Inwentaryzacja - P.M. Wilk - ebook

Inwentaryzacja ebook

P.M. Wilk

2,9

Opis

Budynek dziecięcego sanatorium z mroczną przeszłością sięgającą czasów wojny, po latach popadania w ruinę zyskuje nowego właściciela. Zespół architektów otrzymuje zlecenie wykonania pełnej inwentaryzacji obiektu. Młodzi ludzie nie zważając na ostrzeżenia starego policjanta rozpoczynają pracę. Jednak coś zamieszkującego budynek ma zupełnie inne plany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (16 ocen)
4
2
2
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




P.M. Wilk

Inwentaryzacja

Projektant okładkiP.M. Wilk

FotografP.M. Wilk

FotografPixabay.com

© P.M. Wilk, 2020

© P.M. Wilk, projekt okładki, 2020

© P.M. Wilk, fotografie, 2020

© Pixabay.com, fotografie, 2020

Budynek dziecięcego sanatorium z mroczną przeszłością sięgającą czasów wojny, po latach popadania w ruinę zyskuje nowego właściciela. Zespół architektów otrzymuje zlecenie wykonania pełnej inwentaryzacji obiektu. Młodzi ludzie nie zważając na ostrzeżenia starego policjanta rozpoczynają pracę. Jednak coś zamieszkującego budynek ma zupełnie inne plany.

ISBN 978-83-8189-960-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

How I’ve waited for you to come

I’ve been here all alone

Now that you’ve arrived

Please stay a while

And I promise I won’t keep you long

I’ll keep you forever

Slayer, Dead Skin Mask, Seasons in the Abyss

Hej dziewczyno, spójrz na misia (…)

Jan Tarka, Wiesław Chrzanowski, Biały Miś

*

Szyba jest brudna.

Zakurzona od wewnątrz, przesłonięta kłębiącymi się w rogach pajęczynami. Martwe, wyschnięte muchy jak czarne punkty, które trzeba połączyć aby wydobyć ukryty wzór. Od zewnątrz również pokryta jest pajęczyną — nakładających się na siebie zacieków, powstałych gdy krople deszczu przecierały sobie drogę przez zbierający się na niej latami brud. Przez tę zapaćkaną szybę patrzę na świat. A tak naprawdę, to na ten mały wycinek świata, który jestem w stanie dostrzec z mojego miejsca.

Pole widzenia mam dosyć ograniczone, przyznaję, ale to się wkrótce zmieni. To się zawsze zmienia, wystarczy tylko trochę…

Poczekam.

Tymczasem po lewej widzę spód zardzewiałych stalowych schodów prowadzących na ostatnie piętro. Płaty rdzy wiszą jak wysuszone strzępy skóry. Za schodami niewyraźna plama zieleni, wśród której, gdzieś daleko prześwituje biała ściana sąsiedniego budynku. Na wprost zaś mam las, ciągnący się w prawo do drogi, której zaledwie fragment jestem w stanie dojrzeć.

*

Maj, 1942

1

Gruboziarnisty żwir, którym wysypany był podjazd zgrzytał pod oponami. Zapiszczały hamulce. Ciemnozielony opel Blitz zatrzymał się naprzeciwko wejścia, kierowca z ulgą wyłączył silnik i otarł spocone czoło. Dzień był wyjątkowo upalny, lato zbliżało się wielkimi krokami. Blaszana szoferka nagrzana była niemiłosiernie i mimo otwartych okien powietrze w środku było ciężkie i gęste, przesiąknięte dodatkowo zapachami smaru, oleju oraz kwaśnym odorem ludzkiego potu.

Kierowca otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemię. Jego towarzysz również wysiadł, wyciągając z kieszeni munduru pogniecioną paczkę papierosów. Wielkie ciemne plamy rozlewały się pod pachami jego ciemnoszarej bluzy polowej wz. M40. Przez chwilę obaj palili w milczeniu, rozkoszując się popołudniowym słońcem i lekkim powiewem wiatru. Jednak prawdziwy powód, dla którego podświadomie odwlekali wejście do budynku był zgoła inny. Rzadko o nim rozmawiali, jakby poprzez unikanie tematu mogli sprawić, że ten po prostu sam zniknie, przyschnie i zarośnie skorupą obojętności. Obojętności, która tak bardzo by im się przydała przy wykonywaniu tego zadania. Nie żeby kwestionowali rozkazy, czy, broń Boże, podważali ich słuszność.

Nic z tych rzeczy.

Rozumieli, że żyją w wyjątkowych czasach, a takowe wymagają szczególnych… poświęceń. Rozkaz to rozkaz i choć z początku zdarzało im się zastanawiać nad tym, co tak naprawdę dzieje się w budynku, który regularnie odwiedzają, to tymi wątpliwościami z nikim się nie dzielili. Po jakimś czasie przestali rozmawiać na ten temat również między sobą. Mimo to, gdzieś w duszy, w zepchniętym głęboko na dno i wciąż na nowo zagłuszanym sumieniu kiełkowała malutka, ale zgubna myśl.

Myśl, że to w czym biorą udział jest złe.

Teraz, gdy tak stali w słońcu, oparci o maskę opla starali się za wszelką cenę odciągnąć w czasie moment, gdy będą musieli znów odebrać ładunek. W milczeniu i z namaszczeniem palili coraz krótsze papierosy. Cisza, która po kilku godzinach spędzonych w blaszanym pudle, aż dzwoniła w uszach. Wszystkie tematy do rozmów wyczerpali w pierwszej godzinie podróży, na dodatek pokonywali tę trasę wspólnie nie pierwszy raz i po prawdzie, to nie było już o czym rozmawiać.

No bo ile można w końcu gadać o wojnie, jedzeniu i ruchaniu?

Innych, wspólnych zainteresowań nie mieli, a wciśnięci rozkazem do ciasnej szoferki i zmuszeni spędzać w swoim towarzystwie długie godziny szybko nauczyli się, że milczenie jest zdecydowanie mniej męczące niż wałkowanie wciąż tych samych tematów.

Jeden taki szczególny temat wracał wciąż uporczywie, nie dając im obu spokoju. Mimo wysiłków potężnego aparatu propagandowego, wieści o niepowodzeniach na froncie wschodnim przenikały uparcie do pozostałych jednostek i powodowały zrozumiały niepokój wśród żołnierzy. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach do tego niepokoju by się nie przyznał, ale w zaufanym towarzystwie rozmowy wciąż obracały się wokół kolejnej ofensywy, która, wszyscy byli tu zgodni, musiała wkrótce nastąpić. Nikt nie chciał zamienić zwykłej służby, choćby i czasem trochę niebezpiecznej ze względu na stosunek miejscowej ludności do okupanta, na służbę w jednostce liniowej, a już szczególnie na owianym złą sławą froncie wschodnim.

Kierowca zadeptał niedopałek, przygładził krótkie, jasne włosy, naciągnął czapkę polową i poprawił wymiętą bluzę. Peter, wysoki, szczupły, wręcz chudy chłopak spod Monachium, wciąż zmagający się z młodzieńczym trądzikiem, był kompanijnym wesołkiem, potrafiącym rozśmieszyć nawet starych, doświadczonych żołnierzy. Teraz jednak jego pokryta krostami twarz była poważna i nieruchoma, jak maska odlana z wosku. Jego towarzysz, Erwin, niski i okrągły rudzielec westchnął ciężko marszcząc upstrzone piegami czoło.

— Gehen wir schon — powiedział bez entuzjazmu. — Bringen wir es hinter uns.[1]

Ociągając się ruszyli w stronę głównego wejścia.

Niezgrabne, tłuste półkolumny wyrastały ze ściany po obu stronach dwuskrzydłowych, drewnianych drzwi podpierając coś, co miało być może pełnić ozdobną funkcję, ale nie było nawet marnym zadaszeniem wejścia.

— Die Stille hier ist doch unheimlich, oder?[2]—Peter nerwowo poprawił czapkę.

Potężny budynek wyglądał jak opuszczony. Jego mieszkańcy, pensjonariusze czy pacjenci, jakkolwiek by ich nie nazwać, zachowywali się tak, jakby ich nie było. Okna na pierwszym i drugim piętrze były ciemne, martwe. Szczelnie zamknięte pomimo ciepłej, wiosennej pogody. Jedynie na parterze, gdzie mieściły się pomieszczenia administracyjne kilka okien było uchylonych. Dopiero gdy podeszli bliżej do ich uszu dotarły znajome dźwięki Panzerlied[3].

(…) Mit donnernden Motoren

Geschwind wie der Blitz

Dem Feinde entgegen

Im Panzer geschützt

Voraus den Kameraden

Im Kampf steh’n wir allein

Steh’n wir allein

So stoßen wir tief

In die feindlichen Reihn (…)

Brzdęk szyby gdzieś nad nimi wdarł się pomiędzy wersy piosenki. Spojrzeli w górę.

Na balkonie pierwszego piętra stała dziewczynka. Drobna, wychudzona, ubrana w długą, sięgającą prawie do kostek białą koszulę. Miała ostre rysy i ciemne, opadające na ramiona proste włosy. Wielkie, błyszczące niezdrowo oczy były jak dwie ciemne plamy na bladej twarzyczce, ledwo wystającej ponad balustradę balkonu. Cieniutkie jak patyczki palce ściskały kurczowo pręty balustrady. Napotkawszy spojrzenia żołnierzy dziewczynka zastygła wpierw w bezruchu. Po chwili nieśmiało wysunęła jedną rączkę pomiędzy prętami.

— Miś… proszę pana…

— Was will sie denn wohl?[4] — Peter zerknął na kolegę.

— Weiss ich nicht — odparł Erwin rozglądając się dookoła. Jego wzrok zatrzymał się na ciemnym kształcie leżącym kilka kroków dalej na trawie. — Vielleicht meint sie den Bären?[5]

Dziewczynka zorientowała się najwyraźniej, że mężczyźni ją zrozumieli i zapiszczała podskakując w miejscu.

— Tak, miś, mój miś!

Peter schylił się i podniósł małego, brązowego pluszaka. Czarne paciorki oczu błyszczały w słońcu.

Zazgrzytał zamek, drzwi szpitala otworzyły się i stanął w nich niewysoki, szczupły mężczyzna w białym fartuchu narzuconym niedbale na czarny mundur. Owalna, gładko wygolona czaszka świeciła jak naoliwiona, nad wydatną górną wargą widniała cieniutka kreska nienaturalnie czarnych wąsów. Chudy, ale wydatny nos skutecznie podtrzymywał okrągłe binokle bez zauszników, takie w jakich często występował sam Reichsführer-SS. Obaj mężczyźni odruchowo wyprężyli się w postawie zasadniczej. Peter ledwo zdążył ukryć rękę z misiem za plecami i teraz mógł mieć tylko nadzieję, że SS-mann nie zwróci uwagi na jego dosyć nietypową postawę. Równo stuknęli obcasami wyrzucając przed siebie prawe dłonie.

— Heil Hitler!

