Świetnie! Co jeszcze? A jeśli pożar wybuchnie w sali?
– Josie, serio – wtrąciła się Misty. – Chcę, żeby czuł się normalnie w przedszkolu.
Quinn spojrzała na nią spod zmarszczonych brwi.
– A ja chcę, żeby był przygotowany na każdą ewentualność.
– Chodziłaś do przedszkola?
– Nie. A ty?
– Ja też nie, ale ile pożarów wybucha rocznie we wszystkich placówkach przedszkolnych w tym mieście?
Josie milczała, zagryzając wargę od środka. Odpowiedź brzmiała: ani jeden. Wiedziała, bo sprawdziła. Rozmawiała też z komendantem straży pożarnej. Jako detektywka w miejskim wydziale policji miała dostęp do informacji, do których nie miał wglądu przeciętny obywatel.
– Najpierw, kiedy tylko dojedziemy, muszę znaleźć wszystkie wyjścia – oznajmił Harris.
– Zgadza się – pochwaliła go Josie. – A jeśli będziesz w klasie, a do środka wejdzie ktoś nieznajomy, a ty pomyślisz, że ten człowiek może zrobić komuś krzywdę? Co wtedy zrobisz?
– Josie!
– Podejdę do najbliższych drzwi, wyjdę z sali i uruchomię swój alarm, a wtedy ty przyjedziesz z wujkiem Noahem, a zły człowiek pójdzie do więzienia.
Noah Fraley był życiowym partnerem Josie i porucznikiem w dentońskiej policji. Jego koszulki polo uniknęły różowej masakry. Harris uniósł w górę stopę i pomachał nią w powietrzu, poruszając przy tym sznurówkami przy swoim bucie. Do jednej z przelotek było przypięte małe szare urządzenie w kształcie gitary wielkości ćwierćdolarówki. Josie nie widziała go wyraźnie, bo rzuciła tylko krótkie spojrzenie w lusterku wstecznym, ale wiedziała, że z boku był ukryty maleńki pomarańczowy przycisk. Gadżet nazywał się Geobit i był lokalizatorem GPS dla dzieci. Josie przejrzała jakieś pół tuzina takich lokalizatorów, kiedy Misty poinformowała ją, że zapisała Harrisa do przedszkola, ale Geobit jako jedyny był wyposażony w alarm, który łączył się bezpośrednio z telefonem policjantki.
– Nie wszyscy nieznajomi są źli – zauważyła Misty.
– Przecież on to wie – prychnęła Josie. – Rozmawiałam z nim o nieznajomych.
– Wiem. Wiem też, że rozmawiałaś z nim o przestępstwach seksualnych, złych tajemnicach i odróżnianiu dobrego dotyku od złego. Wiem, że rozmawiałaś z nim o porwaniach i że pokazałaś mu, jak przedostać się do bagażnika, żeby wybić szybkę od tylnego światła i wysunąć przez otwór rączkę, aby w ten sposób zasygnalizować komuś, że tam jest.
– To było super! – wykrzyknął Harris. – Możemy znów to zrobić?
– Nie – zaoponowała Misty.
– Zawsze dobrze jest ćwiczyć – powiedziała w tym samym momencie Josie.
– Josie – napomniała ją ponownie przyjaciółka.
Quinn otworzyła usta, żeby przeprosić, ale zaraz je zacisnęła. Nie będzie przepraszać za to, że przesadza, bo wcale tego nie żałowała. Harris został porwany jako niemowlak. Mieli szczęście, że znaleźli go żywego. Omal nie umarł. Mając to w pamięci, jak również wszystkie okropne rzeczy, które widziała podczas służby w policji, trudno było nie popadać w paranoję.
Ogarnęło mnie wyczerpanie, spore jak na poniedziałkowy poranek. To była długa noc. Najpierw czatowanie na nią, potem realizacja planu, a na koniec konieczność upewnienia się, że nie zostały po mnie żadne ślady. W głowie pojawiła się przelotna myśl, żeby nie wychodzić dziś z domu i odespać zarwaną noc, ale to nie było rozsądne. Nie wolno mi było w żaden sposób zwracać na siebie uwagi. Za każdym razem wszystko musiało wyglądać zupełnie normalnie. Tym razem oznaczało to funkcjonowanie praktycznie bez snu, pojawienie się o wyznaczonej porze tam, gdzie trzeba się pojawić, i przyklejenie uśmiechu do twarzy. Poza tym dopiero znacznie później się przekonam, czy mój plan zadziałał. Nie będzie mnie na miejscu, kiedy ona wyda ostatnie tchnienie. Rzadko kiedy udawało mi się tam wtedy być. Moje działania wymagały ode mnie cierpliwości.
