Antologia - Adrian Zawadzki - ebook

Antologia ebook

Adrian Zawadzki

0,0

Opis

Wielka kolekcja z uniwersum eXst eXiste w jednym tomie! ▲ eXeX I: Krwawy umysł, debiut z 2014, tu w poprawionej i wzbogaconej nowymi tekstami edycji z 2021 roku. ▲ eXeX II: Imię Kruka, wyd. 2021. ▲ + opowiadanie Chłopczyk z fotografii z 2017 roku. Wejdź do świata marzeń sennych, narkotycznych urojeń i koszmarów. Sięgnij po opowieści zanurzone w ludzkich mrokach — w psychologii i seksualności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Adrian Zawadzki

Antologia

Chłopczyk z fotografii, Krwawy umysł, Imię Kruka

RedaktorAdrian Zawadzki

Projektant okładkiAdrian Zawadzki

IlustratorBob Satterfield

FotografAdrian Zawadzki

KorektorYAG

TłumaczEdyta Rycerz

© Adrian Zawadzki, 2021

© Adrian Zawadzki, projekt okładki, 2021

© Bob Satterfield, ilustracje, 2021

© Adrian Zawadzki, fotografie, 2021

© Edyta Rycerz, tłumaczenie, 2021

Kolekcja z uniwersum eXst eXiste w jednym tomie!

▲ eXeX I Krwawy umysł, debiut z 2014, tu w poprawionej i wzbogaconej nowymi tekstami edycji z 2021 roku.

▲ eXeX II Imię Kruka, wyd. 2021.

▲ opowiadanie Chłopczyk z fotografii z 2017 roku.

Wejdź do świata marzeń sennych, narkotycznych urojeń i koszmarów. Sięgnij po opowieści zanurzone w ludzkich mrokach — w psychologii i seksualności.

ISBN 978-83-8273-154-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

.

Wszystkie postaci tej książki są wytworem mojej wyobraźni, a ich ewentualne podobieństwo do osób realnie żyjących jest przypadkowe.

Chłopczyk z fotografii

Zapytałam dziecko niosące świeczkę:— Skąd pochodzi to światło?

Chłopczyk natychmiast ją zdmuchnął.

— Powiedz mi, dokąd teraz odeszło — odparł. — Wtedy ja powiem ci, skąd pochodzi.

Jonathan Carroll

1

Trwało to sekundy. Tysiące książek wyskoczyło w jego stronę. Poczuł się, jakby został obrzucony kamieniami. Stracił równowagę i upadł na zimną podłogę. Zamknął na moment oczy. Kiedy je otworzył, był w jednym ze zniszczonych pomieszczeń. Podniósł się gwałtownie i zaczął uciekać. Korytarzem w lewo, prawo, znów w lewo, aż dobiegł do jakiejś sali — dość długiej i wysokiej. Na jej końcu brakowało ściany, więc pomyślał, że tamtędy wyjdzie. Biegł. W połowie drogi stanął, bo za plecami usłyszał potężny huk. Sufit za nim zaczął się zapadać. Sparaliżowało go na chwilę, ale odwrócił się i zaczął uciekać najszybciej, jak mógł.

Upadł na trawę dygocąc. Był bezpieczny. Odwrócił się i myślał, że zobaczy gruzy ruin. Mylił się bardzo. Ruiny wznosiły się przed nim groźnie. Nie wiedział, co o tym myśleć. Przebudził się. Gorący odbiornik telewizyjny syczał niepokojąco, a ekran iskrzył szarymi igiełkami.

Ranek był chłodny, na trawie przed domkiem pojawiła się rosa, a słońce przysłoniła chmara małych, czarnych ptaków, żerujących w sadzie pełnym czereśni, obok łąki i lasku.

Gdyby ktoś zastał go przed telewizorem i porannymi wiadomościami z dwoma gorącymi kubkami, pierwszym z kawą, drugim z herbatą, z pewnością spytałby, gdzie ukrywa się jego gość. Czy poszedł do toalety, a może zachwyca się bogatą biblioteczką z powojenną literaturą (wartą psie pieniądze)? Wiedzcie, że ten pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna rzadko przyjmował gości w swoim małym domku, nieczęsto też rozmawiał z kimkolwiek, kto mieszkał tutaj, w Villon Pray. Jednakże przechadzał się po wiosce każdego dnia. Robił to właśnie wtedy, gdy wypił już oba kubki. Wypełniał tym samym swój codzienny rytuał.

Wśród tych, którzy zastanawiają się, co pan Maggot pił najpierw, pewnie znajdą się liczni zwolennicy tak kawy, jak i herbaty. Otóż pogodzę obie grupy. Oba wypijał prawie jednocześnie, a jeśli nie zdążył przed wystygnięciem… wylewał zawartości kubków do białego, zardzewiałego w kilku miejscach zlewu. W napojach tych jest pewna niezwykłość, tylko spójrzcie na reklamy, a odkryjecie w swoich kubkach i filiżankach niemal erotyczne właściwości.

Był w Villon Pray chłopiec, który zapewne nigdy nie poznał smaku herbaty. Na kawę był za mały. No chyba, że zbożową, w co jednak mężczyzna szczerze powątpiewał. Chłopiec mieszkał w domku niewiele większym od tego, w którym mieszkał pan Maggot, przy Villon Pray 9, za kościołem. Wszystkie domki w wiosce są podobne. Chłopczyka poznał, gdy szerokim chodnikiem przechodził między nimi.

Szedł chodnikiem szerokim i tak samo szarym, jak szare są wszystkie inne chodniki, które w życiu widział. Nigdy jednak, a pewnie wyda się wam to całkiem zabawne, nie doszedł do jego końca. Mimo to, nigdy też nie zniechęcił się do spacerów. Domek chłopczyka był niebywale zaniedbany. Nie interesował się wprawdzie cudzymi sprawami, i choć chłopca wcześniej nie widywał, to wiedział nie więcej, niż tyle, że żył sobie ktoś taki pod Villon Pray 9. Z czasem dowiedział się kilku plotek od ludzi z wioski, kiedy zaczął ich słuchać (uznawszy to za przydatne). Otóż, chłopczyk mieszkał tylko z ojcem, który w dodatku był pijakiem.

Pewnie, gdyby miał mamę, byłby, mimo wszystko, szczęśliwym dzieckiem. Mama nie pozwoliłaby mu głodować czy patrzeć, jak pijany ojciec ją unieszczęśliwia. Pewnie dbałaby o dom, jak tylko by mogła. Stare okno, z którego ram schodziła farba, wpuszczałoby pewnie więcej słońca, gdyby szyby były umyte. W zasadzie pan Maggot niczego więcej się od ludzi nie dowiedział, choć wiele godzin dziennie poświęcał słuchaniu. Nie był w stanie przyswajać bzdur. Odbijały się od niego i nie miał głowy do ich zapamiętywania.

2

Pewnego dnia, który w niczym nie różnił się od innych, rozmyślał o tym, o co zapytałby takiego chłopca, gdyby go spotkał. Pomyślał wtedy, że mógłby zapytać o pacierz. Sprawdzić, czy jest dobrze wychowany. Czy matka przed śmiercią nauczyła go, jak się modlić? Kiedy w latach dwudziestych on chodził do szkoły, gdy był niewiele starszy od małego, lekcje religii odbywały się w kościele. Zimą bywało ciężko, kościoły są przecież nieogrzewane. Bynajmniej do dnia dzisiejszego nie widział tam grzejników, może dlatego, że dawno tego miejsca nie odwiedził.

