Jego pokuta - Adela D. Zalewska - ebook + audiobook

Jego pokuta ebook i audiobook

Adela D. Zalewska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pobyt w raju Darka i Joanny zostaje brutalnie przerwany. Prezent od losu jest jedynie chwilowym dobrem w ich życiu, okazuje się bowiem, że będą musieli walczyć o siebie nawzajem. Oboje przekonają się, jak trudno wyrwać się z objęć zła.
Przestępczy świat nie zapomina i nie daje o sobie zapomnieć. Przemoc, intrygi, miłość i próba normalnego życia splatają się, tworząc niepokojący obraz, który niejednego doprowadziłby do obłędu.
Tylko razem, ona i on, mogą znaleźć sposób na pokonanie wrogów, o których nie mają pojęcia.
W śmiertelnym tańcu z przeciwnościami oboje odkryją, że ucieczka nie jest równoznaczna z wolnością, a miłość jest najpotężniejszą bronią w walce o przetrwanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Lektor: Tomasz Bielawiec
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Readingcoffeecake

Nie oderwiesz się od lektury

"Życie jest krótkie i bardzo zaskakujące. Czy należy zignorować coś pozytywnego, przytrafiającego się w twoim życiu tylko dlatego, że tak wypada?" Darek i Joanna wyjeżdżają z kraju.Mają swój mały raj na ziemi. Chcą żyć z daleka od mafii, brudnych interesów i całego zła. Ale czy im się to uda? Czy ktoś taki jak Darek może rzucić wszystko i zniknąć? Na to liczyli. Jednak ich spokój się kończy. Ktoś ich odnalazł. Teraz będą musieli walczyć nie tylko z wrogiem ale i o siebie nawzajem. Jakby tego było mało, Joanna znowu coraz gorzej się czuje. Czy to nawrót choroby? Pierwszą częścią byłam zachwycona! Jak dla mnie, w drugiej części, autorka utrzymała poziom. Były intrygi, tajemnice, niebezpieczeństwo a z drugiej strony dobroć i miłość Joanny. Darek pragnie za wszelką cenę zemsty i choć Asia tego nie popiera to trwa u boku swojego męża. Jednak coraz częściej pokazuje, że ten brutalny świat jej przeszkadza. Poznała Darka z innej strony. Dla niej jest czuły i delikatny. I takiego chce go k...
00
Bozena_1952

Nie oderwiesz się od lektury

I to wszystko w imię miłości... ale to jeszcze nie koniec Polecam serdecznie ❤️
00

Popularność




Adela D. Zalewska

Jego pokuta

© Adela D. Zalewska, 2023

Pobyt w raju Darka i Joanny zostaje brutalnie przerwany. Prezent od losu jest jedynie chwilowym dobrem w ich życiu, przekonają się bowiem, jak trudno wyrwać się z objęć zła. Przestępczy świat nie zapomina. Przemoc, intrygi, miłość i próba normalnego życia splatają się, tworząc niepokojący obraz, który niejednego doprowadziłby do obłędu. W śmiertelnym tańcu z przeciwnościami okaże się, że ucieczka nie jest równoznaczna z wolnością, a miłość jest najpotężniejszą bronią w walce o przetrwanie.

ISBN 978-83-8351-372-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

— To zatrucie litem.

Słowa, które słyszę sprawiają, że zdezorientowanie zamienia się w mdłości. Nie rozumiem sytuacji, ale i tak nagle nadzieja wypełnia mnie całego, tak iż nie jestem w stanie znieść tego, co się ze mną dzieje i zaczynam drżeć. Nie mam pojęcia, co dokładnie oznacza zatrucie litem, ale gdzieś w głębi serca czuję, że to jest dobra wiadomość, taka nagroda za zmaganie z przeciwnościami.

Mimo iż obiecałem Joannie, że przestanę walczyć, nie potrafiłem odpuścić i wciąż szukałem sposobu aby nie odeszła. Przy niej starałem się być beztroski i radosny, bo dałem jej słowo, ale w nocy, gdy spała, rwałem włosy z głowy, szalałem i płakałem. Wizja życia bez niej równała się z nicością. Byłem pewien, że bez niej sam nie pożyję długo, że stoczę się i już nie podniosę. Po prostu nie mogłem i nie chciałem zgodzić się na to, że umrze i mnie opuści. Może to wynik egocentryzmu, ale nie chciałem pozwolić, by ten nowy ja zginął, człowiek, który narodził się dzięki niej. Polubiłem go, dlatego wciąż szukałem możliwości, rozmawiałem z ludźmi, którzy byli specjalistami w temacie, przeglądałem Internet i wertowałem magazyny medyczne w poszukiwaniu opcji. Wbrew wszystkiemu wciąż miałem nadzieję. Joanna była jedynym sensem mojego życia i chciałem zrobić wszystko, aby ją zatrzymać.

Kilka dni temu wysłałem wyniki badań Joanny do profesora Neumayera wierząc, że on jeszcze da mi nadzieję, którą w jakiś sposób uda mi się zarazić także Joannę. Nękałem profesora pytaniami od kilku tygodni, nie dawałem mu spokoju i błagałem o pomoc. Tłumaczył, że jego terapia zadziałała, ale widać choroba nie daje za wygraną i wciąż wraca. Wspomniał nawet o jakimś przeznaczeniu, czym tylko wzbudził moją wściekłość. Nadal jednak nie dawałem za wygraną i wreszcie zgodził się zerknąć na badania. Teraz właśnie on przekazuje informację, dającą punkt zaczepienia dla mojego serca.

— Litem? — pytam rozedrganym głosem, maszerując wzdłuż plaży w tempie sprawiającym, że łapię zadyszkę. — Co to znaczy?

— To znaczy, że to nie białaczka — odpowiada rzeczowo profesor, z wyraźną nutą samozadowolenia.

— Oddzwonię — szepczę i się rozłączam.

Nie mam siły na więcej, emocje są zbyt duże i chwilowo muszę odpocząć. Rozmowa z profesorem sprawia, że ciężar, który miałem na plecach spada ze mnie tak gwałtowanie, że aż zwala mnie z nóg. Dosłownie. Przysiadam na piasku i zaczynam płakać. Nie miałem dotąd pojęcia, jak bardzo mi to ciążyło i teraz, siedząc na tej plaży, dociera do mnie wszystko, co w sobie dusiłem.

Chociaż zapewniałem moją Joannę, że spróbuję się tym nie przejmować, to nie mogłem. Było to zwyczajnie niemożliwe. O ile w dzień trzymałem fason i starałem się uśmiechać, pracowałem, robiłem jakieś drobne prace w domu i ogrodzie, spacerowałem i plażowałem, to noce były ciężkie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałem choćby kilka godzin, nie mówiąc już o całej nocy. Wciąż wałkowałem w głowie każdy szczegół ostatnich kilku tygodni, próbując znaleźć jakiś błąd, który być może popełniliśmy podczas rekonwalescencji. Może to ja, przez swoje pragnienie bycia z nią, obniżyłem jej odporność, a może zbyt szybko zabrałem ją z kliniki? Może niepotrzebnie obarczyłem ją swoimi rodzinnymi sprawami, może też zabranie jej z Polski nie było dobrym pomysłem? Może naraziłem ją na stres? Wszystkie te opcje wykluczył co prawda profesor Neumayer, ale dla mnie było to nieprzekonywujące. Rozpacz, którą dusiłem siłą woli za dnia, w nocy wracała w formie koszmarów. Śnił mi się ciągle te sam sen, ten ze szpitala, ten, który wystraszył mnie do samej duszy, o ile ją mam. Ten sen, w którym po Joannie nie ma śladu, a ja umieram z rozpaczy, próbując zrozumieć co się stało. Przez ostatnie tygodnie byłem jak żywy trup, który próbuje za wszelką cenę ukryć fakt, że nie ma w nim życia. Teraz to życie do mnie wraca, bo wiem, że jest szansa. Niestety radość trwa krótko, bo uświadamiam sobie coś, co sprawia, że zamiast się cieszyć narasta we mnie nowa obawa. Strach o Joannę jest teraz jeszcze większy. O ile fakt, że białaczka jest w odwrocie jest dla mnie świetną wiadomością, to informacja o zatruciu sprawia, że żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Bo przecież litem nie można się zatruć ot tak. Nie można po prostu się go najeść, czy wchłonąć podczas kąpieli w oceanie. Według profesora węglan litu stosuje się najczęściej w leczeniu psychiatrycznym, a przecież Joanna nigdy tego rodzaju leków nie przyjmowała. Neumayer dość jasno stwierdził, że tak duże stężenie nie mogło być przypadkowe, a objawy, z jakimi od kilku miesięcy zmaga się Joanna, mimo, że przypominają białaczkę, to nią nie są. Powiedział, że w szpitalu powinni byli to sprawdzić. Ale zwyczajnie nie mieli szansy, bo nie zgodziliśmy się zostać na badania. Lekarz wówczas proponował nam dodatkowe testy, ale my, pewni tego, co się dzieje, odmówiliśmy. Właściwie to Joanna odmówiła, a ja pogrążony w szoku i rozpaczy, nie byłem w stanie racjonalnie myśleć. Wyrzucam teraz sobie, że zgodziłem się z nią. Powinienem był namówić ją wówczas do pozostania w szpitalu, ale natłok myśli i zniechęcenie odebrały mi zdolność stawiania na swoim. Tak naprawdę dopiero po kilku dniach, kiedy obrażony na cały świat pogrążałem się w rozpaczy, zacząłem myśleć o możliwościach. Tyle, że wtedy Joanna przekonała mnie, że czas odpuścić. Teraz, wiedząc to, co wiem, duszę się z przerażenia, że gdybym rzeczywiście odpuścił, straciłbym ją. Niestety ta sytuacja nie sprzyjała naszemu związkowi, a pielęgnowanie miłości utrudniał fakt oczekiwania na najgorsze. Życie w ciągłej obawie jest męczące. I chociaż zatrucie, jak mówił profesor, wcale nie musiałoby doprowadzić do śmierci, to stan naszego małżeństwa wskazywał, że nie będzie dla nas szczęśliwego zakończenia. Tak czy inaczej mój upór tym razem przyniósł pozytywny efekt, chociaż co do tej pozytywności można by się spierać. Co bowiem to wszystko dla nas oznacza?