Było warto. Wyobraźnia podsunęła mi rozmowę telefoniczną, obraz tego, jak dokładnie zareaguję, jak będę modulować głos, aby było w nim słychać jednocześnie szok i przerażenie. Tym razem sprawa na pewno trafi do lokalnych wiadomości. Może nawet do ogólnokrajowych. Ta myśl sprawiła mi radość. Oczywiście, wszyscy będą ją opłakiwać. Taka idealna... I właśnie dlatego musiała umrzeć. W najbliższych tygodniach będzie mnie to wkurzać: konieczność wysłuchiwania na okrągło o jej wstrząsającej śmierci – w wiadomościach i zasadniczo wszędzie, gdzie się pojawię, bo ludzie będą opisywać ją jako „wyjątkową” i „niesamowitą”, a jej śmierć zostanie powszechnie uznana za „niepowetowaną stratę”. Ale w którymś momencie temat przycichnie i nie będzie trzeba dłużej słuchać o jej rzekomej wspaniałości. Nikt nie powinien być darzony tak powszechnym uwielbieniem.
Nie ona jedna była niesamowita czy wyjątkowa. Jej obecność sprawiała, że wszyscy inni w zasadzie przestawali istnieć. To stało się nie do zniesienia. Zwłaszcza kiedy ktoś – tak jak ja – wiedział, jak bardzo była zakłamana. Jak wiele ukrywała. Na przykład zło. Sekrety, które sprawiały, że zasługiwała na pogardę tak samo jak cała reszta. Machina poszła więc w ruch i teraz trzeba było tylko zaczekać, aż wszystko wyjdzie na jaw. Mój smartfon nie wyświetlał jeszcze żadnych newsów na ten temat, ale to już się działo. Wspaniała fala cierpienia miała uderzyć w Denton z całą swoją mocą.
To tylko kwestia czasu.
Wjechały na parking przed zespołem żłobkowo-przedszkolnym Małe Urwisy. Składał się na niego stary ceglany dwupiętrowy dom otoczony mniej więcej czteroma akrami pięknie utrzymanego terenu. Wyasfaltowany parking znajdował się od frontu budynku. Po prawej Josie zobaczyła ogrodzony plac zabaw. Po lewej – wielki ogród ze stołami, krzesłami i małą szklarnią na środku. Podobnie jak Misty, Josie sprawdziła to miejsce zaraz po tym, jak się dowiedziała, że Misty rozważa posłanie tam Harrisa. Ona również była pod wrażeniem najróżniejszych zajęć oferowanych w placówce, obejmujących ogrodnictwo, hodowlę kurczaczków, zajmowanie się stawem z karasiami i ogólnie zaznajamianie się z szeroko pojętym światem przyrody. Josie nie nauczyła się tak dużo o środowisku w ciągu szesnastu lat formalnej edukacji. Wiedziała bez patrzenia, że za dużym budynkiem ciągnęły się kolejne tereny zielone, na których znajdowały się między innymi mały plenerowy teatr, gdzie dzieci mogły urządzać występy dla siebie nawzajem i dla rodziców, oraz minizoo utrzymywane we współpracy z Miejskim Towarzystwem Ochrony Przyrody, aby dzieci mogły poznawać z bliska różne zwierzęta.
Josie wiedziała też, że zespół żłobkowo-przedszkolny Małe Urwisy spełniał wszelkie wymogi prawne dotyczące niekaralności pracowników, więc była pewna, że żaden z nich nie miał kryminalnej przeszłości. Poza tym w obrębie dziesięciu mil nie mieszkał żaden notowany przestępca seksualny. To wszystko jednak nie wystarczyło, aby stłumić jej obawy, gdy Harris wyskoczył z forda i zarzucił sobie na plecy swój zielony plecak w kształcie dinozaura. Josie ujęła go za jedną rękę, a Misty za drugą. Chłopiec miał nerwowy tik, taki sam jak jego ojciec, i w chwilach stresu ściskał rytmicznie jej dłoń. Wiedziała, że gdyby nie trzymała go za rękę, na przemian zaciskałby i rozwierał swoją malutką piąstkę. Ray robił tak, odkąd go znała, a teraz Harris postępował tak samo, choć nigdy nie poznał swojego ojca.
Gdy szli razem w stronę drzwi wejściowych do przedszkola, Josie poczuła, że delikatne pulsowanie dłoni przyspiesza. Ze względu na chłopca zmusiła się do promiennego uśmiechu i powiedziała:
– Będzie super.