Ksiądz ze wspomnień był posępnym mężczyzną o dyniastej głowie i krzaczastych rudych brwiach. Ręce kazał trzymać złożone prosto (od czego bolały nadgarstki), możliwie jak najwyżej. Buchając parą, czystym i podekscytowanym głosem śpiewał pieśni, które zabliźniły się w pamięci mężczyzny na długie lata. Choć proboszcz nigdy nie był agresywny, negatywną energią emanowały jego głos, jego ruchy i fanatyzm.

Ksiądz dożył osiemdziesięciu trzech lat i odchował dwójkę synów. Jeden z nich pracuje w banku w Mirror, drugi mieszka w Szwajcarii, a jego los nie jest mieszkańcom wioski znany, choć o garść smacznych plotek nigdy nie trudno. Zatem, czy chłopczyk potrafi się modlić, przynajmniej czy zna Modlitwę Pańską („Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum…”) i Pozdrowienie Anielskie („Ave, Maria, gratia plena, Dominus tecum…”)? Czy potrafi szczerze i z uwagą… dumał tak mężczyzna, zmywając naczynia po samotnej kolacji.

3

W jednym z koszmarnych snów chłopiec stał pośrodku Villon Pray, wpatrując się w kościelną wieżę, na której podziwiał wyjątkowy, odsłonięty mechanizm starego zegara. Przez chwilę wpatrywał się naprawdę jak oczarowany. Po deptaku kręcili się ludzie, znajome i mniej znane twarze. Jakaś kobieta odśnieżała chodnik dookoła kościółka, ktoś naciągał rękawice, by rozładować towar do sklepu. Może jeszcze z pół tuzina zabieganych ludzi. Nikogo więcej nie było. Villon Pray pokryte było śniegiem. Jeszcze imponująco białym, idealnym na bałwany, puszystym i grubym. W tej miejscowości śniegu nie brakuje nigdy. To dlatego wioska jest zawsze urokliwa.

Była i tego fałszywego dnia (pamiętajmy, że to sen), dopóki chłopczyk nie wyciągnął ostry nożyk i nie podciął sobie delikatnie gardełka. Poczuł przyjemne szczypanie, podczas gdy maleńkie płatki śniegu starały zrobić na czerwonym paseczku białe koraliki, ale nie mogły… czerwony łańcuszek zaczął się powiększać. Przez chwilę leżał spokojnie, jęczał nieco. Nie rozpoznawał bólu. Wcześniej takiego nie doświadczył. Już o niczym nie myślał, uronił kilka łez. Zdaje się, że nieco pożałował swej decyzji. W chłopcu mężczyzna rozpoznał siebie z lat młodości. Obudził się i nie zaparzył tego dnia kawy, ani herbaty. Wyszedł prędzej niż zwykle.

Kiedy minął kościół (wzdrygnąwszy się przy tym) poczuł zimno, które przyniósł jesienny wiaterek. Przeszedł obok domu chłopczyka, o którym swoje już wiedział, z zamiarem dotarcia dalej, niż dnia poprzedniego. I pewnie szedłby tak jeszcze. Pewnie wróciłby zmęczony o zmierzchu, ale coś go wtedy zatrzymało. Domek chłopczyka i jego ojca–pijaka eksplodował.

4

Nie myślcie, że trzymają się mnie żarty, ani że domek rozpadł się na drobne kawałki, ponieważ aż tak lichy nie był. Brudne szyby, wszystkie, oraz drzwi, wyskoczyły ze swoich miejsc, porywając się w kierunku pana Maggota. Upadł, gdy doszło do eksplozji, a stał wcale nie tak daleko. Pojawił się ogień. Mężczyzna wstał i otrzepał się. Podszedł bliżej. Czarny płaszcz i tak już miał w pyle. Na chodniku, naprzeciwko domu chłopca zauważył fotografię. Uśmiechał się z niej chłopiec, o którym słyszał, trzymany na rękach przez mamę. Ona się nie uśmiechała. Musiała mieć pracowity dzień, a może znów walczyła z pijanym mężem.

Po huku, od którego dzwoniło mu w uszach, słyszał już tylko syczący ogień. Do czasu, kiedy dźwięk wskazał na kroki, powolne i chwiejne. W rozerwanej futrynie, płonącej gdzieniegdzie, stanął chłopczyk z fotografii. Wtedy widział go po raz pierwszy naprawdę. Miał czerwoną, poparzoną skórę twarzy. Podszedł do mężczyzny, a ten spojrzał mu głęboko w małe oczka.

— Muszę coś zrobić. Pomoże mi pan?

Zaczął strzepywać pył z płaszcza i uważniej obserwować to, co działo się wokół. Zmarszczył czoło, bo chłopczyk nie wyglądał przyjemnie. Na jego twarzy pojawiły się pęcherze, na prawej ręce częściowa martwica naskórka.

— Co musimy zrobić? — spytał mężczyzna. — Moje nazwisko Maggot.

— Larwa?

— To nieładnie naśmiewać się z nazwiska, tym bardziej, kiedy prosi się o przysługę.

— Proszę nie mieć mi tego za złe.

Okolica była smutna i senna, był to wyjątkowo nijaki dzień. Poza zimnem, chodnik był pusty. Mieszkańcy wioski siedzieli w swoich domkach. Przed eksplozją mężczyzna czuł się, jakby był sam na świecie. Ani żywej duszy! Nawet firanki w oknach pozostawały nieruchome, co się tutaj rzadko zdarzało.

— Czy ty wiesz, ile miałeś szczęścia? — dodał po chwili, patrząc w spokojne, niebieskie oczy, wielkie i kontrastujące z zakrwawioną twarzą.

Chłopczyk był bardzo wychudzony. Jego rączki były tak drobne. Pan Maggot rozpłakał się, bo wystarczyłoby je delikatnie szturchnąć, a połamałyby się jak patyki. Przeraziła go ta myśl. Kto na to pozwolił? Pewnie, gdyby go kiedyś spotkał podczas swego spaceru, zaprosiłby na obiad. Podzieliłby się tym, co ma, choć ma niewiele. Ale dopiero dziś go poznał.

— Obiecałem coś komuś przed śmiercią — powiedział.

— Nie, nie! Ty żyjesz. Rozmawiasz ze mną — poprawił go. Chłopiec uśmiechnął się.

— Ale tamta osoba już nie żyje, proszę pana.

— Ach… — zmarszczył czoło.

— Obiecałem mojej mamie dwie rzeczy.

Pierwszą z nich było pragnienie chłopca, by jego ojciec zapłacił za krzywdy wyrządzone jemu i mamie. Z pewnością zapłacił, ginąc w wyniku eksplozji. Drugą rzeczą, jaką obiecał mamie, było zrobienie czegoś, co zmaże ten straszny czyn z jego młodziutkiego sumienia. Tyle powiedział nieznajomemu. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy. Ta chwila trwała kilka godzin. Zrobiło się ciemno. Na niebie rozbłysło milion gwiazd. Zrobiło się jeszcze zimniej, ale wioska zaczęła żyć. Wokół zapaliło się sporo świateł. Okna domów poświadczyły, że nie byli na tym świecie sami.

— Powiedz mi, czy on tam na pewno nie żyje? — spytał mężczyzna.

— Tak, tego jestem pewien, proszę pana.

— Nie pytaj mnie proszę, co o tym myślę. Jest mi zimno. I tak bardzo, jak cię rozumiem i ci współczuję, tak wiem, że coś jednak złego w twojej duszy zasiałeś.

— Chce pan powiedzieć, że nie pozbędę się tego z sumienia?

Cofnął się nieco, wydarł mu z rąk zdjęcie i zaczął płakać. Nigdy wcześniej nie słyszał takiego płaczu, tak mocnego, jak wycie syren.

— Sam z pewnością nie usuniesz. Ale mnie poprosiłeś o pomoc, nieprawdaż?