— Ja, ja — mężczyzna niedbale machnął ręką w karykaturze oficjalnego pozdrowienia. — Was ist denn hier los? Ihr warter wohl auf eine persönliche Einladung, oder? Folgt mir![6]

Odwrócił się i wszedł do środka. Żołnierze wymienili szybkie spojrzenia i Peter pchnął kolegę w kierunku wejścia, sam zaś upewniwszy się, że wokoło nie ma nikogo cofnął się o dwa kroki i spojrzał w górę. Dziewczynka nadal wpatrywała się w niego wielkimi oczami. Peter wziął zamach i podrzucił misia w górę — prosto w objęcia małych, wystawionych przez pręty balustrady rączek. Od razu ruszył biegiem za znikającym w głębi korytarza Erwinem i nie usłyszał już dobiegającego z góry cichego, dziecięcego głosu.

— Dziękuję…

2

Godzinę później byli gotowi do odjazdu. Ładunek, dwadzieścia trzy szklane słoje, zostały bezpiecznie umieszczone w wyłożonych słomą drewnianych skrzyniach. Te zaś z kolei zostały dodatkowo umocowane i zabezpieczone przed samodzielnym przesuwaniem się w trakcie jazdy. Obaj żołnierze byli trupio bladzi i obaj odetchnęli z ulga, gdy ostatnia skrzynia została umoszczona na swoim miejscu, a burta ciężarówki z hukiem zatrzaśnięta. Erwin otarł pot z czoła, zapalił papierosa i wyciągnął paczkę w stronę kolegi. Ten pokręcił tylko głową i odbiegł kilka kroków w bok, kryjąc się za drzewem. Erwin skrzywił się słysząc odgłosy gwałtownych torsji. Zaciągnął się dymem i wystawił piegowatą twarz do słońca.

W końcu Peter wyłonił się z krzaków ocierając usta wierzchem dłoni. Wciąż jeszcze był blady, ale kolor powoli zaczynał już wracać na jego twarz. Poprawił czapkę, splunął i wsiadł za kierownicę trzaskając ze złością drzwiczkami.

— Los! Fahren wir![7]

Silnik opla, utrzymywany w idealnym stanie przez mechaników taboru maszynowego zaskoczył od razu. Peter ostrożnie wykręcił i powoli zaczęli zjeżdżać z wzgórza. Hamulce piszczały, podczas gdy Peter starał się omijać większe wyboje. Ładunek, który wieźli był co prawda porządnie zabezpieczony, ale nawet nie chcieli myśleć, co by się stało, gdyby na miejsce dowieźli mniej niż było to zapisane w liście przewozowym, schowanym pieczołowicie w kieszeni bluzy Petera.

Budynek szpitala został w tyle, ze swojego miejsca na wzgórzu spoglądał ponuro ciemnymi otworami okien na leżące niżej domy.

Das Grab.[8]

Mogiła, grób — tak wzgórze było nazywane przez miejscowych, przypomniał sobie Peter i poczuł zimny dreszcz na plecach. Zbieg okoliczności czy przeznaczenie?

Dojechali do głównej drogi i skręcili na północ. Od długiego czasu nie było deszczu i ciężarówka ciągnęła za sobą długi ogon pyłu. Mijali drewniane, głównie parterowe domy, często połączone z zabudowaniami gospodarczymi. Ostro zakończone sztachety ustawione w długie szeregi pilnowały obejść, na których toczyło się zwykłe wiejskie życie. Dźwięk silnika wdzierał się w pozornie sielską atmosferę, zagłuszał dochodzące zza płotów głosy zwierząt. Łatwo było się zapomnieć, wyobrazić sobie, że jadą przez zwykłą wieś, może tylko trochę biedniejszą i bardziej zaniedbaną niż te ojczyste. Jednak mijani ludzie na dźwięk silnika zatrzymywali się, przerywali rozmowy i podnosili głowy, odprowadzali samochód wzrokiem, z którego przebijała otwarta wrogość.

Z lewej strony wznosiły się łagodne wzgórza, pokryte kolorowymi prostokątami pól. Po prawej, w dole za domami, częściowo ukryta w zaroślach pojawiała się i znikała rzeka. Po kilku kilometrach opel wspiął się na wzgórze, nad którym górowała kościelna wieża, przejechał przez rynek, skręcił w lewo i mijając zamieniony na magazyn budynek synagogi zjechał w dół, kierując się na zachód. Krajobraz zmienił się, spłaszczył, tylko daleko na południu rysowały się pokryte ciemną gęstwiną drzew wzgórza. Znikły też zabudowania i jechali teraz przez rozciągające się po obu stronach drogi pola. Chylące się ku zachodowi słońce wpadało wprost przez okno po stronie kierowcy i zmuszało Petera do ciągłego mrużenia oczu. Siedzący obok Erwin oparł się wygodnie o swoje drzwi i chrapał, nieomal zagłuszając warkot silnika. Zbliżając się do kolejnego wzniesienia Peter zredukował bieg i wcisnął mocniej gaz. Silnik ryknął posłusznie i opel prawie nie tracąc prędkości wjechał na porośnięty drzewami szczyt. Rzucany przez nie cień przyniósł chwilową ulgę zmęczonym oczom kierowcy. Droga skręciła lekko na południe, drzewa skończyły się i wyjechali ponownie na zalaną słońcem przestrzeń.

Peter odruchowo zmrużył oczy i to wystarczyło. Tylko ułamek sekundy…

Gdy dostrzegł leżący w poprzek drogi pień drzewa wbił pedał hamulca w podłogę, jednocześnie rozpaczliwie ściągając kierownicę w prawo.

Było już jednak za późno.

Zablokowane hamulce piszczały i Opel szorował kołami po drodze, coraz bardziej obracając się bokiem w kierunku przeszkody. Przez moment Peter miał naiwną myśl, że mimo wszystko będzie dobrze, że uda się zatrzymać przed przeszkodą, ale to była krótka chwila, dosłownie mgnienie oka, po którym przyszła bolesna świadomość nieuchronnego.

W ostatniej chwili zamknął oczy.

3

Chmura pyłu powoli opadała na drogę. Z niskich zarośli po obu stronach wybiegło trzech mężczyzn z bronią. Ich pozostający w ukryciu towarzysze zabezpieczali drogę w obu kierunkach. Mężczyźni ostrożnie zbliżyli się do leżącego na boku opla. Lewe tylne koło o bliźniaczych oponach nadal jeszcze wirowało, jakby informacja o wypadku do niego jeszcze nie dotarła. Silnik ciężarówki zgasł przy uderzeniu i na drodze panowała cisza. Zakrwawione ciało przygniecionego szoferką kierowcy drgnęło, wyprężyło się i zastygło. Żołnierz musiał wypaść z kabiny i poniżej pasa został dosłownie zgnieciony na miazgę, gdy ciężarówka upadła na bok. Jeden z mężczyzn podszedł bliżej i dla pewności strzelił leżącemu w głowę. Na odgłos wystrzału coś poruszyło się wewnątrz kabiny. Drzwiczki po stronie pasażera, znajdujące się teraz na górze szoferki uniosły się i zaraz opadły z trzaskiem. Po chwili pchnięte mocniej od wewnątrz odskoczyły zatrzymując się w pozycji pionowej. Z kabiny wysunęła się głowa, rude włosy były zlepione krwią, która płynęła również z licznych rozcięć na twarzy. Jedno oko zaczynało już puchnąć, a skóra wokół nabierać wyraźnej buraczanej barwy. Niemiec podciągnął się na rękach stękając z bólu. Rozglądał się wokół nieprzytomnym wzrokiem. Dopiero, gdy spostrzegł przyglądających się mu mężczyzn z bronią zamarł w bezruchu. Jego zdrowe oko zrobiło się wielkie z przerażenia. Otworzył usta żeby ich powstrzymać, powiedzieć, że on przecież jest tylko mechanikiem, że nigdy nikogo nie zabił, że od początku wojny nawet nie wystrzelił ze swojego przydziałowego karabinu. Tyle rzeczy chciał powiedzieć…

Pojedynczy wystrzał zabrzmiał sucho, jak klaśnięcie.

Trafiony w czoło Niemiec padł na plecy i zaczął się powoli zsuwać z powrotem do wnętrza szoferki. Dowódca schował pistolet do skórzanej kabury na pasie i razem z towarzyszami przeszedł na tył samochodu. Zakryta grubą plandeką przestrzeń ładunkowa z zewnątrz wydawała się nienaruszona. Jeden z mężczyzn nożem rozciął spinające ją pasy i odciągnął kawał plandeki odsłaniając ciemne wnętrze. Dowódca skinął głową i drugi mężczyzna zniknął w środku.

— Tu są tylko jakieś skrzynie — odezwał się po chwili. — Wszystko porozwalane… Zaraz… — zawiesił głos.

— Co to takiego? — dowódca zaczynał się niecierpliwić. Co prawda stojący na czatach mieli ostrzegać gdyby ktokolwiek się zbliżał, ale mimo wszystko…

— Co to…? O matko! — z wnętrza dobiegł zduszony głos. — Boże…

Brzdęk szkła, trzask pękającego drewna. Stojący wokół ciężarówki unieśli odruchowo broń. Mężczyzna wypadł na zewnątrz, cofając się tyłem zrobił kilka niezdarnych kroków i usiadł ciężko na ziemi. Upuszczona w zamieszaniu plandeka opadła. Zanim zakryła na powrót leżącą na boku przestrzeń ładunkową z środka wypadł się sporych rozmiarów szklany słój. Siłą rozpędu przetoczył się kilka metrów zatrzymując na bucie dowódcy.

Mężczyzna schylił się, ostrożnie uniósł słój dwoma rękami. Przez chwilę przyglądał się zawartości, próbując zrozumieć co tak naprawdę widzi. Gdy w końcu uzmysłowił sobie na co patrzy, zareagował zanim zdążył pomyśleć.

Odrzucony słój roztrzaskał się o twardą nawierzchnię drogi. Płyn, który go wypełniał rozlał się tworząc mokrą plamę pośrodku, której leżał szary, pofałdowany kształt.

— Co kurwa…? — dowódca spojrzał na towarzyszy. Na jego twarzy malowało się zdziwienie pomieszane z obrzydzeniem.

Ten, który upadł podnosił się właśnie, otrzepując z kurzu.

— Mózg. To… mózg.

Był blady, z trudnością głośno przełknął ślinę.

— W środku jest ich więcej…

[1] Chodźmy już. Miejmy to za sobą.

[2] Ta cisza tutaj jest niesamowita, prawda?

[3] Pieśń wojsk pancernych autorstwa por. Kurta Wiehle, 1933 r.

[4] Czego ona chce?

[5] Nie mam pojęcia. Może chodzi jej o tego misia?

[6] Tak, tak. Co tu się dzieje? Czekacie na osobiste zaproszenie? Za mną!

[7] Jedziemy!

[8] Grób.

Lipiec, 1983

1

Mówili potem, że chłopiec miał trzynaście lat.

W chwili, gdy Karol zobaczył go idącego środkiem jezdni nie dałby mu nawet dziesięciu. Zresztą nie miał czasu na dokładną ocenę. Od momentu gdy w drżącym świetle reflektorów pojawiła się drobna, dziecięca postać, do chwili, gdy w zatrzymanym już na poboczu samochodzie usiłował opanować drżenie zaciśniętych na kierownicy rąk minęły trzy sekundy. No może cztery, góra pięć.

W każdym razie cholernie mało czasu.

Za mało.

Za mało by zrobić cokolwiek więcej niż szarpnąć ostro kierownicą wciskając jednocześnie do oporu pedał hamulca. Pomarańczowa Zastava 1100p zadygotała, przechylając się niebezpiecznie na bok, hamulce zapiszczały boleśnie do spółki ze ścieranymi oponami, protestującymi przeciwko takiemu drastycznemu traktowaniu. Wtórował im przeraźliwy pisk siedzącej obok Marioli.

