James Reece. Lista śmierci - Jack Carr - ebook + książka

James Reece. Lista śmierci ebook

Carr Jack

4,3

Opis

Afganistan. Oficer elitarnej formacji Navy SEALs, James Reece, dowodzi operacją prowadzoną pod osłoną nocy. Gdy jego oddział wpada w zasadzkę, Reece jest jednym z dwóch ocalałych. Jako dowódca zostaje obarczony winą za największe niepowodzenie w historii amerykańskich sił specjalnych.

W dniu powrotu do Stanów Zjednoczonych żołnierz, który uczestniczył razem z nim w feralnej operacji, popełnia samobójstwo. Jednak żadna z tych tragedii nie może mierzyć się z tym, co zastanie we własnym domu. Doprowadzony do ostateczności odkrywa, że ma tylko jeden powód, by żyć dalej – zemstę.

Jack Carr – emerytowany oficer Navy SEALs. W ciągu dwudziestu lat spędzonych w jednej z najbardziej elitarnej formacji operacji specjalnych na świecie dowodził w walkach na południowych Filipinach oraz w Iraku i Afganistanie. W książkach korzysta z własnych doświadczeń, emocji i przeżyć. Lista śmierci to pierwszy thriller polityczny z kapitanem Jamesem Reece’em. W przygotowaniu są następne części trylogii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (78 ocen)
44
21
9
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Przemek1979

Nie polecam

wyjątkowo słaba
10
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Serdecznie polecam. Pozdrawiam
00
Pablogos

Całkiem niezła

ciekawa historia,napisana przez gościa który sam sporo przeżył na różnych frontach
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Z trudem powstrzymałam łzy, gdy na oczach Reece'a ginie jego oddział, a towarzysze broni umierają na jego rękach. A gdy po powrocie z tego, co jak sądził, było prawdziwym piekłem, dowiaduje się, że jego piękna żona i mała córeczka zginęły podczas napadu na dom, boleśnie przekonuje się, czym jest prawdziwe cierpienie. Na dodatek okazuje się, że jego żona spodziewała się dziecka, a z podzieleniem się tą wiadomością czekała, gdy wróci z misji. I tutaj nie mogłam już powstrzymać łez... Za to całe zło, ból i cierpienie odpowiada kilku ludzi na wysokich stołkach, którzy za wszelką cenę chcą utrzymać swe status quo i nie dopuszczą, by ich brudne sekrety ujrzały światło dzienne. Jednak trafili na godnego siebie przeciwnika, kapitan Navy SEALs James Reece ma siedem żyć niczym kot, i gdy kolejny raz udaje mu się wyjść cało z opresji, staje się idealnym kozłem ofiarnym, banitą, który nie ma już nic do stracenia, a jedynym paliwem, które go napędza, jest pragnienie zemsty. To właśnie ona jest sz...
00
Witold-Kasperkiewicz

Całkiem niezła

Jak kogoś nie drażni typowo amerykański sposób widzenia świata, to może przeczytać. Osobiscie jednak wolę Lee Child'a.
00

Popularność




Przed­mowa

To opo­wieść o zemście.

Lista śmierci poka­zuje, co mogłoby się stać, gdyby praw­dziwy dra­pież­nik, wojow­nik u szczytu swo­ich moż­li­wo­ści zna­lazł się w sytu­acji bez wyj­ścia. To powieść o tym, co mogłoby się wyda­rzyć, gdyby normy spo­łeczne i prawne, prze­pisy, moral­ność i etyka ustą­piły przed czło­wie­kiem o nad­zwy­czaj­nych umie­jęt­no­ściach, zahar­to­wa­nym przez wojnę, dążą­cym do wyrów­na­nia krzywd; przed czło­wie­kiem, który pod każ­dym wzglę­dem byłby już mar­twy.

Ze względu na poufny cha­rak­ter infor­ma­cji, do któ­rych mia­łem dostęp pod­czas mojej służby w Navy SEALs, wszystko, co zamie­rzam opu­bli­ko­wać, włącz­nie z fik­cją, muszę przed­sta­wiać Depar­ta­men­towi Obrony. Żeby zadość­uczy­nić temu zobo­wią­za­niu, prze­ka­za­łem maszy­no­pis do Biura Publi­ka­cji i Bez­pie­czeń­stwa Depar­ta­mentu Obrony, gdzie został on „dopusz­czony z popraw­kami”. W trak­cie pisa­nia doło­ży­łem wszel­kich sta­rań, by mieć pew­ność, że żadne tak­tyki, tech­niki ani pro­ce­dury nie zostały ujaw­nione. Ostat­nie, czego chcę, to dać wro­gowi coś, co w jaki­kol­wiek spo­sób mogłoby zapew­nić mu prze­wagę na polu bitwy. Rzą­dowy pro­ces oceny ist­nieje nie bez powodu. Ponie­waż dostą­pi­łem zaszczytu walki za ten wielki naród, a także z powodu infor­ma­cji, do któ­rych mia­łem wcze­śniej dostęp, wciąż jestem zobo­wią­zany przed­sta­wić tekst do oceny. Rzą­dowe poprawki zostały uwzględ­nione zgod­nie ze wska­za­niami i zama­zane na czarno.

Choć jest to fik­cja, w każ­dej sce­nie czer­pię z emo­cji, któ­rych doświad­cza­łem pod­czas praw­dzi­wych wyda­rzeń w ciągu ponad dwu­dzie­stu lat służby. Te emo­cje, połą­czone z cza­sem spę­dzo­nym w walce, dodają auten­tycz­no­ści powie­ści, która – mam nadzieję – będzie pory­wa­ją­cym czy­tel­ni­czym doświad­cze­niem.

I choć czas, który spę­dzi­łem w Navy SEALs, z pew­no­ścią wpły­nął na wybór pro­ta­go­ni­sty, nie jestem Jame­sem Reece’em. Jest bar­dziej uzdol­niony, bystrzej­szy i inte­li­gent­niej­szy, niż ja kie­dy­kol­wiek mógł­bym być. Ale mimo że nim nie jestem, rozu­miem go. James Reece dys­po­nuje doświad­cze­niem, prze­szko­le­niem, umie­jęt­no­ściami oraz deter­mi­na­cją, by wymie­rzyć swoją spra­wie­dli­wość.

To rów­nież książka o kon­troli. Kon­cen­tra­cja wła­dzy na szcze­blu fede­ral­nym pod pozo­rem tro­ski o bez­pie­czeń­stwo publiczne to trend, któ­rego powin­ni­śmy wystrze­gać się za wszelką cenę. Tego rodzaju ogra­ni­cze­nia, nie­ważne, jak stop­niowo wpro­wa­dzane, ozna­czają powolną śmierć wol­no­ści. Dotar­li­śmy do momentu, w któ­rym wła­dza rządu jest tak roz­le­gła, że jego człon­ko­wie mogą w zasa­dzie wziąć na celow­nik, kogo tylko zechcą. Nie­dawne donie­sie­nia, jakoby agen­cje rzą­dowe ata­ko­wały prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych, powinny wzbu­dzić nie­po­kój wszyst­kich Ame­ry­ka­nów, nie­za­leż­nie od tego, z jaką par­tią sym­pa­ty­zują. Rewi­zjo­ni­styczne poglądy na Kon­sty­tu­cję wyzna­wane przez opor­tu­ni­stycz­nych poli­ty­ków i nie­wy­bie­ral­nych sędziów, dążą­cych skry­cie do rein­ter­pre­ta­cji Karty praw, ode­bra­nia wła­dzy ludowi oraz skon­so­li­do­wa­nia jej na szcze­blu fede­ral­nym, zagra­żają samej isto­cie repu­bliki. Patrze­nie rzą­dowi na ręce powinno być zada­niem każ­dego wol­nego czło­wieka. Wol­ność jako war­tość fun­da­men­talna to coś, co odróż­nia nas od reszty świata. Jeste­śmy oby­wa­te­lami, a nie pod­da­nymi, i by nimi pozo­stać, musimy zacho­wać czuj­ność.

Jack Carr6 sierp­nia 2017Park City, Utah

Pro­log

Nie trzeba było tak­tycz­nego geniu­sza, by wybrać wła­śnie to miej­sce. Ludzie są w więk­szo­ści nie­wol­ni­kami wła­snych przy­zwy­cza­jeń, a nie­któ­rzy pod­cho­dzą do nawy­ków ze szcze­gól­nym nabo­żeń­stwem. Wyglą­dało na to, że księ­gowi prze­strze­gają rutyny nie­mal jak mnisi. Od pierw­szego czerwca do pierw­szego listo­pada każ­dego roku Mar­cus Boy­kin prze­no­sił się do swo­jego domu w Star Val­ley Ranch w górach Wyoming. Dla poten­cjal­nych nabyw­ców nie­ru­cho­mo­ści, czy to z Zachod­niego, czy też ze Wschod­niego Wybrzeża, „Star Val­ley” brzmiało o wiele lepiej niż poprzed­nia nazwa – „Sta­rva­tion Val­ley”, dolina gło­du­ją­cych. Miej­sco­wość poło­żona w wiej­skiej czę­ści zachod­niego Wyoming, zamiesz­ka­nego przez far­me­rów i kow­bo­jów, sta­no­wiła enklawę boga­tych przy­jezd­nych miesz­ka­ją­cych w posia­dło­ściach war­tych miliony dola­rów. Wyma­ni­kiu­ro­wany środ­kowy palec poka­zany cywi­li­za­cji.

W każdy ponie­dzia­łek, środę i pią­tek Boy­kin wsta­wał wcze­śnie i wsia­dał do swo­jego SUV-a, srebr­nego mer­ce­desa G550, żeby doje­chać do odda­lo­nej o osiem­dzie­siąt kilo­me­trów sto­licy hrab­stwa – Jack­son. Ze względu na let­nią popu­la­cję ban­kie­rów i mene­dże­rów fun­du­szy hed­gin­go­wych, która śmiało mogłaby rów­nać się z tą z Hamp­tons, było to jedyne miej­sce w pro­mie­niu godziny lub dwóch jazdy, gdzie Boy­kin mógł zjeść wykwintny posi­łek i napić się wina kosz­tu­ją­cego osiem­set dola­rów za butelkę. W Jack­son sączył latte i czy­tał „Wall Street Jour­nal” w towa­rzy­stwie innych sezo­no­wych miesz­kań­ców z Nowego Jorku, Gre­en­wich, Bostonu czy Los Ange­les. Przez trzy dni w tygo­dniu nawią­zy­wał kon­takty z praw­dzi­wymi ludźmi, zamiast cze­kać nie­cier­pli­wie, aż zna­jomi sko­men­tują kolejny post na Face­bo­oku. Obiady w Ren­de­zvous Bistro były dużo smacz­niej­sze, a roz­mowy znacz­nie bar­dziej sty­mu­lu­jące niż wspa­niały widok roz­cią­ga­jący się z tarasu, na któ­rym zazwy­czaj jadał samot­nie.

Droga numer 89 bie­gnie z pół­nocy na połu­dnie przez oto­czoną stro­mymi wzgó­rzami dolinę, która roz­ciąga się pomię­dzy Wyoming a Idaho. Nawad­niane łąki nie­opo­dal drogi skry­wają się w cie­niu ostrych szczy­tów mają­cych trzy tysiące metrów na wscho­dzie i tro­chę niż­szych na zacho­dzie. Nieco na pół­noc od małego mia­steczka Alpine trasa do Jack­son skręca na wschód wzdłuż Snake River i pro­wa­dzi przez las pań­stwowy Brid­ger-Teton. W tym punk­cie wyszczer­biona linia grzbie­towa gór Teton wznosi się tuż przy szo­sie, jak monu­men­talny sta­tek wyciecz­kowy zacu­mo­wany wzdłuż asfal­to­wego pomo­stu. Trzy metry od dobrze utrzy­ma­nej jezdni roz­ciąga się teren tak nie­równy jak nie­mal ni­gdzie na tere­nie kon­ty­nen­tal­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych, będący domem zarówno prze­pięk­nego mulaka czar­no­ogo­no­wego, jak i dorod­nych jeleni, bari­bali, a cza­sem także łosi. Ponie­waż Boy­kin ni­gdy nie polo­wał ani nawet nie trzy­mał broni w ręku, nawet nie przy­szło mu do głowy, że pięt­na­sty wrze­śnia, pierw­szy dzień sezonu na jele­nie w Regio­nie G stanu Wyoming, wypa­dał tego roku w ponie­dzia­łek.

* * *

Poprzed­niego popo­łu­dnia James Reece zszedł ze szlaku tury­stycz­nego po prze­ciw­nej stro­nie góry, niż bie­gła trasa. Szlak zaczy­nał się tuż przy dro­dze, ale żeby dotrzeć do niego autem, nale­żało poko­nać wiele kilo­me­trów. Więk­szość miesz­kań­ców w rodzaju Boy­kina wolała mieć szosę w zasięgu wzroku, więc nie zapusz­czała się zbyt daleko na to odlu­dzie. Choć była to jedy­nie kil­ku­go­dzinna wędrówka od jego tere­nówki, Reece czuł się, jakby przy­szedł z innego świata. Miał na sobie strój do polo­wa­nia w cyfro­wym kamu­flażu marki Sitka i buty trek­kin­gowe Salo­mona, które towa­rzy­szyły mu pod­czas nie­zli­czo­nych ope­ra­cji na całym świe­cie. Niósł lekki ple­cak z przy­pię­tym z boku nylo­no­wym pokrow­cem na kara­bin. Gdyby szedł przez dzi­kie tereny Wyoming w tra­dy­cyj­nym snaj­per­skim stroju ghil­lie i z bro­nią ciężką, rzu­całby się w oczy pra­wie jak facet wędru­jący po górach w smo­kingu; na szczę­ście odzież myśliw­ska zapew­niała taki sam kamu­flaż jak gra­na­towa mary­narka na lot­ni­sku. Zło­żone przez niego ano­ni­mowe zgło­sze­nie w spra­wie kłu­sow­ni­ków gra­su­ją­cych na połu­dnie od Jack­son powinno zająć każ­dego leśni­czego w regio­nie. Na wypa­dek gdyby jed­nak spo­tkał jakie­goś przed­sta­wi­ciela władz, licen­cja na polo­wa­nie i pla­kietka do ozna­cze­nia tro­feum miały spra­wić, że wypad­nie wia­ry­god­nie jako kolejny myśliwy wypa­tru­jący mula­ków w naj­bar­dziej ruchli­wym dniu w roku.