Nie odpowiedział. Za podwójnymi drzwiami otworzył się przed nimi kolorowy hol z dekoracjami, związanymi głównie z nauką alfabetu i cyfr. Wzdłuż ścian stało kilka kartonowych sylwetek zwierząt. Na środku pomieszczenia tłoczyli się rodzice z dziećmi. Josie rozejrzała się i zauważyła, że naprzeciwko głównego wejścia znajdowały się jeszcze dwie pary drzwi, z których każda prowadziła na oddzielny, jasno oświetlony korytarz. Po lewej stronie szerokie schody wiodły na drugie piętro. Po prawej stało długie drewniane biurko, chwilowo puste, za którym widniały dwie kolejne pary drzwi.
Ściśnięcie, ściśnięcie, ściśnięcie.
– Kotku, miażdżysz mi rękę – powiedziała Misty.
Josie ścisnęła i rozluźniła dłoń Harrisa w podobnym rytmie, a on uśmiechnął się do niej. Uklęknęła i rozprostowała na jego ramionach szelki plecaka.
– Pamiętaj, że to jest przygoda. Poznasz mnóstwo nowych osób i nauczysz się mnóstwa nowych rzeczy.
Misty również przyklękła, nie wypuszczając dłoni synka.
– Poznasz różne zwierzątka w minizoo. Nie mogłeś się tego doczekać, prawda?
Jego buzię rozjaśnił kolejny uśmiech.
– Bardzo chcę zobaczyć kozę.
Wokół nich zrobiło się małe zamieszanie, bo zza drzwi za biurkiem wyszła kobieta. Była sporo po czterdziestce, korpulentna, o obfitym biuście i ciemnobrązowych włosach zebranych w kok z tyłu głowy. Miała na sobie jasnozieloną koszulkę z napisem: „Małe Urwisy są super”. Przecisnąwszy się przez tłum rodziców i dzieci, stanęła pomiędzy drzwiami prowadzącymi na korytarze. Zamachała rękami jak koordynator ruchu naziemnego, kierujący samolot do odpowiedniego stanowiska.
– Dzień dobry wszystkim – zawołała. – Proszę ustawić się w dwa rzędy. Dwa rzędy.
Josie i Misty wzięły między siebie Harrisa i dołączyły do jednej z kolejek. Kobieta przedstawiła się jako pani D.
– Nazywam się Eileen D’Angelo, ale dzieciom będzie łatwiej, jeśli wszyscy będą zwracać się do mnie pani D. Jestem dyrektorką tej placówki. – Zza tych samych drzwi co pani D. wyszła jeszcze jedna kobieta i usiadła za biurkiem. Pani D. wskazała na nią. – To jest pani K. Jest przedszkolną sekretarką. Obie z przyjemnością we wszystkim państwu pomożemy. – Pani K. wyglądała nieco młodziej od swojej szefowej, ale niewiele. Josie dawała jej maksymalnie czterdzieści pięć lat. Jasne włosy, siwiejące odrobinę u nasady, opadały na ramiona. Ona również miała lekką nadwagę. Na jej koszulce widniał ten sam slogan co u pani D., ale jej t-shirt był jasnoniebieski. Pomachała do zebranych i uśmiechnęła się serdecznie.
Pani D. mówiła przez kilka minut, podczas gdy niespokojne dzieci wybijały stopami rytm na drewnianej podłodze, ciągnęły rodziców za ręce i jęczały co jakiś czas – zwykła litania maluchów w wieku Harrisa: chciało im się pić, musiały się wysiusiać, były głodne, chciały wracać do domu. Harris natomiast stał nieruchomo i obserwował wszystko w milczeniu.
Ściśnięcie, ściśnięcie, ściśnięcie.
W końcu pani D. oznajmiła:
– A teraz pójdziemy do waszych sal, żebyście mogli poznać nauczycielki. Proszę za mną.
Kiedy jednak nadeszła kolej Harrisa, żeby ruszyć korytarzem, chłopiec zamarł. Misty i Josie próbowały popchnąć go delikatnie naprzód, ale on ani drgnął. Za nimi czekały trzy inne rodziny.
– Przepraszam – odezwała się do nich Misty. Udało jej się odciągnąć Harrisa na bok. Obie z Josie znów uklękły i zajrzały mu w oczy.
– Co się dzieje, kotku?
– Nie chcę tam iść – wymamrotał.