Światło reflektorów zatańczyło po drodze, wydobyło z mroku zarys stojącego przy drodze budynku, po nieotynkowanej ścianie z pustaków przemknął cień ogrodzenia i zniknął, gdy zastava zastygła z maską skierowaną w głąb ciągnącego się wzdłuż drogi rowu melioracyjnego. Silnik zgasł, a pisk dziewczyny przeszedł w urywany szloch.

Karol z trudem oderwał ręce od kierownicy.

Palce miał kompletnie zesztywniałe, jak wtedy, gdy od rana do wieczora ujarzmiał traktor Ursus C330 szalejący po pochyłym, pełnym bruzd i nierówności ojcowym polu. Nie cierpiał tej roboty, śmierdzących zwierząt, gnojówki, ostrych, drapiących snopków siana, od zapachu którego robiło mu się duszno i niedobrze. Już chyba lepiej było w syfie, choć pierwsze pół roku faktycznie było przejebane. W zasadzie to cały pierwszy rok nie należał do najprzyjemniejszych doświadczeń w życiu. Teraz jednak, po roku, miał status „wicka”, czyli „wicerezerwisty”. W koszarach żyło mu się już zdecydowanie lepiej i nieliczne przepustki spędzane w rodzinnym domu utwierdzały go tylko w przekonaniu o wyższości kariery wojskowej nad pracą w polu.

— Kurwa mać…

Wypuścił z płuc całe powietrze, uwięzione tam od momentu, gdy zobaczył chłopca idącego wzdłuż białej, przerywanej linii i wciąż jeszcze drżącą ręką dotknął kolana dziewczyny. Mariola pisnęła i podskoczyła na siedzeniu.

— O Boże! O Boże, Boże!

— Przestań już, no. Przestań. — Nagle miał cholerną ochotę przyłożyć jej z liścia.

Opanował się, szarpnął klamkę i drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Samochód nie był stary, miał zaledwie pięć lat, ale jakość jego wykonania pozostawiała wiele do życzenia. Jednak był o niebo wygodniejszy od ojcowego malucha, którego zresztą stary i tak by mu nigdy nie pożyczył. Mimo wszystkich swoich niedociągnięć cechujących auta z demoludów, Zastava 1100p to była mimo wszystko inna jakość. Silnik 1.2 litra, 55 koni mechanicznych i maksymalna prędkość 135 km/h — to wszystko stawiało ją zdecydowanie wyżej niż rodzimego, małego Fiata.

Karol wysiadł, rozglądając się dookoła. Poruszał się niezgrabnie — również mięśnie nóg miał nadal napięte jak postronki. Odetchnął z ulgą widząc jak niewiele brakowało aby zaryli maską w głęboki na metr rów. W domu za ogrodzeniem z siatki zapaliło się światło, po chwili zabłysła żarówka wkręcona w oprawę nad drzwiami wejściowymi. Zapiszczały zawiasy i z samochodu wygramoliła się Mariola. Rozmyty od łez makijaż utworzył czarne zacieki na policzkach dziewczyny. Z otwartych drzwi domu wylało się żółte światło, które zaraz przesłoniła potężna sylwetka gospodarza.

— Co jest, kurwa? Co się tu dzieje?

Gruby, szorstki i zachrypnięty ze snu głos wyrwał Karola z otępienia. Postać na drodze zbliżała się już do zakrętu, ledwo widoczna w świetle księżyca. Puścił się pędem, powtarzając w duchu jak mantrę: żeby tylko nikt nie jechał, żeby tylko…

Był już blisko, gdy dostrzegł żółtą łunę przebijającą się przez ciemną ścianę drzew przesłaniających zakręt. Towarzyszył jej groźny pomruk silnika.

Nie zdążę, pomyślał i skoczył.

Uderzenie twardego asfaltu i zaraz potem kolejne. Pęd powietrza i wściekły, basowy ryk klaksonu potężnego urala. Miękki piasek pobocza, wreszcie zimna, wilgotna trawa.

Wydech.

Karol powoli obrócił się na plecy. Lekki wiaterek rozwiał resztkę chmur i lipcowe niebo było pełne gwiazd. Odgłos ciężarówki ucichł w oddali, za to gdzieś za rzeką rozszczekał się pies, wkrótce dołączyły do niego kolejne. Drobny kształt leżący obok poruszył się i jęknął.

— Mama?

2

Karetka z chłopcem odjechała godzinę później.

Karol patrzył za nią tępym, zmęczonym wzrokiem, obserwując jak oddala się w kierunku Rymanowa i niknie za zakrętem. Niebieskie światło pulsowało jeszcze przez chwilę w szczelinach pomiędzy drzewami. Rzucił na ziemię niedopalonego papierosa i przydeptał go podeszwą tenisówki Stomil.

— To jeden z nich — stwierdził bardziej niż zapytał. — Ojciec mówił, że od trzech dni ich szukają — splunął resztkami tytoniu z Popularnego bez filtra. — Długo tu jeszcze będziemy sterczeć?

Stojący obok młody milicjant wzruszył ramionami.

— Karol, kurwa, wiesz przecież, że to nie ode mnie zależy — powiedział, ruchem głowy wskazując stojący obok radiowóz.

Kogut na dachu dużego fiata obracał się leniwie, zalewając niebieskim światłem okolicę. Drzwi pasażera były uchylone i w świetle sufitowej lampki sierżant cierpliwie pisał coś w swoim czarnym notatniku. Wystający z pomiędzy grubych warg koniuszek przygryzionego języka poruszał się w górę i w dół. Wreszcie milicjant cmoknął z zadowoleniem, zamknął notes i wepchnął go do kieszeni bluzy mundurowej. Sapiąc wydostał się z ciasnych objęć radiowozu i podszedł do Karola.

— Możecie jechać — powiedział oddając chłopakowi dokumenty.

Woń przetrawionego alkoholu i kiełbasy z czosnkiem uderzyła Karola w twarz. Skrzywił się i schował dokumenty do tylnej kieszeni teksasów ze szczecińskiej Odry. Odwrócił się w kierunku stojącej cały czas ukośnie zastavy. Ciemna sylwetka dziewczyny poruszyła się niecierpliwie w środku, zapiszczały otwierane drzwi i słabe światło wypełniło kabinę samochodu. Karol westchnął ciężko na myśl, że musi jeszcze odwieźć ją do domu. Miał już wszystkiego serdecznie dosyć i najchętniej położyłby się do wyrka i spał do wieczora.

Milicyjne radio zaskrzeczało. Gruby sierżant zgłosił się oparty leniwie o maskę fiata. W miarę jak słuchał kolejnych wypluwanych z odbiornika trzasków jego rozlazła sylwetka ulegała przeobrażeniu. Wyprostował się, wciągnął brzuch, odruchowo poprawił przesuniętą na plecy kaburę z pistoletem P64.

— Zrozumiałem, udaję się. Bez odbioru — rzucił w eter.

Obrócił się do młodego milicjanta. Jego wąsko osadzone, małe oczka lśniły z podniecenia.

— Tadek, wskakuj, chłopak podał adres.

Spod kół radiowozu strzeliła ziemia zmieszana z wyrwaną trawą. Wpadając na asfalt fiat zatoczył się i pomknął w kierunku Zdroju błyskając niebieskim światłem. Zawyła włączona syrena, wypluwając swoje jęki z dwóch umieszczonych na dachu głośników. Od strony miasta zawtórowały jej kolejne.

Ich dźwięk zbliżał się szybko.

3

Tadek oddychał ciężko.

Przed oczami wirowały mu czarne kręgi. Długi pasek śliny zmieszanej z żółcią zwisał mu z ust, kołysząc się na wietrze. Cały przód niebieskiej bluzy mundurowej zachlapany był resztkami kolacji, którą zjadł przed rozpoczęciem służby. Przetrawiona jajecznica z kawałkami kiełbasy, chleb, ogórek. Kolejna porcja tworzyła sporą kałużę u jego stóp. Jej widok wywołał kolejne, już puste torsje.

— W porządku młody? — ciężka ręka Karasia spoczęła na jego ramieniu, przygniotła do ziemi.

— Tak, już — odezwał się słabym głosem. Splunął jeszcze raz, wyprostował się z wysiłkiem ocierając usta wierzchem dłoni.

— Co tu się kurwa stało, sierżancie…? Widział pan kiedyś coś takiego?

Rumiana zwykle twarz Karasia była trupio blada. Lewa powieka żyła własnym życiem, podrygując wesoło. Dla równowagi wtórował jej prawy kącik ust. Drobne kropelki potu, tworzące się gdzieś wysoko na szerokim czole, wypływały z pomiędzy rzadkich, tłustych włosów nieokreślonego koloru i powoli przesuwały się w dół. Mimo porannego chłodu pod pachami bluzy mundurowej sierżanta rozrastały się ciemne plamy.

Sierżant poprawił kaburę, która znów przesunęła mu się na plecy i z ciężkim westchnieniem usiadł na najniższym schodku. Jego grube, niezgrabne palce, działając zupełnie niezależnie od reszty wielkiego cielska, wygrzebały z kieszeni na piersi zgniecioną paczkę Sportów. Grubymi, bladymi wargami wyłuskał papierosa i zastygł, jakby zapomniał co miał zamiar zrobić dalej. Po chwili ze złością wypluł mokrego od śliny Sporta.

— Nie, młody, nie widziałem. I, kurwa, nie chcę nigdy więcej zobaczyć.

Tadeusz Kruk, lat dwadzieścia jeden, młody milicjant z raptem trzymiesięcznym stażem ukrył twarz w dłoniach. Wiedział, że tego, co zobaczył w piwnicach sanatorium nie zapomni do końca życia.

4

Niebo na wschodzie rozjaśniało się już obietnicą kolejnego letniego dnia. Mrok nocy zamieniał się w poranną szarówkę. Sylwetki zaparkowanych na podjeździe samochodów były już rozpoznawalne. Oprócz trzech milicyjnych fiatów stały tam dwie nyski pogotowia ratunkowego i nieoznakowany, blado zielony polonez z kogutem na desce rozdzielczej. Otaczała je grupka milicjantów i sanitariuszy, paląca papierosy i żywo dyskutująca.

Od grupki milicjantów odłączył się wysoki, szczupły mężczyzna. Sprężystym krokiem podszedł do sierżanta. Na pagonach jego idealnie wyprasowanej bluzy mundurowej dwie belki podpierały gwiazdkę. Karaś poderwał się, poprawiając odruchowo pas i obciągając bluzę.

— Siedźcie, siedźcie — powiedział łaskawie mężczyzna. Miał czarne, krzaczaste brwi. — Co z młodym? — ruchem głowy wskazał siedzącego na schodkach Tadka.

— Przejdzie mu, obywatelu majorze — wychrypiał Karaś i odchrząknął.

— Przejdzie, przejdzie — major miał denerwującą manierę powtarzania niektórych słów, przez co, wśród podkomendnych miał przezwisko „Dwutakt”. Oczywiście używano go tylko i wyłącznie za jego plecami. W gruncie rzeczy major był z reguły pogodnie usposobiony i Karaś podejrzewał, że nawet gdyby o przezwisku wiedział, to i tak specjalnie by się nim nie przejął.

