Imogen, oczywiście - Becky Albertalli - ebook

Imogen, oczywiście ebook

Albertalli Becky

0,0

Opis

Nowa powieść autorki A jeśli to my napisanej z Adamem Silverą

Becky Albertalli z humorem i wnikliwością przygląda się niuansom przyjaźni, orientacji seksualnej i sojusznictwa.

Może Imogen Scott jest beznadziejnie hetero, ale za to zasługuje na tytuł Najlepszej Sojuszniczki Świata. Nie przegapiła żadnego spotkania Sojuszu Dumy i zna dyskurs wokół queerowych mediów lepiej niż jej tęczowa siostra. Ma również dwie queerowe przyjaciółki. Gretchen, która kończy liceum, zawsze potrafi wtrącić swoje trzy grosze na temat uprzedzeń. Lili z kolei niedawno wyszła z szafy, a teraz żyje pełnią życia na studiach, w otoczeniu nowych queerowych znajomych.

Imogen cieszy się szczęściem Lili i – jak na sojuszniczkę przystało – jest gotowa wspierać ją we wszystkim. Nawet jeśli oznacza to nagięcie faktów. Na przykład wtedy, gdy Lili zrzuca na Imogen tęczową bombę, mówiąc swojej paczce ze studiów, że kiedyś były parą. Nikt z jej nowych przyjaciół nie wie, że Imogen jest totalnie hetero – nawet najbliższa przyjaciółka Lili, Tessa. A co, jeśli sama Imogen nie wie jeszcze wszystkiego o sobie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dzień pierwszy

Pią­tek

18 marca

1

Jesz­cze nie odpię­łam pasa bez­pie­czeń­stwa, ale za chwilę to zro­bię. Oczy­wi­ście. Cze­kam tylko, aż mózg skoń­czy odgry­wa­nie wywiadu w talk-show przed dość wrogo nasta­wioną publicz­no­ścią.

Imo­gen, czy to prawda, że odwie­dzasz Lili na kam­pu­sie po raz pierw­szy, mimo że to jedna z two­ich dwóch (2) naj­lep­szych przy­ja­ció­łek, zapra­szała cię pięt­na­ście miliar­dów razy, a uczel­nia Blac­kwell znaj­duje się tak bli­sko two­jego domu, że dosłow­nie minę­łaś ją w zeszłym tygo­dniu, jadąc po zakupy spo­żyw­cze do Wegmans?

Gret­chen spo­gląda z sie­dze­nia kie­rowcy i unosi brew.

– Potrze­bu­jesz sekundy?

– Albo wię­cej niż sekundy – dodaje Edith, a ja obra­cam się, by na nią spoj­rzeć. Sie­dzi w zapię­tych pasach, noga zało­żona na drugą, dżin­sowa kurtka przy­krywa jej uda jak koc. Jasno­nie­bie­skie oczy, loki poczo­chrane od wia­tru. Ja mam oczy ciem­niej­sze o dwa tony i nieco prost­sze włosy, ale poza tym jeste­śmy pra­wie iden­tyczne. Wszy­scy tak mówią.

Otávio też jest z nami, sie­dzi z tyłu i gra na tele­fo­nie. Dla niego kam­pus nie jest już atrak­cją – czę­sto przy­jeż­dżał tu z rodzi­cami, choćby po to, by wziąć Lili na kola­cję. Ale tym razem zabrał się tylko na prze­jażdżkę. To ja zostaję na miej­scu.

Na trzy noce. Około sześć­dzie­się­ciu pię­ciu godzin. Nie żebym liczyła.

– Jest w porządku. – Zmu­szam się do uśmie­chu. – Nie chcę, żeby­ście utknęli w korku.

– Mam w nosie korki – mówi Gret­chen.

Wiem, że naprawdę tak myśli. Nie mówi­łam Gret­chen, że rodzice musieli wziąć w ten week­end oba samo­chody. Po pro­stu zła­pała mnie na spraw­dza­niu roz­kładu auto­bu­sów Yates Transit i pospie­szyła na ratu­nek. Mów­cie, co chce­cie o Gret­chen Pat­ter­son, ale zawsze rzuci wszystko, by pomóc przy­ja­cio­łom w potrze­bie.

– Nie wie­rzę, że poznasz queero­wych przy­ja­ciół Lili. – Edith wygląda przez okno, wydyma policzki i wzdy­cha. – Też chcę mieć queero­wych przy­ja­ciół.

Gret­chen mruga.

– Eee. Halo?

– Wiem, ale ty jesteś dla mnie bar­dziej men­torką – mówi Edith.

Biorę wdech.

– Okej, już piszę do Lili.

– Na pewno nie chcesz…

– Nie!

Edith klasz­cze.

– Spójrz tylko na sie­bie. Samotna wil­czyca, któ­rej czyny tylko potwier­dzają repu­ta­cję twar­dzielki.

No tak, teraz pró­buję sobie wyobra­zić alter­na­tywny wszech­świat, w któ­rym choć zbli­żam się do repu­ta­cji twar­dzielki. Spró­bujmy to sobie wyobra­zić zapi­sane pogru­bio­nym fon­tem. Imo­gen Scott: twar­dzielka. Sama kon­cep­cja wydaje się dość bez­sen­sowna. Jestem jedną z tych osób, które mają ulu­bione słówka („oczy­wi­ście”, oczy­wi­ście).

Co innego Edith.

Już same zdję­cia z dzie­ciń­stwa mówią wszystko. Na przy­kład to z wiej­skiego festynu w Yates, z zagrody ze zwie­rzę­tami. Stoję na nim obok znaku, na któ­rym wiel­kimi lite­rami zapi­sano: „PRO­SIMY NIE GŁA­SKAĆ OSIOŁ­KÓW!!!”.

W kącie widać, jak Edith głasz­cze osiołka.

Albo to, jak stoję przy szta­lu­dze i z uwagą maluję nie­bie­ski pasek, który ma być nie­bem. Edith kuca za mną w pie­luszce, z tor­sem w zie­lo­nych odci­skach jej małych rączek. No i, oczy­wi­ście, jest też cała seria zdjęć z moich siód­mych uro­dzin, na któ­rych Edith jest ubrana iden­tycz­nie jak Jason z Piątku, trzy­na­stego.

Fakt fak­tem, że moje uro­dziny wypa­dają w Hal­lo­ween. Ale i tak.

To było dopiero połu­dnie. A ona miała pięć lat.

Teraz wyska­kuje z auta, gdy tylko otwie­ram drzwi pasa­żera – jakby Otávio Car­doso, plu­szowy miś w ludz­kiej for­mie, miał zaraz z nią wal­czyć o strzelbę. Ale zamiast prze­sko­czyć na przed­nie sie­dze­nie, towa­rzy­szy mi w dro­dze do bagaż­nika samo­chodu Gret­chen.

– Immy, posłu­chaj mnie. Jako twoja star­sza sio­stra…

– To się nie zga­dza z fak­tami…

– Z chro­no­lo­gią? Jasne – mówi. – Ale jeśli cho­dzi o duszę? Este­tykę?

W rze­czy­wi­sto­ści Edith jest jak współ­cze­sna Amy March. A ja wpa­dam pro­sto w szu­fladkę „chce być Jo, ale tak naprawdę jest Meg”.

– Mówię tylko, że istota stu­diów wyż­szych…

– Według cie­bie, uczen­nicy trze­ciej klasy liceum.

– Istota stu­diów wyż­szych – powta­rza – to szansa na wyrwa­nie się ze swo­jej strefy kom­fortu. Długo nad tym myśla­łam i… Immy, serio myślę, że w ten week­end powin­naś odpu­ścić z nit­ko­wa­niem zębów.

– Czyli istotą stu­diów… jest to, że mam nie nit­ko­wać zębów.

– Wła­śnie.

Wycią­gam swoją walizkę z bagaż­nika Gret­chen i zamy­kam klapę.

– Wezmę to pod roz­wagę.

– Poza tym uwa­żam, że przyda ci się tro­chę spon­ta­nicz­nych imprez na kam­pu­sie.

– Hmm.

– Masz wio­senne ferie! Spę­dzasz je na uczelni! Z faj­nymi, queero­wymi oso­bami!

– Wiesz, że w Penn Yan też są osoby queerowe, nie? I nawet mają swój klub? – Uno­szę dło­nie. – Może kie­dyś… sama nie wiem… przy­szła­byś na któ­reś spo­tka­nie?

Potrząsa głową.

– Wtorki odpa­dają.