Mógł wyru­szyć w nocy, korzy­sta­jąc z latarki czo­ło­wej lub nok­to­wi­zora, ale wolał dotrzeć na miej­sce jesz­cze przed zmro­kiem. Nie było sensu ryzy­ko­wać skrę­ce­nia kostki lub poważ­niej­szej kon­tu­zji na tak nie­przy­stęp­nym obsza­rze; poza tym nie­cier­pli­wił się, by roz­po­cząć ope­ra­cję. Setki razy stu­dio­wał topo­gra­fię terenu przy uży­ciu map i zdjęć sate­li­tar­nych, ale na wszelki wypa­dek i tak prze­szedł tę samą trasę dwa dni wcze­śniej, by mieć pew­ność, że na ziemi wszystko wygląda tak samo jak z powie­trza.

Szlak pro­wa­dził przez stromą, wysoko poło­żoną oko­licę. Przy tej wyso­ko­ści nad pozio­mem morza kon­dy­cja nie ma żad­nego zna­cze­nia – dwa i pół tysiąca metrów to jed­nak dwa i pół tysiąca metrów. Zatrzy­mał się, by zła­pać oddech, i pocią­gnął łyk wody z rurki przy­pię­tej do szelki ple­caka. Mię­śnie nóg pło­nęły, płuca doma­gały się tlenu. Mimo tem­pe­ra­tury w oko­li­cach dzie­się­ciu stopni Cel­sju­sza pierw­sza war­stwa ubrań szybko prze­sią­kła potem, więc roz­piął bluzę, dając ujście cie­płu. Nie poru­szał się szybko, lecz zde­cy­do­wa­nie. Nie pierw­szy raz dawał z sie­bie wszystko, wspi­na­jąc się do celu.

Sta­no­wi­sko wyglą­dało tak, jak je zosta­wił: nie­wiel­kie wyżło­bie­nie w zbo­czu w kształ­cie litery U, do któ­rego dostać można się było tylko od przodu. Szansa na to, żeby jakiś myśliwy albo straż­nik zaszedł go wprost od tyłu, gdy zaj­mie pozy­cję, była nie­wielka; zauwa­żyłby też każ­dego, kto nad­cho­dziłby od frontu, zanim jesz­cze intruz w ogóle zbli­żyłby się do kry­jówki. Widział z tego miej­sca spa­dek szosy bie­gną­cej mię­dzy dwoma wznie­sie­niami. Jego pozy­cja znaj­do­wała się bli­sko szczytu dru­giej góry, jeśli jechało się w stronę Jack­son.

Niczym jaski­nia bez dachu kry­jówka miała chro­nić go od wścib­skich oczu myśli­wych wyglą­da­ją­cych jeleni przed otwar­ciem sezonu oraz osło­nić od wia­tru, gdy tem­pe­ra­tura spad­nie w nocy w oko­lice zera. Wycią­gnął broń z pokrowca i poło­żył ple­cak tuż obok wylotu jamy, tak by lufa nie była widoczna z dołu. Sztu­cer Echols Legend został zbu­do­wany przez mistrza w Utah, któ­rego ręcz­nie robione kara­biny kosz­to­wały rów­no­war­tość kilku mie­sięcz­nych pen­sji w mary­narce. Pre­zent od ojca, otrzy­many po pierw­szej turze po 11 wrze­śnia, był jedną z naj­cen­niej­szych rze­czy Reece’a. Pla­no­wał polo­wać czę­ściej po przej­ściu na eme­ry­turę i roz­po­czę­ciu pracy w sek­to­rze pry­wat­nym. Choć sztu­cer ważył dużo mniej niż kara­biny wybo­rowe, któ­rych uży­wał za gra­nicą, zała­do­wany amu­ni­cją .300 win­che­ster magnum był jesz­cze cel­niej­szy. Zamiast tra­dy­cyj­nej lunety myśliw­skiej Reece zain­sta­lo­wał celow­nik optyczny Night­force NXS 2,5-10 × 32 mm, ten sam, któ­rego uży­wał na służ­bie. Ple­cak pod­trzy­my­wał lufę sztu­cera, a mały wore­czek sta­bi­li­zo­wał kolbę. Leżąc na brzu­chu, mógł utrzy­mać broń tak nie­ru­chomo jak przy ben­chre­ście. Kiedy samo­chody oso­bowe i cię­ża­rówki pod­jeż­dżały pod wznie­sie­nie na zachód od niego, strze­lał na sucho do kie­row­ców, by dobrze wymie­rzyć czas. Ani wcza­so­wi­cze, ani miesz­kańcy jadący gór­ską drogą przed zmierz­chem nie mieli poję­cia, że zna­leźli się na celow­niku jed­nego z naj­bar­dziej zabój­czych wojow­ni­ków tego kraju.

Zado­wo­lony, że zna­lazł dobrą pozy­cję poło­żoną pod odpo­wied­nim kątem wzglę­dem celu, wyco­fał się na tył kry­jówki i zapa­lił prze­no­śny pal­nik, by pod­grzać wodę na lio­fi­li­zo­wany obiad. Gdy słońce scho­wało się za hory­zon­tem, a tem­pe­ra­tura odczu­wal­nie spa­dła, wczoł­gał się do śpi­wora. Myślał o jasno­wło­sej córeczce, o łzach wzbie­ra­ją­cych w jej nie­bie­skich oczach, kiedy patrzyła, jak tata wyru­sza na ostat­nią zmianę. Sześć mie­sięcy i wróci, tym razem na dobre. „Obie­cuję”. Na­dal widział jej twa­rzyczkę przy­ci­śniętą do okna na lot­ni­sku, gdy patrzyła, jak tata wsiada na pokład samo­lotu. Naj­trud­niej­sze pod­czas każ­dej tury bojo­wej były pierw­sze tygo­dnie, kiedy dopiero opu­ścili domy, oraz kilka ostat­nich, kiedy cze­kali już tylko na powrót. Fakt, że był to jego ostatni wyjazd za gra­nicę, spra­wiał, że świa­tełko w tunelu świe­ciło jaśniej. Naresz­cie koniec kie­ratu szko­le­nie–tura–szko­le­nie, który on i jego bra­cia z Navy SEALs zno­sili ponad dekadę.

Owi­nięty śpi­wo­rem, przy­glą­da­jąc się spek­ta­klowi gwiazd, któ­rego w mie­ście nie spo­sób sobie wyobra­zić, zasnął moc­nym snem po raz pierw­szy od tygo­dni. Nie obu­dził się w środku nocy, by kosz­mar oka­zał się prawdą. Nie się­gnął przez łóżko do żony, któ­rej nie było. Nie sły­szał cichego pła­czu córki, która już ni­gdy nie poprosi go, by ochro­nił ją przed potwo­rami z szafy.

Kiedy zega­rek zasy­gna­li­zo­wał piątą, Reece już nie spał, tylko wpa­try­wał się w gwiaz­do­zbiór Oriona. Łyk wody z butelki i baton ener­ge­tyczny sta­no­wiły jego śnia­da­nie. Uło­żył się w pozy­cji przy sztu­ce­rze i cze­kał cier­pli­wie na wschód słońca.

* * *

Mar­cus Boy­kin był ran­nym ptasz­kiem jak nie­mal wszy­scy w sek­to­rze finan­so­wym. W tej pracy czło­wiek albo wstaje i zaj­muje miej­sce przy stole, albo śpi i tra­fia do menu. Spraw­dził pro­gnozę pogody na iPho­nie, po czym wło­żył desi­gner­skie dżinsy i brą­zowe wło­skie moka­syny. Narzu­cił polar Pata­go­nii na różową koszulkę polo od Laco­sty i wło­żył bejs­bo­lówkę z logo Yan­kees. Musiał ukryć nie­wielką łysinę przed tą dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nią kel­nerką, którą aku­rat pró­bo­wał pode­rwać. Dla niego nie była to Sarah z dyplo­mem z inży­nie­rii śro­do­wi­ska, która pra­co­wała, żeby odło­żyć na stu­dia magi­ster­skie, dla niego była to „ta kel­nerka”. Jak na razie nie udało mu się dobrać jej do maj­tek, ale ona była spłu­kana, a on – bogaty. Któ­re­goś wie­czoru, prę­dzej czy póź­niej, upije się i popełni błąd, a on będzie tam, żeby to wyko­rzy­stać. To, że miesz­kał daleko, sta­no­wiło pew­nego rodzaju wyzwa­nie. Zda­wał sobie sprawę, że zapewne będzie musiał wyna­jąć miesz­ka­nie w mie­ście, żeby zwięk­szyć swoje szanse na prze­le­ce­nie tej laski. Zgar­nął klu­czyki z mar­mu­ro­wego kuchen­nego blatu i zdal­nie włą­czył kli­ma­ty­za­cję w aucie. Było zimno, a Boy­kin lubił, jak SUV cze­kał na niego cie­pły i wygodny, z nagrza­nymi fote­lami, gdy on robił sobie jesz­cze kawę na drogę. Otwo­rzył dębowe drzwi wej­ściowe i wyjął tele­fon, by wrzu­cić na Twit­tera zdję­cie poma­rań­czo­wego bla­sku wscho­dzą­cego słońca, który prze­bi­jał się ponad górami, zanim straci sygnał wi-fi. Aż do Jack­son zasięg był do niczego. W rze­czy­wi­sto­ści sam widok go nie obcho­dził, prze­cież słońce wzej­dzie tak samo jutro. Roz­ko­szo­wał się jed­nak zazdro­ścią, którą zdję­cie miało wzbu­dzić u zna­jo­mych z oby­dwu wybrzeży. Kiedy wsiadł do samo­chodu i skie­ro­wał się w stronę drogi 89, w gło­wie zaczął już obmy­ślać, co powie tej kel­nerce, kiedy ją zoba­czy.

* * *

Walka to prze­cią­że­nie sen­so­ryczne. Czu­jesz, że to totalny chaos, zwłasz­cza kiedy dowo­dzisz. Hałas, zarówno wro­giego, jak i przy­ja­ciel­skiego ognia, jest ogłu­sza­jący, a ciśnie­nie towa­rzy­szące wystrza­łom i eks­plo­zjom wstrzą­sają twoim cia­łem aż do samego DNA. Ludzie wrzesz­czą, nie ze stra­chu czy z paniki, ale żeby prze­krzy­czeć ten ryk. Poci­ski smu­gowe i rakiety prze­la­tują nad gło­wami, pył z wybu­chów i wystrza­łów spo­wija świat gęstą chmurą pyłu. Radiowe komu­ni­katy w twoim uchu tylko wzmac­niają szum, ale wyma­gają też kon­kret­nej odpo­wie­dzi, co ozna­cza, że każdą czyn­ność wyko­nu­jesz pod­świa­do­mie. Iden­ty­fi­ka­cja celu, odda­nie strzału, wymiana maga­zyn­ków – wszystko to musi dziać się auto­ma­tycz­nie, bez zakłó­ceń, jak ruch kie­row­nicą, zmiana bie­gów, wci­ska­nie pedału gazu pod­czas roz­mowy przez komórkę. Jako dowódca musisz wznieść się ponad tę zawie­ru­chę i dostrzec coś poza wła­snym prze­trwa­niem. Musisz pokie­ro­wać ogniem i manew­rami całego oddziału, oprzeć się instynk­towi, który pró­buje spro­wa­dzić cię do roli kolej­nej broni w walce. Wszystko roz­ma­zuje się, a czas zwal­nia, kiedy podej­mu­jesz kolejne decy­zje.

To było zupełne prze­ci­wień­stwo cha­osu. Zmy­sły Reece’a nie reje­stro­wały nic nad­zwy­czaj­nego, jedy­nie spo­kój osik poru­sza­nych wia­trem i relak­su­jącą melo­dię dzi­czy budzą­cej się do życia w gór­skim wscho­dzie słońca. Nie było radia, nie było nikogo, z kim trzeba by się komu­ni­ko­wać, tylko spo­ra­dyczny szum aut na asfal­cie. Odle­głość od zjazdu wyno­siła dokład­nie 571,5 metra, co ozna­czało, że w trak­cie lotu z lufy do celu pocisk opad­nie o 195 cen­ty­me­trów. Celow­nik optyczny sztu­cera był wyze­ro­wany na 91,5 metra, więc musiał doko­nać korekty. Czter­na­ście klik­nięć, czyli 1,4 MILS, powinno wyrów­nać opa­da­nie. Dzięki uwzględ­nie­niu dystansu nie musiał prze­su­wać celow­nika. Mógł umie­ścić cel w samym środku krzyża. W walce wyko­rzy­stuj każdą prze­wagę. Na szczę­ście wiatr o tej porze był deli­katny. Uwzględ­nia­nie wia­tru w górach zawsze spra­wiało pro­blem, nawet pro­fe­sjo­na­li­stom. Kestrel infor­mo­wał, że wiało z pręd­ko­ścią 3,2 kilo­me­tra na godzinę z jego lewej, pełny wiatr, który wyma­gał korekty o 15,2 cen­ty­me­tra. Ponie­waż wiatr mógł zmie­nić się w każ­dej chwili, sko­rzy­stał z krzyża Mil­Dot, żeby wyrów­nać o 0,3 MILS.