Chłopczyk uspokoił się i otarł gile w rękaw.

5

Przejdźmy się z wiatrem, pomyślał pan Maggot. I poszli, chłopczyk, ściskając fotografię w swojej małej rączce. Mężczyzna spytał, czy lubi herbatę, ale mały uznał, że w tej sytuacji, pytanie jest nieco nie na miejscu. Miał rację, nieznajomego po prostu poniosło w nieodpowiednim kierunku. O kawę już nie zapytał.

Nie spytał także o imię, bywa, że zapominał o takich drobiazgach. Chłopczyk nie miał ochoty na jedzenie. Nie skarżył się na zimno. Jego ciało błyszczało w świetle księżyca czerwienią, poprzerastaną pęcherzykami czerni. Pojawiły się strupy.

— Czy mogę spytać pana, czym się zajmuje na co dzień?

— Możesz.

— Czy chciałby pan zajmować się tym do końca pana dni?

Zastanowił się.

— Wiesz, wydaje mi się, że za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat, nadal będę to robił.

— Więc lubi pan żyć?

— Tak myślę. A wiesz czemu?

— Wydaje mi się, że wiem — odparł.

— Ciekaw jestem, co mi się jeszcze przydarzy w życiu. Nie po to się urodziłem, by myśleć o odejściu. Ono jest oczywiste i ma swój czas. Wszystko ma swój czas.

— Co takiego? — zapytał wyrwany z chłopięcej zadumy.

— Umieranie. Każdemu zapisane inaczej.

— Pan w to wierzy?

Szliśmy dalej. Drogi Villon Pray są szerokie i ciągną się naprawdę daleko. Pewnie płyną tak do kolejnych miejscowości, może wpadają do morza, albo rozbijają się o klify.

— Nie przestaję myśleć, czym odkupić swój grzech — zastanowił się chłopiec na poważnie.

6

Mężczyzna zastanawiał się, dlaczego niektórzy mieszkańcy w tak nieciekawą pogodę rozwieszają pranie. Wiatr, który je suszy zostawia naprawdę nieprzyjemny zapach. Ale chłopiec z fotografii pachniał jeszcze gorzej. Nie jak kaczka z piekarnika, ani nie jak przypalony drożdżowiec. Pachniały jego spalone włosy, chyba najgorszy z zapachów, ale i paznokcie. Pachniały nieprzyjemnie jego stare i dawno nieprane ubrania. Miał koszulkę i spodenki w paski.

— Musimy tylko pomyśleć. To nie będzie takie trudne — tak mu się przynajmniej wydawało.

— Myślę, że tak się panu tylko wydaje — odparł gubiąc kawałek koszulki i oblewając rozszarpane nogawki krwią.

— Zastanawiam się, czy wiesz dla kogo to zrobiłeś?

— Przede wszystkim chciałbym się pozbyć myśli, że tylko dla siebie.

— Z tym będzie ciężko…

— Tak, wiem. Ale nikogo już nie mam. A skoro jest się samym, czy można zrobić coś dla kogoś innego?

— Nie można.

— Nie chciałem, by to zabrzmiało, jak tłumaczenie się z grzechu, czy szukanie usprawiedliwienia.

— Tak, wiem, że nie to chciałeś mi przekazać. Musisz zrozumieć.

— Miał pan mi pomóc.

— Pomogę.

— Więc zacznijmy od czegoś…

— Zaczęliśmy. Wyruszyliśmy w drogę.

— I oddalamy się od problemu — powiedział stanowczo. — Niech pan tylko spojrzy!

— Spraw zatem, by było inaczej…

— Nie dam rady.

— Ale sam na to wpadłeś.

— Więc idźmy dalej! — poruszył się i rozweselił. Wpuścił w płuca więcej powietrza, jakby nagle przyszła wiosna. — I przyspieszmy. Nie chcę zwalniać. Będę starał się intensywniej nad tym myśleć i zmażę swój grzech, jak obiecałem. Najpierw karzę, potem zmażę.

W zależności od tego, jakie domy mijali, różne pojawiały się wiatry. Były pachnące smażonymi plackami ziemniaczanymi, były zimne i cieplejsze, pachniały palonymi gazetami, kotami (te nie płonęły, ale sikały gdzie popadnie) i żółtymi zasłonami.

7

— Chcę ci coś pokazać. Jeśli chcesz zobaczyć?

Weszli do drewnianej komórki za domem i po schodach zeszli do piwnicy. Minęli pomarańczowe drzwi, mijali wiele drzwi, aż wreszcie na samym końcu mężczyzna otworzył fioletowe drzwiczki, znacznie mniejsze od pozostałych. Chłopczyk nie spodziewał się zobaczyć przed sobą ściany z czarnej ziemi i gruzu, która obsunęła się trochę po otwarciu drzwi.

— Znalazłem te drzwi, kiedy biegłem tym tunelem nad jezioro Pray — poinformował chłopca. — Teraz, jak widzisz, sekretny korytarz został zasypany i nie mówiłem tego nikomu, ale nie chcę nawet myśleć o tym, czemu połączony jest z moją piwnicą.

— Niezwykłe! — powiedział chłopczyk. — Chyba pan się tym nie przejmuje za bardzo?

— Nie. Chyba nie. Jeszcze jedno chcę ci pokazać.

Tym razem udali się na drugi koniec korytarza, gdzie po lewo zobaczyli stare mahoniowe drzwi. Za nimi były podobne tyle, że dwa skrzydła w futrynach, na środku ciemnego pomieszczenia.

— Tych nie mogłem otworzyć — powiedział pan Maggot, wskazując drzwi znajdujące się po jego lewej stronie. Otworzył za to drzwi po prawej.

Tego chłopczyk też się nie spodziewał. Za drzwiami była ściana z książek. Nie zauważył, że poukładane są w pewnej odległości od drzwi, by można było wejść i skręcić albo w prawo, albo w lewo. Wszedł za mężczyzną. Ten kazał mu iść prawą stroną. Przeciskał się, przylegając do zimnej ściany pomieszczenia i starając się nie zburzyć tej z książek, która była ustawiona na planie kwadratu. Sprawiało to wrażenie pokoiku w pokoju.

Kiedy obeszli książkowe ściany, spotkali się przy drzwiach, a właściwie prostokątnym przejściu, którego konstrukcja zdumiała chłopczyka, jako że ściany się przez ten otwór nie zawaliły. Po przejściu przez dziurę znaleźli się w pokoiku, którego podłoga była wyłożona większymi księgami w twardej oprawie, większość książek budujących ściany była obłożona w zielony papier, tworząc tym samym tapetę pokoiku, a na środku każdej ściany kilka ksiąg obłożonych było niebieskim papierem, co wyglądało na okienka. Sufit był normalny, zimny i szary. Niemniej, w pokoiku z książek, niczego więcej już nie było.

— Pora wracać, pora zapomnieć. Tak będzie lepiej.

— Czyje to wszystko?

— Twoje, moje i niczyje. Jak każde pomieszczenie w tym tajemniczym tunelu.

8

— Ludzie to bardzo ciekawy temat.

— Tak pan uważa?

— Widzisz, głowa jest jak album fotograficzny. Gromadzi miliony obrazów i niektóre — wybrane — oprawia w złote ramy. Polerujemy je, choć czasem bez efektów. Wiele obrazów przepada — stają się zapomniane i niechciane, a te, których jest najwięcej, które mają różne wersje, choćby falsyfikaty, zajmują w naszej głowie zaszczytne miejsce. I uwierz mi, bardzo trudno je usunąć. Są niemal niezniszczalne.

— Mówi pan o tęsknocie? Kim więc jestem?