We wtorki Edith zawsze spo­tyka się ze swoją dziew­czyną na Zoo­mie. Tak jak w inne dni. Ale nawet przed Zorą zawsze znaj­do­wała jakiś powód, by uni­kać Soju­szu Dumy. Tym­cza­sem ja byłam na pra­wie każ­dym spo­tka­niu od pierw­szej liceum, jako jedyna Sojusz­niczka przez duże S w gru­pie. Przy­naj­mniej byłam jedyna do tego roku szkol­nego, gdy Otávio dołą­czył do koła po wyj­ściu Lili z szafy. Wszy­scy w gru­pie zwa­rio­wali na punk­cie Otávia. „Król woke”, „brat roku” et cetera. To nawet zabawne, chyba. Co do mnie, wciąż się chyba zasta­na­wiają, co tam robię.

Przez jakiś czas bałam się, że nie powinno mnie tam być. Całymi tygo­dniami czy­ta­łam wszyst­kie wypo­wie­dzi na blo­gach i Red­di­cie na temat sojusz­nic­twa i bez­piecz­nych prze­strzeni, jakie zna­la­złam, pró­bu­jąc się dowie­dzieć, czy w ogóle wolno mi przy­cho­dzić na spo­tka­nia. Czy jestem kolejną hete­ryczką, która robi najazd na queerową prze­strzeń? Czy okażę się nie­pro­szo­nym gościem, któ­rego obec­ność wszyst­kich zgasi? Tyle punk­tów widze­nia, a kon­sen­susu brak. To było okropne – nie mogłam znieść tej nie­pew­no­ści. Mój mózg ni­gdy nie potrafi się zado­mo­wić w nowej prze­strzeni, dopóki nie poznam wszyst­kich obo­wią­zu­ją­cych w niej zasad. Co jest mile widziane, co jest dozwo­lone – a nawet to, czego nie wolno. Restryk­cje też bowiem two­rzą swo­iste poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Cóż, wie­dzia­łam, że for­mal­nie wolno mi tam być. Przy­naj­mniej według ofi­cjal­nych wska­zó­wek dla kół i grup poza­lek­cyj­nych z prze­wod­nika ucznia liceum w Penn Yan. Poza tym wie­dzia­łam, oczy­wi­ście, jak ważne to było dla Gret­chen, bio­rąc pod uwagę, jak skoń­czyło koło queerowe w jej sta­rej szkole. Nie żeby kie­dy­kol­wiek przy­znała to wprost, ale chyba obie wiemy, że jestem jej hete­ryczką od emo­cjo­nal­nego wspar­cia.

Po pro­stu cza­sem czuję się tro­chę nie na miej­scu – zbyt nor­malna, zbyt wyraź­nie nie­qu­eerowa. Jak wtedy, gdy Gret­chen nazywa mnie i Otávia „hete­ro­po­ta­mami”, albo gdy ktoś nawet nie może nas zapy­tać o ulu­bione jedze­nie bez uwagi, że „kon­spi­ruje z hete­ry­kami”.

Tele­fon wibruje – to wia­do­mość od Lili.

Przy­je­cha­łaś!!! Już idę!!! Daj mi pięć minut maks!!!

Gret­chen i Otávio zdą­żyli już wyjść z samo­chodu i do nas dołą­czyć. Potrzą­sam głową.

– Serio, już dość zro­bi­łaś…

– Cicho. – Gret­chen bie­rze moją walizkę i cią­gnie ją za sobą na skraj par­kingu, pod­czas gdy my wle­czemy się za nią. Gdy docho­dzimy do chod­nika, przy­staje i przy­gląda się oko­licy: małemu, poro­śnię­temu trawą dzie­dziń­cowi scho­wa­nemu za gro­madką cegla­nych budyn­ków. Ni­gdzie ani śladu Lili, co wcale nie jest zaska­ku­jące. Lili zawsze łapie „pię­cio­mi­nu­towe” spóź­nie­nia, które cza­sem trwają pięć minut, a cza­sem ozna­czają, że dopiero co się obu­dziła, musi się ubrać i chcia­łaby, by to zajęło tylko pięć minut.

Z jed­nego z budyn­ków wylewa się gro­madka stu­den­tów: nie­sforni, o rado­snych twa­rzach, w pełni gotowi na week­end. Gret­chen się wychyla i tak ich prze­wierca wzro­kiem, jakby zaraz miała zacząć pro­wa­dzić tere­nowe notatki. Może to wła­śnie powin­nam robić: obser­wo­wać praw­dziwą mło­dzież z col­lege’u w jej śro­do­wi­sku natu­ral­nym.

W końcu za pół roku sama będę jedną z nich. Nawet uczel­nia się zga­dza.

Wciąż nie wydaje mi się to realne… Choć trzeba przy­znać, że przy­ję­łam ofertę Blac­kwell dopiero tydzień temu. Gret­chen uważa, że za bar­dzo się ase­ku­ruję, że będę zbyt bli­sko domu. Ale gdy otrzy­ma­łam sty­pen­dium, sprawa wła­ści­wie sama się roz­wią­zała. Loka­li­za­cja to tylko bonus.

– U-la-la. – Gret­chen sztur­cha mnie w bok, wciąż patrząc przed sie­bie. – Zna­la­złam jed­nego.

– Jed­nego co?

– Chło­paka-stu­denta.

– Ten gatu­nek czę­sto osie­dla się na uczel­niach…

Roze­śmiała się.

– Cho­dzi mi o ład­nego chło­paka-stu­denta. Cia­cho z ciał­kiem.

– A nie sama głowa lata­jąca w powie­trzu. Czaję.

Edith wychyla się i podąża wzro­kiem za spoj­rze­niem Gret­chen.

– Czego szu­kamy?

– Szara koszulka, biała czapka. To będzie wio­senny romans Imo­gen.

– Ee, że co?

Edith robi zachwy­coną minę.

– Znamy go?

– W ogóle.

– Jesz­cze nie, ale poznamy! Nazwijmy go Bruce. A może Bryce? – Gret­chen prze­chyla głowę. – Bruce. Musi być… z dru­giego roku. Na pewno pocho­dzi z jakie­goś faj­nego miej­sca.

Otávio zerka znad tele­fonu.

– Kim jest Bruce?

– MAINE. Musi być z Maine.

Mru­gam.

– Maine jest fajne?

– I lubi homary. Bo jest z Maine. – Gret­chen wzru­sza ramio­nami. – Wybacz, tylko tyle wiem o Maine.

– Mhm. Skoń­czy­łaś już?

– CZE­KAJ. Nie. Moment. – Gret­chen przy­ci­ska obie dło­nie do policz­ków. – Nowy cel. Okej. Okej, wła­śnie wyszedł dru­gim wyj­ściem. Nie ten z zaro­stem. Zie­lona bluza z kap­tu­rem, idzie obok dziew­czyny…

– Jesz­cze lepiej. Facet w związku.

– Z dziew­czyną, która nosi kara­biń­czyk i pier­ścio­nek na kciuku?

Prze­gry­zam wargę.

– Może?

– Hej… Prze­pra­szam! Cześć! Już jestem! – Lili śli­zga się na chod­niku w tramp­kach wło­żo­nych tylko do połowy. Przy­tula mnie, przy­tula Edith, czo­chra włosy Otávia, by potem też go przy­tu­lić. A potem odwraca się sztywno do Gret­chen.

– Cześć.

– Cześć – odpo­wiada Gret­chen, ski­nąw­szy głową.

Lili klasz­cze w dło­nie.

– Okej! Może już…?

– Tak. Okej, to ten. Do zoba­cze­nia, jak wrócę? – mówię. – Gretch, serio, dzięki za pod­wózkę.

– Żaden pro­blem. Hej. – Gret­chen patrzy mi w oczy. – Wszystko gra?

– Aha! Pew­nie! Jasne.

Lili prze­wraca lekko oczami i sięga po moją walizkę.

Gret­chen mnie przy­tula.

– Pozdrów od nas Bruce’a, okej?

– I nie czyść zębów nitką – dodaje Edith z dołecz­kiem, który robi jej się nawet przy naj­lżej­szym uśmie­chu. Tak jak u mnie.

Czat z Gret­chen

GP: Okej to jedziemy!! BAW SIĘ DOBRZE!!!

GP: Cyk­nij sobie milion zdjęć ze swoim face­tem!!!!🦞🦞🦞

GP: Ale poważ­nie, daj znać jeśli by cię trzeba było rato­wać

GP: Mogę po cie­bie przy­je­chać, serio

GP: Wyjeż­dżam dopiero jutro rano

GP: w każ­dym razie kocham cię i baw się dobrze NA UNI­WERKU

2

– Rato­wać? – Lili mruży oczy. – Przede mną?

– Ach, nie… Chyba po pro­stu cho­dzi jej o, no wiesz, uczel­nię. – Robię nie­okre­ślony gest w kie­runku kam­pusu.