Usły­szał szum opon, zanim SUV wje­chał na wznie­sie­nie, a nie­bie­skie halo­ge­nowe świa­tła roz­bły­sły nad drogą. Srebrny mer­ce­des nie­wąt­pli­wie nale­żał do Boy­kina; dzięki Bogu, że facet nie jeź­dził for­dem F-150. Pojazd kie­ro­wał się pro­sto na Reece’a, co uła­twiało sprawę, ale na­dal poru­szał się bar­dzo szybko. Nie miał czasu, by nacie­szyć się suk­ce­sem swo­jego planu. Podą­żał za celem, gdy ten zjeż­dżał ze wzgó­rza, podob­nie jak zro­bił to z pozo­sta­łymi dwoma pojaz­dami, które prze­jeż­dżały tędy wcze­śniej. Nabrał powie­trza zastygł na moment, a potem wypu­ścił je, by odna­leźć pauzę odde­chową w któ­rej płuca zwięk­szają swoją obję­tość, sta­bi­li­zu­jąc ciało i pozwa­la­jąc sku­pić się na zada­niu. W ten spo­sób udało mu się zmniej­szyć ruch siatki celow­ni­czej z krą­że­nia do nie­wiel­kiego drże­nia. Nawet w cał­ko­wi­tym spo­czynku ni­gdy nie było tak nie­ru­chomo jak na fil­mach. Mer­ce­des wje­chał z impe­tem na pła­ski kawa­łek terenu i jakby zatrzy­mał się na sekundę, kiedy Reece stra­cił z oczu dal­szy tor jazdy. Nie mógł doj­rzeć kie­rowcy, nie z tej odle­gło­ści i z pew­no­ścią nie w tym świe­tle. Celu­jąc w sam śro­dek przed­niej szyby, powoli ścią­gnął spust.

Dobiegł go huk wystrzału, ale jego mózg ledwo to zare­je­stro­wał. Jedyną oznaką odrzutu było to, że obraz stra­cił ostrość, kiedy kara­bin się uniósł. Pomimo wpa­ko­wa­nia nie­zli­czo­nej liczby poci­sków w ludzi w naj­bar­dziej gów­nia­nych zakąt­kach świata jego ciało i tak prze­łą­czyło się w tryb „ucie­kaj lub walcz”. Adre­na­lina zadzia­łała jak działka hero­iny. W prze­szło­ści wie­lo­krot­nie zabi­jał z bło­go­sła­wień­stwem wła­snego kraju, ale tym razem pocią­gnię­cie za spust ozna­czało zła­ma­nie naj­święt­szej zasady umowy spo­łecz­nej: wła­śnie popeł­nił mor­der­stwo.

Mono­li­tyczny pocisk, grzyb­ku­jący Bar­nes Tri­ple Shock, wyko­nany był z litej mie­dzi; dzięki bie­gną­cemu przez śro­dek nacię­ciu przy ude­rze­niu roz­kła­dał się na cztery płatki jak śmier­cio­no­śny kwiat. Pocisk został opra­co­wany, by pene­tro­wać skórę wiel­kich zwie­rząt łow­nych, i spraw­dzał się tak dobrze, że oddziały spe­cjalne zaczęły uży­wać go w trak­cie wojny z ter­ro­ry­zmem. Kiedy ude­rzył w nie­mal poziomą szybę mer­ce­desa, płatki się roz­dzie­liły, two­rząc cylin­der mie­dzi o śred­nicy jed­nej trze­ciej cala, wciąż poru­sza­jący się z pręd­ko­ścią więk­szą niż duża część poci­sków pisto­le­to­wych tuż po wystrzale. Tra­fił Boy­kina w nasadę nosa i skie­ro­wał się nieco w dół, miaż­dżąc chrząstkę, mózg i kość. Prze­ciął pierw­szy krąg i wyszedł z tyłu szyi, nie­mal nie­tknięty, zanim prze­bił się przez skó­rzany zagłó­wek i zakoń­czył lot w mięk­kich podusz­kach tyl­nego sie­dze­nia.

Mimo że mózg kie­rowcy prze­stał wysy­łać komu­ni­katy do jego ciała, tem­po­mat mer­ce­desa wciąż usta­wiony był na 95 kilo­me­trów na godzinę. Koń­czyny zady­go­tały tar­gane wstrzą­sem, jak u więk­szo­ści ludzi i zwie­rząt po postrzale w ośrod­kowy układ ner­wowy, ale dzięki nie­za­wod­no­ści nie­miec­kiej inży­nie­rii auto jechało dalej, jak gdyby nic się nie stało. Kiedy minęło pozy­cję Reece’a, ten pomy­ślał przez sekundę, że chy­bił. Dopiero kiedy pojazd wje­chał na wznie­sie­nie, przy­spie­sza­jąc, by nie zwol­nić na stro­mym pod­jeź­dzie, pozba­wione życia ciało Boy­kina poru­szyło się, przez co kie­row­nica skrę­ciła ostro w lewo. Sku­mu­lo­wane w jed­nym momen­cie pęd, nachy­le­nie zbo­cza i wysoko poło­żony śro­dek cięż­ko­ści SUV-a spo­wo­do­wały, że mer­ce­des prze­to­czył się do przodu przez przed­nie koło, zjeż­dża­jąc z asfaltu, i poko­zioł­ko­wał po stro­mym pobo­czu. Dźwięk metalu ude­rza­ją­cego o asfalt i skały był ogłu­sza­jący, ale usły­szeć mógł go tylko jeden czło­wiek.

Uśmiech­nąw­szy się po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy, Reece się­gnął do kie­szeni kurtki. Z woreczka stru­no­wego wycią­gnął rysu­nek z zapi­saną na odwro­cie listą. Małym ołów­kiem skre­ślił pierw­sze nazwi­sko i scho­wał listę na miej­sce przy piersi.

Część pierw­sza: Zasadzka

Roz­dział 1

Trzy mie­siące wcze­śniejPro­win­cja Chost, Afga­ni­stan2.00 czasu miej­sco­wego

Żadnemu z nich nie podo­bała się ta misja. Teraz, gdy prze­dzie­rali się nie­cały kilo­metr od celu, sta­rali się o tym nie myśleć i sku­pili się na zabój­czym wyzwa­niu. Zer­k­nąw­szy na GPS przy­mo­co­wany do kolby kara­binu i prze­pa­tru­jąc teren przed nimi, kapi­tan James Reece roz­ka­zał spraw­dze­nie sek­tora. Snaj­pe­rzy zaj­mo­wali już pozy­cje na wznie­sie­niu, a dowódcy zespo­łów dołą­czyli do Reece’a na ostat­nie, szyb­kie omó­wie­nie sytu­acji przed osta­tecz­nym posu­nię­ciem. Pomimo prze­wagi tech­no­lo­gicz­nej, którą dys­po­no­wali, wszystko mogło się skom­pli­ko­wać w mgnie­niu oka. Wróg był prze­bie­gły i potra­fił się przy­sto­so­wać. Po szes­na­stu latach wojny afgań­skie powie­dze­nie „Ame­ry­ka­nie mogą mieć zegarki, ale to my mamy czas” brzmiało nieco bar­dziej praw­dzi­wie niż na początku.

– Co jest, Reece? – zapy­tał potężny męż­czy­zna. W mun­du­rze pokry­tym pustyn­nym wzo­rem kamu­flu­ją­cym AOR-1, pan­ce­rzu oso­bi­stym i heł­mie bali­stycz­nym Ops Core z przy­mo­co­wa­nymi do niego goglami nok­to­wi­zyj­nymi wyglą­dał jak bestia z innego wymiaru.

Reece spoj­rzał na zapra­wio­nego w bojach bos­mana. Jasno­zie­lone świa­tło nok­to­wi­zora oświe­tlało mu brodę. Lek­kiego uśmie­chu pew­nego sie­bie żoł­nie­rza ope­ra­cji spe­cjal­nych nie dało się pomy­lić z niczym innym.

– To tuż za tym wznie­sie­niem – odpo­wie­dział. – Pre­da­tor nie wyka­zuje żad­nego ruchu. Żad­nych war­tow­ni­ków. Nic.

Bos­man przy­tak­nął.

– W porządku, chło­paki – rzu­cił do pozo­sta­łych czte­rech męż­czyzn w kółku. – Jedziemy.

Wstali zde­cy­do­wa­nie i ruszyli ze swo­bodą ludzi, dla któ­rych chaos był natu­ral­nym śro­do­wi­skiem. Wspi­nali się po ska­li­stej grani, by ich zespoły zna­la­zły się na pozy­cji przed podej­ściem do celu.

To zbyt łatwe. Znowu za dużo myślisz. To tylko kolejna misja. Więc skąd to uczu­cie? Może po pro­stu przez te bóle głowy.

Migreny prze­śla­do­wały Reece’a przez ostat­nie kilka mie­sięcy i osta­tecz­nie, tuż przed wyjaz­dem na zmianę, zde­cy­do­wał się na wizytę w Szpi­talu Mary­narki Wojen­nej w Bal­boa, która zakoń­czyła się serią badań. Na­dal nie miał żad­nej wia­do­mo­ści od leka­rzy.

Może to nic. A może coś.

Reece już dawno nauczył się, że jeśli coś wyglą­dało podej­rza­nie, to pew­nie takie było. Umie­jęt­ność oceny sytu­acji utrzy­my­wała jego i jego ludzi przy życiu przez kolejne tury.

Pod­czas tej misji wszystko szło nieco zbyt gładko: dane wywia­dow­cze, zdalna infil­tra­cja, aktu­alny sta­tus obszaru celu. I skąd te naci­ski ze strony naj­wyż­szego dowódz­twa, by dorwać wła­śnie ten cel? Kiedy ostat­nio wtrą­cali się w pla­no­wa­nie tak­tyczne? Coś tu nie grało. Może wszystko jest w porządku. Może to tylko bóle głowy i odro­bina para­noi. Może robisz się na to za stary. Skup się, Reece.

Nie pierw­szy raz zbli­żali się do obiektu, w któ­rym – jak podej­rze­wali – mogła cze­kać ich zasadzka. W trak­cie tej wojny zda­rzały się sytu­acje, kiedy po wyka­za­niu przez wywiad wyso­kiego praw­do­po­do­bień­stwa zasadzki, potwier­dzo­nego przez źró­dła zarówno oso­bowe, jak i tech­no­lo­giczne, Reece zapu­kałby do drzwi gra­na­tem ter­mo­ba­rycz­nym z AT-4 albo kil­koma seriami z hau­bicy AC-130 kali­bru 105 mm. Po raz pierw­szy plan ope­ra­cji podyk­to­wali im ludzie z góry, któ­rzy nie brali udziału w akcji. Skup się na misji, Reece.

Jesz­cze jedno połą­cze­nie z cen­trum ope­ra­cji tak­tycz­nych, zna­nym rów­nież jako TOC, rzut oka na dane z pre­da­tora. Nic. Szybki kon­takt ze snaj­pe­rami. Żad­nego ruchu.

Reece spoj­rzał na wznie­sie­nie. Przez nok­to­wi­zor dostrzegł zespoły sztur­mowe znaj­du­jące się na pozy­cji i w goto­wo­ści. Gdy nie zauwa­żył snaj­pe­rów, uśmiech­nął się z powagą. Naj­lepsi w branży.

Włą­czył radio i otwo­rzył usta, by wydać roz­kaz.

A potem wszystko ogar­nął mrok.

* * *

Siła wybu­chu odrzu­ciła Reece’a dzie­sięć metrów do tyłu i zerwała mu hełm z głowy. Całe wznie­sie­nie roz­darła eks­plo­zja, sie­jąc śmierć. Kum­ple z teamu, przy­ja­ciele, mężo­wie i ojco­wie, któ­rzy jesz­cze przed momen­tem nale­żeli do naj­lep­szego oddziału ope­ra­cji spe­cjal­nych, jaki widział świat, zgi­nęli w ułamku sekundy.

Reece nie zda­wał sobie sprawy, że na moment stra­cił przy­tom­ność. Ból głowy włą­czył go do walki, zanim pył opadł, a echa eks­plo­zji roze­szły się po oko­licz­nych wzgó­rzach.

Zawo­do­wiec w jego umy­śle natych­miast upew­nił się, że ma broń. Jest. Potem przy­szła kolej na szybką ocenę stanu ciała. Wyglą­dało na to, że wszystko działa i jest na swoim miej­scu.

Wie­dzieli. Skąd? Póź­niej, Reece. Zawsze zaj­muj naj­lep­szą pozy­cję.

Na próżno roz­glą­dał się w poszu­ki­wa­niu hełmu i słu­cha­wek; w końcu, gdy oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści, maca­jąc sza­leń­czo rękami, natra­fił na coś na ziemi.

Jest. Moment… za ciężki jak na hełm. Bo to nie jest twój hełm. Należy do kogoś innego. I wciąż jest w nim głowa.

Nawet w mroku Reece zdał sobie sprawę, że patrzy na twarz wie­lo­let­niego przy­ja­ciela i towa­rzy­sza broni, ogrom­nego męż­czy­zny z długą brodą, uśmie­cha­ją­cego się z pew­no­ścią sie­bie, któ­rego głowa została oddzie­lona od ciała. Nie mógł powstrzy­mać łez, ale otarł je szybko. Skup się. Nie ma czasu na żałobę. Wyko­rzy­staj każdą tech­niczną i tak­tyczną prze­wagę. Jest. Reece odpiął pasek, pozwa­la­jąc gło­wie przy­ja­ciela upaść na zie­mię, i szybko wło­żył hełm. Cud, że nok­to­wi­zor wciąż dzia­łał. Radio­ope­ra­tor leżał twa­rzą do ziemi dwa­dzie­ścia metrów dalej. Po nie­na­tu­ral­nie skrę­co­nej pozy­cji Reece wywnio­sko­wał, że nie żyje. Pod­szedł szybko do ciała, prze­wró­cił je na plecy, po czym spraw­dził oddech i puls. Miał świa­do­mość, że odłamki wysta­jące z pra­wego oka i boku głowy zabiły męż­czy­znę nie­mal natych­miast. Zdjąw­szy hełm radiowca, Reece ode­rwał słu­chawki i się­gnął po radio MBITR, by przy­wró­cić łącz­ność ze wspar­ciem z powie­trza i TOC.