— Ludzie są jak liście, a ty jesteś jak drzewo. Każdy ma swoją chwilę, naprawdę.

— Drzewo gubi liście.

— Tyle, że spadają celowo. Drzewu jest lżej. Czekało na to długo. Liście są tylko jego wypełnieniem, ale wkrótce będą następne. Ludzie także odchodzą, odlatują, więc nie pozwól, aby tak wpływali na twoje życie.

— Pamięć i tęsknota… A jak sobie radzić?

— Ściągnij te piękne, przykre obrazy, zanim tobą zawładną. Zrób to teraz.

— Pan jest samotnym i nieszczęśliwym człowiekiem. Podejrzewam też, że złym.

9

Postanowili zawrócić. Myśleli, że dojdą do końca tej drogi.

— Musi mi pan wybaczyć, ale oprócz słuchania, zajmowałem się czymś jeszcze. Wymyśliłem wiersz — powiedział chłopczyk z fotografii, ściskający ją mocno przy piersi.

Po raz pierwszy od tak dawna pan Maggot był zadowolony, żeby nie powiedzieć — dumny. Tak można oczyścić sumienie i chłopczyk sam do tego doszedł. Skąd ten młodziutki chłopiec wiedział? Zanim rozpoczął swój wiersz, poczekał, by wrócili pod jego zniszczony dom. Już nie płonął. Śmierdziało i było ciemno.

— Czy na pewno chcesz mi go wyrecytować? — spytał, gdy chłopczyk posmutniał.

Pewnie nie chciał.

— Czy to teraz ma jakieś znaczenie?

Zaczął swój wiersz.

Mężczyzna drżał, był zły, chciał płakać. Dziecko recytowało historyjkę o mamie, która dała mu życie, urodziła go tutaj, w Villon Pray, po kolejnej kłótni z pijanym mężem. Wiersz był długi. Zajął chłopczykowi resztę fikcyjnego życia. Cały miesiąc go recytował. Tyle to trwało! Opowiadał, jak mama zmarła, bo była chora, a kiedy żyła, on miał zawsze co jeść, choć dla niej niekiedy nie wystarczało. Potem już ojciec pił i pił. A chłopiec nie wychodził z domu, bo wstydził się szepczących sąsiadów i skaczących firanek w oknach. Pilnował kuchenki gazowej, by pijany ojciec nie zrobił sobie krzywdy, ani jemu i temu domowi, bowiem było to jedyne ich schronienie.

Wierszyk ciągnął się jednak dalej. Bo chłopczyk z wierszyka poznał pana sąsiada. Poznał w drodze po kankę mleka. Pan sąsiad zaprosił go na herbatę, a sam pił kawę, bo miał w domu tylko dwa kubki. Potem chłopczyk poinformował pana Maggota, że dalej wierszyk będzie bardziej smutny. Ale on chciał słuchać dalej, choć bał się. Strasznie się bał. A chłopczyk mówił, bo wiedział już, że ten się boi.

Pan sąsiad zobaczył pewnego razu chłopca (brudnego, z szarym popiołem na ramionach), gdy szedł po mleko. Po herbacie sąsiad wyszedł z kuchni, zamknął drzwi, wrócił i zasłonił okna. Podszedł do chłopca i zrobił mu zdjęcie. Potem, w wierszyku, który słuchał pan Maggot, doszło do najgorszego. Zaczął chłopca dotykać. Chłopiec nie przerwał wiersza, mimo wściekłości wymalowanej na twarzy swojego słuchacza… sprawcy. Bohater liryczny uciekł od sąsiada zapłakany. Dobiegł do domu, spojrzał na ojca i podszedł do gazowej kuchenki. Na tym wiersz się skończył.

10

Jeśli miał uciekać, to najlepiej w stronę opuszczonej chatki — tej wyjątkowej w Villon Pray, która nie miała adresu. Chłopczyk z fotografii pędził, ile sił w nogach. Obiegł chatkę niemal dookoła i wskoczył do małej, czarnej szopki. Zbiegł schodami w dół. Brakowało mu powietrza.

11

Zniknął w tunelu, gdy tylko mężczyzna się potknął. Stało się tak, ponieważ nagle zrobiło mu się niedobrze, gdzieś w okolicach żołądka, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Niezwykłe ciepło, niczym widmo, przesunęło po tunelu, gdzie cisza przyprawiała teraz o dreszcze. Ciepło, które muskało twarz. I nagle usłyszał cichy, inny od poprzednich, szept — teraz spokojny i czuły. Jak przyszedł, tak zniknął, szept wygasł, a ciepło ustąpiło chłodnemu powiewowi.

Ale tym razem pan Maggot miał siły się podnieść. Biegł z wyciągniętą przed sobą lampą. Myśli miał niespokojne. Podskakiwał, by uniknąć potknięć o korzenie drzew. Widocznie był już pod lasem. Czuł, że i chłopiec biegnie. Jego nowy przyjaciel. Ciemną głębię niekończącego się korytarza przebił w końcu mały błysk światełka, jeszcze bardzo odległy, ale z każdym krokiem większy. Kiedy opuścił tunel, znalazł się nad brzegiem jeziora Pray.

12

A w głowie sprawcy kilka jaśniejszych błysków, bolesnych.

Ciemne deszczowe chmury przysłoniły niebo, zdał sobie z tego sprawę, kwestią czasu było to, kiedy rozpłacze się, jak dziecko za słońcem, pogodą i zabawą, jakby nigdy już miały nie nadejść. Deszcz zaczął młócić jego gorącą twarz. Wydawało mu się, że słyszy cichy szept. Szept, który go przerażał, i którego próbował stłumić, uderzając głową w martwe mury, strzelając czerwonymi promieniami z bujnej czupryny. Te odbijały się o ścianę i rozchodziły w różnych kierunkach. Oberwał w twarz, gdy mała iskierka skoczyła na niego. Potem następna i następna, żłobiąc cieniutkie rowki. Z drobnych rozcięć spłynęły strużki krwi. Wtedy to szept zaczął nabrzmiewać i zamieniać się w ryk.

A w głowie sprawcy kilka jaśniejszych błysków, bolesnych.

13

Leżał na zimnym, szarym chodniku jak sparaliżowany. Wiał zimny, jesienny wiatr. Był cały w pyle, nie mógł się z niego oczyścić. Płakał i próbował zmieść go z siebie. Syreny pogotowia wyły przeraźliwie. Wokół pełno było ludzi, wystraszonych, ale chętnych dowiedzieć się, co się wydarzyło.

Dom chłopczyka płonął. Strażacy wynieśli dwa ciała. Po chodniku rozsypało się tysiąc kolorowych guzików, setki fotografii, kawałki porcelanowych uszek i łyżeczki. Zaraz znajdę fotografię, zaraz wyjdzie z domku chłopczyk, bo tylko jemu uda się przeżyć. Smoczy jęzor jeszcze raz wyjrzał z domu, z strasznym hukiem. Strażak wywrócił się i upuścił ciało chłopczyka, rozbudzając chmurę pyłu. Było zwęglone, na pewno martwe, czarno–czerwone. Sprawca, pan Maggot, zasypiał pod kołdrą z płonących belek, spośród których jedna roztrzaskała mu miednicę.

Debiut w oparach perwersji, używek i potęgi podświadomości

Pod względem literackim 2014 rok może należeć do Adriana Zawadzkiego. Dwudziestotrzyletni student filologii polskiej Uniwersytetu Szczecińskiego zadebiutował właśnie powieścią pod tytułem Krwawy umysł. Jest to thriller psychologiczny przedstawiający życie członków stowarzyszenia eXst eXiste. Zdaje się, że w trakcie obmyślania struktur grupy, autora zainspirowały legendy o Zakonie Iluminatów. Sekta eXst eXiste hołduje potędze ludzkiego umysłu. Według Realitów ma on siłę twórczą — korzystając z bogactwa nauk humanistycznych, potrafi projektować życie w otaczającym ich świecie.