Gdy się uspokajam, dzwonię do Monachium ponownie. Muszę zebrać więcej danych, które raz, że pozwolą mi zrozumieć, co się dzieje, a dwa umożliwią wyjaśnienie sprawy Joannie. Informacje od profesora przywracają mnie do życia, jednocześnie pozbawiając złudzeń, że moje życie może być kiedykolwiek normalne. Moja przeszłość, mimo że tak bardzo chciałem zostawić ją za sobą, znowu mnie dopadła. I najlepsze jest to, że zrobiła to po cichu tak, że gdyby nie przypadek i moja determinacja nigdy bym się o tym nie dowiedział. Sprawa z jednej strony jasna: ktoś podtruwał Joannę od miesięcy, świadomie wywracając moje życie do góry nogami. Z drugiej zaś zastanawia mnie cel tego działania. Przecież, gdyby ktoś z moich wrogów znalazł nas i chciał się zemścić, to nie uciekałby się do tak wyrafinowanych środków, przynajmniej nie podejrzewam o to żadnej z tych osób. Większość bowiem to ludzie wyprani z uczuć, żądni pieniędzy i władzy. Gdyby mieli okazję, zwyczajnie by mnie zabili, a moja żona byłaby w tym wszystkim jedynie środkiem do sprawienia mi jak największego cierpienia przed śmiercią. Ten zaś, kto zdecydował się na tę grę, to człowiek bardzo cierpliwy, który zamierzał coś osiągnąć subtelnymi metodami. Nie wiem tylko co. Muszę znaleźć tę osobę i odpłacić jej tak, jak na to zasłużyła. Tymczasem najważniejsze to usunąć truciznę z zasięgu Joanny. Problem jednak polega na tym, że jak poinformował mnie profesor, węglan litu jest rozpuszczalny w wodzie i mógł być jej podawany właściwie wszędzie, chociaż bardzo regularnie. Nasze życie towarzyskie, co prawda, jest od kilku tygodni bardzo ograniczone, wiec i zakres możliwości jest nieduży. Trucizna musiała być podawana w naszym domu, a to z kolei przeraża mnie nie na żarty. Trop, co oczywiste prowadzi do mojej przeszłości, do tego co zostawiłem w Polsce. Uświadamiam sobie, że czy tego chcę czy nie, moje życie w raju właśnie się kończy.

Nie wiem jak długo siedzę na tej plaży, ale musiałem wzbudzić niepokój w Joannie, bo pośród swoich rozmyślań nagle słyszę ją za sobą.

— Co się dzieje, Darku?

Ocieram szybko łzy, licząc, że nie zauważy mojego stanu, ale gdy się odwracam, wiem, że moje próby spełzły na niczym.

— O Boże… — szepcze, dotykając mojej twarzy i zanim zdążę zareagować, sama zaczyna płakać.

— Nie, skarbie… — interweniuję, obejmując ją natychmiast, bo wiem, co sobie pomyślała. Nie mogę pozwolić na negatywne emocje, bo przecież mimo okoliczności, właśnie dzieje się coś dobrego. — To nie tak jak myślisz…

— Tak bardzo bym chciała, aby nasze życie inaczej się ułożyło — mówi, chlipiąc. — Tak bardzo chciałabym oszczędzić ci cierpienia. Nie zasługujesz na nie.

— Kochanie…

— Przepraszam cię, Darku. Tak bardzo cię przepraszam.

— Nie — zaprzeczam szybko, nie mogąc pozwolić, aby siebie obwiniała, tym bardziej, że nadzieja rośnie w moim sercu z sekundy na sekundę od zakończenia rozmowy przez telefon. — Nie masz za co przepraszać.

— Ale, ty cierpisz…

— Już nie.

Podnosi głowę i patrzy mi w oczy. Jest oszołomiona, nieco zdziwiona. Nie chcę jej trzymać w niepewności, ale ten wyraz twarzy od dzisiaj będzie dla mnie wyrazem nadziei na lepsze jutro.

— To pomyłka. — Uśmiecham się. — Zwyczajna pomyłka, Joanno. Wszystko będzie dobrze.

— Co? O czym ty mówisz?

— Nie masz nawrotu. Jesteś zdrowa.

Joanna patrzy na mnie wielkimi oczami. Jest zagubiona i widzę, że nawet nie wie jak zareagować. Dlatego chcę jej to jak najlepiej wytłumaczyć.

— Dzwonił profesor. To zatrucie litem.

— Profesor? A skąd on…

— Skontaktowałem się z nim. Nie mogłem pozwolić… Musiałem znaleźć sposób… — próbuję jakoś zakończyć wypowiadane przez siebie zdania, ale nie potrafię.

Joanna patrzy na mnie smutno, widzę, że jest zawiedziona. Nie rozumiem tylko czym.

— Dlaczego to zrobiłeś? Za moimi plecami? Wbrew temu co ustaliliśmy?

Wytrzeszczam oczy. Jak ona może o to pytać? Czy nie rozumie, że jest dla mnie wszystkim? Czy nie wie, że bez niej nie jestem w stanie żyć?

Widocznie wyczytuje odpowiedź w moim spojrzeniu, bo wzdycha i opada na piasek.

— Nie cieszysz się? — pytam, siadając obok niej.

— Jeszcze nie do końca rozumiem to wszystko. Potrzebuję więcej informacji. Chyba jestem w szoku.

— Ja też, ale to fantastyczna wiadomość. To nie nawrót, rozumiesz?

Leży w ciszy, analizując to, co usłyszała. Chciałbym, żeby coś powiedziała. Nie mogę się doczekać, aż to do niej dotrze. Staram się jednak uzbroić w cierpliwość.

— To jest… — szepcze po dłuższej chwili. — O Boże… O Boże! — mówi głośniej, siada, ale zaraz kładzie się ponownie. — Sama nie wiem — wzdycha. — Chyba zemdleję..

Nachylam się nad nią i głaszczę jej twarz.

— Już dobrze, kochanie. Wszystko jest dobrze.

Kiwa intensywnie głową.

— Mam mętlik w głowie.

— Nie tylko ty.

— I co dalej?

— Jak to co? — Uśmiecham się. — Wszystko!

— Opowiedz, o co chodzi z tym litem.

Kiwam głową i streszczam jej ostatnie dwa tygodnie. Mówię o niemal codziennych rozmowach z profesorem, o zbieraniu dokumentacji i wysyłaniu jej do Monachium. Gdy tłumaczę rozmowę telefoniczną sprzed kilkudziesięciu minut, w jej oczach wreszcie dostrzegam nadzieję.

— To dlatego przez ostatnie tygodnie czułam się tak źle? — pyta po chwili.

— Tak.

— Nie rozumiem w takim razie dlaczego nie wyszło to w szpitalu. Nie zbadali tego?

— Standardowe badania nie przewidują oznaczania litu. Zwykle robi się to u osób zażywających leki psychotropowe.

— Ale ja takich nie przyjmuję.

— Wiem, dlatego musimy się dowiedzieć, jak lit dostaje się do twojego organizmu.

— Zaraz… — patrzy na mnie podejrzliwie. — Skoro sama nie przyjmuję żadnych preparatów z litem, to zażywam je nieświadomie?

Kiwam głową.

— Ale jak? W czym? W jakimś jedzeniu?

— Tego nie wiem — odpowiadam bezradnie. — Ale się dowiem.

— Jak?

— Wyślę próbki tego, co jesz na testy — oznajmiam i od razu wiem, że popełniłem błąd. Nie jestem w stanie go już jednak naprawić. Ona wie.

— Tego co jem… — powtarza z wyraźnie słyszalną analizą w głosie, a po chwili podnosi się, patrzy mi w oczy i pyta. — Ktoś mi dosypuje tego czegoś do jedzenia?

— Na to wygląda — odpowiadam, kładąc się na piasku.

— Kto?

Milczę chwilę, zbyt długą, bo Joanna kładzie się koło mnie i wtula w moją pierś.

— Kto miałby to robić i po co? — dopytuje cichutko.

— Nie wiem, kochanie.

— Ale… Czy to znaczy, że…

— Nie wiem — powtarzam.

Milknie, a ja wiem, co teraz kotłuje się w jej głowie.

— Niczym się nie martw. Wszystko załatwię — mówię pewnie. — Najpierw dowiem się w czym to jest, potem kto to zrobił, a na koniec odpłacę mu…

— To bez sensu. Po co ktoś miałby to robić? — pyta jakby siebie.

— Jego powody gówno mnie obchodzą — zaperzam się, mocno ściskając bok Joanny. Złość mnie zalewa i dopiero jej syk pozwala mi powrócić do realności. — Znajdę go — mówię, całując ją w czubek głowy.

Edwin

Czyli już wie. Tyle, że to tylko cześć prawdy. Co zrobi, gdy dowie się reszty? Nie mogę teraz o tym myśleć. Muszę znaleźć sposób, aby się z nim zobaczyć. Mój syn musi wreszcie poznać przyczynę tego wszystkiego. Ten cholerny bajzel musi się skończyć. Czas najwyższy.

Rozdział 2

— Przecież te cukierki są zamknięte — śmieje się Joanna.

— No i co?

— Po pierwsze to, że fabryka musiałaby je nafaszerować litem, po drugie musiałabym ich zjadać co najmniej torebkę dziennie, a po trzecie byłoby to niemożliwe, bo to ty wciągasz zawsze te cukierki jak odkurzacz i nie nadążam ich kupować. I jakoś nie widać u ciebie objawów zatrucia.

Może i ma rację, ale i tak otwieram torebkę, wyjmuję kilka cukierków uzbrojoną w rękawiczkę ręką i wkładam do strunowego woreczka. Nie zamierzam niczego przegapić. Sprawdzę wszystko, nawet wodę w oceanie i piasek na plaży. Zrobię wszystko aby uchronić Joannę i odnaleźć tego, który chciał mi ją zabrać.