Na zbo­czu nie dostrzegł żad­nego ruchu. Wyglą­dało to tak, jakby kostu­cha ścięła cały oddział. Reece usły­szał za sobą kroki i obró­cił się z bro­nią gotową do strzału w poszu­ki­wa­niu zagro­że­nia. Natych­miast opu­ścił kara­bi­nek auto­ma­tyczny M4 kali­bru 5,56 mm, kiedy roz­po­znał trzech ope­ra­to­rów bie­gną­cych z tyl­nych pozy­cji.

Pokusa, by pobiec zbo­czem, była silna, ale ich umy­sły zdo­mi­no­wała inna myśl: wygrać walkę.

Żoł­nie­rze do tej pory pozo­sta­jący na tyłach bez słowa zajęli nowe pozy­cje, two­rząc kor­don wokół dowódcy.

Reece prze­stał roz­my­ślać o mar­twych kole­gach. Musiał dzia­łać.

– SPO­OKY cztery sie­dem, tu SPAR­TAN jeden zero – nadał przez radio, patrząc na wykres umo­co­wany na nad­garstku. – Potrzebne wspar­cie ogniowe, budy­nek de trzy. Sto­piątki, zrów­naj­cie go z zie­mią.

Noszona na nad­garstku mapa GRG była sate­li­tar­nym rzu­tem obszaru celu, który pozwa­lał im manew­ro­wać oddzia­łami i koor­dy­no­wać je; w trak­cie misji każdy uży­wał tej samej gra­fiki.

– Przy­ją­łem, zero jeden. Sześć minut. – Samo­lot wspar­cia bez­po­śred­niego AC-130 krą­żył dzie­sięć minut drogi stąd, by nie zdra­dzić nad­cho­dzą­cego ataku w ciszy afgań­skiej nocy.

– Bez odbioru – zakoń­czył i po chwili ode­zwał się znowu. – RAZOR dwa cztery, RAZOR dwa cztery. Potrzebne QRF i MEDE­VAC na pozy­cję ECHO trzy. Nie wchodź­cie na wznie­sie­nie. Mamy wielu ran­nych, zako­pane ajdiki. – Ni­gdy nie wspo­mi­naj o zabi­tych przez radio.

– Zro­zu­mia­łem, zero jeden. Ruszamy, ewa­ku­acja ze współ­rzęd­nych ECHO trzy. Dzie­sięć minut. – QRF, czyli siły szyb­kiego reago­wa­nia, sta­no­wiły dwa śmi­głowce CH-47, w każ­dym z nich sie­działo pięt­na­stu ran­ger­sów.

– MAKO – rzu­cił Reece do mikro­fonu. – Coś z pre­da­tora?

– Nic, zero jeden. Żad­nego ruchu na obiek­cie.

– Przy­ją­łem.

Reece zwró­cił się do trzech pozo­sta­łych ope­ra­to­rów.

– Kogo mamy? – zapy­tał.

– Tu Boozer. Są ze mną Jone­sey i Mike. Co tu się, kurwa, stało?

– Zasadzka. Skur­wy­syny wie­dzieli, że nad­cho­dzimy. Atak z powie­trza za jakieś pięć minut, QRF w dro­dze.

– Ja pier­dolę, mówi­li­śmy im, że to jebana zasadzka! Ale cze­goś takiego się nie spo­dzie­wa­łem. Ktoś prze­żył?

– Nie jestem pewien, musimy to spraw­dzić.

– Roz­kaz. Tylko ostroż­nie. Pew­nie mamy tu setki zako­pa­nych i uzbro­jo­nych ajdi­ków albo min.

– Jone­sey i Mike, cze­kaj­cie tu na heli­kop­tery. Boozer i ja poszu­kamy oca­la­łych. Trzy­maj się pięt­na­ście metrów za mną. Idź po moich śla­dach. Podej­dziemy tam powoli. TOC twier­dzi, że po dru­giej stro­nie wzgó­rza jest czy­sto, ale bądź czujny.

– Jasne, Reece.

– Ruszamy.

We dwóch skie­ro­wali się w stronę wzgó­rza, choć góra byłaby traf­niej­szym okre­śle­niem. Ska­li­ste i strome zbo­cze w połą­cze­niu z dwu­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wym cię­ża­rem kami­zelki i sprzętu unie­moż­li­wiają szyb­kie podej­ście; zwłasz­cza kiedy idzie się przez poten­cjalne pole minowe.

– SPO­OKY, ruszamy z Echo trzy do Echo osiem. Wszystko po pół­noc­nej stro­nie wzgó­rza jest do odstrzału.

– Zro­zu­mia­łem, zero jeden, na­dal żad­nego ruchu.

Dziwne.

– Przy­ją­łem.

Reece i Boozer stop­niowo posu­wali się naprzód, a ciężki od śmierci zapach pro­chu, krwi i pyłu uno­sił się w powie­trzu. Coś poru­szyło się po lewej stro­nie.

– B., mam coś. Tylko spo­koj­nie. Dalej za mną – wyszep­tał Reece przez radio. Boozer odpo­wie­dział podwój­nym stuk­nię­ciem w mikro­fon. „Przy­ją­łem”.

Idąc w kie­runku miej­sca, w któ­rym dostrzegł ruch, usły­szał jesz­cze coś na kształt jęku. Donny Mit­chell, jeden z naj­młod­szych człon­ków oddziału Reece’a, leżał pośród skał wschod­niego Afga­ni­stanu. Od pasa w dół nie było niczego. Wysta­wił rękę do Reece’a.

– Dosta­li­śmy ich, sir? – zapy­tał słabo Donny. – Na­dal mam kara­bin.

– Pew­nie, kolego, pew­nie, że masz. Samo­lot jest w dro­dze. Dorwiemy ich. – Reece usiadł obok Donny’ego i objął jego głowę. Kiedy pierw­sze sto­piątki tra­fiły w kom­pleks, Reece dostrzegł prze­lotny uśmiech na ustach Donny’ego, gdy ten odszedł do Wal­halli.

Pod­niósł wzrok, patrząc, jak Boozer powoli prze­dziera się przez usiane gła­zami zbo­cze. Gdzieś za jego ple­cami Reece naj­pierw usły­szał, a potem zoba­czył zama­zane syl­wetki CH-47, które roz­po­częły zej­ście do doliny, napro­wa­dzane przez Jone­seya i Mike’a.

Roz­pie­przymy kom­pleks z powie­trza w drobny mak, a potem wej­dziemy z ran­ger­sami, żeby oce­nić znisz­cze­nia bojowe i zebrać mate­riał wywia­dow­czy.

Dopiero wtedy dotarła do niego waga tego, co wła­śnie się stało.

Stra­ci­łem oddział. To moja wina.

Po raz drugi tej nocy oczy Reece’a zaszły mgłą. Nie miał poję­cia, co jesz­cze ma się wyda­rzyć.

Roz­dział 2

Baza lot­ni­cza BagramBagram, Afga­ni­stan

Reece ock­nął się, leżąc na ple­cach. Zamru­gał, by odzy­skać ostrość widze­nia i pozbyć się pul­so­wa­nia w skro­niach.

Gdzie ja jestem?

Kiedy powoli obró­cił głowę i spró­bo­wał prze­trzeć oczy, dostrzegł rurkę wysta­jącą z ręki. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że ma coś przy­mo­co­wa­nego do ust i nosa.

Maska tle­nowa. Szpi­tal.

Spró­bo­wał unieść się na łok­ciu, ale natych­miast powstrzy­mał go ośle­pia­jący ból głowy.

– Reece… Reece, spo­koj­nie, stary. Powoli.

Od razu roz­po­znał głos Boozera.

– Dok­to­rze, budzi się! – zawo­łał Boozer, wycho­dząc na kory­tarz.

To miej­sce w niczym nie przy­po­mi­nało szpi­tali polo­wych z początku wojny orga­ni­zo­wa­nych jesz­cze w namio­tach. Jeśli czło­wiek nie wie­dział, że wciąż jest w Afga­ni­sta­nie, mógł pomy­śleć, że tra­fił do jed­nego ze szpi­tali mary­narki w Beth­se­dzie lub Bal­boa. Jedyną rze­czą, która zdra­dzała, że jest się w samym środku strefy wojny, był dobie­ga­jący zewsząd szum die­slow­skich gene­ra­to­rów prądu zapew­nia­ją­cych kli­ma­ty­za­cję dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, rok po roku.

Tak to jest, kiedy wal­czy się w jed­nym kraju przez ponad pięt­na­ście lat.

Reece ścią­gnął maskę i spoj­rzał na przy­ja­ciela.

Boozer wciąż sie­dział w mun­du­rze z misji, brudny i śmier­dzący. Białe plamy zaschnię­tej soli mie­szały się z afgań­skim pyłem, ale poza tym całość nada­wała się do nosze­nia. Był jed­nym z tych gości, któ­rzy ni­gdy nie mieli nawet jed­nego zadra­pa­nia. Ni­gdzie nie było widać jego kami­zelki ani broni, ale Reece wie­dział, że pew­nie ma przy sobie pisto­let.

– Co się stało? Jak tu tra­fi­łem?

Boozer nabrał powie­trza, pró­bu­jąc powstrzy­mać gry­mas roz­pa­czy zmie­sza­nej z lito­ścią, co kom­plet­nie mu się nie udało.

– Reece, NCIS już tu jest. Kazali nic ci nie mówić, ale w dupie z nimi. Oczy­wi­ście, że ci powiem.

Kry­mi­nalne Biuro Śled­cze Mary­narki?

– Jest źle, Reece – cią­gnął Boozer. – Co pamię­tasz?

Reece zmru­żył oczy, prze­szu­ku­jąc pamięć.

– Byli­śmy na grani, zaczął się atak z powie­trza, cze­ka­li­śmy na QRF i CASE­VAC. – Zamilkł na moment. – Trzy­ma­łem Donny’ego.

– Tak – przy­tak­nął Boozer. – Zga­dza się. A potem cała dolina eks­plo­do­wała. Zwa­bili nas tam, Reece. Nie widzie­li­śmy jesz­cze nic tak prze­my­śla­nego. Wie­dzieli dokład­nie, co zro­bimy, kiedy wybuch­nie wznie­sie­nie. Zda­wali sobie sprawę, że zrów­namy wszystko z zie­mią i wezwiemy kawa­le­rię po ran­nych i zabi­tych. Całe dno doliny, nasza dokładna pozy­cja sztur­mowa, miało wyle­cieć w powie­trze. Wie­dzieli, kiedy wylą­dują heli­kop­tery, i nas ugo­to­wali. Dash jeden wysa­dził ran­ger­sów, wystar­to­wał, a kiedy pod­le­ciał Dash dwa, odpa­lili ładunki. Drugi heli­kop­ter i wszy­scy ran­gersi. Dostali wszyst­kich.

Reece wpa­try­wał się w sku­pie­niu w Boozera.

– Jone­sey i Mike? – zapy­tał, zna­jąc odpo­wiedź.

Boozer pokrę­cił głową.

– Przy­kro mi, Reece. Chcia­łem, żebyś wie­dział, zanim ci faceci z NCIS tu wpadną. Mam złe prze­czu­cia co do tych paja­ców. Co dziwne, nie pytali o misję. Pytali o cie­bie.

Na twa­rzy Reece’a poja­wiła się dez­orien­ta­cja, ale szybko się otrzą­snął.

– O mnie?

– Myślę, że szu­kają kozła ofiar­nego. Ale to tylko moje zda­nie, Reece. Trzy­maj się. Nie zro­bi­łeś nic złego. Góra zmu­siła nas do tej misji. Narzu­cili nam tak­tykę. To tam­tych skur­wieli powinno się prze­świe­tlić. Podyk­to­wali plan, sie­dząc bez­piecz­nie w kwa­te­rze głów­nej. Jebać ich.

Boozer nie prze­bie­rał w sło­wach. Ni­gdy nie owi­jał w bawełnę i zawsze mówił, co myśli. Jako dowódca Reece wła­śnie tego ocze­ki­wał. To samo był winien swoim żoł­nie­rzom i prze­ło­żo­nym. Zawsze mów, co myślisz. Wła­śnie tak buduje się zaufa­nie do dowódcy, z któ­rym rusza się do walki. Bez zaufa­nia nie było niczego.

Twoi ludzie ci ufali, Reece. A teraz są mar­twi. Skup się. Coś jest nie tak. Coś jest bar­dzo nie tak.

Roz­dział 3

Kapi­tan Reece – prze­rwał im głos docho­dzący z kory­ta­rza. Słowa brzmiały bar­dziej jak twier­dze­nie niż pyta­nie.

Boozer spoj­rzał na Reece’a z miną, która mówiła: „To ten dupek, o któ­rym wspo­mi­na­łem”.

– To ja – odpo­wie­dział Reece, pod­no­sząc się na łóżku.

– Dzień dobry, agent spe­cjalny Robert Brid­ger, NCIS – powie­dział, wcho­dząc do pokoju. Kiw­nął głową Booze­rowi i jed­no­cze­śnie poka­zał legi­ty­ma­cję Reece’owi.