Lili przy­staje.

– Hej. Coś cię mar­twi?

– Nie. Wszystko gra. Jest dobrze! Po pro­stu Gret­chen to Gret­chen.

– Tia. Gret­chen w całej oka­za­ło­ści. – Lili kie­ruje nas na krętą, beto­nową ścieżkę. – Nie­ważne. Cześć! To jest Blac­kwell!

– Cześć, Blac­kwell!

Pierw­szy raz naprawdę widzę kam­pus. Mój przy­szły dom.

To zna­czy setki razy prze­jeż­dża­łam obok. Tata nawet raz mnie prze­wiózł po bocz­nych ulicz­kach. Ale to bar­dziej przy­po­mi­nało zer­ka­nie do cudzego domu przez okno na par­te­rze. Teraz bar­dziej to przy­po­mina wej­ście do przed­po­koju.

Lili już zaczęła odgry­wać prze­wod­niczkę.

– To jest główny dzie­dzi­niec, a ten ceglany budy­nek to nowe cen­trum sztuk wido­wi­sko­wych.

– Rany. To wszystko jest takie… – Milknę, a mój wzrok zatrzy­muje się na sza­rym, kamien­nym budynku poro­śnię­tym wino­blusz­czem. – Wygląda jak chatka z baśni.

To ją roz­ba­wiło.

– To biuro stu­denc­kie.

– Za ładne na biuro stu­denc­kie!

– Teraz już wiesz, czemu tak cię cisnę­łam o wizytę!

– Wiem. Wiem, że…

– Ale hej, przy­naj­mniej odwie­dzi­łaś mnie dokład­nie tyle samo razy, co Gret­chen!

Żar zalewa mi policzki.

– Nie, ja wiem, Lili. Prze­pra­szam…

– Żar­tuję. – Zerka na mnie krzywo. – Nic nie szko­dzi, okej?

– Aha. Nie, po pro­stu – prze­ły­kam ślinę – mia­łam ostat­nio urwa­nie głowy, masa nauki, skła­da­nie papie­rów, ta cała sprawa z samo­cho­dem. A potem jesz­cze nad­gar­stek babci…

– Racja. Nie no, Immy, czaję. Na serio.

– Po pro­stu nie chcę, byś myślała, że ja…

– Nie myślę! Naprawdę. Po pro­stu cie­szę się, że tu jesteś. – Uśmie­cha się. – Wszystko będzie ide­al­nie.

I może fak­tycz­nie. Może to będzie jedna wielka prze­cią­ga­jąca się zabawa z noco­wa­niem, zupeł­nie jak w dzie­ciń­stwie. Spę­dza­ły­śmy wtedy razem całe week­endy: budo­wa­ły­śmy baśniowe domki, gra­ły­śmy w Mario Kart, cho­dzi­ły­śmy na lody do Seneca Farms. W let­nie waka­cje spa­ły­śmy na zmianę u mnie i u niej w domu, jakby nasze rodziny spra­wo­wały opiekę naprze­mienną.

W domu Lili mia­łam swoje wła­sne rytu­ały. Jako dziecko byłam ist­nym ran­nym ptasz­kiem – budzi­łam się gotowa do dzia­ła­nia przed szó­stą rano, choć w week­endy i waka­cje Lili i Otávio spali przy­naj­mniej do dzie­wią­tej lub dzie­sią­tej. Ale te ranki czę­sto były naj­lep­sze. W szor­tach od piżamy scho­dzi­łam z pię­tra na palusz­kach, a za mną wlo­kła się Mel, nale­żąca do Lili sunia pół-beagle. Rodzice Lili pra­wie zawsze byli już na nogach, a jej tata zwy­kle mnie witał sło­wami „Bom dia, querida!”. Robił mi kawę z mle­kiem i dużą ilo­ścią cukru, by potem znik­nąć gdzieś z książką. Potem sia­da­łam na kana­pie z Mel i mamą Lili i zwy­kle uda­wało nam się obej­rzeć cały film, zanim Lili zeszła na dół. Wła­śnie tak pozna­łam więk­szość moich ulu­bio­nych fil­mów: Che­er­le­aderkę, Słod­kie zmar­twie­nia, Orbi­to­wa­nie bez cukru. Prak­tycz­nie wszyst­kie kome­die roman­tyczne z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, jakie powstały. Mama Lili oglą­dała je na kase­tach wideo po prze­pro­wadzce do Nowego Jorku, gdy uczyła się potocz­nego angiel­skiego.

Rzecz w tym, że Lili i ja jeste­śmy bar­dziej jak kuzynki niż przy­ja­ciółki, dla­tego wizyta na uczelni powinna być natu­ralną kon­ty­nu­acją naszej zna­jo­mo­ści. Jak włą­cze­nie filmu po pau­zie. Tylko że gdy już tu jestem, zasta­na­wiam się, czy w ogóle była jakaś pauza. Może to ja się zatrzy­ma­łam, a wszy­scy inni już dawno pomknęli do przodu.

– O, to jest cał­kiem spoko – mówi Lili. – Pod zie­mią jest cała sieć tuneli, która łączy budynki po tej stro­nie kam­pusu.

– Coś jak schron burzowy?

– Pew­nie można by je tak wyko­rzy­stać. – Przy­staje i opiera stopę o ławkę. – Nie wiem, po co je zbu­do­wano. Tak naprawdę nawet nie wolno nam tam scho­dzić, trzeba zna­leźć kogoś, kto wie, które wej­ście jest otwarte.

– Czyli to takie tajne sto­wa­rzy­sze­nie?

Lili się śmieje, wcią­ga­jąc tył trampka na piętę.

– Nic z tych rze­czy. Pamię­tasz moją przy­ja­ciółkę Tessę?

Umysł pod­suwa obraz dziew­czyny z kucy­kiem w chło­pię­cej koszuli w kratę. Po tym, jak czę­sto prze­wija się na zdję­ciach Lili, jasno widać, że są naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Domy­ślam się, że to nowa, ulep­szona wer­sja mnie.

– Jej brat jest na trze­cim roku i zapro­wa­dził nas na dół w zeszłym seme­strze. Miej­sce super. Straszne. Ale w taki nie­sa­mo­wity spo­sób. Ściany są całe w graf­fiti, ale wyłącz­nie z lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych. Zupeł­nie jak kap­suła czasu.

Lili tak swo­bod­nie odwza­jem­nia mój uśmiech, że aż coś mnie szar­pie w piersi. Nie sądzę, bym kie­dy­kol­wiek widziała ją tak otwartą. To zna­czy, może w domu, gdy jeste­śmy tylko we czwórkę: ona, ja, Edith i Otávio. Ale ni­gdy w szkole. Choć miała w swo­jej kla­sie całą paczkę przy­ja­ciół, ni­gdy nie odnio­słam wra­że­nia, by przy nich czuła się w pełni swo­bod­nie.

Za to tutaj… Uśmie­cha się i macha do kole­ża­nek, gdy je mijamy, mówiąc coś w stylu:

– To Clara z moich zajęć z filo­zo­fii.

Albo:

– O, Mika zro­biło wspól­nego Tik­Toka z tym ziom­kiem. Zapo­mnia­łam, jak on się nazywa. Ale to był ten fil­mik z dom­kiem z pier­nika. Widzia­łaś?

Widzia­łam. Trzy razy. I wysła­łam go też Gret­chen.

Mika, przy­ja­cioło Lili, jest cał­kiem sławne na Tik­Toku – przede wszyst­kim z tego, że two­rzy nie­zwy­kle szcze­gó­łowe dio­ramy i wkleja do nich nagra­nia sie­bie, jak tań­czy, zro­bione za pomocą apki wideo z green scre­enem. Ledwo mi się mie­ści w gło­wie, że Lili przy­jaźni się z praw­dziwą sławą. Choć wła­ści­wie wszy­scy jej przy­ja­ciele wydają mi się sła­wami, z samych jej zdjęć i rela­cji.

Lili skręca z dzie­dzińca w stronę jed­nej z uli­czek z budyn­kami miesz­kal­nymi – głów­nie domami róż­nych bractw1 z wiel­kimi grec­kimi lite­rami na fron­tach i traw­ni­kami, na któ­rych roze­brani od pasa w górę faceci wyle­gują się na leża­kach. Chyba żaden z nich nie dostał powia­do­mie­nia, że mamy marzec na pół­nocy stanu Nowy Jork.

Teraz przy­staje przed domem z drew­nia­nych desek, z kolo­ro­wymi fla­gami zwie­sza­ją­cymi się z więk­szo­ści okien.