Od wczesnego poranka krzątamy się po kuchni, pakując w woreczki wszystko, co Joanna kiedykolwiek jadła lub zamierzała zjeść, wszystko co piła, w zasadzie wszystko z czym miała kontakt. Wczoraj tuż po informacji od profesora, gdy wróciliśmy do domu, skontaktowałem się z Czarkiem, aby znalazł laboratorium najbliżej nas, które zajmie się sprawą w trybie pilnym. Jeszcze tego samego wieczora kurier dostarczył nam paczkę z akcesoriami do zbierania próbek. Czarek chciał przysłać do mnie specjalistów, ale nie zgodziłem się. Nie chcę, aby po moim domu kręcili się obcy ludzie, zwłaszcza w temacie, który nie przyda nam przychylności sąsiadów. Lepiej pozostać anonimowym. Rozgłos jest mi teraz najmniej potrzebny.

— Co jeszcze nam zostało? — pytam, zerkając na zegarek.

— Herbaty, kawy, zioła — wymienia Joanna, zaglądając do ostatniej szafki. — Inne suche produkty.

— Ok. Kurier będzie za godzinę. Musimy się sprężać.

Joanna wyjmuje wszystkie opakowania na blat, a potem podaje mi po kolei, a ja skrupulatnie pobieram próbkę i produkt ląduje na powrót w szafce. Najchętniej bym to wszystko wywalił i wezwał ekipę sprzątającą, aby zdezynfekowała dom, ale nie zamierzam ponownie narażać się na kpinę Joanny. Kiedy kończymy, czuję się wyczerpany i wiem, że ona jest równie zmęczona. Ale musimy być pewni, że niczego nie przeoczyliśmy.

— Zastanów się, co jeszcze — mówię, stając przed Joanną.

Rozgląda się chwilę, zastanawia, patrzy na mnie, a po chwili w jej oczach zapalają się iskierki, które dobrze znam.

— Przyniosę żel.

— Później, kochanie — stwierdzam z pobłażliwym uśmiechem i całuję ją w czoło.

Joanna wywraca oczami i patrzy na mnie wymownie z uniesionymi brwiami. Wtedy do mnie dociera.

— Masz rację, przynieś żel.

Uśmiecham się z rozmarzeniem i pozwalam Joannie pójść do sypialni. Sam w tym czasie otrząsam się ze stuporu, w który popadłem wspominając nasze ostatnie igraszki właśnie z żelem w roli głównej i rozglądam się po kuchni. Woda w kranie, soki, owoce — to załatwiliśmy w pierwszej kolejności, dalej produkty suche: ryż, kasze, mąki, makarony; kolejno zawartość lodówki, warzywa. Pobrałem też próbki nalewek i alkoholi z barku i roślin w okolicy domu. Mimo drwin Joanny, nie odpuściłem kosmetyków i perfum, których niby się nie je, ale będę dmuchał na zimne. Moje spojrzenie ląduje na akwarium i chociaż zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to już paranoja, bo przecież nikt nie wrzucałby litu do akwarium, a Joanna nie piłaby z niego wody, i tak sięgam po pipetę i pobieram próbkę. Opisuję ją i układam w pudełku.

— Woda z akwarium, naprawdę? — mówi rozbawiona Joanna, nachyliwszy się nad moim ramieniem.

— Jak wszystko, to wszystko.

— A gdybyśmy mieli kota, to wziąłbyś próbkę piasku z kuwety?

— Po pierwsze — mówię, odwróciwszy się do niej — nie bądź obrzydliwa. Po drugie — przyciągam ją do siebie — nie mamy kota. A po trzecie — zbliżam wargi do jej ust i szepczę — tak, pobrałbym próbkę z kuwety.

Joanna próbuje mi się wyrwać, ale trzymam ją mocno i po chwili, gdy się uspokaja, całuję. Natychmiast mięknie w moich objęciach, a cała energia kumuluje się w ustach i po chwili wybucha między nam żar. Intensywność naszego zbliżenia idzie w parze z tempem, któremu sami się dziwimy, bo już po kilkunastu minutach stoimy w salonie ponownie ubrani i gotowi dokończyć zbieranie próbek.

— Przyniosłam jeszcze to — mówi Joanna, podając mi ziołową herbatkę.

— Co to? — Oglądam pudełko.

— A, taki prezent od pana Tkaczyka…

— Kogo?

— Na chemii poznałam takiego miłego starszego pana. Zawsze dobrze mi się z nim rozmawiało. Na zakończenie ostatniej serii dostałam od niego tę herbatkę. Dopiero przed wyjazdem przypomniałam sobie o niej i zapakowałam. Szkoda by było jej nie zabrać, bo jest smaczna.

W mojej głowie natychmiast zapala się czerwone światło. Biorę opakowanie od Joanny i uważnie się mu przyglądam. Wygląda na to, że jest niemal puste, więc Joanna musiała tego sporo pić. Nagle jestem na nią zły.

— Jak mogłaś przyjmować prezenty od jakiegoś nieznajomego?!

Jej oczy robią się wielkie w zaskoczeniu.

— Darek, to tylko starszy pan. Nie sądzisz przecież…

— Nie wiem, co sądzić — przerywam jej ostro. — Zachowałaś się bardzo nierozsądnie!

— Bo piłam herbatkę podarowaną przez dziadka?

Jej kpina wyprowadza mnie z równowagi.

— Tak! Czy ty nie rozumiesz, że w tym świecie nic nie jest zwyczajne?

— Popadasz w paranoję.

— Naprawdę?! — Ruszam z impetem na nią. — To, że po kilku miesiącach od przyjazdu trafiasz do szpitala, bo ktoś cię podtruwa, a potem okazuje się, że masz w szafce jakieś cholerne ziółka od nieznajomego, nazywasz popadaniem w paranoję? Ten zbieg okoliczności cię nie zastanawia?

— Po prostu nie wierzę…

— Często pijesz to coś? — przerywam jej znowu.

— Ostatnio nie — odpowiada powoli i widzę, że coś do niej dociera. — O Boże…

Wzdycham, czując ulgę, że wreszcie do niej dotarło. Wyciągam folię z pudełka i całą jej zawartość wkładam do torebki na próbki. Doskonale wiem, że nie ma potrzeby wysyłania tego wszystkiego, co leży już w pudełku do laboratorium, że wystarczy tylko ta jedna próbka i natychmiast podejmuję decyzję.

— Kurier będzie za kilka minut — mówię, wkładając próbkę nieszczęsnej herbatki do kieszeni. — Przekażesz mu paczkę — dodaję, zaklejając pudełko.

— A ty gdzie się wybierasz?

— Do Rio.

— Po co?

— Muszę to wiedzieć natychmiast — stwierdzam nadal zły. — A potem porozmawiamy — rzucam i idę w kierunku drzwi.

Kiedy odwracam się, widzę, że Joanna jest smutna, ale mną targają zbyt duże emocje, aby mnie to ruszyło. Jestem wściekły, że jej niefrasobliwość mogła się tragicznie skończyć. Wychodzę trzasnąwszy drzwiami.

W samochodzie próbuję poskładać myśli. Wyciągam telefon i znajduję kilka dużych laboratoriów. Wybieram to w centrum, którego opinie świadczą o wysokim poziomie świadczonych usług. Ustawiam nawigację i jadę. Nie mam pojęcia, czy zbadanie próbki jest możliwe od ręki, ale zamierzam dostać swoją odpowiedź dzisiaj, choćbym miał zapłacić jakieś niebotyczne sumy. Zastanawiam się, kim mógł być ten człowiek, o którym wspomniała Joanna, ten cały Tkaczyk. Pamiętam jak Węgrzyn opowiadał mi, że Joanna rozmawiała z jakimś dziadkiem w dniu porwania. Wtedy myślałem, że dzięki temu uniknąłem tortur w piwnicy Chojnickiego, teraz myślę, że ktoś to wszystko bardzo dokładnie zaplanował. Nie wiem tylko kto i po co. Przede wszystkim rozmowa z profesorem uświadomiła mi, że wybór litu nie mógł być przypadkowy. Objawy zatrucia są zwykle bardzo podobne do objawów chorób immunologicznych: osłabienie, mdłości, biegunka. Oczywiste dla mnie jest, że ten, kto to zrobił, miał doskonałą wiedzę na temat stanu zdrowia Joanny i chciał byśmy byli przekonani o nawrocie. Tylko po co? Co to miało na celu? Naprawdę sądziłem, że udało mi się uwolnić od przeszłości, ale teraz zaczynam się bać bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli bowiem komuś chciało się zaplanować tak skomplikowaną intrygę, to obawiam się, że nasze poczucie bezpieczeństwa było złudne.

W laboratorium, po wizycie w gabinecie szefostwa i uświadomieniu im, że kasa nie gra roli, zostaję obsłużony błyskawicznie. Już po godzinie otrzymuję wyniki, z których jasno wynika, że miałem rację. Poziom litu w próbkach jest tak wysoki, że dziwny wydaje mi się fakt, że Joanna zaczęła chorować dopiero po czterech miesiącach od przyjazdu do Mangaratiba, a ponadto, że jej objawy nie były znacznie poważniejsze.

Gdy wsiadam do samochodu ogarnia mnie przemożne poczucie bezsilności. Ulga związana z pewnością, że choroba nie wróciła, okazuje się chwilowa. Moje nerwy ponownie naciągają się w oczekiwaniu. Uderzam kilkakrotnie dłonią w kierownicę i zaciskam mocno oczy.

— Nic jej nie będzie — słyszę głos za sobą i podskakuję przerażony.

Próbuję sięgnąć do podłokietnika, gdzie trzymam broń, ale cofam dłoń, czując zimno lufy przy skroni.

— Spokojnie, Darek — mówi człowiek, którego widzę teraz wyraźnie w lusterku wstecznym.

Jest przed sześćdziesiątką, twarz pokrywa lekki ciemny zarost, a oczy…

— Kurwa — jęczę, błyskawicznie orientując się kim jest facet, który teraz chowa broń i opiera plecy na tylnej kanapie mojego samochodu.