Ci goście uwiel­biają wyma­chi­wać szma­tami, pomy­ślał Reece. Cie­kawe, czy wie­dzieli, że reszta woj­ska myślała o nich jako o nie­udacz­ni­kach, któ­rzy nie dostali się do FBI ani CIA, a jed­no­cze­śnie nie mieli jaj, żeby słu­żyć w nor­mal­nej poli­cji. Zamiast tego zde­cy­do­wali się kiblo­wać w NCIS, a cała ich kariera pole­gała na zamy­ka­niu osiem­na­sto­lat­ków za pozy­tywny wynik w comie­sięcz­nym teście na nar­ko­tyki.

Nawet ich nazwa była myląca, ponie­waż Kry­mi­nalne Biuro Śled­cze Mary­narki Wojen­nej nie było nawet czę­ścią mary­narki. W rze­czy­wi­sto­ści był to fede­ralny organ ści­ga­nia obsa­dzony cywil­nymi agen­tami kon­cen­tru­ją­cymi się na pro­wa­dze­niu śledztw prze­ciwko per­so­ne­lowi mary­narki. Nikt za nimi nie prze­pa­dał.

Boozer wstał i choć ode­zwał się do Reece’a, spoj­rzał agen­towi Brid­ge­rowi pro­sto w oczy:

– Do zoba­cze­nia póź­niej. Będę nie­da­leko, jeśli cze­goś byś potrze­bo­wał.

Reece prze­chy­lił się przez bok łóżka, powoli łapiąc rów­no­wagę. Popa­trzył na opla­ta­jące go prze­wody, zerwał maskę i wstał, wycią­ga­jąc rękę do niż­szego męż­czy­zny. Agent Brid­ger wyda­wał się dość sym­pa­tyczny i na ile Reece zdą­żył się zorien­to­wać, po pro­stu robił to, co do niego nale­żało. Brid­ger uśmiech­nął się i uści­snął mu dłoń.

Dobry glina, stwier­dził Reece.

Brid­ger miał na sobie uni­form ludzi, któ­rzy na woj­nie nie nosili mun­duru: brą­zowe spodnie w kant z nie­od­łączną zapiętą pod szyję oliw­ko­wo­zie­loną koszulą – jak na safari – z pago­nami i czy­ste beżowe woj­skowe buty. Reece’a zawsze zasta­na­wiało, po co były im te pagony. SIG sauer P229 kali­bru .40 wisiał demon­stra­cyj­nie przy pasku w pory­so­wa­nej czar­nej skó­rza­nej kabu­rze. Te rysy praw­do­po­dob­nie powstały od cią­głego wsta­wa­nia zza biurka po kawę.

– Jeśli czuje się pan na siłach, kapi­ta­nie, mamy parę pytań na temat misji. Na pewno pan rozu­mie. Chcemy po pro­stu zamknąć tę sprawę moż­li­wie jak naj­szyb­ciej, żeby mógł pan wró­cić do swo­ich ludzi.

Albo tego, co z nich zostało, dodał w myślach Reece.

– Fak­tycz­nie tro­chę szybko, co?

– Cóż, to ważna sprawa, sir. Musimy przed­sta­wić Waszyng­to­nowi parę odpo­wie­dzi w zasa­dzie na już.

Reece poki­wał głową pogo­dzony z tym, że weź­mie na sie­bie winę; wie­dział zresztą, że ją pono­sił. Zawsze wie­rzył, że dobry dowódca dzieli się suk­ce­sami, ale bie­rze na sie­bie porażki; naj­waż­niej­sze po wygra­nej to oddać zasługi tym pod sobą. To oni zasłu­gują na to naj­bar­dziej. A to była kom­pletna porażka. Jego porażka.

– Mogę się prze­brać? – zapy­tał Reece.

– Oczy­wi­ście, kapi­ta­nie. Pocze­kam na zewnątrz.

Reece wziął głę­boki oddech i rozej­rzał się po pokoju. Nie wyglą­dał jak pomiesz­cze­nie, któ­rego można było spo­dzie­wać się w Afga­ni­sta­nie. Nowo­cze­sność i ste­ryl­ność kon­tra­sto­wała ze świa­tem za drzwiami. Sam na sam ze swo­imi myślami Reece ode­tchnął i zna­lazł mun­dur, prze­po­cony i zakrwa­wiony. Pod­niósł bluzę masku­jącą Crye Pro i potarł prze­siąk­nięty krwią mate­riał mię­dzy pal­cami, zasta­na­wia­jąc się, do któ­rego z jego ludzi nale­żała ta krew.

Wie­dział, że jeśli dole­ga­łoby mu coś naprawdę poważ­nego, umie­ści­liby go na ostrym dyżu­rze, który znaj­do­wał się w innym skrzy­dle szpi­tala, za jesz­cze jed­nymi drzwiami. Tam­ten oddział zawsze był gotowy na kolejne, nie­unik­nione straty, które w walce prze­ciwko rebe­lian­tom zda­rzały się zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto. Ni­gdzie nie widział swo­jej broni ani kami­zelki. Pew­nie Boozer się nimi zajął.

– Gotowy – oznaj­mił, wycho­dząc z pokoju.

– Świet­nie.

Tym razem agent NCIS nie był sam. Obok niego stał postawny żan­darm z mary­narki w mun­du­rze z berettą 92F w czy­stej nylo­no­wej kabu­rze. Reece mógł się jedy­nie domy­ślać, jakim cudem ten dziwny pisto­let zastą­pił colta M1911A1 kali­bru .45 w roli ofi­cjal­nej broni armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Kolejny pseu­do­glina, pomy­ślał z nie­chę­cią.

Reece ruszył do wyj­ścia za agen­tem Brid­ge­rem. Dwaj męż­czyźni nie mogli bar­dziej się od sie­bie róż­nić. Brid­ger był o jakieś dwa­na­ście cen­ty­me­trów niż­szy od Reece’a, który miał metr osiem­dzie­siąt dwa. Jego wypra­so­wane spodnie i nie­ska­zi­telna koszula nie były popla­mione potem, zie­mią, pyłem, bru­dem ani krwią. Gładko ogo­lona blada twarz kon­tra­sto­wała z poro­śniętą ostrym zaro­stem opa­loną skórą czło­wieka, który więk­szość życia spę­dził poza czte­rema ścia­nami biura.

Reece prze­szedł wraz z obstawą przez dwoje podwój­nych drzwi oddzie­la­ją­cych medyczny świat od afgań­skiego pyłu, który i tak dosta­wał się wszę­dzie, nie­ważne, ile żwiru wysy­pa­łoby w bazie ame­ry­kań­skie woj­sko. Wycho­dząc na pie­kące słońce, zmru­żył oczy i osło­nił je ręką, zda­jąc sobie sprawę, że nie miał nawet czasu spoj­rzeć na zega­rek i z jakie­goś powodu myślał, że wciąż jest noc. Nie­mal zato­czył się, gdy ból głowy gor­szy niż dotych­cza­sowe pra­wie zwa­lił go z nóg. Zanim zdą­żył zare­ago­wać, atak minął. Co to jest? Gdy oczy Reece’a przy­zwy­cza­jały się do świa­tła, Brid­ger pod­szedł do zapar­ko­wa­nego pojazdu buggy, woj­sko­wego odpo­wied­nika wózka gol­fo­wego. Zajął miej­sce kie­rowcy, pod­czas gdy Reece – pasa­żera. Mil­czący „ochro­niarz” wsiadł z tyłu, po czym ruszyli w kie­runku, jak przy­pusz­czał Reece, biura NCIS.

Natych­miast wto­pili się w codzienny gwar bazy lot­ni­czej w Bagra­mie; żoł­nie­rze zbie­rali się przy pojaz­dach, szy­ku­jąc się do patroli z afgań­skimi sojusz­ni­kami, tech­nicy zmie­niali się na lot­ni­sku, a kolejka woj­sko­wych i cywil­nych kon­trak­to­rów powoli usta­wiała się przy kan­ty­nie. Kolejna środa na woj­nie.

Kiedy jechali Disney Drive, Reece pokrę­cił bez­rad­nie głową na widok ofi­ce­rów, któ­rzy mija­jąc niż­szych stop­niem żoł­nie­rzy, co kilka kro­ków musieli odpo­wia­dać na saluty. Niektó­rzy na górze wycho­dzili z zało­że­nia, że nawet w stre­fie wojny ważne jest prze­strze­ga­nie tej czę­ści woj­sko­wych reguł. Po raz kolejny doce­nił pozba­wiony dys­tynk­cji mun­dur, który sam nosił; brak rangi ozna­czał, że nie musiał odda­wać pięć­dzie­się­ciu salu­tów w dro­dze do sklepu albo na siłow­nię.

Brid­ger zwol­nił i zapar­ko­wał przed budyn­kiem pozo­sta­łym jesz­cze z cza­sów inwa­zji Rosjan w 1979 roku. Mur był dziu­rawy od kul – nie dało się stwier­dzić, czy pocho­dziły jesz­cze z tam­tej oku­pa­cji czy z obec­nego kon­fliktu. Co zabawne, całość sko­ja­rzyła się Reece’owi ze sta­rym rosyj­skim aresz­tem. Pasuje.

Brid­ger zosta­wił żan­darma na zewnątrz i wszedł do budynku. W każ­dym z gabi­ne­tów wzdłuż kory­ta­rza sie­dzieli podob­nie ubrani agenci piszący na kom­pu­te­rach, prze­glą­da­jący doku­menty albo mam­ro­czący coś do tele­fonu. Reece zwra­cał uwagę na każdy szcze­gół, zapa­mię­tu­jąc, w którą stronę otwie­rały się drzwi, w któ­rych poko­jach były okna i któ­rzy agenci byli uzbro­jeni, dopóki Brid­ger nie zatrzy­mał się przy ostat­nich drzwiach na samym końcu kory­ta­rza.

– Pro­szę pocze­kać tutaj, sir – powie­dział, zanim wszedł do środka.

Reece został sam, przy­pusz­czał, że jest obser­wo­wany przez małe kamery zamon­to­wane w holu. Popa­trzył na wydruki na ścia­nach przy­po­mi­na­jące listy goń­cze. Więk­szość przed­sta­wiała byłych afgań­skich robot­ni­ków, któ­rzy wyko­ny­wali prace poni­żej god­no­ści Ame­ry­ka­nów, jak opróż­nia­nie prze­no­śnych toa­let, które dzień po dniu sma­żyły się w upale tutej­szego lata. Reece zawsze uwa­żał, że sta­no­wili jedno z naj­lep­szych źró­deł infor­ma­cji dla rebe­lian­tów – dzięki wie­lo­krot­nemu prze­mie­rza­niu bazy tam i z powro­tem dosko­nale orien­to­wali się, gdzie powinny ude­rzyć gra­naty moź­dzie­rzy i rakiety.

Drzwi otwo­rzyły się ponow­nie i agent Brid­ger ski­nie­niem zapro­sił Reece’a do pokoju. Pomiesz­cze­nie nie było duże, a Reece’owi od razu rzu­cił się w oczy brak okien oraz innych drzwi. Przy pro­sto­kąt­nym skła­da­nym stole sie­dział męż­czy­zna, który nie podał mu ręki, ale pod­no­sząc odznakę oraz iden­ty­fi­ka­tor, przed­sta­wił się jako agent spe­cjalny Dan Stubbs. Zły glina.

Reece zajął miej­sce naprze­ciwko agenta Stub­bsa, pod­czas gdy Brid­ger usiadł obok – co było jasne – prze­ło­żo­nego. Stubbs teatral­nie prze­kła­dał doku­menty, zanim zsu­nął cien­kie oku­lary do czy­ta­nia na nasadę nosa i ode­zwał się do SEALsa wezwa­nego w nie­zbyt sub­tel­nym poka­zie siły.

W pokoju było znacz­nie ciem­niej niż na kory­ta­rzu lub w sąsied­nich pomiesz­cze­niach. Wzrok szybko się przy­sto­so­wy­wał i teraz Reece ukrad­kiem lustro­wał pomiesz­cze­nie. Na stole leżała spora sterta papie­rów oraz dyk­ta­fon. W rogu roz­sta­wiono kamerę na sta­ty­wie, ale wyglą­dało na to, że nie nagrywa.

Agent Stubbs nale­żał do ludzi, któ­rzy mogli być zarówno po czter­dzie­stce, jak i po sześć­dzie­siątce. Włosy golił na jeża, więc trudno było stwier­dzić, jaki miały kolor. Podwójny pod­bró­dek ryso­wał się wyraź­nie i choć Stubbs nie wstał, było jasne, że miał syl­wetkę nie­na­wy­kłą do codzien­nego tre­ningu. Na czarną koszulkę polo zało­żył tanio wyglą­da­jącą ciemną mary­narkę. Coś w jego posta­wie suge­ro­wało woj­skową prze­szłość, ale Reece nie miał pew­no­ści, jaką dokład­nie.

– Kapi­ta­nie Reece – zaczął męż­czy­zna ofi­cjal­nym tonem, prze­su­wa­jąc kartkę papieru po stole – zanim zaczniemy, pro­szę zapo­znać się ze swo­imi pra­wami i pod­pi­sać pod spodem.

Reece dobrze wie­dział, że nie powi­nien pod­pi­sy­wać żad­nego kwitu od agenta fede­ral­nego bez swo­jego praw­nika. Wie­dział jed­nak rów­nież, że jego ludzie byli mar­twi i to on pono­sił za to odpo­wie­dzial­ność. Zło­żył pod­pis i ode­pchnął doku­ment z powro­tem.

– Nie reje­stru­jemy tej roz­mowy, kapi­ta­nie.