Josie starała się zachować neutralny wyraz twarzy. Ona też nie chciała, żeby szedł. Odkąd się urodził, przebywał pod opieką czterech osób: swojej matki, najlepszej przyjaciółki swojej matki, Brittney, Josie i swojej babci – matki Raya. Josie nie potrafiła sobie wyobrazić, jakie to musiało być dla niego przerażające: pewnego dnia zostać po prostu wrzuconym do sali pełnej obcych dzieci, gdzie musiał zostać bez żadnej zaufanej osoby dorosłej. Serce Josie zabiło mocniej, kiedy Harris złapał jej dłoń i znów zaczął ściskać rytmicznie.
Misty musiała zauważyć minę Josie, bo szturchnęła ją łokciem w bok i posłała Harrisowi szeroki uśmiech.
– Kto jest najodważniejszym znanym mi chłopcem?
– Ja?
– Tak, ty! – odparła. – Jesteś też najmądrzejszym znanym mi chłopcem, o wielkim serduszku. Znajdziesz tu mnóstwo przyjaciół. Znacznie fajniej będzie spędzać tu czas, zamiast siedzieć przez cały dzień z nami, starymi nudziarami.
Harris spojrzał na Josie, która zdołała pokiwać głową.
Na jednym z ramion chłopca zacisnęła się delikatnie czyjaś dłoń. Cała trójka podniosła wzrok i zobaczyła panią K., która pochylała się nad małym z uśmiechem.
– Jak ci na imię, młody człowieku?
– Harris – przedstawił się ledwo dosłyszalnym głosem.
– Jestem pani K. Miło cię poznać, Harrisie. Chcesz pójść ze mną do klasy?
Pokręcił głową. Ściśnięcie, ściśnięcie.
Pani K. się uśmiechnęła i cofnęła rękę. Podeszła od tyłu do Josie i Misty i nachyliła się między nimi, żeby usłyszały jej przyciszony głos.
– Jeśli uda mi się go stąd zabrać, będziecie mogły się wymknąć. Nie zauważy, że was nie ma.
Josie podniosła się szybko i odwróciła do kobiety, przez co Harris zachwiał się lekko. Jego palce zacisnęły się wokół jej dłoni, kiedy odzyskał równowagę.
– Przepraszam, pani K., zgadza się? Nie ma takiej możliwości.
– Josie – zareagowała Misty, prostując się i posyłając przyjaciółce spojrzenie, które mówiło: „Wyluzuj”.
Josie postarała się mówić mniej agresywnym głosem:
– Chodzi mi o to, że nie jesteśmy zwolenniczkami takiego postępowania. To go tylko nauczy, że w każdym momencie może zostać pozostawiony samemu sobie. Powiedziałyśmy mu, że będziemy tu z nim przez cały czas, więc jeśli nagle sobie pójdziemy, nauczy się tylko tyle, że nie może nam ufać. Poza tym jakim niby cudem miałby się nie zorientować? On ma cztery lata!
– Josie! – zawołała Misty, sygnalizując, że słabo jej wyszło zapanowanie nad tonem swojego głosu. – Przepraszam, pani K. – zwróciła się teraz słodkim głosem do sekretarki. – Doceniamy, że próbuje pani pomóc, i wiem, że w przypadku niektórych dzieci to może zadziałać, ale wolimy nie zostawiać go tutaj w taki sposób.
Pani K. spojrzała z ukosa na Josie, po czym uśmiechnęła się promiennie do Misty.
– Oczywiście. Wystarczyło tak powiedzieć. – Odwróciła się znów do Josie i zmarszczyła brwi. – Pani jest tą detektywką, prawda? Tą, o której ciągle głośno w wiadomościach. Czy może jest pani tą drugą? Ma pani siostrę bliźniaczkę, zgadza się? Znaną reporterkę?
– Tak – odpowiedziała Josie. – Moja siostra, Trinity Payne, była prezenterką wiadomości. Mieszka w Nowym Jorku. Ja jestem detektyw Josie Quinn z wydziału policji w Denton.
Te informacje nie zrobiły wrażenia na pani K. Nie odzywając się już do Josie ani słowem, podeszła znów do Harrisa i przyklęknęła, żeby znaleźć się na wysokości jego twarzy.
– Harrisie, wiedziałeś, że dziś jest pierwszy dzień zajęć dla wszystkich dzieci w całym przedszkolu?
– Nie – jego głos był ledwie dosłyszalny. Ściśnięcie, ściśnięcie.
– Tak właśnie jest – ciągnęła kobieta. – I wiesz co? Wszystkie dzieci się trochę boją, bo będą tu z nami, a nie ze swoimi bliskimi. I wiesz co jeszcze?
Harris znów pokręcił głową.
– W porządku jest się bać.
Josie poczuła wibracje telefonu dzwoniącego w tylnej kieszeni spodni, ale je zignorowała.
Harris nie wyglądał na przekonanego. Ściśnięcie, ściśnięcie, ściśnięcie. Przysunął się do Josie, spojrzał na nią i szepnął:
– A jeśli rozboli mnie brzuch, kiedy tu będę?
– Myślę, że jeśli rozboli cię brzuch, możesz powiedzieć o tym swojej nauczycielce – odparła Josie.
Pani K. pokiwała głową.
– Dokładnie tak. Jeśli cokolwiek będzie nie tak, możesz powiedzieć o tym swojej nauczycielce, a ona przyprowadzi cię do mnie, a wiesz, co ja wtedy zrobię? Zadzwonię do twojej mamy.
– A ja wtedy od razu przyjadę – zapewniła Misty.
Komórka Josie znów zabrzęczała. Wyciągnęła ją wolną ręką i spojrzała na wyświetlacz. Patrick.
– To może być ważny telefon – odezwał się Harris. – Musisz odebrać.
– Odbiorę – powiedziała Josie. – Gdy tylko się upewnię, że dobrze się tutaj czujesz.
Harris ścisnął ostatni raz jej dłoń, podszedł do Misty i objął ją za szyję.
– Czy moja mama może iść ze mną na chwilę do sali, żeby poznać moją nauczycielkę?
– Oczywiście – odparła pani K.
– A pani też może?
Pani K. złożyła w zachwycie dłonie.
– Z przyjemnością!
Josie odebrała telefon i odprowadziła wzrokiem obie kobiety, które szły już z Harrisem do jednej z klas.
– Patricku, postaram się przyjechać jak najszybciej.
– Dzięki – odparł jej brat. – Zaraz się zbieram na basen. Mam tam w tym tygodniu przydział. Wiesz, gdzie to jest?
– Zaczekaj – odparła Josie.
W samochodzie uruchomiła silnik, a potem znalazła długopis i serwetkę, na której zapisała wskazówki dojazdu do uniwersyteckiego centrum basenowego. Od kilku miesięcy nie była na kampusie, który stanowił istny labirynt. W dodatku regularnie powstawały tam nowe budynki.
– Muszę tylko najpierw odwieźć Misty do domu – poinformowała.
Gdy się rozłączyła, z budynku przedszkola wyszła Misty i ruszyła ze spuszczoną głową w stronę samochodu. Długie blond włosy opadały na jej twarz. Dopiero kiedy wsiadła do auta, Josie zauważyła, że przyjaciółka płacze.
– Co się dzieje? – zapytała.
Łzy spływały po twarzy Misty. Wzięła duży, łapczywy wdech.
– Po prostu nie mogę uwierzyć w to, że on jest już taki duży. Poszedł do przedszkola. Tak szybko rośnie. Nigdy dotąd nie zostawiałam go na tak długo pod opieką nieznajomych osób. To jest naprawdę bardzo trudne. Nie sądziłam, że aż tak.
Wzięła z ręki Josie serwetkę i zanim detektywka zdążyła zaprotestować, wysmarkała nos. Kiedy zauważyła wpatrzoną w siebie Josie, powiedziała:
– O cholera. Przepraszam. Używałaś tej serwetki?
Quinn zmusiła się do uśmiechu.
– Nie.
– A była czysta?
– Tak.
Josie wrzuciła bieg i wyjechała z parkingu, kierując się w stronę centrum Denton.
– Posłuchaj, Harris jest mądrym chłopcem – zapewniła. – Zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy, żeby go przygotować na tę chwilę.
Misty prychnęła i otarła oczy zmiętą serwetką.
– To ty zrobiłaś wszystko, żeby go przygotować. Ja przez ostatnie trzy miesiące powtarzałam mu tylko, że wszystko będzie dobrze, choć oczywiście nie mam takiej pewności.
Josie wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Misty.
– Oczywiście, że będzie dobrze. Zobaczysz. Pamiętasz swój pierwszy dzień w przedszkolu? – Misty pokręciła głową. – No jasne, że nie. Bo nie był traumatyczny. I tak samo będzie w przypadku Harrisa.
Kątem oka zauważyła, że Misty uniosła brew.
– Mówisz tak tylko dlatego, że dałaś mu ten alarm. Dlatego jesteś taka spokojna.
Josie wzruszyła ramionami.
– Cóż, nie zaprzeczę, że to mi pomaga.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