Chwilę mierzymy się wzrokiem, aż wzdycham głęboko i zamykam oczy. Nie miałem potrzeby spotkania z człowiekiem, który zniszczył mi życie, tymczasem on zdecydował za mnie i właśnie teraz, gdy moje życie na nowo się gmatwa, postanowił się pojawić. Mój ojciec. Pieprzony Edwin Kryształowski. Siedzi teraz w moim samochodzie i nie mam pojęcia, po co tu jest. Inaczej: nic mnie nie obchodzą jego powody, chcę tylko żeby zostawił mnie w spokoju.

— Czego chcesz? — pytam ostro.

— Przyszedłem cię ostrzec — mówi, a jego głos jest przepełniony jakąś cholerną troską, która wprawia mnie w złość.

— Ty? Ty chcesz mnie ostrzec?

— Wiem, że masz do mnie żal…

— Żal? — śmieję się. — Tobie się chyba człowieku coś pomieszało w głowie. Żal to można mieć o przejechanie kotka, ale na to co ja czuję nie ma słowa.

— Rozumiem.

Głos Edwina jest spokojny, co jeszcze bardziej mnie nakręca.

— Gówno rozumiesz! Kurwa, to jakiś pieprzony żart!

— Niestety, Darek, to co się stało się nie odstanie…

— Nie pierdol, naprawdę?

— Ta ironia jest niepotrzebna. Dobrze wiem, co o mnie myślisz. I masz do tego prawo. Ale w tej chwili mamy ważniejsze sprawy niż zaszłości rodzinne.

Pocieram czoło i policzki, czując taką frustrację, jak nigdy wcześniej. Tak wiele myśli przelatuje mi przez głowę, że nie jestem w stanie skupić się na żadnej.

— Wypierdalaj — stwierdzam wreszcie. — Nie mam czasu na te pierdoły. Nie interesują mnie twoje sprawy, bo w tej chwili mam swoje, które wymagają…

— Zamknij się chociaż na chwilę! — warczy Kryształ, a mnie robi się zimno na dźwięk jego głosu. — Muszę ci coś powiedzieć, i wierz mi, że to nie są pierdoły. Wysłuchasz mnie po dobroci, albo z lufą przy twarzy. Powiem co mam do powiedzenia, a potem ty zdecydujesz co dalej.

Przyglądam się mu intensywnie w lusterku i czuję dziwne mrowienie w klatce. Czyżby to ekscytacja brała górę nad złością?

— Mów — rezygnuję, bardziej z chęci pozbycia się go, niż ciekawości co ma do powiedzenia.

— Musisz wrócić do kraju.

— To jest ta ważna sprawa? Musisz się bardziej postarać.

Edwin coś mamrocze pod nosem, a po chwili mówi:

— Chojnicki wyszedł za kaucją.

— Powiedz mi coś, czego nie wiem. To, że siedzę na drugim krańcu świata nie znaczy, że nie śledzę sytuacji. Tatuś go wyciągnął. To było do przewidzenia.

— Szukają cię.

— Nie znajdą nas tutaj — mówię niepewnie.

— Ja znalazłem — śmieje się mój pieprzony ojciec. — Oni też znajdą.

— Pojedziemy gdzie indziej.

— To nic nie da, dobrze o tym wiesz. Poza tym naprawdę chcesz uciekać całe życie? Musisz wrócić.

— Nic nie muszę.

W moim głosie ponownie słychać niepewność. To oczywiste, że pragnąłem spokoju, ale teraz, rozmawiając z człowiekiem, którego nienawidziłem od lat, czułem, że jest to niemożliwe. Nie chciałem mu też mówić, że i tak zamierzałem odnaleźć odpowiedzialnego za próbę otrucia Joanny. A to wiązało się z powrotem.

— Tutaj jej nie ochronisz — stwierdza po chwili Edwin.

Zaciskam zęby. Wkurza mnie, że w ogóle z nim rozmawiam, a to że mówi o mojej Joannie, wprawia mnie we wściekłość. Nagle jednak uświadamiam sobie, że on coś wie i postanawiam dowiedzieć się co.

— Ty wiesz kto to? — pytam, patrząc w jego oczy, gdzie widzę potwierdzenie swojej tezy. — Wiesz kto ją truł?

Cisza zapadła w samochodzie, aż Edwin wzdycha i mówi:

— Dużo ważniejsze jest pytanie po co?

— Dla mnie to nie ma znaczenia — odpowiadam.

— A powinno.

— Dlaczego?

Moja irytacja zmienia się w jakiś rodzaj zainteresowania.

— Wiesz, co kryje się pod kryptonimem SEIDEL? — pyta ojciec, patrząc prosto w moje oczy w lusterku wstecznym.

Odwracam się do niego kompletnie zszokowany. Projekt był tak tajny, że już bardziej tajny być nie mógł. Sam niewiele o nim wiedziałem, a przynajmniej o jego początkach. Nie mam pojęcia, jak powstała firma, kto ją założył, ani od kogo ją kupiłem. Fakt, zrobiłem interes kompletnie nie wiedząc, co z niego będzie; po prostu poszedłem za intuicją. Dlatego jestem w szoku, że Edwin o tym wie.

— Nie bądź taki zszokowany. Sam podrzuciłem ci projekt.

— Co takiego? — Próbuję przypomnieć sobie w jaki sposób dotarłem do tego biznesu.

— Nie chciałem, by te skurwysyny odebrały mojemu synowi to, co mu się należało.

— Co ty pierdolisz, człowieku?

Mam coraz większy mętlik w głowie. Edwin jest nadal spokojny, gdy ja wspominam jak odezwał się do mnie tajemniczy Seidel z propozycją sprzedaży patentu na niebieski wolfram. Sam pomysł robienia interesu z kimś, kogo nie znałem, wydał mi się wówczas głupi, ale po kilkumiesięcznej analizie oraz rozmowach z Leyserem z Hamburga, który był jedynym łącznikiem w tej sprawie, zaryzykowałem. Sam nie wiem dlaczego, ale mój ekonomiczny szósty zmysł mówił mi, że to strzał w dziesiątkę. Teraz okazuje się, że za wszystkim stał mój tatuś, a to sprawia, że czuję się ograbiony z czegoś, z czego byłem dumny.

— Stalowy, Iglo, Doberman, Lont — wymienia tymczasem Edwin.

Szybko wyłapuję, że to pseudonimy wojskowe. Wystarczy dołożyć dwie literki „e”, aby pierwsze litery kryptonimów złożyły się w nazwę SEIDEL. Wygląda na to, że interes hamburski nie był wcale taki czysty za jaki go miałem, bo po tym co powiedział mi Czarek o ciemnych interesach ojca w wojsku, wiedziałem, że ma to jakieś głębsze powiązania.

— Domyślasz się, o czym mówię?

Kiwam głową. To jasne, że SEIDEL to interes, w którym siedział ojciec jeszcze w wojsku. Szybko powiązuję fakty.

— Sobola już nie ma — stwierdza.

— Stalowy?

— Tak.

— A reszta?

— Nie domyślasz się?

— Doberman to ty, a Iglo… — Zamyślam się. — Janicki?

Edwin się uśmiecha.

— Bystry jesteś.

Pochwała tatusia sprawia, że błyskawicznie trafia mnie szlag.

— Nie pierdol! Wyjaśnij, o co chodzi.

— Ok, nie unoś się. — Edwin podnosi ręce w geście obronnym. — Jak zapewne wiesz w wojsku służyłem pod Sobolem. To on wciągnął mnie w interes, który wcale mi się nie podobał, ale nie miałem za wiele do powiedzenia jako jego podwładny. Z czasem profity zrekompensowały mi, powiedzmy szkody moralne. — Krzywię się, ale on mnie ignoruje. — Interes się rozwijał i wkrótce zaczęliśmy potrzebować przykrywki. Tę dał nam Janicki, który został wspólnikiem, przepuszczając przez swoją firmę nasze transakcje. Pod jego firmą handlowaliśmy głównie bronią, chociaż zdarzały się także środki medyczne, wyposażenie wojskowe, ubrania. W tamtych czasach prowadzenie ewidencji nie było zbyt skrupulatne, a i możliwości Sobola były bardzo szerokie.

— No dobra, a ten ostatni… Lont? Tak?

— To właśnie czwarty wspólnik, którego nigdy nie poznałem. To był ktoś bardzo ważny, ale nawet Sobol nie wiedział kim jest. To było dziwne, ale zlecenia zawsze pochodziły od niego, a dostawaliśmy je niezwykłymi kanałami: raz pocztą, raz listem przekazanym w parku przez dzieciaka z pobliskiej podstawówki, a czasami telefonicznie dostawaliśmy namiary na miejsce, gdzie znajdziemy kolejne zlecenie.

— Żarty sobie robisz? — pytam wyprowadzony z równowagi. — Mam uwierzyć, że cichym wspólnikiem była jakaś szycha, która nigdy się nie ujawniła, a wy realizowaliście zlecenia kogoś, kogo nie znaliście?

— Wiem, jak to brzmi — śmieje się Edwin, — ale taka jest prawda.

Nie do końca jestem przekonany, co do tej jego prawdy, ale skoro mam okazję, to chcę się dowiedzieć czegoś innego.

— Od kogo właściwie kupiłem patent sygnowany nazwą SEIDEL?

— Od Janickiego.

— Pranie kasy. Świetnie — syczę. — Dzięki za taki interes.

— Nie — zaprzecza szybko. — Projekt jest czysty. Prawie.

— Jasne, zawsze jest jakiś haczyk — śmieję się. — Poza tym to trzy czwarte udziałów. Skąd Janicki był w posiadaniu większości? Odsprzedałeś mu swoje? Bo rozumiem, że przejął część Sobola. Wiesz może, gdzie jest brakująca część?

Czarek miał się zająć tą sprawą. Miał odkupić resztę udziałów, aby być w posiadaniu całości. Odkąd wyjechałem, nie ingerowałem w to, jak Czarek zarządza moim imperium. Zresztą, ono już nie było moje.

— Nie mam czasu, aby ci to teraz tłumaczyć — stwierdza ojciec z dziwnym wyrazem twarzy. — Teraz ważniejsze jest to, że Lont się uruchomił.