Pierw­sze kłam­stwo, pomy­ślał Reece, kiwa­jąc głową ze zro­zu­mie­niem. Nie­dzia­ła­jąca kamera w rogu była tylko rekwi­zy­tem, podob­nie jak dyk­ta­fon na stole. Wszystko reje­stro­wały mikro­fon i kamera ukryte gdzieś w pokoju. Urzą­dze­nie na sta­ty­wie miało jedy­nie psy­cho­lo­gicz­nie uspo­koić roz­mówcę, nato­miast dyk­ta­fon słu­żył do tego, by w nie­któ­rych momen­tach powie­dzieć coś „nie­ofi­cjal­nie”; taka moż­li­wość oczy­wi­ście nie wcho­dziła w grę.

– Zacznę nagry­wać do swo­ich nota­tek, jeśli panu to nie prze­szka­dza – kon­ty­nu­ował gru­bas. Reece znowu przy­tak­nął, raczej po to, żeby zaak­cep­to­wać teatral­ność sce­na­riu­sza, niż udzie­lić fak­tycz­nej zgody.

Stubbs włą­czył dyk­ta­fon na pokaz i poło­żył go na stole.

– Agent spe­cjalny Daniel Stubbs z Kry­mi­nal­nego Biura Śled­czego Mary­narki Wojen­nej. Godzina… – rzu­cił okiem na tani zega­rek ze wska­zów­kami – pierw­sza pięć­dzie­siąt sześć, środa, czter­na­stego czerwca dwa tysiące sie­dem­na­stego roku. Razem ze mną są agent spe­cjalny Robert Brid­ger oraz kapi­tan James Reece, dowódca plu­tonu SEAL Team Sie­dem w spra­wie misji numer sześć sześć cztery, Miecz Odyna. Kapi­ta­nie Reece, pro­szę opo­wie­dzieć nam po kolei o wyda­rze­niach doty­czą­cych Mie­cza Odyna.

Reece roz­po­czął spra­woz­da­nie i prze­szedł przez szcze­góły pro­cesu pla­no­wa­nia. Mieli do czy­nie­nia z TST, czyli celem wyma­ga­ją­cym natych­mia­sto­wej reak­cji, co ozna­czało moż­li­wość ucieczki, któ­rej natych­miast nale­żało zapo­biec. Dane wywia­dow­cze pocho­dziły z poje­dyn­czego źró­dła, co nor­mal­nie skut­ko­wa­łoby nie­uwzględ­nia­niem ich aż do zdo­by­cia kolej­nych infor­ma­cji. Reece zawsze potwier­dzał dane wywia­dow­cze przez nie­zwią­zane ze sobą źró­dła: dwa HUMINT poparte SIGINT-em. Tra­dy­cyjne i tech­no­lo­giczne metody czę­ściowo się pokry­wały, dzięki czemu zyski­wało się pew­ność, że cel fak­tycz­nie był istotny, a nie że ktoś chciał wyko­rzy­stać Ame­rykę do wyrów­na­nia oso­bi­stych lub poli­tycz­nych pora­chun­ków. Kiedy Reece prze­ka­zał to ofi­ce­rowi nad sobą, usły­szał, w sło­wach nie­po­zo­sta­wia­ją­cych wąt­pli­wo­ści, że były to infor­ma­cje wywia­dow­cze z poziomu naro­do­wego, co ozna­czało, że nie był upo­waż­niony, by dowie­dzieć się, skąd pocho­dziły. Nor­mal­nie Reece miał dostęp do ści­śle taj­nych/pouf­nych infor­ma­cji, co ozna­czało, że mógł zostać objęty jed­nym z pro­gra­mów spe­cjal­nego dostępu tylko w razie naj­wyż­szej koniecz­no­ści. W słow­niku Reece’a dowo­dze­nie ludźmi w walce bez dwóch zdań było „naj­wyż­szą koniecz­no­ścią”.

Oddział Reece’a ope­ro­wał z pla­cówki tere­no­wej w pro­win­cji Chost, gra­ni­czą­cej z paki­stań­skimi Tery­to­riami Ple­mien­nymi Admi­ni­stro­wa­nymi Fede­ral­nie nie­da­leko mia­sta Miran Śah, sie­dli­ska aktyw­no­ści rebe­lian­tów i kry­jówki ter­ro­ry­stów oraz ich poplecz­ni­ków. Od gło­śnego zabój­stwa Osamy bin Ladena w Paki­sta­nie ope­ra­cje z prze­kro­cze­niem gra­nicy były rzad­ko­ścią i wróg zda­wał sobie z tego sprawę. Plan pod­czas tej tury był jasny: zor­ga­ni­zo­wać się w Chost, zbu­do­wać lokalną siatkę wywia­dow­czą, nawią­zać współ­pracę z siłami part­ner­skimi kraju gospo­da­rza i ata­ko­wać kanały prze­rzu­towe ludzi, broni i nar­ko­ty­ków mię­dzy Afga­ni­sta­nem i Paki­sta­nem. To dla­tego, kiedy TST poja­wił się prak­tycz­nie zni­kąd, zapa­liła im się lampka ostrze­gaw­cza; nikt nie znał tego obszaru tak dobrze jak Reece i jego ludzie. Roz­pra­co­wy­wali go przez ostat­nie pięć mie­sięcy. Nikt z ich oso­bo­wej siatki ani żadne z urzą­dzeń wywia­dow­czych nie wyka­zały ist­nie­nia tali­bań­skiej pla­cówki w obsza­rze ich dzia­łań. Tali­bo­wie byli na to zbyt sprytni. Ich przy­wódcy mogli miesz­kać po paki­stań­skiej stro­nie gra­nicy i stam­tąd kie­ro­wać ope­ra­cjami. Coś było nie tak.

Reece nie wspo­mniał o roz­mo­wie z pod­puł­kow­ni­kiem Dukiem Brayem, dowódcą Spe­cial For­ces z Grupy Zada­nio­wej Ope­ra­cji Spe­cjal­nych, do któ­rej nale­żała jed­nostka Reece’a. Duke Bray był legendą zie­lo­nych bere­tów i naj­lep­szym żoł­nie­rzem, jakiego można spo­tkać na swo­jej dro­dze. Jako jeden z pierw­szych w Afga­ni­sta­nie po 11 wrze­śnia, w sław­nych „Tri­ple Nic­kel” wcho­dzą­cych w skład Pią­tej Grupy, jeź­dził konno i wspo­ma­gał ofen­sywę Soju­szu Pół­noc­nego, która odbiła Kabul w ciągu dni, a nie mie­sięcy prze­wi­dzia­nych jesz­cze w kraju przez gada­jące głowy. Ich ścieżki prze­ci­nały się wie­lo­krot­nie w ciągu ostat­nich lat i oby­dwaj męż­czyźni darzyli się nawza­jem bez­gra­nicz­nym sza­cun­kiem. Pod­czas pry­wat­nego i szy­fro­wa­nego wide­opo­łą­cze­nia z czło­wie­kiem, któ­rego uwa­żał zarówno za przy­ja­ciela, jak i za men­tora, Reece mógł być dobit­nie szczery.

– Co, do chuja, sir? – zapy­tał, kiedy wie­dział, że nikt nie może ich usły­szeć.

– Wiem, Reece. Straszne gówno. Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łem, a przy­naj­mniej od dłu­giego czasu. Kaza­łem CJSOTF spier­da­lać i powie­dzia­łem, że tego nie zro­bimy. Naj­bar­dziej porą­bane jest to, że to nie ich wywiad naci­skał. To poziom naro­dowy, a wiesz, co to zna­czy.

Wie­dział – CIA oraz infor­ma­cje o zna­cze­niu stra­te­gicz­nym, a nie tak­tycz­nym, jak te, które zdo­by­wali w tere­nie. Musiało to być coś waż­nego, jeśli spa­dło z tak wysoka.

– Reece, upo­mnia­łem się o kilka dłu­gów w Lan­gley, żeby zoba­czyć, czy uda mi się dowie­dzieć cze­goś wię­cej. Nikt o tym nie sły­szał. Jak wygląda dossier?

– Wygląda świet­nie. Dla­tego mi się nie podoba. Ni­gdy nie widzia­łem nic tak szcze­gó­ło­wego z samej góry. Nawet nie sły­sze­li­śmy o celu, ale wycho­dzi na to, że jest sporo dowo­dów na to, że to ważny gracz powią­zany z paki­stań­skim ISI – powie­dział Reece, odno­sząc się do paki­stań­skiego wywiadu. – A co powie­dział Ste­vens? – zapy­tał. Ste­vens był puł­kow­ni­kiem sto­ją­cym na czele CJSOTF, jeden poziom wyżej nad Brayem.

– Znasz Ste­vensa, to nie­zły ofi­cer. Chce dobrze, ale zależy mu na karie­rze. Powie­dział, że dostał oso­bi­stą gwa­ran­cję z Tampy, że misja ma naj­wyż­szy prio­ry­tet i musi być prze­pro­wa­dzona dzi­siaj.

W Tam­pie mie­ściła się kwa­tera główna i Cen­tral­nego Dowódz­twa, nad­zo­ru­ją­cego wszel­kie ame­ry­kań­skie ope­ra­cje woj­skowe na Bli­skim Wscho­dzie, i Dowódz­twa Ope­ra­cji Spe­cjal­nych, które zarzą­dzało ope­ra­cjami spe­cjal­nymi na całym świe­cie.

– Cie­kawe, kto mu ją dał – zasta­na­wiał się gło­śno Reece.

– Nie podoba mi się to, Reece – przy­znał Bray, krę­cąc głową. – Żałuję, że nie mogę być tam z wami, ale dopil­nuję, żeby­ście mieli dzi­siaj do dys­po­zy­cji wszyst­kie zasoby grupy zada­nio­wej. Nie liczy się nic poza waszą ope­ra­cją.

– Dzię­kuję, sir. Nie obra­ził­bym się za AC-130 i pre­da­tora z paroma hel­l­fire’ami.

– Mój sztab już przy­pi­sał je do waszej misji.

– Zro­zu­mia­łem, sir. W takim razie bie­rzemy się do pracy. Dzię­kuję za pomoc.

– Powo­dze­nia, kapi­ta­nie.

Ku zasko­cze­niu Reece’a agent Stubbs ani razu nie zapy­tał o oso­bliwe pocho­dze­nie infor­ma­cji wywia­dow­czych. Zacho­wy­wał się tak, jakby ten temat w ogóle go nie inte­re­so­wał.

Cie­kawe.

A potem, choć przy­szło mu to z tru­dem, Reece zre­la­cjo­no­wał wyda­rze­nia w tere­nie. Zdalna infil­tra­cja. Donie­sie­nia o zero­wej aktyw­no­ści w obiek­cie. Eks­plo­zje. Śmierć.

Kiedy skoń­czył, pierw­sze pyta­nie Stub­bsa nawet nie doty­czyło misji. Agent wyjął kartkę z leżą­cego przed nim stosu i prze­su­nął ją w kie­runku Reece’a.

– Czy to pocho­dzi z pana maila, kapi­ta­nie?

Reece nie pró­bo­wał ukryć wście­kło­ści, gdy spoj­rzał na męż­czy­znę i sie­dzą­cego obok niego pode­ner­wo­wa­nego agenta Brid­gera.

– Mam lep­sze pyta­nie: czemu, do jasnej cho­lery, czy­ta­cie moje pry­watne wia­do­mo­ści?

– Powtó­rzę jesz­cze raz, kapi­ta­nie: czy to pocho­dzi z pana maila?

Jedna z pierw­szych zasad prze­słu­cha­nia brzmiała: zawsze znaj odpo­wiedź, zanim zadasz pyta­nie. A to z pew­no­ścią było prze­słu­cha­nie – nie zwy­kła roz­mowa.

– To pry­watna wymiana maili mię­dzy mną i moją żoną.

– Nie tylko pań­ską żoną, kapi­ta­nie, ale rów­nież pra­cow­ni­kami insty­tu­cji aka­de­mic­kich, doty­cząca bie­żą­cych dzia­łań mili­tar­nych w Afga­ni­sta­nie.

Nie­wiele bra­ko­wało, a Reece prze­wró­ciłby oczami.

– Ma pan na myśli dok­tor Annę Scott ze Stu­dium Pody­plo­mo­wego Mary­narki Wojen­nej i dok­tora Davida Elliota z Uni­wer­sy­tetu Johnsa Hop­kinsa? Eks­per­tów w obsza­rze dzia­łań par­ty­zanc­kich oraz sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych?

– Co miał pan na myśli, pisząc to kon­kretne zda­nie? – Stubbs zigno­ro­wał Reece’a i wska­zał frag­ment wydru­ko­wa­nej wia­do­mo­ści leżą­cej teraz na stole. – „Wąt­pię, czy zało­że­nia tak­tyczne w ogóle odpo­wia­dają naszej naro­do­wej wizji stra­te­gicz­nej”.

– Mia­łem na myśli dokład­nie to, co napi­sa­łem.

– A tutaj? – zapy­tał agent Stubbs ponow­nie. – Pozwoli pan, że prze­czy­tam. Dzie­wią­tego kwiet­nia napi­sał pan do Anny Scott, cytuję: „Gdy­bym dzi­siaj miał te same infor­ma­cje, z któ­rymi prze­pro­wa­dzi­li­śmy inwa­zję na Irak, nie mógł­bym zatrzy­mać pie­szego za przej­ście na czer­wo­nym świe­tle”. Koniec cytatu.

– Cóż, Stibbs – zaczął Reece, celowo prze­krę­ca­jąc nazwi­sko prze­słu­chu­ją­cego. – Anna Scott jest moją bli­ską przy­ja­ciółką i świa­to­wym auto­ry­te­tem w dzie­dzi­nie powstań oraz ich zwal­cza­nia. Poświę­ciła sporą część życia, zgłę­bia­jąc zło­żo­ność rewo­lu­cji, w prze­ci­wień­stwie do tych spra­wu­ją­cych wła­dzę.

Stubbs się­gnął po dyk­ta­fon i wci­snął przy­cisk „stop”. Reece od razu wie­dział, czego się spo­dzie­wać.