– No więc… Oto Tęczowy Dwór. Coś w rodzaju domu brac­twa queer. Ludzie tu miesz­kają, ale też urzą­dzają różne wyda­rze­nia i wolon­ta­riaty. Takie tam. – Posyła mi szybki pół­u­śmiech. – No i robią naj­lep­sze imprezy.

Chyba tra­fi­łam do alter­na­tyw­nego wszech­świata… Prze­pra­szam, ale znam Lili Car­doso, odkąd skoń­czyła trzy latka, i wiem, że imprezy to jej oso­bi­ste pie­kło. Mowa o dziew­czy­nie, która na każ­dych let­nich kolo­niach wszę­dzie nosiła ze sobą grube wyda­nia Tamory Pierce z poza­gi­na­nymi rogami, na wypa­dek gdyby miała nie­ocze­ki­wany czas wolny i ktoś by pró­bo­wał do niej zaga­dać.

Z jej przy­ja­ciółmi ze stu­diów musi być ina­czej. Jej tak zwana queerowa paczka. Poznali się na impre­zie pod­czas tygo­dnia zapo­znaw­czego i zostali nie­roz­łączną dru­żyną na śmierć i życie. To dla Lili pierw­sze praw­dziwe tęczowe przy­jaź­nie.

Cie­szy mnie jej szczę­ście. Oczy­wi­ście.

Nawet jeśli cza­sem czuję, jak­by­śmy się tro­chę od sie­bie odda­liły.

Ciężko to wyja­śnić, bo ona wcale nie pró­buje mnie od sie­bie odsu­nąć. Stra­ci­łam wręcz rachubę, ile razy zapra­szała mnie do sie­bie do aka­de­mika na week­end. A gdy jej współ­lo­ka­torka wypro­wa­dziła się z kam­pusu po feriach zimo­wych, wła­ści­wie mogłam przy­je­chać kie­dy­kol­wiek.

Naprawdę chcia­łam z tego zapro­sze­nia sko­rzy­stać.

Ale cza­sem w takich sytu­acjach zaplą­tuję się we wła­snych myślach. Chyba cho­dzi o to, jak Lili mówi o tym miej­scu, bez żad­nego śladu zło­śli­wo­ści czy cyni­zmu. Sama sło­dycz. Wiem, że to dobrze, ale tro­chę mnie to nie­po­koi. Jakby tuż po wyjeź­dzie wszystko w jej życiu zasko­czyło jak należy.

A to czyni mnie wspo­mnie­niem. Relik­tem z dzie­ciń­stwa Lili w hete­ro­nor­ma­tyw­nym mia­steczku. Wszystko pasuje do tej roli, włącz­nie z wyglą­dem – kar­di­gan nie­mal się­ga­jący dołu spód­nicy, ciem­no­blond włosy zwią­zane z tyłu w kucyk i pod­pięte po bokach. Nawet moja torebka jest zbyt mało­mia­stecz­kowa i grzeczna – minia­tu­rowy tor­ni­ster z brą­zo­wej sztucz­nej skóry, zawie­szony na pasku przez ramię.

Może byłoby mi łatwiej, gdy­bym wyglą­dała jak Gret­chen: włosy różowe jak wata cukrowa i ciu­chy pro­sto z serialu Eufo­ria.

– Na serio, wszystko w porządku? – pyta Lili. – Jesteś jakoś dziw­nie cicha.

Mru­gam.

– Oj! Przepr…

– Nie prze­pra­szaj… tak po pro­stu mówię. W każ­dym razie, to tutaj! – Lili wska­zuje na trzy ceglane budynki wokół dużego, przy­tul­nego traw­nika. – Ten środ­kowy to nasz, Pali­san­der. Ale we wszyst­kich trzech miesz­kają głów­nie pierw­szo­rocz­niaki.

Przy­staję, by się wszyst­kiemu dobrze przyj­rzeć. Trzy budowle połą­czone prze­ci­na­ją­cymi się ścież­kami jakoś do sie­bie pasują, choć są w róż­nych sty­lach. Gdzie nie spoj­rzę, widać stu­den­tów i stu­dentki sie­dzą­cych na ław­kach lub kocach, spa­ce­ru­ją­cych dwój­kami i trój­kami, ze swo­imi listo­nosz­kami i ple­ca­kami. Ani jedna z tych osób nie wygląda na stu­denta pierw­szego roku. Wydają się ode mnie starsi o całe lata.

– Zostawmy tu twoją torbę – mówi Lili. – Jesteś głodna? Kiedy chcia­ła­byś coś zjeść?

– Kiedy tylko będziesz…

– Immy, nie. Nie wchodź w tryb zado­wa­la­nia ludzi.

– Nie wcho­dzę!

– Wcho­dzisz!

– No, ale to nie­umyśl­nie!

– Wiem – śmieje się krótko i robi głę­boki wdech. – Prze­pra­szam.

– Nie, to ja prze­pra­szam…

– Albo nie! Nie róbmy tego. Za nic nie prze­pra­szamy. Nie mamy skru­pu­łów. Jasne? – Obej­muje mnie z boku.

Uśmie­cham się sze­roko.

– Jasne.

Ledwo zro­bi­ły­śmy dwa kroki w stronę aka­de­mika, gdy jakiś chło­pak pod­krada się do Lili i zakrywa jej oczy dłońmi.

– Zgad­nij kto!

Lili nawet się nie zatrzy­muje.

– Dec­lan, poznaj…

– Imo­gen! – Całuje mnie w poli­czek. – W końcu.

Na jego twa­rzy uka­zuje się uśmiech odsła­nia­jący cie­niutką prze­rwę mię­dzy jedyn­kami, a mi na chwilę zapiera dech w piersi. Oczy­wi­ście znam go ze zdjęć Lili, tego uro­dzo­nego modela. Jest biały, ma pla­ty­nowe włosy i wyraź­nie zary­so­waną twarz. Pozna­nie go oso­bi­ście naprawdę przy­po­mina spo­tka­nie z jakąś gwiazdą.

Z wyjąt­kiem tego, że on mnie roz­po­znał. Nie wiem, czemu wcze­śniej nie przy­szło mi do głowy, że mogę ist­nieć dla nowych przy­ja­ciół Lili w ten sam spo­sób, w jaki oni ist­nieją dla mnie.

Dec­lan bie­rze moją walizkę, zby­wa­jąc zdzi­wione podzię­ko­wa­nia.

– Złotko, my tu cię wycze­ki­wa­li­śmy. Wiele o tobie sły­sze­li­śmy.

Zer­kam z boku na Lili.

– Ach tak?

– Naga­da­łam im samych złych rze­czy – mówi. – Teraz cię nie zno­szą.

– Wcale nie. – Odwraca się do mnie i prze­cho­dzi na teatralny szept. – Wyłą­czam się za każ­dym razem, gdy zaczyna gadać.

Lili go popy­cha.

– Hej, jakie mamy plany w związku z kola­cją?

– Zabawne, że pytasz! Wła­śnie szli­śmy do Zimówki. Mie­li­śmy nadzieję, że „omi­niemy korki”, jak to teraz mówi mło­dzież.

– Ach, ta mło­dzież. Zawsze omija korki. Cóż za modny, nowy slang.

Dec­lan się śmieje i otwiera usta, by odpo­wie­dzieć, ale prze­rywa mu para nowych przy­by­szy: Mika i Kayla. Znów prze­ży­wam to samo nie­po­ko­jące déjà vu.

Poznaję Mikę z Tik­Toka, oczy­wi­ście. Nie­bi­narna osoba pocho­dze­nia japoń­sko-ame­ry­kań­skiego, łącząca męską i żeń­ską este­tykę na swój wła­sny, uni­kalny styl: maki­jaż soft glam i spinki we wło­sach, dżinsy z wyso­kim sta­nem, do tego koszula but­ton down z tka­niny w ptaki. Lili chyba mi mówiła, że jest spod Min­ne­apo­lis. To dla mnie takie dziwne, że ktoś z Min­ne­soty w ogóle roz­wa­żał naukę w sta­nie Nowy Jork. Kayla jest z Albany, jej obec­ność tu ma nieco wię­cej sensu. Wysoka i chuda, ma skórę w odcie­niu ciem­nego brązu, wysta­jące kości policz­kowe i dredy sister­locks ścią­gnięte w kok. Wiem, że jest wielką fanką anime – Lili mówiła, że kie­dyś zaj­mo­wała się cosplayem. Na mój widok robi teatralny wdech zasko­cze­nia.

– Czy to jest ta Imo­gen?

– Tak. Cześć! Kayla, prawda? – Ręka drga mi u boku. Nie wiem, czy mam ją podać, czy co. Czy to moment na przy­tu­la­nie? Powin­nam dać buziaka w poli­czek, jak Dec­lan?