— Co masz na myśli?

— Gość dawno się nie odzywał. Nawet kiedy dwa lata temu kupiłeś projekt, nie interweniował, pozwolił Janickiemu na sprzedaż.

— Pozwolił? Czyli co Janicki był w posiadaniu udziałów Lonta? Albo kłamiesz, albo to jakiś blef.

— Lont jest jak duch. Utrzymuje w tajemnicy swoją tożsamość do tego stopnia, że nawet swoje udziały oddał Janickiemu.

— To niedorzeczne. Może Lont to alterego Zenona?

— Nie drwij — karci mnie ojciec.

— Dla mnie to logiczne.

— Lont i Janicki to dwie różne osoby.

— Skąd ta pewność?

— Bo Lont dał mi zlecenie na Janickiego na wypadek, gdyby ten chciał go wykiwać — mówi poważnie Edwin. — Nie sądzisz chyba, że wydałby wyrok na samego siebie?

— Ok — zamyślam się. — Przyznam, że coraz mniej rozumiem. Skoro jak twierdzisz projekt jest czysty, a ponadto w naszym posiadaniu jest większość udziałów, to w czym problem?

— No właśnie tego nie jestem pewien i dlatego tu jestem. Po prostu wiem, że coś tu nie gra. Lont coś knuje.

— Przeczucie?

Edwin się uśmiecha, a po chwili przybiera poważny wyraz twarzy.

— Doświadczenie, synu.

To jak mnie nazwał sprawia, że przez chwilę popadam w stupor. Tyle lat nie miałem ojca, a teraz zamiast się złościć, zwyczajnie się rozczulam. Jakieś dawno zapomniane pragnienie daje o sobie znać i odczuwam radość. Nie mogę zrozumieć, co się ze mną dzieje, ale nagle czuję się jak mały chłopiec i jedyne czego pragnę, to znaleźć się w ramionach ojca. Gdy jednak na niego spoglądam wraca mi rozum.

— Musimy dowiedzieć się, kim on jest — mówi twardo Edwin.

— My? Co mnie do tego?

Edwin kręci głową.

— Jeszcze nie rozumiesz? To on stoi za wszystkim. On napuścił na mnie Sobola…

— Napuścił? Mnie się jednak wydaje, że sam zasłużyłeś na reakcję Sobola. Wykiwałeś go, to chciał cię sprzątnąć.

— Nikogo nie wykiwałem, to Lont nagle odciął go od interesu, kontaktując się ze mną. Najpierw myślałem, że awansowałem w hierarchii, później zrozumiałem, że Lont chce przejąć interes, dlatego napuścił nas wzajemnie na siebie. Teraz robi to samo. Szczuje wszystkich na wszystkich. Moim zdaniem chce odzyskać czysty interes bez ujawniania się.

— Niby jak?

— Jest sprytny. Sprawił, że wyjechałeś licząc na to, że porzucisz projekt, który nie do końca zorientowany w temacie Czarek miał mu ponownie odsprzedać. Czyściutki. Wybielony. Gotowy do zarabiania patencik po testach. Czarek jednak okazał się twardym graczem. Lont uknuł więc nowy plan. Ściągnie cię, aby zmusić do oddania tego, co w jego mniemaniu należy do niego.

Analizuję usłyszane słowa i uderza mnie prawda, że całe moje życie odgrywam role w czyimś teatrze, okazuje się że nic co robię nie jest moją inicjatywą, że wciąż podążam jakimś wytyczonym torem. Mam tego po dziurki w nosie, ale jednocześnie przeraża mnie fakt, że wciągnąłem w to moją żonę.

— Chcesz powiedzieć, że to co się teraz dzieje jest jego grą? — pytam. — To on ją podtruwał?

— Lont nigdy nie działał ostentacyjnie, zawsze powoli osiągał cel.

— Dużo o nim wiesz, a nie potrafisz go znaleźć?

— Wiem jak działa — odpowiada spokojnie, — ale faktycznie nie mam pojęcia, kim jest. Próbuję go wytropić od lat, bezskutecznie. Dlatego musisz mi pomóc. Musisz wrócić do Polski. — Dotyka mojego ramienia. — Razem to zakończymy.

— I będziemy szczęśliwą rodzinką? — Drwina nie chce zniknąć z mojego głosu.

— Pewnie nie — odpowiada ze słyszalnym żalem, — ale obaj wreszcie będziecie mogli żyć normalnie.

Opieram głowę o zagłówek i zamykam oczy. Myślałem, że wreszcie po latach walki i ukrywania się, a to przed policją, a to przed wrogami, będę mógł normalnie żyć. I nawet przez kilka miesięcy tak było, miałem to czego zawsze pragnąłem, słowo szczęście zagościło w moim słowniku i po prostu żyłem. A teraz wygląda na to, że czeka mnie nowa walka. Nie mogę pojąć jak to możliwe, że sytuacja może się tak błyskawicznie zmienić. Jeszcze kilka dni temu byłem przekonany, że wkrótce stracę Joannę. Byłem załamany i nie wiedziałem co robić. W sumie w pewien sposób się z tym pogodziłem i nawet miałem przebłyski planu na dalsze życie: bez niej. Oswajałem się z myślą, że moje działania nie przyniosą rezultatu i wreszcie moje słońce mnie opuści. Wczoraj, gdy informacje o tym, że będzie żyła dały mi nową nadzieję, odkrycie, że dawne życie się o nas upomina było trudne do przełknięcia. Teraz zaś, siedząc w samochodzie z ojcem, który pojawia się po latach, zaczynam sądzić, że żadne moje zaklinanie rzeczywistości nie jest w stanie zmienić tego kim jestem, ani tego gdzie jest moje miejsce. Czy to ma być pokuta, którą zaplanował dla mnie los? Przez moment myślę, że mógłbym odpuścić i spróbować ukryć się lepiej razem z moją Joanną, ale zaraz uświadamiam sobie, że życie w ciągłym strachu jest połowiczne.

— I tak zamierzałem znaleźć… — mówię otworzywszy oczy, ale urywam, gdy orientuję się, że jestem w samochodzie sam.

Nie wiem, kiedy Edwin opuścił auto, bo zrobił to bezszelestnie, ale zupełnie się tym nie przejmuję. W tym momencie chcę tylko wrócić do Joanny, a potem zaplanować nasz powrót do kraju. Nagle czuję jakąś ekscytację i nie wiem skąd się bierze.

Edwin

Pierwszy kieliszek wódki. To tylko początek. Drugi kieliszek. Rozluźniam się. Trzeci kieliszek. Uczucie żalu powoli ustępuje. Czwarty. Piąty. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo za nim tęskniłem. Za nimi. Darek. Czarek. Basia… Moja ukochana Basia. Nigdy mi nie wybaczyła i nigdy nie wybaczy. Ale mogę z tym żyć. Mogę, bo wiem, że ich uratowałem. Jakim kosztem? Szósty. Siódmy. Ósmy kieliszek. Rozmowa z synem wyczerpała mnie. Lepiej się położę.

Rozdział 3

— Jaki on jest? — pyta Joanna, kompletnie zbijając mnie z pantałyku.

— Kto?

— Twój ojciec.

— A co to ma do rzeczy? Słuchałaś mnie w ogóle?

Od kilkunastu minut, odkąd wróciłem z Rio, opowiadam jej przebieg rozmowy z Edwinem. W sumie to w pierwszym odruchu nie zamierzałem niczego mówić, aby jej nie denerwować, ale uświadomiłem sobie, że przecież ona jest jedyną bliską mi osobą i z nią mogę porozmawiać o wszystkim. Poza tym, jako moja żona, ma prawo wiedzieć, co się dzieje, tym bardziej, że po części sprawa dotyczy też jej.

— Słuchałam, ale mam wrażenie, że ty nie słuchałeś sam siebie — mówi, stawiając przede mną szklankę z sokiem i siada na kanapie obok. — Po raz pierwszy w życiu dane ci było rozmawiać z ojcem, a ty skupiłeś się nie na tym co najważniejsze.

— Czyli na czym?

— Na tym, że to twoja rodzina, twój ojciec! Naprawdę nie chciałeś dowiedzieć się czegoś o nim?

Opieram się o kanapę i uważnie przyglądam się mojej żonie. Kompletnie nie rozumiem, o co jej chodzi. Ten człowiek, przez to czym się zajmował, stracił swoją rodzinę, a później z boku patrzył, jak się staczamy. Cóż mógłbym mieć mu do powiedzenia?

Joanna widzi moją rozterką, zwraca się przodem i mówi:

— Wiem, że czujesz żal do swoich rodziców, że nie miałeś takiego domu, jaki powinno mieć każde dziecko, ale może chociaż spróbuj ich zrozumieć. Może w całej tej historii jest coś, co ci umyka?

— Niby co?

— Nie wiem, ale próbuję spojrzeć na to szerzej — odpowiada łagodnie. — O dziadkach też twierdziłeś, że was zostawili, a okazało się, że było inaczej. Może w jakiś pokrętny sposób twój ojciec także cię chronił, was chronił?

— Naprawdę wspaniale mu poszło. — Nadal walczę, chociaż gdzieś w głębi duszy bardzo pragnę, by to spotkanie nie było ostatnim.

— Przyszedł cię ostrzec.

— Przed czymś czego sam był przyczyną.

— To nieistotne — dotyka mojego policzka i zmusza bym na nią spojrzał. — Doceń mały gest — szepcze.

— Na razie nie potrafię — stwierdzam drżącym głosem, a ona się uśmiecha.

— Ok. Powoli, na wszystko przyjdzie czas.

Nie rozumiem, jak ona to robi, ale tak łatwo potrafi mnie rozbroić, tak szybko zmienia mój podły nastrój w błogość i szczęście. Jedno mrugnięcie powiek i już moje mięśnie się rozluźniają, kolejne i czuję, że się uśmiecham, a całe napięcie odchodzi. Obserwuję ją, gdy wchodzi mi na kolana i sadowi się okrakiem, oplatając mnie nogami, czekam na każdy jej gest, drżę wreszcie, gdy przywiera do mnie, całując delikatnie moją twarz, aż wreszcie nie mogę się powstrzymać, chwytam ją w talii i po chwili leżąc na niej, przejmuję inicjatywę tego, co zaczęła.