– Kapi­ta­nie Reece, nie­ofi­cjal­nie: jakie sto­sunki łączą pana z dok­tor Scott?

Nie do wiary.

– Ści­śle zawo­dowe, Stibbs. Powi­nie­neś to wie­dzieć po prze­czy­ta­niu całej mojej pry­wat­nej kore­spon­den­cji.

– Rozu­miem. – Ponow­nie włą­czył nagry­wa­nie. – A jako ofi­cer mary­narki w czyn­nej służ­bie jak wyja­śni pan pro­pa­go­wa­nie mor­derstw?

– O czym ty mówisz? – zapy­tał Reece z nie­do­wie­rza­niem.

– Jesz­cze w dwa tysiące czter­na­stym roku napi­sał pan do dok­tora Davida Elliota i zasu­ge­ro­wał, że selek­tywna eli­mi­na­cja, w pana oce­nie, byłaby istot­nym ele­men­tem rzą­do­wej poli­tyki. Wyra­ża­jąc takie sta­no­wi­sko jako ofi­cer, naru­szył pan Jed­no­lity Kodeks Woj­skowy.

Reece patrzył to na jed­nego, to na dru­giego agenta NCIS. Sytu­acja byłaby śmieszna, gdyby nagle nie zro­biła się tak poważna.

Reece wie­lo­krot­nie dys­ku­to­wał z eks­per­tami z zakresu dzia­łań wojen­nych. Wycho­dził z zało­że­nia, że jego obo­wiąz­kiem jako ofi­cera było nie­ustanne stu­dio­wa­nie, pogłę­bia­nie swo­jej wie­dzy, opie­ra­nie się myśle­niu stad­nemu, kwe­stio­no­wa­nie zało­żeń i szu­ka­nie naj­le­piej wykwa­li­fi­ko­wa­nych ludzi, żeby mieć pew­ność, że rusza do walki tak przy­go­to­wany i wyekwi­po­wany, jak to tylko moż­liwe. Był to winien ludziom, któ­rymi dowo­dził. Był to winien ich rodzi­nom, misji, kra­jowi.

– Skoń­czy­łem z wami, barany. Mogę iść?

– Pro­szę jesz­cze nie pla­no­wać powrotu do domu – rzu­cił Stubbs, odchy­la­jąc się na krze­śle i eks­po­nu­jąc dobrze odży­wiony kał­dun. – Zaj­mie nam chwilę upo­rząd­ko­wa­nie tego bała­ganu. Zostaje pan objęty ofi­cjal­nym śledz­twem w związku z dzia­łal­no­ścią wywro­tową, ujaw­nia­niem pouf­nych infor­ma­cji oraz naru­sze­niem arty­kułu trzy­na­stego postę­po­wa­niem nie­god­nym ofi­cera. – Stubbs wyli­czył je wszyst­kie gło­sem pozba­wio­nym emo­cji, jak na auto­pi­lo­cie.

Reece wstał powoli. Brid­ger wyglą­dał, jakby chciał zna­leźć się teraz w jakim­kol­wiek innym miej­scu. Stubbs odło­żył maile na stos. Pod­no­sząc się, Reece instynk­tow­nie się­gnął ręką za prawe bio­dro, gdzie zwy­kle nosił służ­bo­wego SIG sau­era. Nie mógł opę­dzić się od myśli, że gdyby żył sto pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej, rząd szu­kałby już dwóch nowych agen­tów fede­ral­nych.

Roz­dział 4

Jako naj­lep­szy spe­cja­li­sta w swo­jej dzie­dzi­nie dok­tor Peter O’Hal­lo­ran budził zaufa­nie. W tygo­dniach, które nastą­piły po 11 wrze­śnia 2001 roku, dok­tor O’Hal­lo­ran prze­ka­zał stery uzna­nego cen­trum neu­ro­chi­rur­gii w ręce swo­jego zespołu i wstą­pił do woj­ska, by zro­bić to, co uwa­żał za swój obo­wią­zek.

Będąc jed­nym z naj­lep­szych chi­rur­gów krę­go­słupa w kraju, Peter ope­ro­wał każ­dego: od zawo­do­wych spor­tow­ców u szczytu kariery po sta­rze­ją­cych się poli­ty­ków szu­ka­ją­cych spo­sobu na pozby­cie się chro­nicz­nego bólu. Wie­dział, że w walce tra­fią się poważ­nie ranni, i chciał wyko­rzy­stać swoje wyjąt­kowe umie­jęt­no­ści, by utrzy­mać ich przy życiu. Szybko wydano odpo­wied­nie zgody, które pozwo­liły mu omi­nąć ogra­ni­cze­nia wie­kowe, i ku prze­ra­że­niu żony i dzieci dok­tor Peter O’Hal­lo­ran został pod­puł­kow­ni­kiem O’Hal­lo­ranem z Rezerwy Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wkrótce potem spę­dzał wię­cej czasu na służ­bie w Iraku i Afga­ni­sta­nie niż w kli­nice w La Jolla.

Minęły tylko dwa dni od zasadzki i prze­słu­cha­nia, ale fizycz­nie Reece czuł się gotowy, żeby opu­ścić szpi­tal. Przed wypi­sem miał wpaść do dok­tora O’Hal­lo­rana, więc po dopeł­nie­niu wszel­kich for­mal­no­ści dyżu­ru­jąca pie­lę­gniarka zapro­wa­dziła go do gabi­netu chi­rurga. O’Hal­lo­ran przy­wi­tał się cie­pło z Reece’em i popro­sił go, żeby usiadł. Dok­tor obró­cił się twa­rzą do kom­pu­tera i wybrał fol­der, zanim usta­wił ekran tak, żeby Reece mógł mu się dobrze przyj­rzeć. Otwo­rzył plik przed­sta­wia­jący skan mózgu. Natych­miast sko­ja­rzyło się to Reece’owi z czarno-bia­łym obra­zem z kamery ter­mo­wi­zyj­nej na pod­czer­wień, któ­rej uży­wali w walce – pod­świe­tlona jaskrawo trój­wy­mia­rowa rzeźba terenu na czar­nym tle. Dok­tor naje­chał kur­so­rem na biały zarys na zdję­ciu.

– Tra­fiło tutaj dwóch ran­nych. Sta­ra­li­śmy się, jak mogli­śmy, żeby ich ura­to­wać, ale obra­że­nia oka­zały się zbyt poważne. W ramach wstęp­nej oceny wyko­na­li­śmy prze­świe­tle­nia, żeby upew­nić się, jak roz­le­głe były uszko­dze­nia mózgu, i pomi­ja­jąc znaczną ilość odłam­ków, zna­leź­li­śmy to. To tomo­gra­fia kom­pu­te­rowa, którą zro­bi­li­śmy bos­man­ma­towi Mora­le­sowi. Widzisz to? – Jesz­cze raz wska­zał na biały kształt na ekra­nie. – To zmiana, która nie ma związku z ponie­sio­nymi ura­zami. Pato­log odpo­wie­dzialny za sek­cję uważa, że to ską­po­drze­wiak, rzadki i zło­śliwy guz mózgu. Labo­ra­to­rium potwier­dzi te podej­rze­nia albo im zaprze­czy, ale ten lekarz zna się na swo­jej robo­cie i na pod­sta­wie tego zdję­cia zga­dzam się z jego oceną.

Klik­nął myszką i na ekra­nie poka­zał się drugi obraz.

– A to mózg porucz­nika Prit­charda. Jak widzisz, ma nieco mniej­szy, ale podobny guz. Pato­log i ja uwa­żamy, że to ten sam typ. – Trzeci obraz. – A to twój mózg, James. Oczy­wi­ście nie wiemy tego na pewno, ale zmiana wydaje się mieć ten sam roz­miar i kształt co u two­ich ludzi. Gdy­by­śmy byli w Sta­nach, przy­jął­bym cię na oddział i zro­bił biop­sję, ale tutaj nie mam takiej moż­li­wo­ści.

Reece’owi zaschło w ustach. Nagle poczuł osza­ła­mia­jącą potrzebę bycia z żoną i córką.

– Nie chcę, żebyś pani­ko­wał, James. To może być mnó­stwo rze­czy, nowo­twór jest tylko jedną z nich.

– Co? – wyją­kał Reece. – Jak… Jak rzadko się to zda­rza, dok­to­rze? Bo dla mnie to chore, że trzech gości w naszym wieku nagle ma guza mózgu.

– To nie­zwy­kle rzad­kie, James. Czę­sto­tli­wość wystę­po­wa­nia tego kon­kret­nego guza wynosi zale­d­wie trzy dzie­siąte na sto tysięcy. To zale­d­wie dwa pro­cent wszyst­kich guzów mózgu. Przyj­mijmy, że twój jest inny, ponie­waż nie możemy tego potwier­dzić. Ale żeby dwóch ludzi z tego samego oddziału, oby­dwaj po dwu­dzie­stce, miało ten sam typ nowo­tworu… – O’Hal­lo­ran pokrę­cił głową. – Szanse na to są astro­no­micz­nie małe. Czy ty i twoi ludzie byli­ście wysta­wieni na jakie­kol­wiek czyn­niki bio­lo­giczne lub che­miczne? Byli­ście nara­żeni na pro­mie­nio­wa­nie?

– Nie, nic mi o tym nie wia­domo. To zna­czy, kiedy pierw­szy raz byli­śmy w Iraku, sporo się mówiło o che­micz­nym i bio­lo­gicz­nym zagro­że­niu, ale Prit­chard pew­nie wtedy cho­dził jesz­cze do liceum. I jeśli się dobrze orien­tuję, to były tylko plotki. Jeden zespół został zaata­ko­wany jakąś odmianą ipe­rytu, ale nie było to nawet bli­sko miej­sca, gdzie wtedy dzia­ła­łem. Ale jeśli cho­dzi o tych dwóch, nic nad­zwy­czaj­nego.

– Hmm, pomyśl jesz­cze nad tym i jeśli coś przyj­dzie ci do głowy, daj mi znać. To jest nie­praw­do­po­dobne. Tak jak powie­dzia­łem, tutaj nie zro­bimy nic wię­cej, ale kiedy wró­cisz do kraju, musisz się prze­ba­dać, tak dla pew­no­ści. Nie­długo koń­czę turę. To był długi rok, ale za mie­siąc będę już w kli­nice w Kali­for­nii. Chciał­bym, żebyś przy­je­chał do mnie do La Jolla. Mam paru kole­gów, któ­rzy spe­cja­li­zują się w bada­niach mózgu, uwa­żam, że powi­nie­neś ich poznać. Nie mia­łeś kło­po­tów ze wzro­kiem, bólów głowy, nic z tych rze­czy?

– Nie, sir – skła­mał Reece. Potrze­bo­wał czasu, by wszystko prze­my­śleć.

– A co z bos­man­ma­tem Mora­le­sem i porucz­ni­kiem Prit­char­dem? Czy oni albo któ­ryś z two­ich ludzi skar­żyli się na jakieś nie­po­ko­jące migreny?

– Nie, ale to aku­rat nic nad­zwy­czaj­nego u tych chło­pa­ków. W teamach ludzie raczej nie skarżą się na tego typu rze­czy. Boją się, że to może wyklu­czyć ich z walki.

– Rozu­miem – powie­dział dok­tor, zamy­śla­jąc się. – Przy­kro mi z powodu two­ich ludzi. Wiem, że to pew­nie nic nie zna­czy, ale naprawdę mi przy­kro. Wróć bez­piecz­nie do domu, uści­skaj rodzinę, pocho­waj żoł­nie­rzy, a kiedy już wrócę, umów się na wizytę w moim gabi­ne­cie. Trzy­maj się, James.

Reece wyszedł ze szpi­tala kom­plet­nie zagu­biony. W rze­czy­wi­sto­ści już go tam nie było – pochło­nęły go myśli o rodzi­nach synów, mężów i ojców, któ­rych ciała, albo to, co z nich zostało, pako­wano do wor­ków. W owi­nię­tych fla­gami trum­nach mieli odbyć ostat­nią podróż do domu.

Roz­dział 5

Dowódz­two Mor­skich Dzia­łań Spe­cjal­nychCoro­nado, Kali­for­nia

Adiu­tant zapu­kał przed wej­ściem do gabi­netu admi­rała Pil­snera.

– Sir, biuro sekre­tarz obrony na linii.

– Powiedz Howar­dowi, żeby tu przy­szedł, i połącz – odpo­wie­dział szorstko admi­rał.

– Tak jest, sir.

JAG admi­rała, koman­dor Leonard Howard, wszedł bez puka­nia po mniej niż trzy­dzie­stu sekun­dach.

Gdy tele­fon na biurku admi­rała zadzwo­nił, ten wci­snął przy­cisk, by od razu prze­łą­czyć na tryb gło­śno­mó­wiący.

– Tu admi­rał Pil­sner, cze­kam na połą­cze­nie z panią sekre­tarz.

– Dzię­kuję, panie admi­rale – odpo­wie­dział nie­zi­den­ty­fi­ko­wany głos. – Sekre­tarz Har­tley połą­czy się z panem za chwilę.

Po bli­sko pię­ciu minu­tach cze­ka­nia linia ożyła.

– Dzień dobry, pani sekre­tarz. Co mogę dla pani zro­bić? – przy­wi­tał się pogod­nie admi­rał.

– Co tam się, do cho­lery, dzieje, admi­rale? – zapy­tała roz­wście­czona Lor­ra­ine Har­tley.

– Pani sekre­tarz, zro­bi­li­śmy wszystko, co w naszej mocy, by opa­no­wać sytu­ację, ale nie udało nam się wypeł­nić misji w stu pro­cen­tach.

– Co w waszej mocy? Jesteś admi­ra­łem WAR­COM i to jest twoje „co w naszej mocy”?