Stowarzyszenie to uczy zwykłej, codziennej egzystencji, którą ma kontrolować swoiste credo — zbiór zasad funkcjonowania w obrębie grupy. Dzięki spotkaniom dyskusyjnym organizowanym przez Głównego Przewodniczącego sekty — Oliwiera Micalego, każdy Realita ma szansę dokonać korekty w swym światopoglądzie. Na podstawie refleksji o życiu ziemskim, a także o bytowaniu ludzkiej duszy po śmierci fizycznej, członkowie eXst eXiste są zobowiązani do dodania nowych zasad funkcjonowania grupy — elity wybrańców, którzy uważają się, bądź zostali uznani za jednostki wybitne.

Trudno jednoznacznie wskazać, kto tak naprawdę jest głównym bohaterem powieści Zawadzkiego. Czy jest to nieformalny związek młodych, bogatych, sławnych i zepsutych ludzi, czy raczej konkretna jednostka ze swoimi problemami emocjonalnymi, psychologicznymi i egzystencjalnymi? eXst eXiste oznacza w języku angielskim seksegzystencję, jednakże uzależnienie od seksu jest tutaj jednym z wielu problemów, z jakimi borykają się snobistyczni bywalcy Klubu R. Trzeba wziąć również pod uwagę to, że jeden z bohaterów powieści — pisarz Tristan Roance, uważa seks za naturalne dobro. Ciągłe kontakty płciowe z różnymi partnerami, organizowanie orgii, uzależnienie od masturbacji, skłonności do podglądactwa i zwielokrotnianie swych doznań poprzez regularne oglądanie pornografii, traktuje w kategoriach rozkoszy oraz jako szybki sposób rozładowania napięcia nerwowego. Niestety łączy się to z zamiłowaniem do takich używek jak alkohol i narkotyki. Co najistotniejsze, dla pisarza jest to zwykła proza życia, a nie poważny problem natury psychicznej.

Oczywiście nie każdy członek eXst eXiste jest chory umysłowo, uzależniony od seksu i środków odurzających. Jednakże każdy z nich ma jakiś problem natury osobistej. Weźmy choćby pod uwagę samego Głównego Przewodniczącego, który jest przytłoczony ciężarem spadających na niego obowiązków. Przede wszystkim musi dbać o rozwój rodzinnego przedsiębiorstwa ΔDQ. W końcu firma ta wywiera wpływ na gospodarkę, politykę i kulturę całego świata. Dodatkowo Micali ma obowiązek dbać o dobro sekty poprzez werbowanie jednostek, mogących swymi talentami oddziaływać na szare społeczeństwo. Gdy dodamy do tego trudne relacje z bratem — niedoszłym samobójcą — i postępującą chorobę psychiczną, naszym oczom ukaże się człowiek zatracony, dążący do zniszczenia własnej osobowości i osobowości osób mu najbliższych.

Ciekawą postacią jest również Gregory Yard — model współtworzący czasopismo „MASHTIE”, które stanowi schedę po jego zmarłej, uzależnionej od narkotyków matce. Co prawda chłopak stroni od wszelkich używek, lecz jego problemem jest ciągła walka z zaszufladkowaniem go do kategorii „laleczki” i homoseksualisty. Przystąpienie do eXeX staje się dla niego inspiracją do tworzenia na łamach czasopisma nowej jakości zdjęć — propagowania pewnego rodzaju artyzmu, mającego wyzwalać w czytelnikach emocje. Wydaje się, że jest to najbardziej niewinna postać stworzona przez autora — chłopak szukający miłości i akceptacji.

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Adrian Zawadzki balansuje na granicy kultury popularnej i kultury wysokiej. Porusza tematy kontrowersyjne trzymając czytelnika w napięciu, zmuszając go do analitycznego myślenia i refleksji nad tym, dokąd zmierza współczesny świat. Niekiedy w swej narracji posuwa się do gry psychologicznej z odbiorcą, co jest znane i charakterystyczne na przykład dla Stephena Kinga. Zawadzki ma niesamowitą zdolność łączenia tematów ważnych i trudnych z perspektywy życia społecznego z obrazami, mającymi swą genezę w snach. Taki synkretyzm tworzy świat nieoczywisty, regulowany interpretacją bodźców wewnętrznych z głębi serca i umysłu oraz impulsów zewnętrznych, które są niekiedy zafałszowane, zmanipulowane i bardziej niezrozumiałe niż sny. Wątki oniryczne uwypuklają zawarte w powieści studium zagubienia, strachu, poszukiwania, pychy i brutalności.

Nie rozumiem, dlaczego Krwawy umysł zalicza się niekiedy do nurtu fantasy. Co prawda opisy snów noszą znamiona świata nadrealnionego w swej powierzchowności, ale wiąże się to z dużymi ładunkami emocjonalnymi, zawartymi w postrzeganiu siebie i otoczenia konkretnego bohatera. Świat snów wydaje się obcy, gdyż bardzo często nasączony jest grozą — równaniem osobistych lęków, niewiedzy, zwątpienia, a nawet zaburzeń psychicznych. I choć ten świat ma charakter ponadwymiarowy, to nadal jest ludzki. Osobowość człowieka to czasami źródło sprzeczności i skrajności, które popychają go do samounicestwienia lub motywują do poszukiwania swojego prawdziwego „ja”. Być może tą drogą doszło do wyemancypowania się nieprzewidywalnego, nieznajomego i niepohamowanego w swym gniewie zła — krwawego umysłu, który w ostatecznym rozrachunku dokonuje masowej rzezi. Być może darując życie jednemu z członków eXeX, uważa się za „anioła sprawiedliwości”. Pojawiają się tutaj pytania bez odpowiedzi: dlaczego przeżył akurat ten Realita? I czy jest to część jakiegoś lepszego, większego planu?

Adrianowi Zawadzkiemu nie można odmówić inteligencji, wyobraźni, umiejętności tworzenia psychodelicznej atmosfery, a także surrealistycznych obrazów świata. Młody twórca próbował pojąć złożoność ludzkiej psychiki. Jest również wrażliwy na problemy społeczne. Weźmy tu chociaż pod uwagę fragmenty traktujące o kryzysie w Kościele Katolickim. Autor próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego duchowieństwo traci wiernych. Dlaczego nie trafia ze swoją nauką do ludzi, zwłaszcza tych młodych? Czy wynika to z założenia, że Kościół nie chce wprowadzać zmian do przestarzałej ideologii? Zawadzki zastanawia się, czy skostniała instytucja jest w stanie podążyć za współczesnością i dopasować się do nowych realiów życia?

Autor nie boi się zasugerować czytelnikowi, że duchowni to zwykli ludzie walczący z własnymi demonami. Często nie rozumieją własnych pragnień bądź negują je z obawy przed popełnieniem grzechu. Kapłan, którego obserwujemy w wiejskiej kapliczce, przeniesiony zostaje do nowego otoczenia — Klubu R. Staje się przez to personifikacją zwątpienia, zagubienia i poszukiwania własnej tożsamości. Zostaje odarty przez Zawadzkiego z aury przyzwoitości i „świętości” po to, by ukazać w pełni jego człowieczeństwo. Nasuwa się tu wniosek, że żadna instytucja, czy to Kościół czy nieformalna grupa, która działa według określonych zasad, nie ma takiej siły sprawczej, mogącej odsunąć człowieka od rozrywki, szaleństwa, wypróbowania używek czy korzystania z niezobowiązującego seksu. Nie może też narzucić ślepego, posłusznego przestrzegania ustanowionych przez siebie praw.