***

— Musimy się spakować — mówię, gdy leżymy na podłodze pomiędzy sofą a stolikiem.

Nie mam pojęcia, jak się tam znaleźliśmy, bo intensywność naszego zbliżenia, nie pozwoliła mi zarejestrować dokładnie tego, co się działo.

— Co? Dlaczego? — Joanna zrywa się i patrzy na mnie zaskoczona.

Jestem skonsternowany, czyżby zapomniała o rozmowie sprzed kilku godzin?

— Właśnie odzyskałam ponownie życie i tym chcę się cieszyć. Tutaj, z tobą — mówi orientując się w moich myślach. — Nie chcę wyjeżdżać.

— Ja też nie chcę — mówię, głaszcząc jej plecy, — ale nie mamy wyjścia, muszę zakończyć sprawę.

— Może…

— Nie — przerywam jej, podniósłszy się i chwytam za ramiona. — Tutaj nie będziemy bezpieczni.

— Przecież wcześniej też nas szukali…

— Ale tym razem jest inaczej. Skoro Edwin nas znalazł, to i inni znajdą.

Joanna patrzy na mnie przenikliwie, zupełnie jakby potrafiła prześwietlić moje myśli. Po chwili odwraca się, wstaje i założywszy na siebie sukienkę, z której wcześniej ją rozebrałem, siada na stoliku, intensywnie myśląc.

— Ty chcesz wrócić — stwierdza wreszcie. — Cięgnie cię do tego świata…

— Nie mów głupstw. Gdybym nie musiał, to nawet nie pomyślałbym o powrocie.

— Nie musisz.

— Muszę!

— Ale dlaczego? — Odwraca się gwałtownie. — Jaki masz cel, bo to oczywiste, że nie zamierzasz odzyskać rodziny…

— Ty jesteś moją rodziną. I ktoś próbował mi cię odebrać.

— Ale po co do tego wracać? Nie możemy o tym zapomnieć?

Podnoszę się do pozycji siedzącej.

— Przecież ktoś próbował cię otruć. Chcę wiedzieć kto.

— Po co?

Mrugam kilkukrotnie, nie wiedząc, czy dobrze słyszę. Ona się pyta po co? Nie rozumiem jej toku rozumowania.

— Jak po co?

— To proste pytanie — stwierdza. — Po co?

Zatyka mnie. Kładę się ponownie na podłogę, po czym znowu podnoszę i patrzę na nią, kompletnie zbaraniały. A ona czeka, patrzy tymi swoimi cudnymi oczami i czeka, obserwując jak zmagam się z odpowiedzią.

— Nie mogę pozwolić, aby coś takiego uszło temu komuś na sucho — cedzę przez zęby, ważąc każde słowo. — Jeśli odpuszczę, to się może powtórzyć, a to nie wchodzi w rachubę. Raz odpuściłem i omal cię nie straciłem, nie mogę ponownie na to pozwolić.

Widzę jak łzy zbierają się w jej oczach, a potem pojawia się w nich zawód. Chyba po raz pierwszy, odkąd ją poznałem widzę tak wyraźnie tę emocję. Nigdy, nawet wtedy, gdy opowiedziałem jej o swoich najgorszych uczynkach, nie patrzyła na mnie tak, jak teraz. Czy to ból? To co czuję wiedząc, że ją zawiodłem? Zanim zdążę zareagować, Joanna zrywa się i wybiega z domu, kierując się na plażę. Natychmiast wstaję, naciągam na tyłek spodnie i biegnę za nią. Wbiega do oceanu i zatrzymuje się po kolana w wodzie, a ja po chwili staję za nią.

— Naprawdę sądziłam, że możemy od tego uciec. Jaka byłam głupia — mówi cicho.

— Nie martw się. Załatwię to.

— Załatwisz — mamrocze patrząc w dal, — a potem będziesz musiał załatwić kolejną sprawę, a potem kolejną, to się nie skończy.

— Skończy, obiecuję. — Obejmuję ją.

— Nie Darku — jej głos jest tak cichy, aż muszę się nachylić. — Nie skończy z jednego prostego powodu. — Odwraca się w moich ramionach. — Ty nie chcesz, żeby się skończyło, w pewien sposób jesteś od tego uzależniony.

— O czym ty mówisz do cholery? Zostawiłem to wszystko za sobą, bo chciałem cię przed tym chronić.

— No właśnie. — Uśmiecha się przez łzy. — Zrobiłeś to dla mnie, nie dla siebie. I w tym jest problem.

Puszczam ją i przyglądam się jej twarzy, zastanawiając się, czy to ja zwariowałem, czy ona ze mnie kpi.

— Zostawiłeś w Polsce kawał swojego serca — mówi tymczasem. — Ledwo odzyskałeś brata, dowiedziałeś się mnóstwa rzeczy o swojej rodzinie i to wszystko zostawiłeś, dla mnie.

— Tak, do kurwy nędzy! — krzyczę wyprowadzony z równowagi i odchodzę kilka metrów. — Dla ciebie! I to, co teraz chcę zrobić, też zrobię dla ciebie!

— Ale ja tego od ciebie nie wymagam. Nie widzę potrzeby rozdrapywania ran, szukania winnych. Odzyskałam nadzieję i to postrzegam jako prawdziwy cud. Teraz więc, pragnę życia z tobą i tylko z tobą, ale chcę też abyś ty był szczęśliwy.

— Z tobą jestem szczęśliwy.

— Wiem Darku — szepcze, ujmując moją twarz w dłonie. — A ja jestem szczęśliwa z tobą. Widzę jednak, że popełniłam błąd wierząc, że może nam się udać, że ucieczka rozwiąże nasze problemy. Teraz jednak widzę, że nigdy nie ułożymy naszego wspólnego życia, dopóki nie pozałatwiasz swoich spraw. I nie mówię tutaj o poszukiwaniu odpowiedzialnego za truciznę w mojej herbacie.

Patrzę na nią nie do końca pojmując, co chce mi powiedzieć.

— Jedź i znajdź wreszcie to, czego szukasz. Ja tu zostanę i poczekam.

— Co takiego? — Odsuwam się od niej. Złość mnie zalewa. — Nie możesz tu zostać.

— Mogę i zostanę.

Prycham, bo bawi mnie jej wiara w to, że postawi na swoim. Gdybym tylko chciał nie miałaby nic do powiedzenia, ale w tym momencie nie chce mi się z nią walczyć. Po części dlatego, że z nią na słowa wygrać nie jestem w stanie i jedynym efektem może być awantura albo zrobienie z siebie totalnego głąba, a po części dlatego, że nie zamierzam w ogóle brać pod rozwagę innego rozwiązania. Kiedy przyjdzie czas pojedzie, nawet jeśli będę musiał pozbawić ją przytomności. Nie mogę jej tu zostawić. To oczywiste. Nie ma możliwości, abym skupił się na czymkolwiek, gdy będzie tak daleko. Poza tym, jasne jest także, że nie będzie tu bezpieczna. Nie mogę pojąć, że ona tego nie rozumie.

— Chyba musimy oswoić się z tym wszystkim, co się stało. Może to dzieje się za szybko. Przemyślmy to, co zostało powiedziane — stwierdzam ugodowo. — Chodź do domu.

Biorę ją za rękę, a ona nie oponuje. Cieszy mnie to choć wiem, że to jeszcze nie koniec. Teraz jednak postanawiam się rozluźnić, a potem zaplanować nasz wyjazd.

Kiedy wchodzimy do domu kuchennymi drzwiami, słyszę szelest w salonie. Intuicyjnie ściągam Joannę w dół i w tym momencie padają strzały. Ona krzyczy i pozwala mi się pociągnąć za wyspę kuchenną, podczas gdy seria z automatu rozrywa powietrze tuż za nami i pruje tynki naszej kuchni. Patrzę mojej żonie w oczy, przyłożywszy palec do ust i staram się jej przekazać, że wszystko będzie dobrze. Kiwa głową, chociaż widzę jak bardzo jest przerażona. Bezgłośnie nakazuję przytulenie się do szafki, a sam analizuję sytuację. Tuż przed ostrzałem zauważyłem jednego faceta w salonie, ale mógłbym przysiąc, że mignął mi jeszcze jeden za oknem. Domyślam się, że zamierza zajść nas z drugiej strony, czyli od drzwi kuchennych, którymi dopiero co weszliśmy. Szybkie znalezienie rozwiązania jest kluczowe, byśmy wyrwali się z tej pułapki. Przeklinam w duchu to, że przestałem chodzić z bronią, bo w tej chwili bardzo by się przydała, jednocześnie natychmiast przypominam sobie, gdzie znajduje się mój Kimber oraz coś na wszelki wypadek. Błyskawicznie układam plan. Rozglądam się po bałaganie, który zrobiła strzelanina dotychczas i mój wzrok pada na rozrzucone po podłodze pomarańcze. Biorę dwie, po czym rzucam jedną z nich w stronę przejścia z drugiej strony wyspy, a kiedy facet zaczyna strzelać w tamtym kierunku, wychylam się i rzucam drugim owocem, trafiając go prosto w twarz. Zyskuję chwilę, bo facet jest zdezorientowany i natychmiast chwytam Joannę za rękę, po czym biegiem rzucam się przez kuchnię w kierunku spiżarki. Wciskam ją w kąt, kiedy sądząc po hałasie, wątłe drzwi zostają ostrzelane z co najmniej dwóch automatów, które robią z nich sito w kilkanaście sekund. Słyszę rozmowy i stwierdzam, że to Polacy, na dodatek rejestruję trzy głosy. Wciąż przyciskając Joannę do ściany, sięgam na półkę nad jej głową po puszkę z musli, wysypuję zawartość i wyciągam zawiniętą w folię Berettę, dwa granaty dymne oraz dodatkowe magazynki. Joanna patrzy na mnie zaskoczona, ale nie komentuje. Po kolejnej serii, gdy strzały cichną, celowo przeładowuję broń, aby ci dwaj usłyszeli i nie pchali się tu zbyt szybko. Popycham drzwi, wciąż stojąc za ścianą i natychmiast rozlegają się kolejne strzały, a wkrótce w powietrzu unoszą się wszelkiego typu przyprawy, mąki i zapachy. Tuman ziołowego kurzu stanowi świetną, acz tymczasową zasłonę, więc kucam i strzelam w ciemno na wysokości nóg napastników. Słyszę jęk, a potem łoskot oznaczający, że jednego trafiłem, odczekuję salwę, którą oddają pozostali i słyszę odgłos wskazujący, że ranny jest odciągany gdzieś w głąb salonu. Rzucam granat dymny i oddaję kilka kolejnych strzałów na oślep. Lepszej okazji nie będzie, więc przykładając palec do ust, pod nikłą osłoną dymu prowadzę Joannę za rękę do korytarza, gdzie nie sięgają nas strzały, a potem na górę. Wiem, że uciekanie na górę nie jest dobrym pomysłem, ale w tym momencie nie mamy wyjścia, to jedyny kierunek, który teraz jest w miarę bezpieczny. Piwnica i łazienka zdają się gorszymi wyborami. Poza tym na górze mam dodatkową broń, a to bardzo jest nam teraz potrzebne. Wchodzimy do sypialni, przekręciwszy zamek w drzwiach i błyskawicznie odnajduję schowanego w szafie Kimbera. Sprawdzam magazynek, odbezpieczam i podaję go Joannie, ale ona kręci głową.