Mika zakłada kosmyk wło­sów za ucho i się uśmie­cha.

– Mam wra­że­nie, że już się znamy.

– Przy­jeż­dżasz tu na jesień, prawda? – pyta Kayla. – Zna­czy, tak ofi­cjal­nie?

– No! Tak, bar­dzo się cie­szę – mówię, bar­dzo szybko kiwa­jąc głową; robię tak głów­nie po to, by odwró­cić uwagę od tego, co Edith nazywa moją „twa­rzą kró­liczka”: wyba­łu­szone oczy, łagodna i wiecz­nie czujna mina. Chyba już nie jest tak źle jak kie­dyś – teraz prze­cho­dzę w tryb kró­liczka tylko wtedy, gdy poznaję kogoś nowego. Zawsze wiem, gdy to się zaczyna, bo przez chwilę czuję, jakby moje usta odłą­czały się od mózgu. Nawet gdy aku­rat coś mówię. Zabawne uczu­cie.

Ale nie robię tego celowo, po pro­stu mam to po tacie. Zawsze był nie­śmiały, tak samo jak ja. Mama uwiel­bia opo­wia­dać histo­rię, jak przez wiele lat myślała, że tata jest wiel­kim kino­ma­nem, bo tak czę­sto zapra­szał ją na filmy, gdy zaczy­nali się spo­ty­kać. Tak naprawdę robił to po to, by nie musiał pod­trzy­my­wać roz­mowy. Ale potem mama kupiła mu sta­ro­świecki kube­łek na popcorn na Gwiazdkę, więc musiał spę­dzić kolejne parę lat, uda­jąc, że się inte­re­suje kinem, bo nie chciał zra­nić jej uczuć. Oto ener­gia Imo­gen w pigułce.

Tata jed­nak ukrywa to lepiej niż ja – albo przy­naj­mniej lepiej umie zni­kać w piw­nicy w razie potrzeby. Mimo to ja zawsze wiem, kiedy jego mózg prze­cho­dzi w tryb uśpie­nia. To jakoś daje się wyczuć mię­dzy zda­niami.

– Myślę, że będzie wspa­niale – dodają moje usta. – Wiem, jak bar­dzo Lili jest zachwy­cona tym miej­scem.

Odtwa­rzam to ponow­nie w gło­wie – okej, jest dobrze. Brzmię pra­wie nor­mal­nie. „Wspa­niale. Lili jest zachwy­cona”. Zwy­czajne Imo­gól­niki, nic wię­cej.

– Okej, uwiel­biam to – mówi Kayla. – Doj­rza­łość. Co za wspa­niały widok.

Lili pociera czoło.

– Ha. Dobra, nie chcę was zatrzy­my­wać. Wciąż musimy odnieść bagaże, ale możemy dołą­czyć do was na kola­cję. Tessa przyj­dzie?

– Jesz­cze nie odpi­sała. Pew­nie wciąż sie­dzi z him­bo­siami – mówi Dec­lan.

– Zaj­rzę do niej na wszelki wypa­dek. – Lili odwraca się do mnie. – Jej pokój sąsia­duje z naszym. Wła­ści­wie to masz z nią wspólną ścianę.

Lili mówi to tak, jak­bym wpro­wa­dzała się już na stałe.

Naj­dziw­niej­sze jest to, że nie do końca się myli.

Czat z Gret­chen

IS: Awwww, dzięki

IS: Ale czuję się dobrze, serio

IS: Wszy­scy są bar­dzo mili!

IS: Gretch tu jest tak pięk­nie

GP: Super!!! Wła­śnie wró­ci­łam

GP: Cze­kaj

GP: Pozna­łaś Mikę 🤩

IS: Tak 😊

GP: gsfd­gjh­sjfj;lk;k’;

GP: Powiedz mu, że je pozdra­wiam

GP: CZE­KAJ

GP: nie rób tego

GP: Roze­graj to na luzie

IS: Posta­ram się haha

IS: Chyba widzimy się z nim na kola­cji

GP: NIE GADAJ

GP: IMO­GEN, KUM­PLU­JESZ SIĘ Z MIKĄ HIY­ASHI

GP: ok, ok, wszystko gra, pełen luz

GP: To zna­czy jakie ono jest na żywo?!!! Opo­wiedz mi WSZYSTKO

3

Na wąskie kory­ta­rze w aka­de­miku Lili skła­dają się ściany z bia­łych pusta­ków, szara pętel­kowa wykła­dzina i takie same pro­sto­kątne lampy flu­ore­scen­cyjne, jakie są u nas w szkole. Ale widać też akcenty domowe: słowo „cześć” zło­żone z dru­ko­wa­nych liter z taśmy washi, przy­kle­jone ulotki na temat róż­nych wyda­rzeń i wielki biały arkusz papieru koło łazienki, w poło­wie pokryty rysun­kami i ręcz­nie wypi­sa­nymi cyta­tami. Zauwa­żam jeden, który ktoś napi­sał fio­le­to­wym mar­ke­rem i pod­pi­sał imie­niem Lili: „Być albo nie być, oto włosy na kla­cie”.

Nie odczu­wam tego jako cios w brzuch – bar­dziej jako krót­kie, ostre ukłu­cie pod żebrami. Pry­watne żarty innych ludzi zawsze tak mnie bolą, ale ni­gdy nie umiem dokład­nie powie­dzieć czemu. Może to jakaś odmiana poczu­cia osa­mot­nie­nia.

– Okej, przy­go­tuj się na naj­gor­sze – mówi Lili, wycią­ga­jąc klucz. – Mój pokój to prak­tycz­nie szafa.

Na drzwiach Lili wisi biała, sucho­ście­ralna tablica, na któ­rej nary­so­wano dwa chibi kotki z ogo­nami spla­ta­ją­cymi się w ser­duszko. Nad nią, podob­nie jak na więk­szo­ści drzwi, które mija­ły­śmy, nakle­jono dwie chmurki z bry­stolu.

WITAJ, EMI­LIO.

WITAJ, SYD­NEY.

Par­skam śmie­chem, gdy tylko Lili otwiera drzwi.

– Kiedy mówi­łaś, że pokój jest wiel­ko­ści szafy, cho­dziło ci o gar­de­robę Kylie Jen­ner.

– Okej, jak na dwu­oso­bowy pokój jest mały!

– Przy­po­mnisz mi, jak czę­sto bywa tu Syd­ney?

W odpo­wie­dzi robi śmieszną minę i odsta­wia walizkę koło jed­nego z łóżek. Stoją tu dwa, zepchnięte pod ścianę, oba przy­kryte pościelą i narzu­tami, które poznaję z domu – z domu Lili. Jej ulu­biony jed­no­ro­żec z tęczową grzywą, Pysio, leży pod koł­drą na jed­nym z nich.

Powie­dzia­ła­bym, że jest tu raczej przy­tul­nie; nie­ko­niecz­nie dla­tego, że sam pokój jest mały, bar­dziej cho­dzi o to, że wszyst­kie meble są w parach. Dwa łóżka, dwie szafy, dwa niskie drew­niane regały na książki. Ale czuję się jak w domu, bo wszę­dzie panuje zna­jomy nie­ład w stylu Lili. Na jed­nej z sza­fek leży stos pop-tar­tów i pude­łek bato­nów zbo­żo­wych, które mie­szają się z cera­micz­nymi koni­kami i kart­kami uro­dzi­no­wymi sprzed mie­siąca. Jej półki na książki to czy­sty chaos: Homer, Wergi­liusz, Eury­pi­des i Ary­sto­fa­nes leżą obok Made­line Mil­ler, Roxane Gay i pamięt­nika kogoś, kto wystę­po­wał w Kawa­le­rze do wzię­cia. Oczy­wi­ście na ścia­nach wisi kolek­cja pocz­tó­wek Lili przy­le­pio­nych w dość przy­pad­ko­wych sku­pi­skach. Wodo­spad Nia­gara obok wydru­ko­wa­nej okładki pierw­szej czę­ści Check, Ple­ase!, „Tracy Mitrano na kon­gres­menkę!” obok „Bem-vindo a São Paulo”.

Za to nad oboma łóż­kami wiszą wyłącz­nie zdję­cia – rzędy odbi­tek stop­niowo opa­da­jące w dół, bo Lili nie umie utrzy­mać linii pro­stej nawet za cenę życia. Te nad moim łóż­kiem zostały w więk­szo­ści zro­bione w tym roku, gru­powe sel­fie i sło­neczne migawki jej przy­ja­ciół w naj­róż­niej­szych pozy­cjach. Ale te nad łóż­kiem Lili pocho­dzą z domu.