– Pani sekre­tarz, robimy wszystko, żeby posprzą­tać to jak naj­szyb­ciej.

– Zaczy­nam myśleć, że nie potra­fisz się tym zająć. Przede wszyst­kim oca­lali mają jak naj­dłu­żej zostać na miej­scu w związku z pro­wa­dzo­nym śledz­twem. Nie zamie­rzam pozwo­lić, żeby ame­ry­kań­ska opi­nia publiczna zako­chała się w nich pod­czas burzy medial­nej, która roz­pęta się wokół pogrze­bów. Nie chcę ich widzieć, nie chcę o nich myśleć, odpo­wie­dzial­ność mają ponieść oni. Chcę, żeby dowódca tego oddziału był nowym Custe­rem. Zarzuty mają mu być posta­wione na wczo­raj.

Wtedy ode­zwał się Leonard Howard.

– Pani sekre­tarz, tu koman­dor Leonard Howard. Będzie nam trudno oskar­żyć kapi­tana Reece’a o cokol­wiek pod­pa­da­ją­cego pod kodeks, dopóki nie zamkniemy śledz­twa.

– Nie pieprz mi tu głu­pot, Howard. Znaj­dziesz coś, o co można go oskar­żyć. Mamy tak wiele prze­stępstw fede­ral­nych, że Depar­ta­ment Spra­wie­dli­wo­ści nie jest w sta­nie ich zli­czyć, a ty mi mówisz, że nie możesz nic zna­leźć? „Daj­cie mi czło­wieka, a znajdę na niego para­graf”, nie sły­sza­łeś tego ni­gdy? Wlep­cie mu wszystko, co może­cie, ale macie go nie zamy­kać; jest nam potrzebny na wol­no­ści, żeby zakoń­czyć to raz, a porząd­nie. Posprzą­taj­cie to albo poża­łu­je­cie, że kie­dy­kol­wiek mnie spo­tka­li­ście. – Oby­dwaj męż­czyźni usły­szeli klik­nię­cie i połą­cze­nie zamarło.

Pil­sner spoj­rzał na JAG-a.

– Dzwoń do Horna, natych­miast. Potrze­bu­jemy planu, zanim wylą­dują w Sta­nach. I każ NCIS moc­niej przy­ci­snąć Reece’a.

Roz­dział 6

Baza lot­ni­cza BagramBagram, Afga­ni­stan

Kolejne dni mijały wolno, a Reece wciąż nie mógł opu­ścić Bagram. Jego ludzi pocho­wano w obec­no­ści zroz­pa­czo­nych rodzin, pod­czas gdy on utknął na dru­gim końcu świata; nie dane mu było spoj­rzeć wdo­wom, dzie­ciom ani rodzi­com w oczy, by zapew­nić ich, że dowie się, dla­czego wpa­dli w tę mor­der­czą zasadzkę. Wie­dział, że WAR­COM zrobi z niego kozła ofiar­nego, ale gdyby ktoś zapy­tał go o zda­nie, to w pełni na to zasłu­gi­wał. Stra­cił wszyst­kich ludzi w walce, a to grzech śmier­telny każ­dego dowódcy. I dla­czego? Przez jakiś cel, o któ­rym gówno wie­dzie­li­śmy? Stres zwią­zany z rzad­kim guzem mózgu, któ­rego mógł mieć, przy­pra­wiał go o zawroty głowy. Nie­mal codzien­nie był wzy­wany na prze­słu­cha­nia przez mato­łów z NCIS i raz po raz opo­wia­dał jedy­nie o kwe­stiach doty­czą­cych ostat­niej misji, odma­wia­jąc sta­now­czo roz­mowy na temat pry­wat­nej kore­spon­den­cji. Pyta­nia agen­tów śmier­działy reali­zo­wa­nym z pre­me­dy­ta­cją pla­nem, któ­rego mógł się jedy­nie domy­ślać. By nagiąć fakty do przy­ję­tej przez sie­bie nar­ra­cji, cyto­wali wyrwane z kon­tek­stu zda­nia pocho­dzące z maili sprzed pięt­na­stu lat. Jedna rzecz była dla Reece’a jasna: biura śled­czego nie inte­re­so­wało, co fak­tycz­nie wyda­rzyło się pod­czas pla­no­wa­nia misji i w jej trak­cie. Mieli za zada­nie upew­nić się, że winę ponie­sie tylko Reece i nikt wię­cej. Bywało bru­tal­nie, ale jakoś dawał radę.

Po dwóch tygo­dniach cią­głych prze­słu­chań i bez­sen­nych nocy, pod­czas któ­rych myślał o nowo­two­rze, w końcu otrzy­mał pozwo­le­nie na powrót do domu. Roz­parł się w fotelu C-5, kiedy samo­lot, roz­pę­dziw­szy się na pasie star­to­wym, pode­rwał nos i prze­chy­lił się mocno na skrzy­dło, by szybko nabrać wyso­ko­ści i wyrwać się spoza zasięgu wro­gich kara­bi­nów i gra­nat­ni­ków RPG, zosta­wia­jąc Bagram w tyle. Reece myślał o tym, co wyda­rzyło się w kraju pod jego nie­obec­ność. Dowódz­two zostało zmo­bi­li­zo­wane. Ofi­ce­ro­wie, któ­rzy mieli zawia­do­mić rodziny o śmierci pole­głych, wyru­szyli, by dotrzeć do roz­sia­nych po całym kraju rodzin szyb­ciej niż infor­ma­cje prze­ka­zy­wane przez cało­do­bowe sta­cje tele­wi­zyjne. Matki i ojco­wie, żony i dzieci otrzy­mali wia­do­mość, któ­rej boi się każda rodzina woj­sko­wego. Nie­ocze­ki­wane puka­nie do drzwi, kape­lan, ofi­cer, przy­ja­ciel. Nie­wy­obra­żalne. Krzyk. Płacz. Dzieci. Pogrzeb. Wina. Wina. To moja wina. To ja byłem ich dowódcą. To ja pono­szę odpo­wie­dzial­ność. I nawet nie mogłem powie­dzieć im tego oso­bi­ście; nie mogłem wypeł­nić swo­jego obo­wiązku.

Pod­czas lotu w końcu mógł poukła­dać sobie w gło­wie pewne rze­czy.

Może zadzwoni do Lau­ren z Nie­miec? Jeśli dosta­nie kilka godzin, żeby się odprę­żyć; piloci i załoga będą pew­nie musieli zro­bić sobie regu­la­mi­nową prze­rwę na odpo­czy­nek.

Jak mogę wró­cić do domu, do rodziny, kiedy dwu­dzie­stu ośmiu ran­ger­sów, czte­rech pilo­tów i trzy­dzie­stu sze­ściu SEAL­sów z mojej jed­nostki zada­nio­wej wraca do domu w trum­nach?

To jest wojna, Reece.

Nie. Wróg był dobry, ale nie aż tak.

Ta zasadzka była zbyt dobrze prze­my­ślana, zbyt sku­teczna. Wyma­gała mie­sięcy, jeśli nie lat, pla­no­wa­nia. Mate­riały wybu­chowe – jakie i jak zostały zde­to­no­wane? Czemu żaden z rebe­lian­tów nie wysko­czył z tam­tego budynku po pierw­szym wybu­chu? Czy w ogóle ktoś tam był? Skąd wie­dzieli, gdzie wylą­dują śmi­głowce? Dla­czego zmu­szono nas do udziału w tej misji? Dla­czego pyta­nia NCIS były tak ten­den­cyjne, i to od razu po zakoń­cze­niu ope­ra­cji? Co mi umyka?

Roz­dział 7

Sie­dziba Cap­stone Capi­talLos Ange­les, Kali­for­nia

Steve Horn nie przy­wykł do cze­ka­nia na cokol­wiek. Tym razem jed­nak atrak­cyjna asy­stentka zwle­kała przez pięć minut z poda­niem mu jego ulu­bio­nej zie­lo­nej her­baty, teraz zaś spóź­niał się jego naj­bar­dziej lojalny czło­wiek, czego nie tole­ro­wał. Mający ponad metr dzie­więć­dzie­siąt były roz­gry­wa­jący dru­żyny uni­wer­sy­tec­kiej Stan­ford sie­dział za wypo­le­ro­wa­nym biur­kiem z drewna orze­cho­wego, które oglą­dał uważ­nie w poszu­ki­wa­niu dro­binki kurzu lub brudu. Szyty na miarę gar­ni­tur z gra­fi­to­wego kasz­miru kosz­to­wał wię­cej niż nie­jedna rodzina zara­biała przez mie­siąc. Skro­jony został nie dla wygody Horna, lecz by pod­kre­ślić jego umię­śnioną syl­wetkę. Opa­loną szyję ota­czał sztywny biały koł­nie­rzyk i fio­le­towy kra­wat od Hermèsa zawią­zany masyw­nym węzłem wind­sor­skim. Ktoś, kto aku­rat wszedłby do gabi­netu, pomy­ślałby, że „For­tune” lada moment przy­je­dzie na sesję okład­kową, ale jego pra­cow­nicy wie­dzieli, że to jego codzienny strój. Steve Horn był wręcz dosko­na­łym uoso­bie­niem próż­no­ści.

Jeśli kie­dy­kol­wiek udałby się do psy­cho­loga, ten naj­praw­do­po­dob­niej zdia­gno­zo­wałby u niego oso­bo­wość dys­so­cjalną. Horn nie żywił abso­lut­nie żad­nej empa­tii wzglę­dem swo­ich bliź­nich, bo w rze­czy­wi­sto­ści roz­ko­szo­wał się ich cier­pie­niem. Spe­cja­li­sta mógłby pró­bo­wać odkryć, czy ta obo­jęt­ność była następ­stwem braku zain­te­re­so­wa­nia ze strony bywa­ją­cych na salo­nach rodzi­ców czy może raczej suro­wych kar wymie­rza­nych przez nie­które z jego licz­nych opie­ku­nek. Być może był to rezul­tat tego, że Horn nie potra­fił nawią­zać rela­cji z żadną z niań, a może po pro­stu uro­dził się socjo­patą. Horn ni­gdy się tego jed­nak nie dowie­dział, bo też ni­gdy nawet nie przy­szło mu do głowy, żeby kwe­stio­no­wać coś, co było dla niego tak natu­ralne jak oddy­cha­nie. Bez­względ­ność zapew­niała mu prze­wagę.

Wyświe­tlony na dwu­dzie­sto­sied­mio­ca­lo­wym ekra­nie iMaca e-mail poin­for­mo­wał go o przy­by­ciu spóź­nio­nego asy­stenta. Sekre­tarka wie­działa, że nie akcep­to­wał tele­fo­nów ani puka­nia do drzwi. Pomimo wiel­kiej ochoty, by dowie­dzieć się, co męż­czy­zna miał do powie­dze­nia, kazał mu cze­kać dzie­sięć bole­śnie dłu­gich minut w ude­ko­ro­wa­nym z prze­py­chem holu. Hor­nowi zale­żało tylko na wła­dzy, więc nie prze­pusz­czał żad­nej oka­zji, żeby przy­po­mnieć każ­demu, kto tu rzą­dzi – choć nikt tego nie kwe­stio­no­wał. Wci­śnię­ciem kla­wi­sza sto­ją­cego na biurku tele­fonu dał sekre­tarce znać, że jest gotowy przy­jąć gościa. Kobieta szybko i z nie­ja­kim współ­czu­ciem wpu­ściła Saula Agnona do gabi­netu.

Jeśli pre­zen­cja Horna sygna­li­zo­wała wła­dzę, siłę i wdzięk, wygląd Agnona suge­ro­wał coś zupeł­nie prze­ciw­nego. Był szczu­płej postury, miał drobną twarz, bladą skórę i ogól­nie spra­wiał wra­że­nie zanie­dba­nego. Tani, kupiony w sie­ciówce gar­ni­tur wisiał na nim jak na wie­szaku. Buty miał zno­szone i nie­wy­glan­so­wane. Paznok­cie zro­biły się mięk­kie od cią­głego obgry­za­nia, a rzed­nące włosy błysz­czały prze­tłusz­czone. Horn zmie­rzył asy­stenta wzro­kiem, gdy tylko ten wszedł do gabi­netu, poko­nany i bez nadziei, zgar­biony jak czło­wiek idący na ścię­cie. Od zawsze podej­rze­wał, że Saul jest homo­sek­su­ali­stą, ale nie potra­fił wyobra­zić sobie geja z tak cał­ko­wi­tym bra­kiem stylu. Agnon miał jed­nak dwa atuty, które czy­niły go nie­za­stą­pio­nym: był w prze­bie­gły spo­sób inte­li­gentny i bez­względ­nie lojalny. Darzył Horna czcią na tej samej zasa­dzie co drę­czone zwie­rzęta, które służą okrut­nym panom, robiąc wszystko za choćby cień apro­baty lub oznakę zado­wo­le­nia.

– Nie tylko się spóź­ni­łeś, Saul, ale wyglą­dasz jak pie­przony szczur. Jesz­cze nie zamknęli ci tego ciu­cho­landu? Skąd wytrza­sną­łeś ten gar­ni­tur? Nie sia­daj, to nie zaj­mie długo. Co dla mnie masz?

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie, pro­szę pana, nie będę się tłu­ma­czyć, tylko…

– Masz rację, nie będziesz. Prze­stań się płasz­czyć, bo mar­nu­jesz mój czas.

– Zasadzka poszła zgod­nie z pla­nem, pro­szę pana. Na pewno widział pan wia­do­mo­ści.

– Zgod­nie z pla­nem? Czy­ta­łem, że ktoś prze­żył; nie taki był plan. Dzwo­nił admi­rał. Har­tley jest wście­kła. Chce, żeby się tym zająć, zanim wszystko wymknie się spod kon­troli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki