Imię Kruka - Adrian Zawadzki - ebook

Imię Kruka ebook

Adrian Zawadzki

5,0

Opis

Akademia X wychowuje i przygotowuje swoich młodych podopiecznych do pełnienia najważniejszych funkcji w tajnym stowarzyszeniu eXeX. Azyl odcina dziesięciolatkom kontakt ze światem, chroniąc je i przygotowując do objęcia władzy. Julia, główna bohaterka, musi zmierzyć się z własną historią i odkryć wszystkie sekrety krwawego pana i okolic Villon Pray.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adrian Zawadzki

Imię Kruka

Limited eXclusive Rainbow Cover Edition

RedaktorYAG

KorektorYAG

Projektant okładkiAdrian Zawadzki

IlustratorJulien Champagne

© Adrian Zawadzki, 2021

© Adrian Zawadzki, projekt okładki, 2021

© Julien Champagne, ilustracje, 2021

Kontynuacja Krwawego umysłu 7 lat po premierze debiutu!

Akademia X wychowuje i przygotowuje swoich młodych podopiecznych do pełnienia najważniejszych funkcji w tajnym stowarzyszeniu eXeX. Azyl odcina dziesięciolatkom kontakt ze światem, chroniąc je i przygotowując do objęcia władzy. Julia, główna bohaterka, musi zmierzyć się z własną historią i odkryć wszystkie sekrety krwawego pana i okolic Villon Pray.

EDYCJA LIMITOWANA W TĘCZOWEJ OKŁADCE.

ISBN 978-83-8245-642-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

.

Wszystkie postaci i miejsca tej książki są wytworem mojej wyobraźni, a ich ewentualne podobieństwo do osób realnie żyjących i miejsc istniejących jest przypadkowe, choć niektóre wydarzenia historyczne faktycznie miały miejsce.

Książka zawiera wulgaryzmy, sceny przemocy i seksu oraz treści o paleniu tytoniu, piciu alkoholu, zażywaniu narkotyków i uzależnieniu od leków, co czyni z niej lekturę nieodpowiednią dla osób poniżej szesnastego roku życia.

रैवेन का नाम

.

We are such stuff as dreams are made on.

William Shakespeare

We live, as we dream — alone.

Joseph Conrad

II n’y a pas de hors-texte.

Jacques Derrida

L’homme est condamné à être libre.

Jean-Paul Sartre

Dedykuję mamie i wszystkim kolorowym rodzinom.

prolog

vigeat veritas, et pereat mundus[1]

Zakrzywiona soczewka oka załamywała światło, dochodziło do refrakcji. Widziałam. Nocą, kiedy zagrzebana byłam w pościeli, to światło biło ze snu, a sen był jedynym źródłem tego światła. Za dnia oko wysyłało do mózgu impulsy z informacjami, a ten je łamał jak kod, przyjmował pospiesznie i chętnie, tworzył obraz. To, co widziałam nocą było inne, choć niezupełnie obce. Nie mogło być obce. Odległe, odleglejsze, ale bardzo jasne. Nazywają to innymi światami, mogą być lepsze lub przerażające, w zależności od tego, co tam na nas czeka. Czytałam o wyższych wymiarach, światach równoległych, do których dostęp mamy niekiedy tylko po zamknięciu powiek.

Jako trzylatka wystraszyłam się kiedyś szklanego deszczu, który przyśnił mi się pewnej nocy. Tygodniami, rozpaczliwie prosiłam ojca o aluminiowy parasol…

Pośrodku miasta stała studnia, a za nią gmach gotyckiego kościoła. Na wieży, w miejscu zegara, wmurowano szerokie na metr oko. Mrugało z prędkością leniwej wskazówki. Źrenica pozostawała martwa, zawieszona, skupiona na tym, co przed wieżą — polem, lasem, klifem, morzem. Przy wysokich falach, które łomotały w ścianę klifu, z oka kościelnej wieży wypływała mała łza. Rozbijała się piętra niżej, w samym środku suchej studni. Wypełniała ją płynem niezdatnym do spożycia.

Kiedy byłam małą dziewczynką bałam się powracających w chorobie snów, które wtedy potrafiłam określić tylko jako pulsujące. Szczególną intensywność przybierały, gdy przewiało mi ucho. Wówczas mogłam mieć z pozoru prosty sen, ktoś stawiał zwykłe kroki na znanym mi chodniku, ale te kroki nabierały nieludzkich odgłosów. Nie były ogłuszające ani donośne. Miały w sobie coś niebezpiecznego.

Od zawsze wydawało mi się, że najstraszniejsze, co może człowieka spotkać, to niezrozumienie. Tego, co się dzieje, co mu jest albo, kto za tym stoi. Bałam się utraty kontroli nad sobą. Tak też było i tamtej nocy. Stałam, nie pierwszy raz, na deptaku. Patrzyłam w tarczę oka, a choć ono nawet nie drgnęło, czułam jak bardzo chce spojrzeć w dół. Serce biło mi coraz szybciej i zaczęły się drgania. Drżało moje ciało, moja krew, a więc i miasto, i wieże, zapadłe, stare kamienice i trawy musiały zadrżeć. Drżała woda.

Bałam się bez powodu. Chyba nic innego mi do tej pory bardziej nie zagrażało.

Życie miałam krótkie i dobre, dni krążące wokół pracy, najczęściej przy starej maszynie do pisania i ze stosem książek dookoła. Naturalnie, nie w wieku trzech lat, ale pamiętam z tamtego okresu jeszcze słonie, które dziś wciąż wydają się tak kolorowe i żywe jak wtedy, jakby nadal ubrane były w barwne, ręcznie dziergane na drutach serwety, jakby malowano ich twardą skórę naturalnymi barwnikami, jak spokojne były, w przeciwieństwie do roztańczonych kobiet, od stóp do głów przyodzianych w czerń.

Te moje przebłyski wspomnień stały się jaśniejsze, kiedy pokazano mi starą mapę, Indie i opowiedziano o tym, gdzie przyszłam na świat, ile czasu, a w zasadzie jak krótko spędziliśmy te wczesne dla mnie lata w Azji, co miało związek z pracą rodziców. जंगली, dźangli słyszałam po każdej swojej samotnej ucieczce do ogrodu, krótkiej, żądnej przygód i odkryć, na jakie pozwolić może sobie mała dziewczynka na obcej ziemi. Dźangli to w tym ujęciu mała, nieokrzesana dzikuska. Tyle, że dla małych stópek nie ma ziemi obcej, bo każda poddaje się tym samym fizycznym prawom, każda ziemia potrzebuje śladów i dotyku. Pamiętam też kurwy — रंडी,randi, randi — choć czułam, że tych słów się nie powtarza, nie na głos.

W końcu kawałki oka zaczynały pękać i spadać, roztrzaskując się o ziemię. Były ze szkła, którego szerokie, wilgotne pasy rozcinały przechodniów, kroiły jak szynkę. Rozsypywały się po kocich łbach. Nie widziałam ich twarzy, tylko wątłe, mgliste kontury. Mogłabym ich dziś naszkicować ołówkiem, jeśli sama uwierzyłabym w to, jak wyraźnie zaznaczyli swoją obecność w mojej pamięci. Mogłabym, gdybym miała do tego talent. Owszem, na czystej kartce potrafię bez problemu ich sobie wyobrazić, ale wyobraźnia to jeszcze nie talent. Czytałam, że są we Wszechświecie planety, na których padają deszcze żelaza, plazmy…

W moim śnie widziałam szklany deszcz. To nie była przestrzeń sprzyjająca życiu. शुभ रात्रि[2]

[1] Łac. niech rozkwita prawda, choćby miał zginąć świat z dzieła O religii Artura Schopenhauera.

[2]Dobranocw języku hindi (śubh raatri).

sen świadomy

mała alchemiczka

Człowiek jest odkryciem niedawnym, jak wykazuje bez trudności archeologia naszego myślenia. Wykazuje też ona możliwość jego rychłego kresu.

MICHEL FOUCAULT

Pamiętam tylko, jakie poruszenie medialne wywołała w tamtym czasie ta makabryczna zbrodnia. W sierpniu 2001 roku miałam już prawie pięć lat, żyliśmy już w Londynie i potrafiłam przyzwoicie czytać, chociaż dostęp miałam jedynie do książek w lewym skrzydle domu, do tej części biblioteki, która przynależała do matki. Miałam wrażenie, że okres, w którym wolno było mi płakać i płaczem wymuszać cokolwiek, został mi skradziony przez ojca. To on wówczas płakał przy stole, a ręce drżały mu za każdym razem, kiedy próbował coś przekroić. Ta jego emocjonalna huśtawka, nieadekwatna do wieku, jak mi się już wtedy wydawało, sprawiała, że chociażby przy kolacji, to mamie szybciej udawało się przekroić żylaste mięso, które czasami nazywała przyczyną swojej melancholii. Zapijała je czerwonym winem, jak się okazało, gdy skończyłam osiem lat, jej ulubionym; wyjątkowo kwaśnym i odrętwiającym język. Tata więc przeżył straszliwie to, co dwudziestu młodych mężczyzn z Villon Pray we Francji spotkało pewien czas wcześniej. Doskonale był w tym temacie poinformowany, stosy papierów na jego biurku rosły, a on sam zaczął na mnie inaczej patrzyć. Jednego razu patrzył, jakby widział we mnie obcą dziewczynkę, nie-córkę; kiedy indziej, nawet jakby mnie się obawiał. Jakkolwiek w wieku lat pięciu mogłam to odczuć, czas w miarę swojego upływu, oddalał nas od siebie, przerywał rodzinne rytuały, które dotychczas były dla nas normą. Więcej frajdy miałam z ludźmi, którzy tu pracowali, szczególnie w kuchni.

11 sierpnia 2001 roku mała Juleczka obudziła się w środku nocy, ale nie spojrzała nawet na zegar o kocich oczach, którego czarne źrenice poruszały się to w lewo, to w prawo. Przeszła bezszelestnie i niezauważenie przez korytarz na piętrze, wcześniej nie zamykając nawet drzwi swojej sypialni, a przecież tatuś powtarzał, że jest najmądrzejszym, oprócz tego, że i najśliczniejszym, dzieckiem na świecie. Teraz nie myślała o tym, co tatuś powiedział, bo i jej myśli były jakieś zamglone. Mogła zrobić, co jej się żywnie podobało. Nawet o tak późnej porze, nawet w środku nocy, gdy słychać było jedynie ponury rechot żab. Mimo to, zachowanie tej pięciolatki było co najmniej niepokojące i pozbawione jakiejkolwiek logiki. Chyba, że przyjąć logikę lunatyczki. Zeszła po schodach niedbale, jak w transie. Przemieściła się w pośpiechu, robiąc przy tym nieco hałasu, gdzieś między holem a spiżarnią, ale znowu nie aż tyle, by zbudzić ojca, który z twarzą w haftowanej poduszce zasnął przy biurku, a miał tę poduszeczkę tam w konkretnym przecież celu, od zawsze; ani mamy, która po swoich tabletkach nasennych, spała jak nieboszczka.

W ogrodzie, przed domem, minęła nawet stary zegar słoneczny, ale i na niego nie zwracała uwagi. Po co niby, w środku nocy? Niebo było pełne gwiazd, a Księżyc raził swoim blaskiem, niemo przywoływał do siebie. Za fontanną dziewczynka wzięła do rąk biały kamień i schowała w koszulkę, którą teraz formowała jak kangurzą torbę. I zebrała tych kamieni jeszcze z tuzin. Potem przykucnęła na żwirowej ścieżce, która prowadziła do szklanego namiotu na pomidory i ułożyła z tych kamieni literę X. Po wszystkim weszła do namiotu, z którego żarzyste powietrze już dawno uciekło, zostawiając jedynie zapach liści pomidorów. Zerwała czerwone serduszko i plamiąc nocną pidżamkę, ugryzła kawałek. Potem nieco się wybudziła, zakrztusiła się i wróciła wystraszona na górę, goniona rojem sierpniowych Perseidów, który przecinał raz po raz mroki nieba na peryferiach miasta.

To ja byłam tą dziewczynką, noszę w pamięci ten somnambuliczny[1], ruchomy obrazek. Pięciolatką byłam wyjątkową, tak też wspominał mój świętej pamięci dziadek. Nosił śmieszny gruby wąs, tak na żywo, jak i na wymalowanym w holu obrazie. Szczególnie zabawny, związany ze mną, był dla niego epizod, kiedy zatroskani rodzice oddali mnie w ręce specjalisty od dzieci, które jak to określała z kolei babcia, paplają od rzeczy, jakby je coś opętało. Pojawiłam się na trzech sesjach z zaprzyjaźnionym rodzinie psychologiem, dowoziła mnie na nie matka. Moje fantazje szybko jednak sklasyfikowano jako typowe dla wieku oraz położenia, cokolwiek miało to znaczyć, wciąż nie uspokajało nikogo w domu.

— Co widzisz na obrazku? — zapytał raz pan Smith, psycholog, wyciągając białą sztywną kartkę z kilkoma plamami i ostrymi rysami w dwóch, może trzech kolorach.

Czułam, że może mieć na nogach dziurawe skarpetki, a jego pięty kilka odcisków, trzewiki zasznurował tak mocno, że aż pociły się, próbując trzymać w ryzach cholewki opinające tłuste racice mężczyzny. Dziadek uważał, że po zagnieceniach garnituru i kolorze krawata, poznać można, ile dziur jest w skarpetce.

— Widzę tłumy — odpowiedziałam, wierzyłam w to.

— Co te tłumy robią? — wystrzelił z drugim pytaniem, jakby był dobrze przygotowany, jakby mu zależało.

— Nie robią nic wyjątkowego. Po prostu, nie żyją. Leżą na ziemi.

— Leżą. Dlaczego?

— Postanowiłam ich zabić.

— Taki los im zgotowałaś? Ile osób uśmierciłaś?

Nie podoba mi się jego ton.

— Nie dam rady policzyć, ale może być pan pewien, panie Smith, że wszystkich ich uśmierciłam.

— Rozumiem. Czym się tobie narazili?

— Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, panie Smith.

Nie pamiętam, czy była to prawda. Musiałam przecież wiedzieć coś więcej, może nie chciałam się do końca zdradzić. Miałam pięć lat. Pamiętam jeszcze jego okropne, krzaczaste włosy, wystające mu z dziurek nosa. To one mnie rozpraszały, być może wpłynęły na jakość tamtej rozmowy.

— Czy na obrazku widzisz więcej kobiet, czy mężczyzn?

— Nie widzę ich twarzy ani genitaliów, ale zapewniam pana, że wszyscy są martwi.

— Skąd w tobie ta pewność?

— Już mówiłam, wszystkich zabiłam osobiście.

— No, tak. Jak? Jak ci się to udało?

— Nie pamiętam.

— Czy ten obrazek budzi w tobie jakieś negatywne uczucia? Czujesz się zakłopotana, zdenerwowana, a może jest ci przykro?

— Panie Smith, obrazek nie budzi we mnie żadnych emocji, ponieważ wszyscy nie żyją.

— Chciałabyś im coś powiedzieć, oczywiście gdybyś mogła?

Nie miałam takiej potrzeby, w końcu była to tylko zabawa. Nikt na poważnie nie tworzy takich obrazków, a na obrazkach się znałam, mieliśmy mnóstwo pięknych malowideł w domu. Także w domku nad jeziorem i w miasteczku, o którego klify uderza morze. Może, gdy byłam jeszcze mniejsza, ich gęstość na ścianie nie zwracała mojej uwagi. Nie różniły się niczym od tapety, ale to się zmieniało. Udało mi się nawet podpalić jeden z obrazów ojca.

Przedstawiono na nim alchemika, który podgrzewał własny mocz, jak w 1771 roku zilustrowano przypadkowe odkrycie fosforu, a nie, co zapewne zakładał alchemik, kamienia filozoficznego. Autorem był Joseph Wright z Derby, ale podejrzewam, że przy spiżarni wisiała wierna replika dzieła. Nocą, z hukiem, zwaliłam obraz w drewnianej ramie na podłogę, bo pomysł odkrycia kamienia bardzo mnie się podobał. Pomyślałam z pewnością, że może niewłaściwa osoba zabrała się za to zadanie. Dziadek sporo mi wówczas naopowiadał o właściwościach i legendzie kamienia, a że byłam dziewczynką uważną i miałam dobrą pamięć, skojarzyłam to szybko z zasłyszanym dużo wcześniej monologiem matki o bolesnym rodzeniu jakichś kamieni. Wszystko zaczęło nabierać sensu, takiej twardej, dziecięcej logiki.

Nasikałam więc w miejscu, w którym znajdowała się szklana fiolka na obrazie i po kilku nieudanych próbach udało mi się w końcu podpalić róg płótna miotaczem ognia ojca. Dostałam za to lanie.

Szybko, lecz rozgoryczona, pożegnałam się z alchemią. Nie było w tym nic złego, taka magiczna substancja pomogłaby mamie zasypiać spokojnie, zwalczyłaby jej bezsenność; zamieniałaby ołów w złoto, co dałoby ojcu, niewątpliwie, spokój na długie lata. Pracował przecież do późna, niejednokrotnie do rana, byśmy jak mówił, żyli na takim poziomie. Pozostawała także sprawa nieśmiertelności. Tylko, że wtedy mój umysł nie ogarniał tej idei do końca.

— Chciałabyś być nieśmiertelna? — zapytałam pewnego ranka M., a ona tylko zerknęła w moją twarz tymi swoimi wielkimi, ciepłymi oczami.

— Miałabym bez końca prać panienki bieliznę?

— To faktycznie nieciekawa przyszłość.

— Nieskończoność.

— A co z początkiem? Może być nieskończoność, jeśli go nie było?

M. otworzyła usta, ale zawahała się, jakby opowieść o początku nie była odpowiednia do śniadania i owsianki, jakikolwiek by on nie był. Nasz dom był ateistyczny. Szybko dowiedziałam się, co to znaczy. M. nie wycedziła zatem nawet banalnego „wszystko ma swój początek”. To jedno z tych haseł, które przydaje się, gdy brakuje nam konkretnej wiedzy na jakiś temat albo zwyczajnie — wyobraźni.

— Tego nie wiem. Jedni wierzą w to, a inni, w co innego.

— Mącisz nieco, a ja przecież mogłabym być nieskończona.

— I co byś robiła, gdyby wszyscy już zniknęli?

— Gdzie? Czemu mieliby znikać? Gadasz głupoty!

— Umarliby. Co byś robiła sama?

— O tym nie pomyślałam, ale jakbym miała dla siebie całą wieczność, nie musiałabym od razu nad tym główkować, nie uważasz?

— Najpierw trzeba dokończyć owsiankę. Twój tata na pewno nie byłby zadowolony z naszej rozmowy. Ani o początku, ani o końcu.

— Mój tata wie, że to typowe dla mojego wieku oraz położenia… Wiesz, co odkrył ten stary mężczyzna z obrazu, który udało mi się podpalić niedawno?

— Fosfor. Panienka sama o tym mówiła.

— Tak, tata nalegał, żebym już się w alchemiczkę nie bawiła.

— Może ma rację? Panienka jest zbyt inteligentna na bajki o magicznych kamieniach. Żyć trzeba tu i teraz… nie wiem sama, po co o tym mówię.

— Pewnie masz rację, chyba uległam fantazjom dziadka. On lubi takie bajki, szczególnie po ginie. Jak dorosnę, chcę być taka jak ty!

— Szybko by się panience znudziło to, co robię, ale dziękuję.

— Robisz same dobre rzeczy. Cieszysz się tutaj szacunkiem, ponieważ wykonujesz większość prac, na które mama i tata czasu nie znajdują lub które nieszczególnie lubią. Robisz to poza swoim domem, co jest niezwykłe. Tata ci ufa, mówi, że dobrze gotujesz i nie kradniesz.

— Tata zna się na ludziach.

Nie znał się jednakże na własnej córce, nie na tyle, by rozumieć, jak wielką szkodę wyrządzi mi na dziesiąte urodziny. Nie wiedział, co czuć będę na wieść o przeprowadzce. Samotnej przeprowadzce w nowe miejsce, które miałam poznać i którym miałam się opiekować. Może bał się tego tak samo, jak ja. Mama i M. często zachwalały mój nowy dom, a jak się później okazało, jedynie przystanek, willę pod adresem Villon Pray 13.

Willa przy Villon Pray 13 znajdowała się najbliżej największego w okolicy Jeziora Pray. Wokoło rosły stare sosny, pełno było tu także pagórków. Jezioro Pray było wielkim zbiornikiem, a jego powierzchnia wynosiła około pięćdziesięciu czterech kilometrów kwadratowych, maksymalna głębokość dochodziła do dwustu osiemdziesięciu metrów. Położone na południowy wschód od miasta Mirror, otoczone pagórkami i polami, ciągnęło się aż po Aparash Ballar Roance. Torf sprawiał, że przejrzystość jeziora była niewielka, a po smętnych okolicach rzadko ktoś się włóczył.

Ostatni mój kontakt ze światem, który znałam? 11 września 2001 roku w zamachach na World Trade Center i Pentagon zginęły dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiąt trzy osoby, a dwadzieścia sześć uznano oficjalnie za zaginione. Pamiętam, że każdy wówczas z niedowierzaniem i lękiem patrzył w stronę Nowego Jorku, a ja w odwrotnym kierunku… M., przecierając ścierką różowy toster, powiedziała, że nie ma już spokoju na tym świecie. Rzadko się myliła.

[1] Synonim przymiotnika lunatyczny.

skradzione pokolenie

Kiedy skończyłam lat dziesięć, ojciec wziął mnie do swojego biura na poważną rozmowę, której nie spodziewałam się ani tego wieczora, ani nigdy później. Rozmowa ta nie przypominała żadnej z poprzednich, jakie kiedykolwiek odbyłam z ojcem. Nie było tu miejsca na zbędną dyskusję, nie było miejsca na płacz czy prośby i błagania. Tata powtarzał mi, swojej jedynej córce, przecież niejednokrotnie, że jestem dziewczynką niezwykłą i że przyjdzie taki czas, kiedy się o tym przekonam. Wszyscy się przekonają. Jak jednakże mieliby się przekonać, jeśli ojciec wysyłał mnie właśnie do internatu na północy Francji. To niedaleko, mówił. Będą tam także inne wyjątkowe dzieci.

Bojąc się zawodu ojca, mając na uwadze przeczytane romanse matki, zanim odmówiłam, wzięłam głęboki oddech, uniosłam brwi i powiedziałam suche, krótkie „nie”. Nie pomogło, całe moje przemyślane na szybko psychiczne zagranie ojciec zgasił policzkiem, który hukiem rozniósł się po korytarzu. Nie zapłakałam, nawet nie dotknęłam twarzy.

— Będzie tata tego żałował.

Nie pohamowałam smutku na swojej młodej buźce, a ten mężczyzna zgarnął małą wyszywaną ręcznie laleczkę, którą miał od roku na swoim biurku, prezent urodzinowy od swoich dziewczyn, i cisnął nią w kominek.

— Dosyć, powiedziałem.

— A za to płaci się życiem — odparłam i wyszłam, zostawiając ojca zmieszanego i zamurowanego.

Przystankiem w podróży miała być willa przy Villon Pray 13. Wejścia do imponującego budynku, po obu stronach, strzegły dwie, dziś już zalane ptasimi odchodami hermy, rzeźbione nagie popiersia, wyrastające z podpór. Jedna przedstawiała młodego mężczyznę, który trzymał jabłko, poobgryzane przez czas, natomiast druga ukazywała piękną kobietę, ze sztyletem w prawej dłoni. Metr dalej znajdywały się wielkie kolumny. W holu, po otworzeniu monumentalnych wiekowych drzwi dwuskrzydłowych, ukazywała się pierwsza część domu, ze sklepieniem w kształcie trójkąta sferycznego, zwanym pendentywem. W holu można było poruszać się w stronę kolejnych pomieszczeń: albo w prawo, albo w lewo; lub podwójnymi krętymi schodami w górę, mając wciąż nad sobą ozdobne kasetony i budowane z czerwonej cegły trompy. Czekali tam na mnie obcy ludzie, zresztą bardzo życzliwi i pomocni. Nie do końca rozumiałam, co miałabym robić w tak potężnym miejscu, ale i nie dano mi długo nad tym rozmyślać. Pamiętam, że tego dnia szybko poszłam spać.

.

Tim Foucault miał w życiu pewien przykry wypadek. Jako mały chłopiec wypuścił się pewnego letniego popołudnia z kolegami w las. Biegli, ganiali się, zgrzani, czerwoni na twarzach i w zlanych potem koszulkach o błotnistych piegach. Nie gonili za czymś konkretnym, bawili się, jak zawsze. Coś krzyczeli, żeby zwrócić na siebie uwagę poukrywanych gdzieś w głuszy lasu zwierząt, kogoś lub coś wywoływali, ale w pewnym momencie, przed Tonym, przyjacielem Tima Foucaulta, wyrosło drzewo niepodobne do tych wokół. Było starsze, szersze, majestatyczne i zatrzymało całą tę ich gonitwę. Było wyjątkowym, chłopięcym trofeum. Tam, w jego gałęziach postanowili odpocząć. Tim wziął kamień wielkości pięści, a Tony miał w kombinezonie z szelkami, w jednej z kieszeni, kilka starych gwoździ, zardzewiałych i brudnych. Wcześniej rozwalili starą szopkę, o której już dawno zapomniano, o którą upominały się już tylko zarośla i krzaki. Pazernie zaczęli wbijać na zmianę gwóźdź za gwoździem, kalecząc swoje drzewo. Potem wspinali się po nich ostrożnie, jeden chłopiec za drugim. Zajmowali miejsce na szerokich, długich gałęziach, ale Tim nie miał dość. Nie szukał odpoczynku na pierwszej lepszej gałęzi.

Wspinał się wyżej i wyżej, coraz wyżej, a Tony i jego banda tylko zerkali na jego podeszwy, chude jak witki ręce, które chwytały się kolejnych gałęzi. Jeszcze kawałeczek, jeszcze odrobinę, chciał mieć najlepszy widok. Minął łysy fragment drzewa, na którym ktoś wyrył scyzorykiem X. Szczęśliwy, ale nie patrząc w dół, Tim poczuł, że jeszcze jedna gałąź i będzie mógł usiąść, niestety ta ostatnia okazała się być zbyt krucha. Zdążył jedynie cicho jęknąć.

Spadł. Upadł na plecy.

Obudził się po zachodzie słońca, był sam, ale jakby nie był. Nie pamiętał, do czego doszło, jak się tutaj znalazł, co robi na ziemi, chłodnej już i nieprzyjemnej. Bolało go ciało i głowa. Nie spostrzegł, że jego przyjaciele zniknęli. Nie pamiętał o nich.

Wstał i bez lęku ruszył przed siebie. Był blisko swojego nowego Domu, ale wtedy nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy. Może zapomniał, czym jest dom. Z pewnością nie pojmował wówczas jak nowe go wchłonie. Dotarł do miejsca, które leżało kilka kilometrów za jego rodzinną wsią, kiedyś nawet o nim słyszał, ale Dom wiedział, kim jest to dziecko. Dom wybierał wyjątkowe dzieci. Los Tima i tak był już dawno przesądzony, ale kiedy pojawił się u wrót akademii, w momencie, w którym zorientowano się, że nie ma pojęcia, kim jest, ani co się wydarzyło, postanowiono skorzystać z okazji i po namyśle opiekunów akademii, ukształtować go w sposób nieco inny od tego, do którego przyzwyczajeni byli i opiekunowie, i podopieczni.

Tim stał się niewidzialny dla życia i ludzi, których znał. O nikim już nie pamiętał. Dom, do którego dotarł, dał mu nowe życie, takie, jakiego nikt wcześniej, ani nigdy później nie doświadczył. Dziecko straciło pamięć o rodzicach, swoim psie, pokoju, służbie, bo przecież nie on pierwszy pojawił się w okolicach, by przygotowanym zostać do nauki w akademii. Mury tego miejsca rządzą się swoimi prawami i przywilejami, a ludzie, którzy pełnią tam swoją władzę, potrafią je przestrzegać i z nich korzystać, niekiedy w imię eksperymentu, ale zawsze nauki i postępu.

O obecności tego chłopca wiedziałam od początku. Też był Anglikiem z francuskimi korzeniami, ale język opanował wcześniej i lepiej niż ja. O angielskim nie pamiętał, dlatego nie od razu mogłam z nim rozmawiać. Jego historia także nie była znana nam od samego początku, to rodzaj wiedzy zakazanej. Dom przywłaszczył sobie swojego ucznia wcześniej niż miało to nastąpić, a oficjalnie Tim Foucault stracił tego feralnego popołudnia życie w sercu lasu, pod drzewem z wyrytym X, prawdopodobnie zjedzony przez wilki, które nie pierwszy zresztą raz, uprzykrzały życie tutejszym gospodarzom.

Nie od razu zrozumiałam, co różni tego chłopca od innych, od nas. Widziałam, że przestrzega pewnych stałych zasad ubioru, najczęściej chodzi w płóciennej koszuli, spodniach w tym samym, brudnym beżowym kolorze, ale kiedy z czasem mój język dostosowałam, z pomocą naszych profesorów, do realiów życia na północy Francji, zaczęłam rozumieć, czym różni się Tim ode mnie, od nas.

Dzisiaj rozumiem to w taki sposób, że stał się zabawką Domu, bo eksperyment to słowo krzywdzące, a w zabawce jest coś przyjemnego i niewinnego. Nie karano go, edukowano jak każdego innego. Pozbawiono go jednak jego historii. Przypadkiem dowiedziałam się, kim jest naprawdę. Kim był, ale nie wolno mi było o tym komukolwiek powiedzieć. Zostawiono mu przecież imię, ale miałam wrażenie, że za tym słowem nie może się nic skrywać, niczego nie może zdradzać. Sam mówił o sobie nie w jednej a kilku osobach. Nauczył się tego. Mówienie, że był chłopcem przynależało jedynie do naszego sposobu oceniania tego, co widzieliśmy, ale w akademii nie mówiono i nie uczono o płciowości czy rolach społecznych. Sama zapominałam niekiedy o pewnym porządku.

Listy do rodziców pisałam dwa razy w miesiącu, każdy w języku francuskim. Nie wolno mi było popełnić myśli innych, niż tych w nowym języku. Pisałam o niezwykłym Timie, który faktycznie wydawał mi się wyjątkowy, jakby stał się symbolem tego miejsca, naszą maskotką i spełnieniem rodzinnych proroctw o naszej szczególności. Nikt nas nie straszył, że będziemy tacy jak on, ani nie tłumaczył specjalnie, że różni się od kogokolwiek z nas. Nieczęsto towarzyszył nam na spacerach czy przy stawie, kiedy zajęcia dobiegały końca. Wracał do siebie, pod opieką swojego przewodnika, a gdy już gdzieś go widywałam, wyglądał na czystszego, odmienionego, silniejszego. Nie nosił na twarzy wielu emocji, pogodził się z tym, czym się stał. Nieprędko to wszystko zrozumiałam, zresztą, jak już wspomniałam, przypadkiem dowiedziałam się o jego historii. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o tym, że ją znam, mogłabym mieć prawdziwe problemy.

Akademia z internatem, którą nazywam Domem, bo niewątpliwie stała się dla mnie takim miejscem, otoczona była murami, zza których nie wyglądał świat. Uczenie się tego świata, jak dziś o tym myślę, także nie miało związku z tym, co tak naprawdę nam odebrano. Spędziłam tam lata, pamiętam wybuch pandemii, kiedy nie wolno nam było opuszczać murów Domu. Wtedy to doceniłam, gdzie jestem, kim jestem i do czego przydam się ja i inni, kiedy świat poradzi sobie z katastrofą. Myślę sobie, że przecież los Tima i tak zapisany był pod tym adresem. I tak miał tutaj trafić.

Przybył wcześniej, nieswój, ale te jego nowe ja, a w zasadzie my, było przecież swoistym prezentem od życia. Przewodnik mówił mu, że może być taki, jaki tylko zechce. Może być częścią mnie, wtedy, kiedy patrzy, co robię, jak jem, jak kroję warzywa na talerzu. Może niczym zwierzątko powtarzać moje ruchy, nie myśląc o swoich własnych. Może myśleć jak ja, ubierać się jak ja, zanim sam będzie wzorem do naśladowania.

Lubiłam więc na niego zerkać i tym spojrzeniem dawać mu tyle serca i otuchy, na ile byłam w stanie. Ostrożnie, żeby nie zorientował się, że coś jest nie tak. Usłyszałam pewnego razu, że nie ma rodziców, a jego przewodnik miał wyjątkowy dar przekonywania:

— Tim, wy zawsze byliście, nie jesteście zrodzeni z ludzi. Dom dostał was w prezencie od lasu.

Na nagiej piersi, jak powtarzali chłopcy po kąpieli pod prysznicami, Tim nosił wypalone X. Długo nie mogłam w to uwierzyć, a w zasadzie do chwili, gdy nie przeczytałam o jego historii z teczki, którą przejrzałam pośpiesznie w biurze dyrektora, pewnego dnia, wiosną. Nam nie zrobiono podobnego numeru. Przecież pamiętam doskonale leniwe słonie i hinduskie kobiety, naszą londyńską bibliotekę i szklarnię z pomidorami. Nikt mi tych wspomnień nie bronił, nie ukradł, ale wyjątkowość Tima budowano i pozwalano mu odkrywać na innych zasadach. Ten upadek wrócił do jego umysłu pewnego dnia, ale minęło sporo czasu, stracił sporo krwi (człowiek nie potrzebuje jej aż tyle, zapewniał przewodnik Tima), z łatwością więc zaufał, że te wspomnienie z lasu sam stworzył i była to część jego wyjątkowości, jego talentu do tworzenia.

Być może, tak dziś uważam, niepamięć była jego błogosławieństwem. Znam i poznałam doskonale, czym jest dla młodego ciała ciężar pamięci.

.

Zastępuję melancholię odwagą, zwątpienie pewnością, rozpacz nadzieją, złośliwość dobrocią, sceptycyzm wiarą, skargi poczuciem obowiązku, sofizmaty chłodnym spokojem i pychę skromnością.

COMTE DE LAUTRÉAMONT

Kiedy przez lata patrzyłam na swoich kolegów i koleżanki, nie opuszczało mnie przeczucie, że jest wśród nas ktoś, kogo mógł spotkać podobny los. Z racji mojego usposobienia, nie byłam karana, ale czasami myślałam o tym, co robi się niesfornym podopiecznym. Skarżenie się było nietaktem. Nikt nigdy nie opowiadał, co działo się za zamkniętymi drzwiami miejsc, do których szło się odbyć karę. Przewodnicy prędko zajmowali się sobą, po zajęciach zawsze mieliśmy mnóstwo wolnego czasu, a oni znikali w swoich apartamentach. Przeszło mi główkowanie na ten temat, było to nieeleganckie przy swobodach, jakie nam tutaj dano.

Moim opiekunem został profesor Isidore Ducasse[1], mężczyzna o osobliwym wyglądzie i postawie. Początkowo budził mój lęk, a jak się okazało, nie tylko mój. Miał groźne, nieprzyjemne spojrzenie. Jego kości policzkowe były nienaturalnie kanciaste, napompowane z całą pewnością jakimś modnym wypełniaczem. W lewym uchu nosił kolczyk, dwie wisienki złączone szypułkami. Budził szacunek wśród członków i przełożonych Akademii X. Na wstępie powiedział, że jest homoseksualistą, zaangażowanym w kontaktach z prasą. Poniekąd wiązał nadzieje, że i moja droga pójdzie w tym kierunku — w kierunku komunikacji i informacji. Pierwsze, co radził, to nocne pisanie, pracę po zachodzie słońca.

— Widzisz, nie ma sposobu, żeby wcześniej brać się do pisania. Myśli rozproszone są za dnia, ten harmider, te dźwięki i rozmowy. To nie sprzyja kontemplacji. W mrokach nocy patrzy się głębiej w siebie, pamiętaj o tym. To bardzo ważne w tych niespokojnych czasach, w których harmonii umysłu nie osiąga się z łatwością.

— Co powinnam rozumieć pod tym pojęciem? Czy insomnia nie jest niebezpieczna?

— Masz wyjątkowo dobry poziom samoakceptacji, ale umysł potrzebuje harmonii i o tym należy pamiętać, bo podatny jest na stres i niepokój. Najgorsze z możliwych. Dbaj o to, abyś nie czuła się źle we własnej skórze. Uprzedzenia rasowe i wiekowe to poważne dziś zaburzenia. Odporność i wytrzymałość psychiczna warunkują sukces, a twoim sukcesem będzie przyszłość w szeregach eXeX.

— eXeX?

— Akademia X przygotowuje was do zasilenia nowej grupy członków stowarzyszenia eXst eXiste.

— Mówi pan poważnie?

Tylko na mnie spojrzał wymownie i warknął:

— Wszyscy w tym są! Spójrz na mnie. Nikogo nie obchodzi, co widzisz i na kogo patrzysz. Masz widzieć w cudzych oczach swoje odbicie. Jeśli w przyszłości zostaniesz kimś ważnym, to oczy świata będą skupione na tobie. To bardzo ważne. Zanim nauczysz się kontrolować świat musisz wiedzieć, jak kontrolować siebie. Zanim staniesz się empatyczna, wykształcisz w sobie emocjonalną inteligencję. Nauczysz się władzy. Będziesz potrafiła czytać ludzkie myśli.

— Ma pan na myśli telepatię?

— Och, co za dysydentka rozumu, wariatka![2] Nie nazywaj wszystkiego od razu, myśl nie potrzebuje od razu pojęć. Pozwalaj jej płynąć. Potraktuj jak falę, nie wyspę. Odpowiadać będziesz za zbiorową świadomość, ale nie usłyszysz głosów we własnej głowie. Chociaż Akademia X odchodzi od tego typu archaicznych bzdur, chcę ci zobrazować pewną sprawę. Główny Przewodniczący eXeX miał od początku istnienia stowarzyszenia status boga. Bóg widzi, wie, współtworzy.

— Nigdy nie myślałam o sobie w kategorii boskiej, zawsze skromnej, niedoskonałej, złej nawet. Miewam przecież myśli, którymi nie dzielę się z innymi.

— Nie akceptuję zła. Człowiek jest doskonały. Dusza nie upada. Postęp istnieje. Dobro nie ponosi uszczerbku. Antychrysty, anioły-oskarżyciele, męki wieczyste, religie są produktem zwątpienia. Dante, Milton, opisując przypuszczalne piekła, udowodnili, jakie to z nich były hieny pierwszej wody. Dowody dali nam niezbite, dzieła — złe. Nikt ich nie kupuje.[3] Poza tym, Voltaire zostawił po sobie dobrą myśl: Si Dieu n’existait pas, il faudrait l’inventer.

— Gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić… Nauczy mnie pan dzielenia się myślą? Czy można tego dokonać także z nie-ludzkimi istotami?

— Och, oczywiście! Wielu naszych naukowców pracuje ciężko nad połączeniem umysłów zwierząt z komputerami i systemem. Prawdopodobnie, niedługo dowiemy się więcej od nie-ludzkich stworzeń, co o nas sądzą i jak widzą przyszłość.

.

Kradzież pokolenia była procesem wskazanym i zrozumiałym. Odebrano nam język i rodziny, nauczono doceniać to, w jakim położeniu się znaleźliśmy — cieszyć się sobą, odkrywać, co świat akademii ma nam do zaoferowania. Tak to rozumiałam i do tego przywykłam. Asymilacja kulturowa, nie tylko w obrębie społecznym, ale i psychologicznym dla jednych była szokiem, innym dodała skrzydeł, a z tych należy rozważnie korzystać. Mieliśmy być jednością, czy to nie cudowna idea? Nasze umysły miały pracować dla dobra wspólnego, nasza ciężka praca miała dać owoce dla jednego organizmu. Mieliśmy być X. Nie gryzie się własnego ogona, nie przydeptuje się go, bo z życia, które wciąż pozostaje kruche i krótkie, należy wyciskać jak najwięcej soków.

[1] Isidore Lucien Ducasse (1846—1870), znanego szerzej jako Comte de Lautréamont.

[2] Albert Thibaudet wypowiadał się w ten sposób o cytowanym już hrabim de Lautréamont.

[3] Słowa Comte de Lautréamonta z Pieśni Maldorora.

château de rêve

— Byłeś w środku? Nie bałeś się?

Przez krótki czas w rezydencji nieopodal Aparash Ballar mieszkali nowi lokatorzy, była domem zwierząt, ale zwierzęta nie przykładają większej wagi ani do festonów i zasłon, ani do pierzastych liści akantów przy kominkach i filarach. Z lica ściany budynku występowały cztery wykusze w kształcie prostokąta, a z dachu spoglądały wole oka, małe owalne okienka. Wnętrza pomieszczeń wykończono licznymi sztukateriami z gipsu, rozetami. Najczęściej w takich miejscach niemal nietknięte pozostawały biblioteki. O nich lubiłam słuchać najbardziej, prosiłam aby J. z dokładnością mówił mi o wszelkich detalach.

Nie spędzał tam wiele czasu z powodu nieprzyjemnego zapachu, wiele egzemplarzy oprawiono w skóry. Regały były integralną częścią ścian, ciągnęły się po sam sufit.

Nazywałam te domy bezludnymi, bo były jak wyspy ze starych powieści przygodowych i w sposób podobny działały na moją wyobraźnię.

J. nie przeglądał nigdy cudzych zbiorów, biblioteka domu to intymne miejsce, związane w niezwykły sposób z jego lokatorami. Rośnie jak dziecko, tyje na ścianach i potem już taka pozostaje.

— W jednym natrafiłem na spaloną bibliotekę.

Natrafiłeś na spaloną bibliotekę, powtarzam.

— Nie w całości, tylko jedna z czterech ścian. Czarna smuga od dywanu z kurzu po kryształowy żyrandol, jakbyś maznęła wielkim pędzlem. Przykry był to widok.

I mnie zrobiło się przykro.

— Nigdy nie miałeś ochoty sprawdzić, jakie tytuły leżały na półkach?

Na tytuły czasami zerkał, bo były wygrawerowane na złoto, na grzbietach. Literatura francuska, klasyczna i prace filozofów, rzadko coś od zbereźników czy heretyków. W bibliotekach wisiały z reguły krzyże. Co jeszcze tam było?

— Masz miejsce do czytania, czasem jest to fotel z podnóżkiem, ale najczęściej okrągły stoliczek z wygodnym krzesłem.

Z początku Jacques Brel lękał się dłużej przebywać w takich miejscach. Nie z powodu zjaw czy posępnego ich wyglądu. Nie był pewny, czy budynek zniesie raz jeszcze ruch i kroki, a o głosie nie było mowy, ale pewnego dnia trafił na śpiącego w opuszczonej kuchni dzika. Od tamtego momentu nawet siadał w salonach czy najbardziej interesujących pokojach i zbierał widoki. Był przekonany, że dach nie zwali mu się na głowę. Zaglądał w lustra, a w jednym zaobserwował nawet, jak kawał tapety za jego plecami powoli osuwa się na posadzkę z białego niegdyś marmuru.

Onanizował się, do czego przyznał się z wypiekami na policzkach, w kilku okolicznych łożach z baldachimem.

.

Prawdziwe zaskoczenia czekało na J. w willi oddalonej od Akademii X o przeszło trzy kilometry. Doszedł prawie do stacji kolejowej, nieczynnej już. Żaden pociąg tędy nie kursował, nie było ku temu potrzeby. Był to piękny, stary budynek z plamami krwi na ścianach holu i kuchni. Wszystko, od ścian do podłóg, schodów i sufitu, nosiło ślady wilgoci albo miękło pod opuszkami jego palców. Poza jednym pomieszczeniem. Pokoik był niewielki, choć dostać się do niego było trudno. Jacques zaglądał najpierw przez dziurkę do klucza, ale to co widział wydawało mu się złudzeniem, omamem. Udało mu się w końcu wyłamać stary zamek i dostać do środka. Nie spodziewał się czegoś podobnego w tej starej opuszczonej i zapomnianej dawno willi. W samym środku było jasno, bo pomieszczenie oświetlały dwa wysokie okna, w których wisiały, dawniej pewnie bielsze, firanki.