Pod­cho­dzę, by przyj­rzeć im się z bli­ska, i uśmie­cham się do tej wystawy: sto­doła mojej rodziny o zacho­dzie słońca, Main Street w Penn Yann, podwójna tęcza nad jezio­rem Keuka. A potem por­trety rodzinne wymie­szane z foto­gra­fiami z dzie­ciń­stwa. Natu­ral­nie jest tu z dzie­sięć zdjęć Mel, plus to z moich dzie­sią­tych uro­dzin, na któ­rych Lili prze­brała się za Mel. Stoję na nim obok, prze­brana za mojego kota Quincy’ego, obie mamy na szyi świe­cące obroże i trzy­mamy prze­peł­nione poszewki na hal­lo­we­enowe sło­dy­cze. Jest fotka Lili i Otávia, lat sie­dem i pięć, pro­mie­nie­ją­cych rado­ścią w iden­tycz­nych bia­łych koszul­kach Corin­thians, a obok widać, jak pra­wie dekadę póź­niej Lili pła­cze, gdy Casey McQu­iston pod­pi­suje dla niej książkę. Tra­fiło tu nawet zdję­cie, które po wielu namo­wach zro­biła jej mama dwa lata temu, tego lata, gdy pra­co­wa­ły­śmy, poda­jąc lody w Seneca Farms. Widać na nim, jak Lili gniew­nie patrzy na nią zza lady; była wtedy w szczy­to­wej fazie mroku i czar­nego eyeli­nera. Ja posłusz­nie stoję obok, pozu­jąc z meta­lową łyżką i uśmie­chem „czym mogę pań­stwu słu­żyć”.

Ale moją ulu­bioną fotką jest ta z zeszło­rocz­nego Mar­szu Rów­no­ści, tydzień po coming oucie Lili. Stoi na nim owi­nięta różowo-żółto-tur­ku­sową flagą, a ja opie­ram się o nią, trzy­ma­jąc łokieć na jej ramie­niu. Edith zro­biła to zdję­cie i musiała powie­dzieć coś śmiesz­nego tuż przed tym, jak je zro­biła, bo obie wyraź­nie zano­simy się na nim śmie­chem.

– Wszystko tu jest cudowne – mówię, roz­sia­da­jąc się na łóżku Lili.

– Hm, dzięki – Lili opada koło mnie. Potem przez chwilę patrzy w mil­cze­niu przed sie­bie, aż w końcu mówi: – Okej, musimy poga­dać.

Serce mi robi fikołka.

– Och…

– Nie cho­dzi o nic złego! W każ­dym razie… to żadna kata­strofa? Sama nie wiem. – Kiwam wolno głową, a ona spo­gląda na mnie. – No więc, moi przy­ja­ciele…

– Wydają się super! Mówię serio. Są bar­dzo mili.

– Nie no, tak, zde­cy­do­wa­nie, tylko że… – Milk­nie, zbie­ra­jąc ciemne włosy z karku, zwija je, a potem daje im opaść. – Wiem, że to wyszło tro­chę dziw­nie… Nie przez cie­bie – dodaje. – Imo­gen, jeśli teraz prze­pro­sisz, to dosłow­nie cię zabiję.

Przy­ci­skam rękę do ust, a ona wybu­cha śmie­chem. Ale potem wzdy­cha.

– Sprawa wygląda tak. Cała tutej­sza paczka jest tak bar­dzo queerowa.

– Tak jak ty. – Marsz­czę brwi i na chwilę prze­ry­wam. – O Boże, czy oni myślą… Nie chcę, by kto­kol­wiek czuł się zagro­żony…

– Immy, daj spo­kój, nikt nie uważa cię za homo­fobkę. – Potrząsa głową i się uśmie­cha. – I tak, wiem, że też jestem queerowa. Moja orien­ta­cja ist­nieje naprawdę. I tak dalej. Chyba cho­dzi o to, że widzę, jak… Sama nie wiem. Jak oni mają to wszystko ogar­nięte, wiesz?

– Okej…

– Taka Kayla – dodaje. – Wyszła z szafy w gim­na­zjum. Zapro­siła dziew­czynę na bal w trze­ciej kla­sie i poca­ło­wała ją na par­kie­cie. W szkol­nej sali gim­na­stycz­nej.

– Kurde, super! – mówię i krzy­wię się wewnętrz­nie, zanim jesz­cze te słowa wyszły mi z ust. Mój głos zawsze ska­cze w górę, gdy ludzie mówią o cału­ją­cych się dziew­czy­nach, co zupeł­nie nie ma sensu, bo prze­cież przed­sta­wi­cielki róż­nych orien­ta­cji ota­czają mnie dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Wiem, że cza­sem iry­tuję tym Gret­chen. Choć kiedy indziej przy­biera ton mamy na pierw­szym spo­tka­niu PFLAG2 i twier­dzi, że to roz­koszne i że takie ze mnie nie­wi­niątko. Ale to tylko onie­śmiela mnie bar­dziej.

Może skrę­po­wa­nie należy do tych mało­mia­stecz­ko­wych rze­czy, któ­rych trzeba się oduczyć i pozbyć. Mimo ist­nie­nia Soju­szu Dumy to nie jest tak, że Penn Yan jest jakąś tęczową przy­sta­nią. Nie umiem sobie nawet wyobra­zić dwóch dziew­czyn, które by się cało­wały na par­kie­cie w sali gim­na­stycz­nej mojego gim­na­zjum. Ten obraz po pro­stu nie działa. Wiem, że wtedy w moim rocz­niku były jedna lub dwie pary jed­no­pł­ciowe, ale jakoś odby­wało się to ciszej. Nie spo­ty­kały się w tajem­nicy, ale też zde­cy­do­wa­nie nie były bar­dzo widoczne.

A w Soju­szu Dumy wszy­scy mówią o tym, jak ciężko jest rand­ko­wać z kimś z wła­snej szkoły. Według Gret­chen wynika to z tego, że w Penn Yan każdy zna każ­dego. No i nie można za bar­dzo się trzy­mać za ręce ze swoją dziew­czyną w szkol­nej sto­łówce, gdy twoi nauczy­ciele przy­jaź­nią się z two­imi homo­fo­bicz­nymi rodzi­cami. Mówiąc hipo­te­tycz­nie, bo mama Pat­ter­son nie jest homo­fobką, rodzice Lili też nie. Ale zga­duję, że queer­fo­bia w jakiś spo­sób prze­nik­nęła do atmos­fery szkoły. Nawet Edith, która prak­tycz­nie ni­gdy nie była w sza­fie, nie spo­ty­kała się z nikim przed Zorą.

Naprawdę chcia­ła­bym swo­bod­niej pod­cho­dzić do takich rze­czy.

– No, tak było z Kaylą – mówi Lili. – Tessa i Mika mieli dziew­czyny w liceum. Wła­ści­wie Mika miało też w gim­na­zjum, było ze swoją eks jakieś pięć lat. A Dec jest z Man­hat­tanu, więc kto to w sumie wie? On jest zupeł­nie na innym pozio­mie wta­jem­ni­cze­nia. Ciężko jest nie poczuć się nie­ade­kwat­nie, wiesz?

– Bo ni­gdy z nikim się nie spo­ty­ka­łaś?

Lili i ja czę­sto z tego żar­to­wa­ły­śmy. Two­rzy­ły­śmy Klub Samot­nych Na Wieki. Żad­nych chło­pa­ków. Żad­nych przy­pad­ko­wych scha­dzek. Zwy­kła para naj­lep­szych przy­ja­ció­łek-sin­gie­lek, które dużo wię­cej czasu spę­dzają wśród zwie­rząt niż wśród chłop­ców.

Nie żebym nie chciała mieć chło­paka. Chcia­łam. Chcę. Cią­gle się w kimś zako­chuję i odko­chuję. Po pro­stu to nie jest coś, o czym roz­ma­wiam zbyt czę­sto – szcze­gó­łów nie obga­duję nawet z Gret­chen i Lili. Moje zawi­ro­wa­nia ser­cowe zawsze wyda­wały mi się czymś bar­dzo pry­wat­nym. Wiem, że to dziwne. Na pewno jest mi z tym nieco samot­nie. Ale nie sądzę, żeby sta­tus sin­gielki kie­dy­kol­wiek wywo­łał u mnie poczu­cie nie­do­pa­so­wa­nia.

– Nie o to cho­dzi. – Lili marsz­czy brwi. – W każ­dym razie nie do końca. Po pro­stu czuję się takim tęczo­wym dziec­kiem. Kiedy tu przy­je­cha­łam, byłam dopiero trzy mie­siące po coming oucie.

– Nie powinni cię za to źle oce­niać.

– Nie oce­niali – prze­rywa. – W sumie to im powie­dzia­łam, że wyszłam z szafy w liceum.

Zupeł­nie nie wie­dzia­łam, jak zare­ago­wać.

– Ludzi naprawdę obcho­dzi, kiedy to zro­bi­łaś?

– Zna­czy, nie moich przy­ja­ciół. – Lili zakrywa twarz obiema rękami. – Nie wiem. Mia­łam napad głu­poty i… Dobra. – Wydaje z sie­bie krótki, zdu­szony jęk, po czym zabiera ręce. – Muszę ci o czymś powie­dzieć.

Nagle mam wra­że­nie, że znowu jest lato, tamto nie­dzielne, czerw­cowe popo­łu­dnie. Lili jakoś się wplą­tała w zapro­sze­nie na imprezę, którą zor­ga­ni­zo­wała taka jedna Brianna na zakoń­cze­nie szkoły i która była dokład­nie tak nudna i nie­zręczna, jak się tego spo­dzie­wa­ły­śmy. Dla­tego wyszły­śmy wcze­śniej. Odwio­zła mnie do domu. Pamię­tam, że lekko padało – tylko tro­chę – i zapa­trzy­łam się w spły­wa­jące po szy­bie od strony pasa­żera kro­ple. A potem Lili zatrzy­mała się na czer­wo­nym świe­tle na Main Street i znie­nacka powie­działa moje imię.

– Wiesz, myślę… że chyba jestem pan. To zna­czy pan­sek­su­alna.

Patrzyła przed sie­bie, gdy to mówiła, nawet wtedy, gdy ruszyła ide­al­nie ze zmianą świa­teł. Ale przy­gry­zała wtedy wargę, zupeł­nie tak jak teraz, i nie­mal myślę, że…

– Umm… – Lili śmieje się ner­wowo, a ja gwał­tow­nie wra­cam do teraź­niej­szo­ści.

– Obie­caj, że mnie nie znie­na­wi­dzisz – prosi.

4

Śmieję się.

– Obie­cuję, że cię nie znie­na­wi­dzę.

– Uch… Ale mogła­byś. – Mruga, zaci­ska wargi, a potem zaczyna bar­dzo szybko mówić. – Okej, to był tydzień zapo­znaw­czy. Wszy­scy sie­dzie­li­śmy u mnie w pokoju i nie wiem, temat jakoś zszedł na randki. Sie­dzia­łam tam i nic nie mówi­łam, czu­łam się straszną oszustką…

– Nie jesteś…

– Wiem! Wiem, że to absur­dalne. Nie jestem nawet pewna, co wtedy cho­dziło mi po gło­wie, ale chcia­łam być bar­dziej… auten­tyczna, tak mi się zdaje. No i mówię coś w stylu: „Aha, jasne, pew­nie, że mia­łam dziew­czynę”. Tylko że Immy, w ogóle nie umia­łam tego sprze­dać. Wcale.

– Nie musisz nic sprze­da­wać! I bez tego jesteś auten­tyczna.

– Mia­łam napad głu­poty, pamię­tasz? W każ­dym razie mówię to i pani­kuję, bo to jasne, że zaraz mnie przej­rzą i będą mieli takie „spoko, luz”. Wszy­scy pomy­ślą, że jestem hetero i wszystko udaję, nie?

– Że ty… Pomy­śleli tak?

– Wcale nie! Nawet nie pró­bo­wali tego pod­wa­żyć! Pytali tylko: „O, faj­nie, jak się pozna­ły­ście?”. Ja już oczy­wi­ście zaczy­nam się sypać, wiesz. „Brawo, Emi­lia, miłej zabawy z wymy­śla­niem na bie­żąco swo­jej byłej dziew­czyny”. – Na chwilę zamyka oczy. – Ale potem Tessa… Sie­działa tam, gdzie ty teraz, i nagle mówi: „Och, czy to ona?” i poka­zuje twoje zdję­cie.

Lili prze­suwa się na bok i stuka w kra­wędź jed­nego zdję­cia.

Tego z Mar­szu Rów­no­ści, na któ­rym się śmie­jemy.

– Oj. – Rumie­nię się. – Pomy­ślała…

– Tak.

– To cał­kiem zabawne – mówię.

– Powie­dzia­łam jej, że tak – odpo­wiada miękko.

Śmieję się krótko pod nosem.

– Że jestem… twoją dziew­czyną?

To słowo brzmi w moich ustach dziw­nie, nie­mal obco.

– Byłą dziew­czyną. Roz­sta­ły­śmy się w zgo­dzie latem. Tak bar­dzo cię prze­pra­szam. Uch. Wiem, to paskudne i oble­śne.

Mru­gam.

– Nie, nie! To…

– Po pro­stu wtedy to… wyda­wało się taką pro­stą odpo­wie­dzią. Co nie jest wymówką. Po pro­stu tego nie prze­my­śla­łam. Wcale. – Wydaje z sie­bie spa­ni­ko­wany śmie­szek. – Na przy­kład nie pomy­śla­łam o tym, że moja „była dziew­czyna Imo­gen” to praw­dziwa osoba, którą kie­dyś poznają.

Pró­buję to wszystko ogar­nąć.

– Czyli wie­dzą, że ja to ja. Tylko myślą, że się spo­ty­ka­ły­śmy?

Lili przy­ci­ska obie dło­nie do policz­ków.

– Zosta­ły­śmy parą w stycz­niu, roz­sta­ły­śmy się w lipcu, ale to tyle. Jesteś sobą, jeste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami, dora­sta­ły­śmy razem i tak dalej. Cała reszta się zga­dza z rze­czy­wi­sto­ścią. Ach… tylko że jesteś LGBTQ. Myślą, że jesteś bi. – Krzywi się lekko. – Prze­pra­szam.

– Nie no, to ma sens. Jasne, że jestem. Była­bym. Gdy­by­śmy były parą. Oczy­wi­ście. – Szybko kiwam głową.

– Okej, Immy, za mało się tym przej­mu­jesz. Okła­ma­łam ich! Wyma­za­łam twoją toż­sa­mość.

– Moją toż­sa­mość hetero? Chyba nie ma cze­goś takiego.

– Prze­stań mówić to, co myślisz, że chcę usły­szeć! Masz prawo mieć wła­sne odczu­cia w tej spra­wie.

– Ale serio, to nic takiego.

– To nic takiego, że wszy­scy moi przy­ja­ciele mają cię za bi? I myślą, że były­śmy parą? Nie prze­szka­dza ci to?

– A czemu mia­łoby prze­szka­dzać?

Lili potrząsa głową.

– Jakim cudem nie świ­ru­jesz? Prze­cież na pewno się teraz zasta­na­wiasz, czy się w tobie w tajem­nicy nie pod­ko­chuję, nie?

– Co? Nie, Lili, ja…

– Przy­się­gam, że nie. Po pro­stu mówię, masz prawo czuć się z tym tro­chę nie­swojo. Nawet nie przejmę się, jeśli mnie wydasz. To zna­czy przejmę się. Ale jeśli chcesz wszystko wyja­śnić, to możemy. Rozu­miem.

Otwie­ram usta i zaraz je zamy­kam, wciąż kręci mi się w gło­wie. Tro­chę się zacię­łam na tym frag­men­cie roz­mowy, w któ­rym Lili myśli, że ja myślę, że się we mnie zako­chała.

Wiem, że nie. Ja też nie.

Ale uważa, że ja mogę to podej­rze­wać? Jak­bym była tym wyjąt­ko­wym oka­zem hetero, który zakłada, że wszyst­kim oso­bom LGBTQ spa­dają majtki na jego widok?

To zna­czy przy­znaję, że cza­sem się zasta­na­wiam, co queerowe dziew­czyny o mnie myślą. Ale to tylko cza­sami, takie prze­lotne myśli. Zde­cy­do­wa­nie nie w taki spo­sób: „o, ty mnie kochasz”.

Choć nie prze­szka­dza­łoby mi, gdy­bym się spodo­bała jakiejś dziew­czy­nie w ten spo­sób. Szcze­rze mówiąc, uzna­ła­bym to za super­kom­ple­ment.

Przy­tu­lam jed­no­rożca Pysia do piersi.

– Czyli to tylko… Jestem bisek­su­alna? I cho­dzi­ły­śmy ze sobą, ale teraz się przy­jaź­nimy. Poza tym…

– Tylko tyle. Wię­cej nie wymy­śla­łam, przy­się­gam. Żad­nych fał­szy­wych ran­dek ani wspo­mnień, nic. Mówi­łam tylko o tym, co naprawdę robi­ły­śmy. Jak oce­nia­nie lodziarni, wszystko, co robi­ły­śmy w sto­dole, wycieczka z Mel i Elo­ise do Wat­kins Glen. Nic nie zmie­nia­łam. Pew­nie myślą, że po powro­cie do domu się cało­wa­ły­śmy. Ale nie musimy o tym roz­ma­wiać – dodaje szybko. – Naprawdę nie chcę, byś czuła się nie­kom­for­towo…

Sły­chać puka­nie do drzwi. Lili spo­gląda na mnie.