Major zdjął czapkę, przeciągnął ręką po szpakowatych, świeżo przystrzyżonych włosach. Miał czterdzieści siedem lat, wyglądał na góra czterdzieści i mógłby z powodzeniem startować w konkursie na najprzystojniejszego pracownika MSW, gdyby tylko takowy był organizowany. Regularne rysy, kwadratowa, gładko wygolona szczęka, idealnie skrojony i dopasowany mundur wyśmienicie leżący na szczupłej, wysportowanej sylwetce. Gdyby ministerstwo zdecydowało się wesprzeć nabór do resortu plakatami prezentującymi wzór milicjanta major byłby najprawdopodobniej pierwszym kandydatem. No może gdyby nie te brwi…

Teraz jednak jego wysokie czoło przecinały pionowe zmarszczki, pod niebieskimi oczami malowały się głębokie cienie. Major przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

— Jak tam… jak tam jest? — zapytał, wskazując na budynek za plecami sierżanta.

Karaś odwrócił się, jakby chciał sprawdzić, że to, o co major pyta nadal tam jest, jakby miał nadzieję, że gdy się odwróci, gdy spojrzy tam ponownie, to wszystko co widział okaże się nieprawdą.

Niestety.

Budynek szpitala, przed wejściem do którego stali nadal był na swoim miejscu. Solidna budowla posadowiona na wysokiej piwnicy, która ze względu na różnicę poziomów w części wschodniej wystawała prawie w całości nad poziom terenu. Dwa piętra przykryte niskim, czterospadowym dachem krytym malowaną co kilka lat blachą. Głównego wejścia umieszczonego w północnej elewacji od strony ulicy Kasztanowej pilnowały dwie opasłe, kamienne kolumny podpierające poziomą belkę i tworzące tym samym karykaturę bramy. Otwarte drzwi wejściowe prowadzące na główną klatkę schodową dla sierżanta sztabowego Zenona Karasia były teraz bramą do piekła.

To co zobaczyli, gdy roztrącając zaspany personel pełniący nocny dyżur wpadli razem z młodym do piwnic było…

Czegoś takiego po prostu nie widział przez dwadzieścia lat służby. A już siedem lat spędzonych w drogówce powinno go naprawdę uodpornić na różne makabryczne widoki. Nie raz i nie dwa przecież zbierał z jezdni fragmenty ciał, rozrzucone, rozsypane jak… Czasem w ogóle nie było czego zbierać, ale to, tutaj…

Nikt, kurwa, nikt czegoś takiego nie widział.

Takie rzeczy po prostu się nie działy. Nie tutaj, w tym spokojnym, wciśniętym między niewielkie, porośnięte bukami, jodłami i sosnami góry, uzdrowisku.

Sierżant Karaś spojrzał prosto w niebieskie, przerażone oczy majora.

— Źle, bardzo źle, obywatelu majorze.

Major oblizał nerwowo wargi. Założył z powrotem czapkę, odruchowo sprawdzając kantem dłoni ułożenie orzełka.

— Zabierzcie młodego, odstawcie wóz i weźcie sobie wolne. Dobra robota.

— Tajest! — Karaś wyprężył się, prezentując parodię postawy zasadniczej. — Chodź Tadek — rzucił do młodego milicjanta, który cały czas siedział bez ruchu, tępo wpatrując się w kałużę rzygowin u swoich stóp.

Major patrzył przez chwilę za odchodzącymi. Zdawał sobie sprawę, że podświadomie, albo i nawet świadomie, odwleka moment wejścia do środka, moment konfrontacji tego, co mu zrelacjonowano z rzeczywistością.

Rzeczywistością z krwi i kości

Dosłownie.

W pewien sposób nawet zazdrościł tej dwójce, że mają to już za sobą. Westchnął ciężko i ruszył w górę schodów. Dźwięk zatrzaskiwanych drzwiczek samochodowych zatrzymał go w pół kroku. Odetchnął z ulgą, wdzięczny za to chwilowe odroczenie nieuniknionego i zawrócił, wychodząc naprzeciw wysokiemu, szczupłemu mężczyźnie w szarym, prążkowanym garniturze. Mężczyzna miał ostre rysy, ciemne, trochę za długie włosy zaczesane idealnie do góry. Zbliżał się sprężystym, energicznym krokiem, wymachując cienką skórzaną aktówką. Na wydatnym, spiczastym nosie opierały się eleganckie okulary w cienkich, złotych oprawkach. Pewnie zagraniczne, pomyślał major, prostując plecy i wyciągając rękę do powitania.

— Dzień dobry, panie prokuratorze.

— Chyba nie za dobry, co? — skrzywił się prokurator. — Z tego co słyszałem… Byłeś tam już?

— Właśnie miałem iść, technicy już pracują. Zapraszam, zapraszam — major uśmiechnął się cierpko, przepuszczając prokuratora przodem. Ten jednak zatrzymał się przed schodkami.

— Poczekaj, zapalimy i opowiesz mi, co już wiecie — powiedział, wyciągając paczkę papierosów marki Carmen i częstując majora, który najpierw pokręcił głową, ale potem westchnął ciężko i wziął jednego.

— W kwietniu rzuciłem — mruknął zrezygnowany zaciągając się dymem. — I tak dwa miesiące właśnie poszły się jebać.

Prokurator przyglądał mu się przez chwilę bez słowa, delektując się dymem, potem rzucił papierosa i zadeptał go eleganckim skórzanym pantoflem. Spojrzał wyczekująco na majora. Ten wskazał ruchem głowy budynek.

— Chodź kawałek dalej, bo tu przecież wszystko słychać.

Faktycznie, na obu balkonach obwieszonych suszącymi się majtkami, koszulkami, ręcznikami zgromadziły się grupki dzieciaków w pidżamach. Inne wychylone do połowy z okien swoich pokojów, z ciekawością wyciągały chude szyje starając się dojrzeć jak najwięcej. W każdym takim oknie po kilka główek ściśniętych ciasno jedna przy drugiej wielkimi oczami chłonęło z przejęciem wszystko co się działo na dole. Odeszli kilka kroków w stronę samochodów i major zaczął relacjonować.

— W nocy, na drodze w Posadzie znalazł się jeden z tej trójki, co to zgubili się w poniedziałek, osiemnastego. Miejscowy chłopak, z Deszna.

— Jak to się znalazł? Tak po prostu?

— Tak po prostu. Szedł środkiem jezdni. Miał cholerne szczęście, że nikt go nie rozjechał. Młody chłopak, żołnierz na przepustce, wracał z dziewczyną z Krosna i twierdzi, że dzieciak po prostu szedł środkiem. Podobno mało brakowało… — major zdjął czapkę, potarł czoło i założył ją z powrotem.

Kropelki rosy pokrywające trawę błyskały w pierwszych promieniach słońca. Przed nim, tuż za plecami prokuratora, na poziomie wzroku świeciła się imponujących rozmiarów pajęczyna rozpięta pomiędzy gałęziami drzewa. Zapowiadał się upalny dzień, ale jeszcze było całkiem rześko. Mimo to major czuł jak dziwne, lepkie gorąco pełznie mu po karku, po szyi wślizgując się na policzki. Chciał poluzować krawat, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, czując na sobie przenikliwe spojrzenie prokuratora.

— Dzieciak jakiś był otumaniony, nie kontaktował zbytnio, nie wiedział gdzie jest. Zaczekali na naszych, a ci wezwali karetkę. Trochę trwało zanim przyjechała, bo to akurat święto przecież. Zabrali go i on w tej karetce zaczął nagle coś bełkotać i krzyczeć. Że koledzy, że piwnica, ciemno, takie tam. Już mu tam mieli dać w żyłę, żeby się uspokoił, bo rzucać się zaczął strasznie, kiedy jeden z sanitariuszy wyłowił z tego bełkotu nazwę tego szpitala — major wskazał głową budynek. — Przytomnie podał od razu przez radio. Dyżurny pchnął zaraz tę załogę, co była już tu blisko, w Posadzie, i jeszcze dwie z Iwonicza, tak na wszelki wypadek. Okazało się, że słusznie. Weszli i…

— … znaleźli tych dwóch pozostałych, tak?

— No. A w piwnicach…

— Kogoś zatrzymaliście, tak?

— Doktora i dwie lekarki. Nikogo więcej z dorosłych nie było. Reszta to dzieciaki. Tu jest sześćdziesiąt pięć łóżek i pełne obłożenie. To znaczy sprawdzamy, czy jakiegoś z dzieciaków nie brakuje, bo… bo, tych śladów jest naprawdę dużo, za dużo jak na dwójkę. Wszyscy są jeszcze tam, w środku. Nic nie mówią — major ściszył głos i rozejrzał, upewniając, że nikogo nie ma w pobliżu. — Nasi nakryli ich podczas sprzątania.

— Sprzątania? — okulary na twarzy prokuratora zjechały w dół nosa, gdy ten nachylił się w stronę milicjanta.

— Ślady krwi na fartuchach, zakrwawione szmaty, wiadra… — major urwał i pokręcił głową. — Ja pierdolę, chodź już Staszek, miejmy to już za sobą.

*

W korytarzu jest bardzo jasno.

Ostre, białe światło przeciska się pomiędzy koncentrycznymi pierścieniami z brudnego białego plastiku tworzącymi abażury przemysłowych lamp. Ślizga się po kostropatych, olejnych lamperiach w brudnym, brązowym kolorze. Błyska refleksami na nielicznych wypolerowanych fragmentach podłogi. Poplamiona, lekko pofałdowana, miejscami pomarszczona wykładzina z linoleum wygląda jak skóra.

Stara skóra jakiegoś oślizgłego, zielonego stwora, którą ktoś zdarł i niedbale rzucił na posadzkę.

Siedzą na ustawionych pod ścianą krzesłach.

Mężczyzna i dwie kobiety w fartuchach lekarskich.

Fartuchy nie są już białe, są brudne, poplamione, upstrzone plamami i plamkami. Cześć z plam jest czerwona, część żółta, brązowa, reszta ciemna, brunatna, nieokreślona. Siedzą w kompletnej ciszy, z wzrokiem wbitym w podłogę.

Są spokojni, ale to sztuczny spokój. Nawet stąd gdzie jestem czuję ich strach. Czuję jak pulsuje, rozchodzi się wokół lepkimi, oślizgłymi falami.

Są spokojni takim szczególnym otępieniem, w którym wszystkie członki ciała są jednocześnie ciężkie jak ulane z ołowiu i wiotkie, jak przyszyte kawałki luźnego materiału. A przecież byli przygotowani na to, że coś takiego się w końcu wydarzy. Być może oprócz lęku odczuwają też… ulgę.

Odprężenie, że to już koniec.

Nie mają pojęcia…

Obok, opierając się o ścianę, stoi dwóch młodych milicjantów w czapkach, z przestraszonymi minami. Wiem, że obaj z całych sił chcieliby być gdzie indziej.

Gdziekolwiek, byle nie tutaj.

Drzwi zewnętrzne otwierają się zgrzytając zawiasami i wchodzi dwóch mężczyzn. Nie widzą mnie, nie zwracają uwagi. Gdy przechodzą obok, ten w mundurze trąca mnie lekko ramieniem. Obracam się swobodnie i przez brudną szybkę w drzwiach dostrzegam jak przy zaparkowanych samochodach zatrzymuje się gwałtownie mały fiat. Na zewnątrz jest już całkiem jasno i nawet z tej odległości widzę, że jest brudnego, żółtego koloru. Drzwiczki z obu stron odskakują jednocześnie na boki. Zza kierownicy z wysiłkiem gramoli się potężny, łysy mężczyzna i gdy staje obok tego pudełeczka na kółkach wydaje się niemożliwe, aby mógł się tam w jakikolwiek sposób zmieścić z powrotem. Kobieta jest za to drobna, niska i szczupła, szara i pognieciona. Mimo to wyskakuje z samochodu jak z procy i rzuca się biegiem w kierunku szpitala. Zanim milicjanci się orientują i ruszają żeby ją zatrzymać jest już w połowie drogi do drzwi.

Otwarte w krzyku usta są jak czarna plama w jej białej twarzy…

*

— Gdzie on jest? Gdzie jest moje dziecko? Boże! Gdzie jest… Marek! Mareczku! Co z nim zrobiliście? Oddajcie mi dziecko, skurwysyny!

Czerwiec, 2018

Ciemne chmury, które dotychczas sunęły leniwie po wieczornym niebie nabrały nagle rozpędu. Marian zasunął do końca kurtkę i postawił kołnierz. Miał straszną ochotę zapalić, ale kolejny podmuch wiatru przyniósł pierwsze krople deszczu. Wcisnął więc tylko ręce głębiej w kieszenie i zgarbił się bardziej niż zwykle, starając się schować w sobie przed przejmującym chłodem. Spojrzał w niebo, splunął ze złością i przyspieszył kroku.

Niedziela kończyła się fatalnie.

Sam fakt, że jutro znowu trzeba było iść do roboty był już wystarczający żeby popsuć człowiekowi humor. Na domiar złego po siedmiu piwach skończyły mu się pieniądze, a ten kutas Bronek nie chciał mu nalewać dalej na krechę. No i jakby tego jeszcze było mało sama pogoda się na niego uwzięła. Wkurwiony, chciał kopnąć leżący na poboczu kamień, ale nie trafił, stracił równowagę i zatoczył się na środek uliczki. No i chuj, będzie sobie szedł środkiem i nikt mu, kurwa, nie podskoczy. Cały aż trząsł się ze złości na wspomnienie upokorzenia jakie przeżył przed chwilą. Nikt z kolegów, z którymi pił po niedzielnej sumie nie kwapił się mu pożyczyć na kolejnego browara.

Chuje zapleśniałe! W dupę jebane pedały…

Szedł w dół ulicy Kasztanowej kiedy pojedyncze krople deszczu bez ostrzeżenia zamieniły się w ulewę. W jednej chwili spadały jakby od niechcenia, wielkie, ciężkie i leniwe. W drugiej lało już na całego. Marian skulił się. W mgnieniu oka jego rzadkie włosy przylgnęły do czoła, woda spływała po policzkach i kapała z nosa. Uliczka błyskawicznie zamieniła się w wartki potok. Marian zaklął i rozejrzał się za jakimkolwiek schronieniem.

Jest!

W dole ulicy po prawej stronie spoza wodnej kurtyny wyłaniał się cień starego sanatorium. Mimo późnej pory w żadnym z okien nie paliło się światło. Duży budynek był opuszczony od blisko dwudziestu lat. Rozchlapując płynącą w dół ulicy wodę, Marian wbiegł po betonowych stopniach i skrył się pod balkon wiszący nad głównym wejściem. Balkon był co prawda dosyć wysoko i deszcz zacinał też tam, ale różnica była i tak kolosalna. Chwycił za klamkę z nadzieją, że uda mu się schronić wewnątrz przed wiatrem, który przenikał jego przemoczoną kurtkę. Drzwi były jednak zamknięte.

Deszcz lał i nic nie wskazywało żeby miał przestać w najbliższym czasie. Ziemia wokoło zamieniała się powoli w błotnistą mazię, woda płynęła już całą szerokością ulicy. Nie pozostawało nic innego jak przeczekać, problem w tym, że strasznie chciało mu się lać. Wybiegł, a raczej wytoczył się z baru wściekły i zapomniał zahaczyć o kibel.

Rozejrzał się.

W pobliżu nie było nikogo, zresztą było już ciemno, a przez deszcz widoczność była ograniczona praktycznie do zera. Odwrócił się do drzwi i rozpiął rozporek.

Ale ulga!

Uśmiechnął się błogo do swojego odbicia w ciemnej szybie.

Nagle człowiek w odbiciu drgnął i zesztywniał. Uśmiech na jego twarzy zamienił się w grymas przerażenia, a źrenice rozszerzyły do granic możliwości. Marian stał jak sparaliżowany, wpatrzony w szybę nie mógł się ruszyć. Opuszczonymi bezwładnie rękami wstrząsały delikatne drgawki. Ciemna plama wykwitła na lewej nogawce spodni i powiększała się z każdą chwilą. Krzyk, wzbierający jak fala gdzieś głęboko wewnątrz, utkwił mu w gardle i zaczął dusić. Bijące z zawrotną prędkością serce zmuszało go do coraz szybszych oddechów i wkrótce łapał powietrze rozwartymi ustami jak ryba wyciągnięta z wody. Nie czuł ciepłej strużki wsiąkającej w spodnie i wlewającej mu się do buta. Patrząc poprzez swoje odbicie w szybie ostatnią resztką świadomości wiedział że musi się ruszyć, wyrwać, uciekać.

Teraz.

Ostatkiem woli napiął wszystkie mięśnie. Z wysiłkiem oderwał wzrok od drzwi, obrócił się jakby w zwolnionym tempie i zbiegł po stopniach na dół. Pośliznął się w błocie przed schodami, ale utrzymał równowagę podpierając się ręką i wybiegł na drogę. Zataczając się przebiegł kilka metrów i opadł na kolana po środku ulicy. Serce łomotało mu w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność. Puls w uszach, szum krwi i dziwny świszczący dźwięk zagłuszały wszystko inne. Marian oparł się na rękach i nachylił nad kałużą, próbując złapać oddech. W świetle księżyca, który przebił się w tym momencie przez pokrywę chmur zobaczył swoje odbicie zniekształcone uderzeniami kropli deszczu.

Deszcz powoli ustawał i odbicie robiło się bardziej wyraźne. Teraz już było też widać za nim długi, ciemny korytarz prowadzący w głąb budynku. Szczegóły skrywały się co prawda jeszcze w mroku, ale…

Krzyk, który uwiązł mu wcześniej w gardle wydostał się wreszcie jako cichy skrzek.

Klamka zgrzytnęła i opadła w dół.

Drzwi uchyliły się skrzypiąc lekko i zatrzymały uderzając o czubek buta. Marian cofnął się automatycznie o krok żeby mogły otworzyć się dalej. Nie czuł już lęku. Opuszczone wzdłuż ciała ręce zadygotały raz jeszcze. Zrobił dwa kroki naprzód.

Drzwi zaskrzypiały ponownie.

*

Jest zużyty, pomarszczony, wymięty jak brudna, mokra szmata. Woda spływa mu po policzkach. Mokre włosy przyklejone są do czaszki, obciągniętej żółtawą, obsypaną krostami, skórą.

Znam go.

Na pewno go znam. Widziałem go już.

Kiedyś.

To mogło być wczoraj. To mogło być tydzień, miesiąc, rok temu. Kilka lat. Tu czas płynie inaczej.

To… dziennikarz. Reporter.

Kręcił się tutaj, wtedy. Wypytywał, zaglądał, węszył. Potem przestał przychodzić.

Zniknął.

A teraz jest.

Zmienił się.

Jest go mniej.

Zmienił się, co znaczy, że długo go nie było, ale wrócił.

Jednak.

Ciekawość to jednak naprawdę pierwszy stopień do piekła…

*

Niedziela

1

Za Tarnobrzegiem wskoczyli na starą obwodnicę, drogę wojewódzką numer 871, dwa pasy wyblakłego, pofałdowanego asfaltu okalające od północnego–zachodu Jezioro Tarnobrzeskie. Na wąziutkim pasku trawy rozdzielającym jezdnie, trzy samotne sztuczne palmy obwieszone równie sztucznymi kokosami zapraszały do zjazdu na plażę. Słońce, które niedawno pojawiło się pierwszy raz od kilku dni odbijało się ostrymi refleksami w miejscami jeszcze mokrej nawierzchni.

Daniel przycisnął gaz.

Jego pięcioletnia Honda Civic skoczyła radośnie do przodu.

— Uważaj… — Dagmara przeciągnęła się w fotelu pasażera, odgarnęła z czoła grube, czarne loki. Z tyłu, zajmując całą kanapę, Artur, jej chłopak, spał w najlepsze pochrapując cicho.

Daniel nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko kącikiem ust.

Zacisnął palce na kierownicy i pochylił się lekko do przodu, jakby to mogło mu pozwolić w porę dostrzec czyhający może już za tym zbliżającym się zakrętem patrol. Dagmara podkuliła nogi i wróciła do rozmyślań.

Deszcz padający od kilku dni przestał zupełnie niespodziewanie gdy siedzieli w tarnobrzeskim MacDonaldzie, popijając kawę i jedząc coś, co nazywano śniadaniem. Tylko czy kanapka z jajkiem i plackiem ziemniaczanym może być traktowana jako śniadanie.

Do tego z frytkami?

No, ale skoro jest w menu śniadaniowym…

Po przedawkowaniu kalorii ruszyli w dalszą drogę.

Zaraz za wyjazdem z Maca, po lewej stronie minęli groteskową instalację ustawioną na malutkim placyku przed Lidlem. Kamienny, szary obelisk podpierał białe, betonowe ramiona ułożone w literę V, na której z kolei umieszczona była kula ze stalowych, pomalowanych na niebiesko prętów. Na tym wszystkim, na wysokości dobrych sześciu–siedmiu metrów stał posąg Jana Pawła II, zastygłego w sztywnej postawie zasadniczej, na kwadratowej podstawce. Dagmara pomyślała, że wygląda jak zabawkowa figurka, jakby ktoś go tam postawił dla żartu, zamiast czegoś, co w nieodgadnionym zamyśle projektanta, miało zamykać tę fantastyczną kompozycję.

Papież opierał się smutno o krzyż i unosił rękę, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę: „Hej, tu jestem! Ratunku…” Całości dopełniał las niebieskich prętów, na które nabity był wielki żółty półksiężyc, podpierający żółtą jak on gwiazdę.

Słońce, niewidziane od tygodnia nagle tak po prostu świeciło, udając, że od rana nie robiło nic innego. Jak gdyby faktycznie był to lipiec i cały zeszły tydzień wcale nie minął pod znakiem deszczu wylewającego się z kłębiastych, szaroburych chmur przetaczających się groźnie po niebie i spychanych silnym wiatrem. Cokolwiek by nie mówić, to faktem było, że wraz z pogodą wszystkim od razu poprawił się też humor. Również mijany krajobraz w słońcu prezentował się zdecydowanie lepiej. Obskurne, szare i smutne kostki domów zyskały namiastkę koloru, gdzieniegdzie błysnęły refleksami czystsze szyby, w innych miejscach słońce odbijało się od potłuczonych talerzy pokrywających ściany, a pilnujące wejścia gipsowe rzeźby lwów przestały ronić łzy, podeschły i znów prezentowały się jakby dostojniej. W ciepłych promieniach lipcowego słońca nawet naprawdę zabiedzone i zaniedbane domy wyglądały całkiem przyzwoicie. Szczególnie gdy migały tylko po lewej i prawej, zlewając się z mieniąca się teraz wieloma odcieniami zieleni roślinnością.

W słońcu wszystko było po prostu przyjemniejsze, ludzie bardziej zrelaksowani. W takim nieomalże błogim stanie lepiej można było znosić, a wręcz tolerować wszelakie architektoniczne potworki, którymi usiane są polskie miasta, miasteczka i wsie.

Słońce było naturalnym remedium na smutek, chandrę, depresję. Homeopatycznym środkiem pomagającym zwalczać otępienie, poprawiającym samopoczucie, dodającym energii.

W opinii Dagmary zastrzyk świeżej energii był właśnie tym, czego potrzebowali.

Z Warszawy do Tarnobrzega jechali praktycznie w ciszy, każde osobno, pogrążone we własnych myślach, lub po prostu zbyt śpiące żeby prowadzić inteligentną rozmowę. Radio grało cicho jakąś sieczkę przeznaczony dla tych, co nie mogą spać, albo są zmuszeni do naprawdę wczesnego wstawania w sobotę.

Tak jak oni.

Z tym, że oni jechali do pracy, do konkretnego zlecenia za konkretne pieniądze i powinni się w sumie cieszyć. Ostatnie miesiące w firmie były bardzo napięte, jeden inwestor, odebrawszy dokumentację projektową przestał nagle odbierać telefony. Inny otwarcie oznajmił, że projekt domu, owszem, bardzo mu się podoba, ale zapłacić, to on na razie nie może.

I to byli tak zwani strategiczni inwestorzy, z projektami za dobrych kilkadziesiąt tysięcy.

Reszta, która została, to zwykła drobnica, myślała smutno Daga patrząc na niby zmieniający się, ale wciąż taki sam rozmyty deszczem, rozmięknięty krajobraz za oknem. Aranżacje mieszkań, zmiany lokatorskie, pierdoły, za które nie utrzyma się jedna osoba, a co dopiero pięcioosobowe biuro architektoniczne o snobistycznej nazwie D’Art, z dobrą lokalizacją na Saskiej Kępie. Dlatego od dwóch miesięcy działali już tylko we trójkę, dwóch partnerów, Daniel i Artur i ona, Dagmara Azouri. Wakacje zapowiadały się równie cienko i to niespodziewane, a zarazem trochę nietypowe zlecenie, spadło im dosłownie z nieba. Nie była to, co prawda, wymarzona praca dla młodych architektów, którzy jeszcze do niedawna mogli sobie pozwolić na wybór projektu, przy którym chcieli pracować. Wygrana w międzynarodowym konkursie i kilka, może kubaturowo niewielkich, ale za to zauważonych i docenionych przez branżę projektów zapewniła im kilka grubych lat. Teraz jednak przyszły czasy chude i wszystko zawaliło się zupełnie nieoczekiwanie.

A jak już pierdolnęło, to naprawdę solidnie…

Dlatego teraz jechali do pracy wykonywanej zwykle przez studentów.

2

Samochód zwolnił i skręcił w prawo.

Zjechali z obwodnicy na krajową dziewiątkę w kierunku na Rzeszów. Jechali teraz na południowy — wschód, prosto w operujące już bez żadnych przeszkód i oślepiające słońce. Daniel opuścił przesłonę i nie odrywając wzroku od jezdni wygrzebał ze schowka okulary przeciwsłoneczne. Założył je krzywo, niezgrabnie operując jedną ręką. Przyglądając mu się z boku Daga parsknęła śmiechem.

— Czekaj. Wyglądasz jak… nie wiem w sumie jak kto, ale zajebiście, czekaj — wycelowała w niego smartfona. Głośno kliknęła atrapa migawki. — Wrzucę tylko na fejsa — dodała.

— Daga… — obejrzał się na nią z wyrzutem, poprawiając okulary.

Wyszczerzyła w uśmiechu idealnie równe białe zęby. Wiedziała, że ma piękny, a nawet, jak powiedział jej ortodonta: wręcz olśniewający, uśmiech. Szczególnie po zdjęciu aparatu, który cierpliwie znosiła przez prawie dwa lata.

— Żartuję przecież, wyluzuj.

Śpiący z tyłu Artur obudził się i przeciągnął jak kot, strzelając stawami. Natarł energicznie twarz, poprawił spięte w kucyk długie blond włosy.

— I jak? Daleko jeszcze?

— Godzina do Rzeszowa — odpowiedział Daniel, patrząc na ekran swojego telefonu zamocowanego przyssawką do przedniej szyby.

— Potem jeszcze z godzinka i będziemy na miejscu.

Poniedziałek

1

— No co znowu, do kurwy nędzy! — Artur potrząsnął energicznie dalmierzem. — Co za chujoza!

— Co się stało? — Daniel podszedł bliżej.

— Ten jebany w dupę badziew nie działa. To znaczy działa, ale ciągle podaje inne wyniki. Sam zobacz.

— Może bateria? — Daniel wycelował dalmierz w przeciwległą ścianę. Na ekranie pojawił się wynik pomiaru. Strzelił ponownie. Tym razem zamiast trzech metrów z groszami zmierzona odległość była ponad dwa razy większa. Kolejny pomiar sugerował, że stoi dosłownie z nosem przy ścianie.

— Dziwne…

— Pewnie, że kurwa, dziwne. A baterie są nowe, rano sprawdzałem.

Daniel westchnął ciężko.

Przejechał dłonią po ostrzyżonych na zapałkę czarnych włosach, a następnie po twarzy. Dwudniowy zarost zaszeleścił pod ręką. Jego niebieskie oczy otoczone były czerwoną pajęczyną popękanych naczynek krwionośnych, gardło sprawiało wrażenie jakby ktoś potraktował je papierem ściernym, głowa pulsowała tępym bólem. Zaczęli pracę o dziewiątej, teraz dochodziła dziesiąta, a on już miał dość. Najchętniej zarządziłby przerwę, ale przecież był szefem…

Tak naprawdę, to wspólnie z Arturem prowadzili biuro, ale to właśnie on, Daniel, był tym zdyscyplinowanym partnerem i to on pilnował terminów. Założyli firmę razem, jeszcze na studiach, prowadzili ją razem, ale ostatnio miał wrażenie, że Arturowi przestało zależeć. Coraz częściej to właśnie on musiał pilnować, żeby wspólnik nie zapominał o umówionych spotkaniach, naradach, koordynacjach, wizytach na budowie, o terminach oddania projektów już nawet nie wspominając. Artur wpadał do biura spóźniony, z oczami jak królik, potargany i przesiąknięty zapachem skrętów, który bezskutecznie usiłował maskować coraz większymi dawkami wody kolońskiej.

Efekt nie był, delikatnie ujmując, najlepszy.

Dzisiaj jednak to właśnie Artur w przeciwieństwie do niego wydawał się być w formie. Mimo, że wieczorem wypił tyle samo, albo i więcej.

Poprzedniego dnia, zaraz po przyjeździe, wszyscy zgodnie zdecydowali, że należy się im chwila relaksu. Pensjonat o wdzięcznej nazwie Maja, w którym mieli wynajęty dwupokojowy „apartament” z łazienką i aneksem kuchennym, otoczony był sporym, zadbanym terenem zielonym z altanką i miejscem do robienia grilla. Właśnie w tej altance spędzili pół nocy, pijąc, paląc i śmiejąc się do rozpuku z głupich dowcipów, sucharów rodem z podstawówki, których nieprzebraną skarbnicą był Artur.

Dlaczego dzieci z Czarnobyla są mądre? Bo co dwie głowy to nie jedna…

To było swojego rodzaju oczyszczenie.

Po stresie ostatnich miesięcy, spędzonych w nieustannym napięciu na zamartwianiu się o przyszłość firmy, w którą tyle zainwestowali, o niezapłacone faktury, o zaległe zobowiązania, spędzonych na nieodzywaniu się do siebie, lub w najlepszym razie, porozumiewaniu jedynie półsłówkami, to było jak powrót do domu.

Dekompresja.

Pili więcej, śmiali się głośniej. Alkohol rozszerzał naczynia krwionośne, rozluźniał napięte, zastygłe w grymasach mięśnie twarzy. Pomagał wyłuskiwać z pamięci dawno już zapomniane sytuacje, zepchnięte gdzieś głęboko przez natłok kolejnych, nowych doświadczeń, niewyraźne wydarzenia, zamazane przez upływ czasu lub okryte tajemniczą mgłą oparów alkoholowych.

— Pamiętasz — głos Artura był jednocześnie chropowaty i płynny, miękki jak rozgrzana w dłoni plastelina. — Pamiętasz plener w Kazimierzu? Na pierwszym roku? Daliśmy czadu wtedy… Najebaliśmy się tak, sorry Daga, sorry, że zostały mi tylko, kurwa, same przebłyski, takie kadry jak z filmu, który albo oglądałem, albo ktoś mi o nim tylko opowiadał. Nie narysowałem wtedy chyba nic, a pamiętaj, że to był plener i trzeba było zrobić jakieś prace, bo było z tego potem zaliczenie.

— No — Daniel pociągnął długi łyk piwa Leżajsk prosto z butelki. — Pamiętam, że zapoznaliśmy gościa, który był muzykiem, nie wiem, perkusistą czy gitarzystą w jakimś naprawdę znanym, polskim zespole. Za cholerę nie pamiętam kto to był i jaka to kapela, ale to na sto procent był ktoś znany. Może Budka Suflera albo Lady Pank, nie wiem… I normalnie jest środek nocy, my najebani w trzy dupy i on nas zaprasza na swoją łódkę. Tyle pamiętam. Wiem, że tam byłem, ale to wszystko widzę w formie takich właśnie obrazków.

— Spaliśmy w takich chujowych, starych domkach letniskowych, posklejanych z dykty, mchu i paproci, no i w takich dużych namiotach wojskowych. Ja wylosowałem akurat miejsce w namiocie i pamiętam, jak jeden koleś wlazł nawalony do śpiwora innego chłopaka i zwalił konia. Jaka była, kurwa, afera — roześmiał się Artur, uzupełniając wódkę w ustawionych na stole kieliszkach. — Najlepsze, że ten, który to zrobił, rano w ogóle nie rozumiał o co tyle krzyku. Nie rozumiał, kapujecie, dlaczego ten od śpiwora jest taki na niego wkurwiony.

— No i brawo, ładnie żeście się bawili. — Dagmara zaciągnęła się skrętem. Odrzuciła głowę do tyłu, próbując wypuszczać dym w formie niezdarnych kółek. Jej gęste loki spłynęły w dół, zakrywając drobne ramiona, wijąc się jak grube, czarne węże, połyskujące w świetle stojącej pomiędzy butelkami świeczki. — Ale te wasze historie słyszałam już jakieś piętnaście razy. Powtarzacie to za każdym razem, jak tylko trochę wypijecie. To chyba starość.

— To teraz może ty coś opowiedz, młoda — Artur objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. Wyjął jej z pomiędzy palców skręta i zaciągnął się. Koniuszek błysnął, przez moment zaświecił jaśniej i przygasł. Artur wstrzymał oddech, zatrzymując magiczny dym wypełniający mu płuca. — Czad — wykrztusił po dłuższej chwili.