Adrian Zawadzki porusza w swej powieści różne wątki, których zestawienie ostatecznie pomaga określić, kim jest człowiek należący do młodego pokolenia wybrańców i co go ukształtowało. Czytamy tutaj o skomplikowanych relacjach na linii ojciec–syn, kobieta–mężczyzna, kochanek–kochanka. Nie brakuje tu intymnych, bogatych i odważnych opisów erotyki. Autor zawarł w Krwawym umyśle motyw fascynacji, pragnień i miłości, nie tylko w sferze heteroseksualnej, ale również homo– i biseksulanej. Cielesność i jej piękno stanowi tutaj pole dla bezpośrednich opisów kopulacji, ale również stwarza możliwość nawiązania do tekstów kultury wysokiej. Na przykład uroda modela Gregory’ego Yarda została opisana według schematu zawartego w szesnastowiecznym tekście staropolskim — Kazaniu o Maryi Pannie Czystej. Zawadzki konstruując obraz świata rozpasania erotycznego, parafrazuje piętnastowieczny, niemiecki tekst Das Narrenschiff Sebastiana Brandta. Są to bardzo interesujące nawiązania, które znakomicie wkomponowały się w tekst tworząc spójną, zaskakującą całość.

Autor odwołuje się również do swoich ulubionych filmów. Jednym z nich jest Zło w reżyserii Mikaela Håfströma. Chce w ten sposób opisać otoczenie, w jakim funkcjonują bohaterowie, przejmując elementy znanego z kinematografii świata, na przykład nazwy miejscowości, jezior, umeblowanie mieszkań. Nie brakuje tu także nawiązań do współczesnej muzyki popularnej. Zdaje się, że opis twórczości muzyka Daniela Rossera inspirowany jest postacią królowej popu — Madonny, i charakterystycznej piosenkarki Lady Gagi. Niektórzy nazywali Rossera Antychrystem ze względu na kontrowersyjne, antykatolickie motywy w tekstach piosenek i teledyskach, więc naturalne jest tu porównanie do skandalistki Madonny. Jeśli zaś chodzi o opis produkcji teledysków, które z założenia miały wzbudzać skrajne emocje, szokować i niepokoić odbiorcę, to właśnie w tym miejscu autor prezentuje środki przekazu stosowane przez Lady Gagę. A zatem Adrian Zawadzki czerpie pełnymi garściami z tworów kultury popularnej oraz kultury wysokiej, umiejętnie budując charakterystykę świata i ludzi. Zawarte w powieści opisy są spójne, ciekawe, pobudzają wyobraźnię i wymagają skupienia.

Książka ta stanowi przestrogę przed niszczycielską siłą używek i nadmiernym umiłowaniem rozkoszy. Wskazuje, jak niszczycielski może być wpływ grupy na jednostkę i jednostki na grupę. Próbuje też ukazać, jak mylące mogą być bodźce pochodzące z podświadomości. Niejednoznaczny świat eXst eXiste intryguje czytelnika i wciąga go w psychologiczną grę, pełną napięcia i domysłów. Autor pozostawia wiele niewyjaśnionych wątków i otwartych pytań, by zachęcić odbiorcę do rozwikłania tajemnicy — poznania celu grupowego morderstwa. Być może nastąpi to w kolejnych planowanych tomach powieści.

Krwawy umysł jest bardzo dobrym thrillerem psychologicznym. Jego treść jest przemyślana, a elementy zawartej tam rzeczywistości dopracowane w najmniejszych szczegółach. Pozostaje mieć nadzieję, że debiut szczecińskiego studenta polonistyki zostanie pozytywnie odebrany zarówno przez krytyków, jak i czytelników.

Katarzyna Kalicka

Krwawy umysłeXeX 1

.

Ucz się ze swoich snów, czego ci brakuje.

Wystan Hugh Auden

Dedykuję mamie.

prolog

Twój jedyny dom, jaki masz w kosmosie, płonie, i każdy z nas jest jednakowo odpowiedzialny za zapalenie zapałki i odwrócenie się plecami, by nie widzieć tego, co się dzieje.

John Hogue

Opowiada Daniel Rosser.

Ściany, ciągnące się dookoła wielkiego basenu, były nieotynkowane, z czerwonej, pokrytej grzybem cegły. Z niewidocznego ginącego w cieniu sufitu zwisały cztery łańcuchy. Nie łączyły się jednak ciężko z czarną taflą wody w basenie… Na zimnych sznurach perfekcyjnie zawisły cztery ciała młodych mężczyzn w wieku od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat. Ich nagie ciała, wiszące w bezruchu za nogi, zaledwie głowami sięgały pod wodę… Chłód, który bił od basenu, wydawał się pełzać po moim ciele. Choć zachowywałem spokój, nie mogłem w pełni pojąć obrazu, jaki obserwowałem.

Stałem w pomieszczeniu, w którym panował okropny smród rozkładających się ciał. Głów ofiar nie byłem w stanie ujrzeć; znajdowały się w tym bagnie. Tylko poszarzałe klatki piersiowe i skrępowane ręce, połączone łańcuchem ciągnącym się do stóp, pozostawały widoczne. Wyciągnąłem z kieszeni swój telefon. Nie mogłem jednak nic zrobić, palce rąk ledwo się poruszały, było mi zimno. Stałem się świadkiem morderstwa czterech mężczyzn, których powieszono za nogi tak, aby tylko głowy spoczęły pod wodą. Zwymiotowałem. Zdałem sobie sprawę z tego, jaki koszmar przeszli, dusząc się, zaledwie cal od powietrza, którego pragnęli, zapewne jak niczego innego dotąd. Który z nich pierwszy stracił siły, miotając się, próbując ratować życie? Nie spostrzegłem jednak śladów świadczących o walce, którą stoczyli na łańcuchach. Być może nie żyli już, kiedy ktoś im to zrobił.

Usłyszałem ciche syczenie. Odgłos, jaki wydaje dogasające ognisko, lecz ten był nieco cichszy. Skierowałem się w głąb cienia po prawej stronie pomieszczenia z diabelskim basenem. Wąski korytarzyk doprowadził mnie do nowego miejsca. Przy wejściu znajdował się połyskujący złotem napis, potężne: eXeX.

W powietrzu unosiła się paskudna, zimna woń gnijących ciał. Niepewnym krokiem przeszedłem przez brudne pomieszczenie do znajdującej się na końcu okrągłej dziury. Wszedłem na korytarz, który rozdzielał się na dwa. Skręciłem w prawo. W oświetlonej blaskiem gasnących świec sali dostrzegłem ciało mężczyzny wiszące na grubym sznurze. Podbiegłem do niego po mokrej od wody i krwi posadzce. Zasłoniłem usta, a oczy zaszły mi łzami. Nie potrafiłem znieść tego widoku. Miejsce, w którym się znajdowałem, to położony za salą pokój Głównego Przewodniczącego. Był nim Oliwer wiszący teraz nade mną. Spostrzegłem błoto na marmurowej posadzce i ślady krwi. To jednak nic w porównaniu ze ścianami, na których rdzawymi gwoździami powbijane były ciała nagich mężczyzn w czarnych kapturach na głowach. Na środku wiszące ciało, którego twarz, zdarta kwasem, pozostała czarno-czerwoną czaszką. Zacząłem krzyczeć. Czułem na sobie dziesiątki spojrzeń. Gdy spoglądasz na martwe ciało, wzrok płata ci figle. Oczekując poruszenia, szarość wydaje się drgać. W pewnej chwili nawet usłyszałem trzask. Obróciłem się w stronę wejścia. Byłem zalany łzami, jednakże zdołałem dostrzec czarną plamę, zakapturzoną postać. Straciłem przytomność.

Wiem, że koniec już dawno miał swój czas.

Dziecko czerwone zatrzymuje nas.

By spytać o drogę.

Drogę o świcie,

Co usłana jeszcze zimą jest…

Tego dnia ujrzałem piekło czarne, czerwone; zobaczyłem dzieło diabła, z którym miałem spotkać się wkrótce osobiście. Ja… przeżyłem. Dlatego właśnie musiałem się z nim spotkać i spytać… Człowiek, który zabił swoich najbliższych, darował mi życie. Nie uwzględnił mnie w swoim makabrycznym planie. Chciałem zrozumieć…

mgła

rozdział pierwszyKsiążę i Pył

1

Opowiada Tristan Roance.

Może to dziwne, ale lubił, gdy jego kot przechodził obok buchającego przyjemnie w zimowe wieczory kominka, malując na ścianach cienie chodzącego worka kości. Oj, to trzeba przyznać, że ów kot niewiele miał ze swoim gatunkiem wspólnego. Był paskudny. Przypominał, śmiem nawet rzec, zwierzę bliskie nam z jakiegoś filmu grozy. Był bardzo marny, chwiał się na swych chudawych nóżkach, a do tego miał trójkątny łeb, równie paskudny, jak i reszta ciała. Wodził po pokoju wrogim spojrzeniem. Jedno oko lśniło mu czerwienią, drugie było bladobłękitne. Za oknami prószył śnieg, okrywając najbardziej ukryte zakamarki wioski. W całym domu panowała głucha cisza. Podobnie zresztą jak na pustych ulicach, które ginęły już pod śnieżnym okryciem.

Pan Yard siedział w salonie nad stertą papierów do wypełnienia przygotowanych, by zająć mu świąteczny czas. Przez uchylone drzwi wkradł się ukochany przez swego pana kot. Oboje rzucili sobie znaczące spojrzenia, po czym szary jak popiół futrzak spoczął na pluszowym dywaniku. Pracy było sporo. Warunki jak najbardziej dogodne. Cisza i spokój. Gregory siedział w swoim pokoju, służba w swoich. Tak było od zawsze w willi przy Villon Pray 13. Płomyczki tańczyły w oczach stworzenia wylegującego się na dywaniku, co ani trochę nie dodawało mu uroku. Cóż, zwierzę leżało sobie spokojnie wpatrzone w ciemny kąt pokoju, z nadzieją czekając na komendę pana, który zawoła, aby pogłaskać ulubieńca. Ale nikłe były na to szanse.

Zbliżały się święta, czas, w którym pan Yard zrobiłby wszystko, aby o nich nie myśleć. Miał około pięćdziesięciu lat i był dobrze sytuowanym właścicielem fabryki znajdującej się nieopodal wioski Villon Pray, w której to wiosce mieszkał wraz z synem. Pan Yard wychodził ze swego gabinetu stosunkowo niewiele razy w ciągu dnia. Jeżeli już opuszczał willę przy Villon Pray 13, wracał średnio po dwunastu, czasem nawet piętnastu godzinach.

Kolacje jadał z synem. Przy pięciometrowym prostokątnym stole siadał od strony wejściowych drzwi do jadalni. Zazwyczaj już jadł, gdy Gregory wchodził. Pan Yard nie podnosił wtedy nawet wzroku. Zadawał jedno, dwa pytania synowi, ale tylko wtedy, kiedy sam skończył już jeść. Słuchając często krótkich odpowiedzi, wpatrzony był to w śnieżnobiały obrus, to w błyszczące sztućce.

Na pierwszy rzut oka był on posępnym mężczyzną o ciężkim charakterze, który idealnie sprawował władzę w swojej umiłowanej fabryce. Nigdy nie pojawiał się w telewizji, prasa także się nim zbytnio nie interesowała, no może poza kontraktem z firmą, której właścicielem był Alexander Micali, jego przyjaciel z Walii. Między innymi dzięki temu ruchowi pan Yard rozsławił imię fabryki oraz w ciągu kilku kolejnych lat zainkasował kwotę przekraczającą nieco ponad osiemdziesiąt milionów dolarów. Niemniej, zawsze pozostawał tym samym obojętnym i bezdusznym człowiekiem. Uciszył plotki prasowe, jakoby willa przy Villon Pray 13 była prezentem od Aleksandra Micalego. Tak donosił jeden z francuskich dziennikarzy, który doszukał się interesujących dokumentów, o tym, że naprawdę imponująca budowla została założona przez wymarłą już dynastię Villon. Z tą zaś spokrewniona jest dynastia Micalich. To, co było prawdą, a co z niej zostało zatuszowane, wyśmiane i oblepione nalepką rzekomej mistyfikacji, dziś pozostaje tajemnicą.

Gregory Axel Yard był młodym, bo dwudziestoletnim chłopakiem, który uczęszczał do normalnej publicznej uczelni w pobliskim miasteczku. Życie tego młodzieńca jednak niewiele miało z normalnością wspólnego. Dzień jego wydawał się być snem, w którym uczestniczyli ludzie niewiele wnoszący do jego, idealnie rozplanowanej, egzystencji. Postrzegany był jako syn milionera, szalenie i nieprzyzwoicie urodziwy, o blond włosach, które zasłaniały jego uszy, ale nie opadały na ramiona, wzroku sokoła, który rozdzierał przestrzeń i uginał kolana każdego, kto na niego spojrzał. Po uczelni chodził w towarzystwie dwóch ochroniarzy zatrudnionych przez ojca. Nikt nigdy nie widział, aby Gregory z którymś z nich rozmawiał, co wcale nie oznaczało, że wstydził się obstawy bądź nią specjalnie przejmował. Jego ochroniarze byli jak duchy podążające za swym panem krok w krok.

W salach uczelni siedział w ostatniej ławce, zazwyczaj zajęty skrobaniem w notesie, nie patrzył na nikogo poza wykładowcą. Mimo sukcesów w nauce nie był aktywny podczas zajęć. Nikogo nie krytykował, nie wypowiadał się na temat zdania drugiej osoby. Był, jakby go nie było. Z początku budziło to zniesmaczenie i niemądre docinki ze strony kolegów. Jednak z czasem wszyscy do tego stanu rzeczy przywykli. Co ciekawe, nawet przyzwyczaili się do jego życia na pokaz.

Wydawać by się mogło, że ten młodzieniec, który tak naprawdę nie miał nawet przyjaciela, był plastikową zabawką. Do końca jednak nie było to prawdą. W przeciwieństwie do ojca był znaną osobą w wiosce, pobliskim miasteczku, a nawet całym kraju. Dwudziestolatek był modelem uczestniczącym w sesjach zdjęciowych magazynu „MASHTIE”, prestiżowego pisma, które swe edycje zagraniczne miało w kilku krajach europejskich oraz Stanach Zjednoczonych. Jak stał się w tak młodym wieku twarzą znanego magazynu? Tym razem nie chodziło o pieniądze ojca, ale w wyjątkowym stopniu o znajomości. Matka Gregory’ego i żona pana Yarda była założycielką pisma.

Zarabiała na gazecie kolosalne kwoty, co miało wpędzić ją w krótkim czasie w nałóg narkotykowy i zakończyć jej życie rychłą śmiercią. Być może to bolesne przeżycie wyniszczyło pana Yarda, chociaż niektórzy uważali, że surowym człowiekiem był od zawsze. Nie dało się ukryć, że w historii Villon Pray rodzina Yardów była najdziwniejszą i najbardziej tajemniczą. Od matki, która stworzyła potęgę „MASHTIE”, przez ojca pracoholika, właściciela przynoszącej wielkie zyski fabryki, po syna artystę, który żył własnym, wydawać by się mogło, tak odległym życiem.