— Weź. Nie czas na dyskusje.

Bierze go drżącymi rękami i przygląda się z odrazą. Ignoruję to.

— Trzymaj go obiema rękami. Mierz i strzelaj. To proste — szepczę uspokajająco. — Nie wahaj się jak wtedy w ogrodzie. Poradzisz sobie.

Wymieniam magazynki w swojej broni.

— Nie wychodź stąd dopóki cię nie zawołam, rozumiesz? — szepczę prosto w jej ucho. — Tylko ja. Dobrze? Rozumiesz? Tylko ja!

Chociaż roztrzęsiona, to potwierdza kiwnięciem głowy.

— Jeśli wejdzie tu ktokolwiek, strzelaj. Bez ostrzeżenia, bez zastanowienia. Po prostu strzelaj.

Patrzy mi w oczy z taką ufnością, że się rozczulam. Uśmiecham się ciepło i nasłuchuję. W korytarzu jest cicho, ale nie mogę ryzykować. Podchodzę do okna i najciszej jak potrafię zeskakuję do ogrodu. Wiem, że zostawianie jej samej nie jest najlepszym pomysłem, ale nie mam w tej chwili innego. Liczę na to, że wszyscy nie pójdą szukać nas na górze, poza tym mam nadzieję, że uda mi się ich uprzedzić i załatwić zanim na to wpadną. Rozglądam się szybko, a potem wyciągam telefon i wykonuję połączenie. Jeden sygnał wystarczy.

Zerkam przez okno i rejestruję w salonie trzech facetów, z których jeden jest ranny w nogę, a jeden rozmawia przez słuchawkę. To oznacza, że jest ich więcej. W tym momencie widzę, jak z boku domu podjeżdża samochód i wysiada z niego kolejnych dwóch facetów uzbrojonych w automaty. Nie wychodząc z krzaków, strzelam do zmierzających do domu ludzi. Jeden pada trupem na miejscu, ale drugiemu udaje się schować za murkiem ogrodzenia. Widzę ruch w salonie, więc nie prostując się, biegnę ponownie w kierunku tylnego wejścia. Zaglądam przez okno obok i rejestruję tego rannego w nogę, obstawiającego tylne wejście. Nie wiem, gdzie są pozostali, poza tym nie mogę liczyć na to, że ten co siedzi za murkiem będzie tam siedział w nieskończoność, dlatego podnoszę się i strzelam przez okno do faceta mierzącego w kierunku drzwi. Nie trafiam, bo udaje mu się schować za sofą, ale to mi wystarczy, aby dostać się do środka. Znowu siedzę za wyspą i nie mam pomysłu co dalej. W tym momencie słyszę na górze strzał, drugi, a zaraz potem szloch. Nie wiem co się dokładnie stało, kto i do kogo strzelił, ale jej płacz pozwala mi w pewnym stopniu odetchnąć z ulgą. Nie mam czasu na przemyślenia, bo jestem w beznadziejnym położeniu. Jeden facet jest w salonie i będzie strzelał, jak tylko ruszę się z miejsca. Ten, którego nie trafiłem na zewnątrz, gdzieś się skrada i nie jestem w stanie stwierdzić, gdzie w tej chwili jest. Trzeci gdzieś się czai, a czwarty albo jest martwy, albo… W tym momencie podejmuję decyzję i ruszam przez salon. Błyskawicznie jestem przy sofie i mimo, że facet już się przykłada do strzału jestem pierwszy. Strzelam, a on opada bezwładnie na podłogę. Wtedy słyszę świst tuż koło swojej głowy. Dopiero po chwili orientuję się, co się stało. W drzwiach wejściowych widzę faceta, który osuwa się po futrynie, zostawiając krwawy ślad, a w jego głowie widzę małą dziurkę. Spoglądam w stronę tylnego wejścia, gdzie stoi Edwin, który właśnie odsuwa od twarzy karabinek snajperski.

— Jeszcze jeden — mówię bezgłośnie, a potem, jak w zwolnionym tempie, zerkam na schody i dopiero po chwili ruszam na górę.

Pędzę jak oszalały zastanawiając się, czemu w ogóle zostawiłem ją samą. Przecież mogło stać się najgorsze, a wówczas wszystko by się skończyło. W drzwiach sypialni widzę ciało faceta, oddycham więc z ulgą. Pomny na swoje słowa sprzed kilku minut obawiam się wejść do środka.

— Joanno, kochanie? Już wszystko dobrze. Możesz wyjść.

Cisza się przedłuża, więc podchodzę do drzwi, ale dla bezpieczeństwa nie wchodzę.

— To ja skarbie — mówię uspokajająco, jednocześnie słysząc strzały na dole, a po chwili łomot.

— Czwarty! — krzyczy Edwin.

Zerkam błyskawicznie zza futryny do środka, rejestrując Joannę siedzącą w kącie i mierzącą w stronę drzwi. Dzielna dziewczynka — myślę. Patrzę ze złością na leżącego faceta i jestem z niej dumny. Wielki facet, który wygląda na najemnika dał się zaskoczyć kruchej dziewczynie.

— Kochanie, odłóż broń, proszę — zwracam się do niej łagodnie. — Już dobrze. Jest po wszystkim.

Przedłużająca się cisza zaczyna mnie przerażać.

— Możesz wyjść, kochanie albo pozwól mi do siebie podejść, proszę.

Wreszcie słyszę jak coś opada na podłogę i wnioskuję, że to broń, a chwilę później w drzwiach staje Joanna. Gdy spogląda w moje oczy, rozpromienia się i rzuca mi się w ramiona.

— Czy to już koniec?

— Tak, skarbie. Już wszystko dobrze.

Czuję jak drży i przywiera do mnie całym ciałem. Bardzo chciałbym ją teraz uspokoić, utulić i obiecać chociaż chwilowy spokój, ale wiem, że nie mogę. Nawet jeśli bowiem tych pięciu gości, których trupy leżą w moim domu, to jedyni wysłani dziś po nas, to wkrótce będzie tu policja, a ja nie zamierzam się tłumaczyć. Musimy stąd odejść i to natychmiast.

— Posłuchaj mnie teraz, kochanie — mówię spokojnie, ale stanowczo, odsuwając ją lekko od siebie i patrząc w oczy. — Musimy natychmiast stąd odejść… — Kręci głową. — Kochanie, słuchaj. — Potrząsam nią, widząc jak przygląda się trupowi. — To nie żarty! Musimy uciekać.

— Myślisz, że jest ich więcej?

— Nie wiem, ale to nie jest istotne, bo za chwilę będzie tu policja.

— To chyba dobrze, prawda?

— Nie skarbie, bardzo źle.

— Ale przecież to oni nas napadli — mamrocze.

Rozczula mnie jej wiara w sprawiedliwość.

— To tak nie działa, Joanno — stwierdzam, puściwszy ją. Podchodzę do szafy i zdejmuję dwa plecaki z górnej półki. Są spakowane, bo mimo iż naprawdę miałem nadzieję na spędzenie tu reszty życia, to musieliśmy być przygotowani do szybkiego opuszczenia naszego raju. — Musimy jak najszybciej wyjechać z Brazylii, zanim zaczną nas szukać.

— Nas? Przecież niczego złego nie zrobiliśmy.

— Skarbie, jeśli zabiorą nas na przesłuchanie, to nie będzie miało znaczenia. — Patrzy na mnie dużymi oczami, w których widzę zrozumienie, więc podaję jej plecak. — Tu jest wszystko co będzie nam potrzebne, ale jeśli chcesz coś jeszcze zabrać, to masz pięć minut.

— Muszę zabrać dokumenty.

— Tu jest wszystko. — Poklepuję plecak.

Joanna patrzy na mnie bezradnie, po czym zarzuca plecak na ramię. Kiedy wychodzimy z sypialni, znowu przygląda się leżącemu na podłodze facetowi i widzę, że jest przerażona.

— Nie myśl o tym — szepczę, całując ją w czubek głowy i popycham w kierunku schodów.

Kiedy schodzimy do salonu zauważam Edwina, o którym ponownie sobie przypominam oraz faceta, którego wcześniej widziałem, a który teraz siedzi przywiązany do krzesła.

— Nie chce nic powiedzieć, skubaniec — stwierdza Edwin, najwyraźniej orientując się, że zeszliśmy. — Nie mamy za bardzo czasu, aby go przemaglować.

— Może mnie coś powie.

— Za chwilę będzie tu policja — stwierdza Edwin, uśmiechając się dziwnie do Joanny. — Musicie odejść.

— To wiem sam. Jesteśmy gotowi.

— Pojedziemy do Rio, mam tam mieszkanie, zastanowimy się co dalej.

— Wszystko mam zaplanowane — mówię, po czym puszczam rękę Joanny i podchodzę do faceta na krześle. — Dzięki za pomoc, ale dalej sobie poradzimy.

— Ok — głos Edwina nawet nie drgnie, chociaż musi być nieco zaskoczony.

— Kim jesteś? — pytam tymczasem gościa, który nas zaatakował.

Ten nie odpowiada, co natychmiast burzy mój spokój i wyprowadzam cios, po którym facet leży na podłodze wraz z krzesłem. Krzyk Joanny studzi nieco emocje, które już skotłowały się tuż pod moją skórą, gotowe wyskoczyć na wolność. Patrzę na nią zaskoczony, bo przez chwilę poczułem jakąś przemożną ulgę, zupełnie jakbym od dłuższego czasu tłumił w sobie coś, co chciało się od dawna ze mnie wydrzeć. Oczy Joanny są pełne smutku i wyrażają prośbę. Niestety nie jestem pewien czy mogę ją spełnić. Wzdycham ciężko i kucam obok faceta.

— Chojnicki was przysłał? Jest was więcej?

— Nic ci nie powiem — śmieje się facet i wypluwa ślinę zmieszaną z krwią.

— Może się jednak zastanów — stwierdzam, podniósłszy go ponownie do pionu.

Ten zerka na Joannę, potem na mnie i mówi:

— Jak dasz poruchać tę dupę, to może ci coś powiem.

Nie jestem w stanie się powstrzymać i kopię faceta w krocze ponownie wywracając go na podłogę. Słyszę płacz Joanny, ale tym razem nie reaguję, nie po tym co powiedział ten śmieć. Staję nad facetem i odbezpieczam broń.

— Jesteś martwy, Szuma — syczy facet przez zęby, próbując zapanować nad bólem jaj.

— Myślę, że jesteś w błędzie. To ty jesteś martwy — mówię i zanim do końca przemyślę sprawę, strzelam.

— Nie! — krzyczy Joanna. — Boże, nie — jęczy, opada na kolana i szlocha.

Przez chwilę dopada mnie żal, że to widziała, żal, że to zrobiłem, ale błyskawicznie się otrząsam. Muszę. Nie mogę pozwolić, aby moja słabość ściągnęła na nas niebezpieczeństwo.

Podchodzę do niej.

— Musimy iść — mówię sucho, podnosząc ją z podłogi.

Bez słowa prowadzę ją za zewnątrz, wsadzam do samochodu i przypinam pasami.

— Jedziesz z nami? — pytam ojca, który patrzy na mnie z jakimś zawodem w oczach. — Co, kurwa, masz coś do powiedzenia? — dodaję ze złością, wsiadając do samochodu. Kto jak kto, ale on morałów mi prawić nie będzie.

— Spotkamy się w Polsce — odpowiada bez mrugnięcia okiem.

Zanim spojrzę w lusterko wsteczne, już go nie ma.

Edwin

Patrzę za odjeżdżającym samochodem z nadzieją. Ledwo zdążyłem. Mój syn świetnie sobie radził, ale gdybym nie przybył na czas… Obserwowałem Darka i Asię odkąd tu przyjechali kilka miesięcy temu. Widziałem jacy byli szczęśliwi i na początku chciałem, aby im się udało, aby ułożyli sobie życie w tym raju. Ale potem stało się coś, czego nie przewidziałem. Myślałem, że Czarek wystarczy, ale on chciał ich obu. Asia jest delikatna, ale Darek nie ma pojęcia jaka tkwi w niej siła. To jego anioł. Gdybym miał takiego, może to wszystko by się nie stało? Ale teraz będzie już tylko lepiej. Będą razem. Będą się wspierać. Tak będzie lepiej, bo w rodzinie siła.

Rozdział 4

Joanna siedzi w ciszy na miejscu pasażera i obserwuje krajobraz. Wiem, że w jej głowie kłębi się mnóstwo myśli, wiem, że analizuje ostatnie wydarzenia. I chociaż wiem, że żyjąc ze mną zdawała sobie sprawę z tego co się działo, sama przecież też sporo przeżyła, to wiem też, że dzisiejsza akcja mogła spowodować szok. Nie patrzy na mnie, a to oznacza, że jest zła, to z kolei odbiera mi energię. Bardzo chciałbym, aby patrzyła na mnie jedynie z miłością, wiem jednak, że dziś na tę miłość nie zasługuję. Moje czyny, chociaż w mojej ocenie konieczne, według jej systemu wartości stoją w sprzeczności z tym, co jej obiecywałem. Nie mam jednak teraz czasu się jej tłumaczyć. Sytuacja wygląda fatalnie i musimy opuścić Brazylię zanim służby połapią się, co się stało.

Jedziemy na wyspę Ilha Guaiba, gdzie przesiądziemy się na prom, który zawiezie nas na jedną z prywatnych wysp znajomego biznesmena, skąd odlecimy do Nowego Jorku. Według planu, który uruchomił się automatycznie dzięki połączeniu, które wykonałem kilkadziesiąt minut temu, z Nowego Jorku zabierze nas prywatny odrzutowiec wyczarterowany przez Czarka. Za około dwadzieścia godzin zaś powinniśmy być w Warszawie.

Przez całą drogę na Ilha Guaiba, Joanna się nie odzywa, nawet cudowna trasa przez piękny most nie robi na niej wrażenia. Jest smutna, a mnie jest z tym coraz gorzej.

— Wszystko będzie dobrze, Joanno — obiecuję, chociaż nie do końca wiem, jak to stwierdzenie zamienić w rzeczywistość.

Wygląda na to, że Chojnicki nie zamierza bawić się w półśrodki, chce mnie sprzątnąć i nie oszczędzi nikogo, kto znajdzie się w moim towarzystwie. I może jeszcze na plaży brałem pod uwagę jakiś scenariusz zostawienia Joanny w Brazylii i otoczenia ochroną, bo miałem świadomość, że w Polsce czeka mnie trudna przeprawa, jednak po tym co właśnie stało się w naszym raju, ona musi pojechać ze mną. I zdaje się, że do niej właśnie dociera ten fakt.

— Nie smuć się proszę — mój głos się łamie. — Jakoś to wszystko naprawię.

Spogląda na mnie z pobłażaniem. Nie jest głupia i wie, że to dopiero początek problemów. Przez kolejne kilkanaście minut, do czasu odpłynięcia promu, znowu oboje milczymy. Staram się skupić na tym, co mam robić, na planie, na obserwacji, na gotowości. Robię wszystko, aby nie wybuchnąć. Wkurza mnie jej brak wsparcia.

— Dlaczego zabiłeś tego człowieka? — pyta wreszcie, gdy ustawiam się do wjazdu na prom.

Jestem zaskoczony, że właśnie o tym myśli.

— Bo on chciał zabić nas. Słyszałaś co mówił o tobie.

— Był bezbronny, związany — szepcze, gdy parkuję we wskazanym przez obsługę promu miejscu.

Spoglądam na nią zdezorientowany, po czym odpinam pas i pokazuję, żeby wysiadła. Nie zamierzam z nią o tym tutaj dyskutować, a ona nie kontynuuje, nie docieka. Wysyłam wiadomość z aktualną godziną, po czym bierzemy rzeczy i idziemy na górny pokład. Trzydzieści minut drogi dłuży mi się niesamowicie, bo czas wypełnia cisza, której towarzyszy tylko szum oceanu i smutek Joanny. Przytulam ją do siebie i czujnie obserwuję otoczenie. Chociaż to mało prawdopodobne, to zdaję sobie sprawę, że ktoś mógł za nami pojechać, dlatego zza ciemnych okularów uważnie lustruję obecnych na pokładzie ludzi. Uruchomił się mój tryb działania, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że to tylko próba przykrycia prawdziwych emocji. Zwyczajnie boję się tego co nas czeka, a najbardziej boję się rozmowy z Joanną. Wiem, że nie odpuści, czuję, że jest zawiedziona wszystkim i obawiam się, że wini mnie o całe zło. W sumie to nawet jej się nie dziwię, ale nie potrafię zrozumieć zmiany jej zachowania. W Polsce, mimo że wiedziała kim jestem i co robię, zaskakiwała mnie swoim wsparciem i miłością, nawet jeśli dawała mi jasne sygnały, że nie pochwala mojego stylu życia. Teraz po raz pierwszy wiem, że jest rozczarowana tym co się stało, gorzej, jest rozczarowana mną. Wiem, że musimy porozmawiać, ale tak bardzo się tego boję, że aż zaczynam drżeć. Nagłe emocje są tak duże, że muszę zacząć kaszleć, aby nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to wszystko rusza.

Na brzegu czeka na nas samochód, którego kierowca bez słowa wiezie nas na prywatne lotnisko lokalnego miliardera Pedro Moreiry, którego znałem jeszcze z czasów pracy w Banku Epokowym. Facet dorobił się fortuny na handlu sprzętem medycznym i to z nim robiłem interesy po zniknięciu Czarka. Nie kontaktowałem się z nim od przyjazdu do Brazylii, bo zamierzałem zostawić przeszłość za sobą, jednak plan zapasowy przewidywał konieczność wykorzystania dawnych kontaktów, tyle że to nie ja załatwiałem szczegóły. To Czarek był teraz organizatorem mojego powrotu, a Pedro miał nie wiedzieć kto skorzysta z jego samolotu. I tak jest. Nikt nie zadaje pytań, nikt się nie dziwi. W samolocie jesteśmy sami, a jedynymi osobami towarzyszącymi nam na trasie do Nowego Jorku są dwaj piloci. Nie ma nawet obsługi, co jest mi bardzo na rękę. Samolot jest nieduży, ale ma wszelkie wygody, z których sypialnia jest w tym momencie najistotniejsza.

Wkrótce po starcie proponuję Joannie posiłek, który znajduję w tylnej części kabiny. Jest tam wszystko, co moglibyśmy sobie zamarzyć, ale Joanna nie je za wiele. Rozumiem ją, wciąż przeżywa, dlatego było chciałbym, aby się zdrzemnęła.