— To jak? — Daniel spojrzał poprzez stół na Dagmarę. Dziewczyna siedziała na ławce z podciągniętymi wysoko nogami, obejmując ramionami gołe kolana. — Co nam opowiesz?

— Nic, bo i tak nie będziecie tego jutro pamiętać — zaśmiała się. — Idę spać.

Wstała przeciągając się miękko, jak kot. Jak kotka, poprawił się w myślach Daniel. Mimowolnie obejrzał się za nią, gdy szła w stronę domu, kołysząc biodrami. Przy drzwiach zatoczyła się lekko i przytrzymała framugi.

— Nie siedźcie długo — rzuciła przez ramię i zniknęła we wnętrzu.

— Tak proszę pani — mruknął Artur.

Daniel odwrócił się z powrotem i zauważył, że przyjaciel obserwuje go spod wpół przymkniętych powiek. Płomień dogasającej świecy migotał w jego źrenicach, nadając im niebezpieczny wyraz. Coś podejrzewał?

Niemożliwe…

Przecież…

Aby ukryć zmieszanie Daniel chwycił butelkę i uzupełnił kieliszki.

— No co jest? Walczymy czy przyglądamy się na siebie?

W efekcie siedzieli prawie do trzeciej.

Z czego ostatnią godzinę w ciszy, w zadumie sącząc resztki ostatnich piw, bardziej już z obowiązku niż z faktycznej potrzeby.

Pomimo tego dzisiaj po Arturze nie było specjalnie widać zużycia, czego Daniel niestety nie mógł powiedzieć o sobie. Na dodatek sprzęt, na który wydali ostatnie firmowe pieniądze nie działał.

— Sprawdzałem rano — powtórzył Artur z uporem wskazującym na krążące nadal w jego organizmie resztki alkoholu. — Wszystko działało normalnie.

— Trudno, będziemy musieli to zrobić tradycyjnie.

— Jak, kurwa, taśmą? Z taśmą będziemy latać?

— Masz lepszy pomysł? — Daniel skrzywił się i zacisnął pacami nasadę nosa. Ból głowy znowu się nasilił, jednocześnie wciśnięte rano na siłę śniadanie podeszło niebezpiecznie wysoko, zatrzymując się dosłownie na ostatniej prostej. Przez chwilę trwał w bezruchu, jak rozedrgana postać na zapauzowanej starej kasecie video. Wreszcie ostrożnie przełknął ślinę i ruszył do wyjścia. Artur bez słowa podążył za nim.

Na zewnątrz było już naprawdę gorąco.

Lato się wyraźnie rozkręcało i wyglądało jakby chciało szybko nadrobić zaległości, zrekompensować ostatnie zimne i mokre tygodnie. Ostre, przedpołudniowe słońce prażyło jak szalone, rozgrzane powietrze falowało nad czarną nawierzchnią drogi. Zaparkowana niechlujnie na wprost wejścia do budynku czarna Honda z pewnością zamieniała się powoli w rozgrzany piekarnik. Daniel rozejrzał się wokół, sprawdzając czy jest jeszcze jakieś miejsce w cieniu gdzie mógłby przestawić samochód. Gwałtowny ruch głowy i nadwyrężony alkoholem błędnik zbuntował się bez ostrzeżenia. Danielem szarpnęło, zakręciło. Zrobił jeszcze dwa kroki i wylądował na kolanach w trawie.

— Wszystko w porządku?

Zza rogu budynku wyszła Dagmara za aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Daniel podniósł głowę, otarł ręką usta. Przez chwilę nie wiedział co z nią zrobić, wreszcie wytarł ją w trawę i wstał.

— Teraz już tak — uśmiechnął się krzywo. — Coś mi musiało zaszkodzić.

— Ciekawe co takiego — Daga podeszła bliżej, podnosząc aparat do oka.

— Przestań, no — Daniel przewrócił oczami.

Podszedł do samochodu, wygrzebując kluczyki z kieszeni brązowych bojówek Helikona. Słyszał jak za jego plecami Dagmara robi kolejną serię zdjęć.

— Przecież mam zrobić dokumentację — zaśmiała się.

Samochód zamrugał kierunkowskazami, rozbrajany alarm jęknął, zagłuszając szczęknięcie centralnego zamka. Żar z otwartego bagażnika buchnął mu prosto w twarz. Na szczęście pozbywszy się śniadania, a wraz z nim sporej części toksyn Daniel czuł się już zdecydowanie lepiej. W przeciwnym razie najpewniej zdeponowałby zawartość żołądka prosto do bagażnika. Zamiast tego wyciągnął stumetrową taśmę Powerwinder firmy Stanley, do kieszeni na udzie wepchnął pięciometrową miarkę Fatmax, do drugiej wsadził latarkę. Pod pachę włożył jeszcze notatnik A4 i zatrzasnął klapę. Przez chwilę stał oparty o samochód, ogarniając wzrokiem budynek szpitala.

„Gozdawa”.

Budynek postawiony został na wschodnim stoku góry o wdzięcznej nazwie… Mogiła. W sam raz jak na lokalizację dziecięcego sanatorium, pomyślał z przekąsem Daniel. Wybudowano je na początku dwudziestego wieku, a nazwa góry z pewnością była dużo starsza. Ciekawe dlaczego właśnie Mogiła?

Sam budynek był całkiem spory.

Wysoki, oczywiście jak na okoliczne realia.

Trzy kondygnacje, posadowione na wysokiej, pomalowanej na brudny, zgaszony pomarańcz, kondygnacji piwnicznej, która ze względu na różnicę poziomów od strony wschodniej była sama w sobie praktycznie pełnoprawnym parterem z wysokimi, łukowymi oknami. Wysoki parter i pierwsze piętro przed laty otynkowane zostały na biało. Teraz ten biały był już brudny, szary, pokryty ciemnymi zaciekami i plamami. Odpryski tynku, jak niegojące się zadrapania, jak łuszcząca się i odchodząca płatami skóra, pokrywały ściany w nieregularnych odstępach. Część okien była prostokątna, część łukowa, ich stolarka w większości koloru ciemnego brązu, mniej lub bardziej odrapana. Pomiędzy nimi, jak rodzynek, jedno białe okno z PVC, wstawione najwyraźniej stosunkowo niedawno, jeszcze z pozostałościami niebieskiej taśmy fabrycznej. Ostatnia, trzecia kondygnacja, obłożona była wypłowiałymi deskami, czymś w stylu starodawnego sidingu, popularną w okolicy okładziną ścian, w tym wypadku przypominającą trochę starą boazerię.

Główne wejście, umieszczone w północnej elewacji, stanowiły zwieńczone łukiem dwuskrzydłowe drzwi, których pilnowały dwie opasłe, otynkowane na biało, półkolumny, jakby nałożone, nalepione na ścianę tłuste kawałki zrolowanego ciasta, podpierające coś, co w zamyśle mogło być daszkiem, zwieńczeniem, czymś, co trzeba było po prostu tam położyć. Przytwierdzona do ściany, ukryta za jedną z półkolumn, tuż pod oknem parteru, niebieska tabliczka oznajmiała, że jest to Szpital Uzdrowiskowy Nr V w Rymanowie Zdroju. Do wejścia prowadziło pięć, płaskich, kamiennych schodków. Na najwyższym z nich siedział teraz Artur, paląc papierosa (Daniel miał nadzieję, że to tylko papieros) i ze znudzoną miną obserwując okolicę. Jego długie, proste blond włosy były równo zaczesane do góry i spięte wysoko w kitkę, przez co wyglądał trochę jak pomieszanie wikinga z samurajem.

Od strony zachodniej również było wejście, położone już wyżej, na poziomie parteru. Nad nim był, oparty na podwójnych, pomarańczowych kolumnach balkon z drzwiami zamykającymi korytarz pierwszego piętra. Prowadziły na niego stalowe schody, które szły potem wyżej, na kolejną kondygnację, gdzie, tym razem już z malutkiego podestu, można było również wejść do budynku. Zarówno schody, jak i proste, metalowe balustrady były w kolorze ciemnej rdzy, wielokrotnie malowane i przemalowywane. Odchodząca płatami farba odsłaniała kolejne, wstydliwie ukrywane warstwy, prezentujące różnorodność kolorów stosowanych tu przez lata, traktowanych bardziej jako konieczne zabezpieczenie stalowych elementów przed korozją niż z myślą o jakiejkolwiek estetyce całości. Jasnozielony, niebieski, pomarańczowy, żaden przecież nie pasował do charakteru budynku. Malowano taką farbą, jaka akurat była w odpowiedniej ilości dostępna.

Budynek sanatorium zwieńczony był czterospadowym dachem, krytym płatami, w większości skorodowanej, a miejscami pomalowanej na ciemny brąz blachy. Dach był na tyle wysoki, że mieścił w sobie jeszcze jedną, już naprawdę ostatnią, kondygnację, pełniącą rolę strychu. Malutkie, trójkątne okna rozmieszczone w szczytach i na dłuższych połaciach od północy i południa zapewniały szczątkowe doświetlenie. Z dachu wyrastał las ceglanych kominów, poczerniałych i nadjedzonych przez wodę, mróz i wiatr.

Od południa, na pierwszym piętrze przez całą długość elewacji ciągnął się wąski balkon. Daniel pamiętał, że na starych, przedwojennych pocztówkach taki sam balkon był jeszcze piętro wyżej, ale z jakiegoś powodu w późniejszych latach z niego zrezygnowano.

Strona wschodnia, gdzie teren opadał najniżej osadzona była dodatkowo na szarej, obskrobanej podmurówce. Okna piwniczne, w części zachodniej niskie, prostokątne i prawie dotykające gruntu, tutaj były normalnej wysokości, łukowe, po dwa z każdej strony kolejnych drzwi wejściowych, tym razem dostępnych po sześciu stopniach. Parter, tu ze względu na spadek terenu znajdujący się tak naprawdę na wysokości pierwszego piętra doświetlało pięć potężnych, również łukowych okien, rozmieszczonych dla odmiany w regularnych odstępach na elewacji. Pierwsze piętro od tej strony musiało być kiedyś wielką, otwartą werandą. Mimo późniejszej zabudowy widać było ślad po balustradzie i wyraźne podziały w miejscach słupów podtrzymujących zadaszenie.

To był naprawdę spory obiekt, biorąc pod uwagę, że była ich tylko trójka. Trzeba było zagryźć zęby i brać się do roboty.

A tej było co niemiara: pełna inwentaryzacja architektoniczna budynku, wraz z zaznaczeniem wszystkich widocznych instalacji.

Tak się szczęśliwie złożyło, że Uzdrowisko Rymanów, były już właściciel obiektu, posiadało jedynie szczątkową dokumentację szpitala. Ta szczątkowa dokumentacja ledwo wystarczyła do sprzedaży opuszczonej, stojącej bezużytecznie od lat, nieruchomości. Obecny właściciel wymyślił sobie, że odnowi budynek i zachowując jego lokalny charakter zaadaptuje na ekskluzywny pensjonat. Jednak aby zacząć cokolwiek projektować potrzebne były aktualne podkłady — zwymiarowane rzuty kondygnacji, naniesione istniejące instalacje, przekroje newralgicznych miejsc budynku, pokazujące wysokości pomieszczeń i korytarzy, układ klatek schodowych i ich ergonomię. Konieczne były zwymiarowane widoki wszystkich elewacji budynku, z naniesionymi, w odpowiednich, zweryfikowanych poprzez pomiary we wnętrzu, lokalizacjach, otworami, oknami, balkonami, daszkami i innymi elementami, ozdobnymi czy tylko użytkowymi.