– Nie czuję się nie­kom­for­towo. Serio.

– Okej, no cóż. Jestem ci winna przy­sługę jak cho­lera – mru­czy, po czym woła: – Pro­szę!

Drzwi się otwie­rają i wcho­dzi dziew­czyna w szla­froku: biała, z krót­kimi ciem­nymi wło­sami, jesz­cze mokrymi po prysz­nicu. W ręku trzyma pla­sti­kowy pojem­nik na kosme­tyki. To Tessa, oczy­wi­ście, choć na więk­szo­ści zdjęć Lili miała dłuż­sze włosy. Ma w swo­jej twa­rzy jakąś otwar­tość nie do zapo­mnie­nia – to coś w jej wiel­kich, brą­zo­wych oczach Winony Ryder lub pie­gach Clei DuVall.

– Hej, spo­ty­kamy się z paczką w Zimówce? Za pięć minut mogę wycho­dzić. Tylko… – prze­rywa. – O Boże… Cześć, Imo­gen! Jestem Tessa. Wybacz, ja… zwy­kle noszę ubra­nia.

– Cześć! Tak, jestem Imo­gen. Też noszę ubra­nia.

Par­ska zdła­wio­nym śmie­chem – wła­ści­wie to bar­dziej niski chi­chot – a jej uśmiech przy­wo­dzi mi na myśl zdej­mo­wa­nie apa­ratu na zęby. Nie żebym widziała kie­dyś Tessę w apa­ra­cie na zęby. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek taki miała. Po pro­stu w jej uśmie­chu widać lek­kie zasko­cze­nie. Malutki prze­błysk takiego „och, moment”.

Potem prze­cze­suje ręką włosy i jest w tym geście coś tak chło­pię­cego, że tro­chę wytrąca mnie to z rów­no­wagi.

– Przy tobie czuję się strasz­nie nie­ele­gancka – mówi Lili, scho­dząc po scho­dach.

Zer­kam w dół na swoją spód­niczkę.

– Myślisz, że powin­nam…?

– Nie, ty wyglą­dasz per­fek­cyj­nie. To ja przy­po­mi­nam zom­bie-opie­kunkę na kolo­niach. – Przy­staje w poło­wie scho­dów, by nacią­gnąć trampki na pięty. – Hej. Na pewno czu­jesz się z tym wszyst­kim okej?

– Zna­czy z tą sprawą byłej dziew­czyny?

– Po pro­stu nie chcę, żebyś czuła, że musisz coś uda­wać, wiesz? – Zerka przez ramię. – Już pra­wie jeste­śmy… Jesz­cze tylko jedno pię­tro.

Po zej­ściu ze scho­dów Lili pro­wa­dzi mnie kory­ta­rzem, takim samym jak ten przy jej pokoju: ściany z bia­łych pusta­ków i drew­niane drzwi. Nie­które są otwarte, sły­chać zza nich śmiech, muzykę lub dźwięki gier wideo. Wszystko pach­nie kinem.

– Popcorn na kola­cję. Co za życie – mówi Lili.

Tessa wycho­dzi z windy aku­rat w tej chwili, gdy ją mijamy.

– Cóż za nie­ocze­ki­wane spo­tka­nie.

Lili unosi brew.

– Gar­dzisz scho­dami?

– Himbo mnie wymę­czyli. – Spoj­rze­nie Tessy sku­pia się na mnie, a jej policzki gwał­tow­nie czer­wie­nieją. – Nie… wiesz, nie­sek­su­al­nie. Ja nie… ja jestem les­bijką. Która nie umie prze­stać gadać. Naj­wy­raź­niej.

Prze­ciąga ręką po grzywce, odgar­nia­jąc ją na bok. Teraz, gdy włosy jej tro­chę wyschły, ukła­dają się w ide­al­nie roz­czo­chra­nego boba chłop­czycy, który u mnie nie wyszedłby nawet za milion lat. Taki odro­binę przed pod­bró­dek. Od zawsze jed­nak uwiel­biam takie fry­zury, zwłasz­cza jeśli włosy wywi­jają się lekko na koń­cach jak u Tessy. Gdy­bym naprawdę była bi, zako­cha­ła­bym się w niej za same włosy.

– Okej, Dec­lan mówi, dosłowny cytat, że jest „jedną wielką raną z głodu”. – Lili spo­gląda znad tele­fonu. – Stary, prze­cież sie­dzisz w sto­łówce, wszę­dzie wokół jest jedze­nie. On myśli, że nie wolno mu zacząć jeść, dopóki się nie zja­wimy?

– Lepiej chodźmy go wyba­wić. – Tessa stuka jedną pię­ścią o drugą. – Imo­gen, jesteś gotowa na kuli­narny ideał?

– Och – mówi Lili. – Ideał to to nie jest.

5

Ruszamy jedną ze ście­żek, która zakręca za aka­de­mi­kiem, a Tessa opo­wiada nam o grze w zdo­by­wa­nie flagi. Z tak zwa­nymi him­bo­siami, któ­rzy ją wymę­czyli, ale nie sek­su­al­nie.

– Flaga powinna być widoczna – pero­ruje – ale jako że Cal­lum nie umie prze­żyć nawet pię­ciu sekund bez oszu­ki­wa­nia…

– Cal­lum to kum­pel jej brata – wyja­śnia Lili.

– Tak. Cal jest kró­lem him­bo­siów. Albo przy­naj­mniej tak myśli. Ale to dupek. Serio, cała jego oso­bo­wość to… jeden wielki odbyt.

– Nie wie­dzia­łam nawet, że him­bo­sie to monar­chia – mówię.

Lili i Tessa wybu­chają śmie­chem, a ja muszę pochy­lić głowę, żeby za bar­dzo nie razić oto­cze­nia samo­za­do­wo­le­niem.

W brzu­chu buzują mi motylki i panika, jakby to był pierw­szy dzień szkoły. Tessa prze­rzu­ciła się na roz­mowę o tym, że ktoś o imie­niu Dan być może ma sekretną dziew­czynę, ale cią­gle tracę wątek. Bo sekrety i dziew­czyny to teraz mój cały pro­blem – pro­blem, który coraz wyraź­niej maja­czy na hory­zon­cie, w miarę jak zbli­żamy się do sto­łówki.

Po pro­stu nagle się czuję jak na polu mino­wym. Jedna mała pomyłka i cała histo­ria się roz­sy­pie. Lili chyba nie widzi, jak bar­dzo jest to nie­trwałe. Jasne, mogę przy­wo­łać parę naj­lep­szych momen­tów z naszej przy­jaźni, ale co, jeśli ktoś spyta o pierw­szą randkę? Pierw­szy poca­łu­nek? Nie będę mogła wtedy pole­gać na praw­dzie. A jak moja wer­sja roz­mi­nie się z tym, co już im powie­działa?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Brac­two stu­denc­kie (ang. fra­ter­nity) to orga­ni­za­cja zrze­sza­jąca grupę stu­den­tów i absol­wen­tów danej uczelni w Ame­ryce Pół­noc­nej. Cechy, które odróż­niają brac­twa od innych orga­ni­za­cji stu­denc­kich, to: obję­cie tajem­nicą czę­ści aktyw­no­ści, przyj­mo­wa­nie wyłącz­nie męż­czyzn, dwu­eta­powy pro­ces ini­cja­cyjny, posia­da­nie nie­ru­cho­mo­ści, w któ­rej miesz­kają człon­ko­wie sto­wa­rzy­sze­nia, oraz sym­bo­lika wizu­alno-beha­wio­ralna słu­żąca iden­ty­fi­ka­cji i budo­wie toż­sa­mo­ści. Brac­twa orga­ni­zują przy­ję­cia i akcje cha­ry­ta­tywne, a także poma­gają w nawią­zy­wa­niu kon­tak­tów pomię­dzy człon­kami. Dla kobiet ist­nieją ana­lo­giczne orga­ni­za­cje znane jako sio­strzeń­stwa stu­denc­kie (ang. soro­rity). (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

PFLAG albo Parents, Fami­lies and Friends of Les­bians and Gays to naj­więk­sza orga­ni­za­cja w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, która zrze­sza rodziny, osoby przy­ja­ciel­skie i sojusz­ni­cze spo­łecz­no­ści LGBTQ+. Została zało­żona w 1972 roku. [wróć]