Oczywiście sama inwentaryzacja to tylko początek, zaledwie podstawa do rozpoczęcia jakichkolwiek prac w przypadku, gdy właściciel nie dysponuje aktualną i wiarygodną dokumentacją budowlaną obiektu. Nieodzowne są oczywiście specjalistyczne ekspertyzy stanu technicznego, w zakresie konstrukcji budynku, jej stanu, ewentualnego zużycia czy uszkodzenia, pozwalające ocenić, na ile można na tej konstrukcji polegać, co można, a czego nie wolno robić bez jej wzmocnienia czy rozbudowy. Niezbędne są kompleksowe badania wytrzymałości fundamentów, ścian, stropów i innych elementów konstrukcji. Ocenić trzeba stan elewacji, balkonów, zadaszeń, balustrad, konstrukcji dachu i jego pokrycia.

Krótko rzecz ujmując, Daniel uśmiechnął się w myślach, roboty jest w chuj.

Jest niewdzięczna, mozolna i odtwórcza, bez miejsca na jakąkolwiek inwencję, wymagająca precyzji, ale ktoś musi ją przecież wykonać. W tej nieciekawej, a tak konkretnie i brutalnie, nazywając rzecz po imieniu: beznadziejnej, katastroficznej, fatalnej i żałosnej sytuacji, w jakiej znalazło się ich biuro, mogli tylko się cieszyć, że to właśnie do nich zgłosił się nowy właściciel. Zlecenie opiewało na wykonanie inwentaryzacji i przygotowanie dokumentacji pozwalającej na rozpoczęcie prac projektowych.

Na początek.

W powietrzu wisiała również mglista, niewyraźna i zamglona, jak nakreślona kilkoma szybkimi pociągnięciami pędzla impresjonisty, możliwość kolejnego zlecenia.

Tym razem już projektu całej przebudowy.

Konkretne zlecenie, konkretny inwestor i konkretne pieniądze.

Po prostu nie mogli dać ciała.

Zatrzymał się przed siedzącym wciąż na stopniach Arturem i wyciągnął w jego kierunku taśmę.

— Do roboty — powiedział.

*

Dziewczyna jest ładna.

Bardzo ładna. Może nawet piękna.

Tak, jednak jest piękna.

Zupełnie nie pasuje do krajobrazu, do tego miejsca. Szczególnie do miejsca. Jak mieniąca się kolorami egzotyczna rybka zanurzona w gnojówce.

Gładka skóra w kolorze kawy z malutką kropelką mleka. Czarne, kręcone loki, grube i mięsiste, świecą się w promieniach słońca. Ściągnęła je niedbale do tyłu, związała czerwoną chustką. Ale one żyją własnym życiem, jak odrębny, niezależny organizm. Nie łatwo je utrzymać w ryzach, rozpychają się, wymykają spod chustki. Co chwilę musi odgarniać niesforne kosmyki opadające jej na czoło, wpadające do oczu.

Oczy ma brązowe.

Jest trochę jak… kot.

Duży kot. Puma, tak, puma.

Dzika, nieposkromiona, zwinna, pełna ukrytej energii, pełna życia.

Zbliża się i oddala, znika z pola widzenia żeby zaraz pojawić się z innej strony.

Zastanawiam się jakby to było znaleźć się w jej dłoni…

Znowu zasłania twarz aparatem, zastyga, jak drapieżnik szykujący się do skoku.

Chyba mnie zobaczyła…

2

— We dwóch nie damy rady — powiedział Daniel.

— Wiem, kurwa no, czekaj. Daga! Daga, chodź tu i łap za taśmę!

— Czego się wydzierasz? — zapytała wychodząc zza rogu budynku.

Podeszła do nich leniwie kręcąc biodrami. Wyglądała jak zwykle zjawiskowo, pomyślał Artur. Niezależnie od sytuacji, od pogody, od zmęczenia. Zapatrzył się i drgnął, gdy jej ciepłe palce musnęły go w policzek. Chciał ją objąć, przyciągnąć, na moment zanurzyć twarz w jej gęstych, czarnych włosach, ale wyśliznęła się zwinnym, kocim ruchem.

— Najpierw obowiązki — zaśmiała się dźwięcznie.

Chwyciła koniec taśmy i ciągnąc ją za sobą ruszyła w stronę narożnika budynku. Artur spojrzał na Daniela, pokręcił głową i poszedł w przeciwnym kierunku. Taśma miernicza rozwijała się z metalicznym dźwiękiem.

Trójka.

Magiczna liczba: trzy.

Nie dwa i nie cztery, tylko trzy. Zupełnie jak w tym filmie, pomyślał Artur. Jaki to, do cholery, był tytuł…?

Trzy to optymalna liczba osób do przeprowadzenia pomiarów. To proste: dwie trzymają taśmę, jedna rysuje i zapisuje podawane jej odległości.

Po trudnym porannym rozbiegu zabrali się ostro do pracy. Metodycznie obchodzili budynek, Daga ze znudzoną miną przykładała początek taśmy w kolejnym miejscu, a Artur głośno odczytywał pomiar. Daniel szkicował, wpisywał w odpowiednich miejscach podane mu wymiary, wyciągał kolejne puste kartki A4, które po chwili zapełniane były następnym zwymiarowanym fragmentem obrysu budynku.

Do południa zrobili część północną przyziemia, wraz z rozmieszczeniem i wymiarami okien piwnicy, głównego wejścia i innych dostępnych elementów elewacji. W miarę postępowania prac Daniel w sposób widoczny odzyskiwał formę, rysował szybciej, wypatrywał i wskazywał kolejne elementy do zwymiarowania. Artur zaś z każdą chwilą czuł się coraz gorzej. To delikatne pulsowanie gdzieś głęboko za oczami, które bez problemu ignorował od samego rana, teraz powoli, ale uparcie zamieniało się w coś naprawdę kurewsko bolesnego. Miał wrażenie, wręcz był przekonany, że każde kolejne uderzenie serca wypycha mu oczy, które w końcu nie będą miały wyjścia i wypadną chyba prosto na trawę.

Wczorajszy wieczór i noc w końcu zdecydowały się zemścić.

Czuł, że poci się jak świnia, wiedział, że to raczej nie jest zasługa rosnącej wciąż temperatury powietrza. Potrzebował odpocząć, usiąść, położyć się w cieniu.

Zamknąć na chwilę oczy.

Zapalić.

Wreszcie, kiedy Daniel po raz kolejny zażądał potwierdzenia jakiegoś wątpliwego wymiaru dał za wygraną.

— Koniec, kurwa, przerwa, time out.

— Trochę chyba wcześnie — Daniel spojrzał na zegarek.

— Daj żyć, człowieku no. Odsapniemy trochę i działamy — Artur już zwijał taśmę.

Jej luźny koniec, porzucony przez Dagmarę, pełznął po trawie, wijąc się jak metalowy wąż. Dziewczyna minęła ich, na jej drobnej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek.

— Mówiłam — rzuciła przez ramię.

Przycupnęła na stopniach przed głównym wejściem, wyciągając z kieszeni obcisłych, dżinsowych szortów telefon. Pogmerała w nim trochę, schowała z powrotem i zajęła się przeglądaniem zrobionych wcześniej zdjęć na ekranie swojego Canona EOS 77D ignorując kolegów.

Była w tym dobra.

W wielu rzeczach była dobra, pomyślał Artur.

Piękna, inteligentna, dowcipna.

Moja.

Ta myśl była przyjemna, rozgrzewająca, rozpływająca się miękkim ciepłem w dół brzucha. Jednocześnie wtórowało jej ukłucie niepokoju, niejasnego przeczucia, niewysłowionego lęku przed stratą. Oba te uczucia przeplatały się jakby były jednym i tym samym, nierozerwalne i zależne od siebie jak syjamskie rodzeństwo. Mimo, że byli razem od ponad roku, to nadal potrafiła zawrócić mu w głowie, raz okazując czułość, raz ignorując, gdy czuła taką potrzebę. Na początku Artur podejrzewał, że jest wyrachowana, że prowadzi z nim cały czas swoją grę, mającą podsycać zainteresowanie, utrzymywać pewien poziom napięcia. Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że robi to zupełnie bezwiednie. Po prostu to było coś, co miała we krwi, coś tak naturalnego jak oddychanie.

Dagmara podniosła głowę, odrzucając opadające na twarz włosy.

— Zjadłabym coś.

Siedzący obok Daniel skrzywił się.

— Naprawdę?

— No — przytaknęła wesoło mrużąc swoje zielone oczy. — Kawy dobrej też bym się napiła.

— Wątpię czy znajdziemy tu dobrą kawę — jęknął Artur.

Wyciągnął przed siebie nogi, oparł o ścianę i przymknął oczy.

— A tu jest przecież całkiem dobrze — powiedział.

Dagmara podniosła się, obciągnęła białą bluzkę, prezentując w ukryte pod nią krągłości oraz nadrukowany dużymi, czarnymi literami napis.

Life begins after coffee.

— Mam iść sama?

3

Kawiarnia nosiła bardzo oryginalną nazwę.

Szczególnie jak na Podkarpacie.

Piccolo.

Nie dość, że mieściła się na środku wielkiego parkingu, w budynku, który był jednocześnie poczekalnią PKS oraz, o dziwo, mini hotelem, oferującym pokoje z widokiem na zaparkowane przed Delikatesami Centrum samochody, to sama również oprócz kawy, lodów, napoleonek, torcików, rurek z kremem proponowała na wszelki wypadek pełną gamę szybkich posiłków — pizza, gyros, frytki. Na piętrze zaś mieściła się dodatkowo regularna restauracja, zapraszając na codzienne, wieczorne dancingi z, jakżeby inaczej, muzyką na żywo.

Siedzieli wokół małego, okrągłego stolika, starając się nie zwracać uwagi na kłębiących się wokół, wciąż potrącających ich ludzi, przepychających się do lady tylko po to, żeby zaraz wrócić na miejsce i na cały głos zdać relację reszcie towarzystwa jaki jest wybór, ludzi idących do i wracających z kibla. Wyposażony w nóżki o nierównej wysokości stolik nieustannie groził rozlaniem stojących na nim trzech kaw cappuccino. Wokół unosił się gwar zbyt głośnych rozmów, zapach kawy i ciast mieszał się z zapachem smażenia, napoleonki z frytkami, wuzetki z gyros. Ze zdumieniem obserwowali jak duża część ludzi zamawia dania obiadowe choć nie minęła jeszcze pierwsza.

— Ja pierdolę — westchnął Artur po raz kolejny trafiony łokciem, tym razem przez pchającą się do kasy starszą kobietę w wielkim plecionym kapeluszu ozdobionym różowymi, sztucznymi kwiatami. Jej pomarszczona, opalona na ciemny brąz i pokryta plamami wątrobowymi skóra zwisała luźno, w fałdach, jakby należała do zupełnie kogoś innego.

— Wygląda jak worek kości.

— Zachowuj się — Daga kopnęła go w kostkę pod stołem.

— Ej no! — Artur spojrzał na nią z wyrzutem. — Co ja poradzę? Przecież to prawda.

— Trochę pusty ten worek — dodał Daniel z uśmiechem.