Z czasem jednak ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego, na nikim nie robiło to już większego wrażenia. Tymczasem wielkie poruszenie wywoływały zdjęcia ukazujące się co miesiąc w piśmie. Redaktorem naczelnym, po śmierci matki Gregory’ego, został jej zastępca, Victor. Był i jest trafnym następcą, który utrzymał pozycję pisma w Europie na wysokim poziomie, a także przyczynił się do rozpowszechnienia go za oceanem. Gregory’ego traktował jak siostrzeńca, widział w nim wielkiego człowieka, którego należy przygotować do kierowania wydawnictwem. Gregory i tak miał wiele do powiedzenia. Był bardzo świadomy swojej pracy.

Naturalnie to uczyniło Victora wrogiem numer jeden pana Yarda. Nie żeby ojciec chciał oddać synowi fabrykę, bo i nie widział jeszcze godnej pracy dla swego pierworodnego. Niemniej coś powstrzymywało go od myśli, jakoby Gregory w przyszłości miał rządzić „MASHTIE”. Co dziwne, godził się przecież na każdą sesję. Temat ten nigdy jednak nie zakłócił spokoju Villon Pray 13, ponieważ chłopak go nie poruszał, a Victor willi nie odwiedzał.

Beznamiętne postukiwanie w klawisze fortepianu.

Willa przy Villon Pray 13 znajdowała się najbliżej, największego w okolicy, jeziora Pray. Wokoło rosły stare sosny, pełno było tu także pięknych pagórków. Legendy podawały, że posiadłość została wybudowana przez siedemnastowiecznych członków dynastii Villon, jednakże nie jest to do końca jasne. Istnieją wprawdzie zapiski, że około roku tysiąc sześćset trzynastego wprowadził się na te ziemie książę, który poślubił niemiecką księżniczkę, co nie zgadza się jednak z nazwiskami młodych. Dalej legenda podaje, że willę wybudował im ojciec dziewczyny. Skąd jednak wzięła się nazwa Villon? Dziś tego nie wiadomo. Jednakże był to imponujący budynek, zbudowany z wielką precyzją i kunsztem.

Matka Gregory’ego, jak opowiadał mu Victor, lubiła często mawiać, że mieszka w willi nieco mniejszej od Luwru. Nie kłamała. Jezioro Pray było wielkim zbiornikiem. Jego powierzchnia wynosiła około pięćdziesięciu czterech kilometrów kwadratowych, a maksymalna głębokość dochodziła do dwustu osiemdziesięciu metrów. Położone na południowy wschód od miasta Mirror, otoczone pagórkami i polami, ciągnęło się aż po Aparash Ballar Roance. Torf sprawiał, że przejrzystość jeziora była niewielka, wieczorami jednak bywało bardzo urocze.

Wróćmy jednak do willi. Wejścia, po obu stronach, strzegą dwie hermy, rzeźbione nagie popiersia, wyrastające z podpór — jedna przedstawia młodego mężczyznę, który trzyma jabłko, natomiast druga ukazuje piękną kobietę, której z prawej dłoni zwisa sztylet. Metr dalej znajdują się wielkie kolumny. W holu po otworzeniu monumentalnych wiekowych drzwi dwuskrzydłowych ukazuje się pierwsza część domu, ze sklepieniem o kształcie trójkąta sferycznego, zwanym pendentywem. Robi to imponujące wrażenie. W holu można poruszać się w stronę kolejnych pomieszczeń albo w prawo, albo w lewo lub podwójnymi krętymi schodami w górę, mając wciąż nad sobą ozdobne kasetony, budowane z czerwonej cegły trompy. Bogactwo detali, jakie tworzą willę, godne jest pozazdroszczenia. Jeden z ważnych magazynów francuskich podał kilka lat temu, że wartość budynku i dziedzińca szacuje się na kwotę dwudziestu ośmiu milionów dolarów. Jest to najdroższa rezydencja w całej północnej części kraju. Trzy lata temu zmarł rezolutny dziennikarz, który szukał sekretów rodziny Yard, a także Villon czy Micali. Od tamtego czasu Gregory’ego Yarda kojarzy się tylko z „MASHTIE”. I chwała Bogu.

Przyszła odwilż. W okresie świątecznym, gdy za oknem pięknej willi zamiast śniegu widać obumarłą naturę, zawstydzoną z powodu odkrycia białej kołderki, pozostaje domownikom Villon Pray 13 siedzieć przy ciepłych kominkach, skrobać coś na kartkach papieru lub bawić się z kotem. Pan Yard go uwielbiał, Gregory także.

Poza tym nikt nie przepadał za zwierzęciem.

Służba wręcz nienawidziła stworzenia. Okropna bestia często przemieszczała się po willi w poszukiwaniu szczęścia… niekiedy natrafiła na miotłę jednej ze służących albo but szofera. Pył, bo tak wabił się ów kot, siał niepokój. Jako że nie był urodziwy i budził niemałe obrzydzenie, zadziwiał fakt, że właściciele nie dostrzegali tych cech. Był chyba jedynym, który nigdy nie oddalał się od Villon Pray 13 choćby o dwieście metrów. Stworzeniem był dumnym, ale nie sprawiał kłopotów.

Gregory siedział lekko zgarbiony przy biurku i zapisywał coś w swoim notesie. Robił to codziennie, ale pamiętnikiem owe zapiski z pewnością nie były. Trzy kryształowe żyrandole oświetlały jego białą, porcelanową twarz, czystą i pozbawioną jakiejkolwiek zmazy. W swej samotni czuł się bardzo komfortowo, nikt nigdy mu nie przeszkadzał. Na jednej ze ścian wisiały dwa potężne telewizory wkomponowane w klasyczne ramy obrazu, które wyświetlały zawsze dwie różne stacje informacyjne. Gregory miał w zwyczaju być zawsze dobrze poinformowanym o tym, co się dzieje na świecie.

2

Zima 1998/1999.

Dwudziestego czwartego grudnia domownicy zasiedli do normalnej kolacji, niczym nieróżniącej się od codziennych. Gregory zażyczył sobie więcej liści zielonej herbaty TMS, którą uwielbiał. Pan Yard wypił dwie mocne espresso na sen. Nic nie zapowiadało tego, co rzekł, krojąc paróweczkę w serze i francuskim cieście, z pozoru niechlujnie oblaną białym sosem czosnkowym:

— Twoja matka była naprawdę piękną kobietą.

Gregory podniósł wzrok. Siedział na drugim końcu pięciometrowego stołu, naprzeciw ojca.

— Widziałem… na zdjęciach — jęknął oschle.

— Chcę ci powiedzieć, że piękno tej kobiety nie poszło w parze z rozsądkiem i siłą. Była słaba.

— Sama radziła sobie bardzo dobrze. Miała swoje pismo.

— Do czasu. Miała tyle energii, klasy, radości dopóty, dopóki nie zakochała się w lekach i… innych gorszych truciznach.

— Znam tę historię — rzucił beznamiętnie Gregory.

— Znalazłem ją nad jeziorem, zginęła obok swojej wielkiej pięknej willi. Miałeś trzy, cztery — latka. Leżała blada przy nieruchomej wodzie. Miała na sobie cienkie spodenki, w których zazwyczaj spała. Była bez koszulki. Tak chciała, żebym ją zapamiętał. Zawsze kochała się w imponujących, zapierających dech w piersiach, przedstawieniach.

— Nie musisz kończyć.

— Chcę opowiedzieć ci o ostatniej chwili twojej matki! Jej ciało przykryte mgłą. Wtedy było mgliście, poranek, niebo szare. Przedstawienie jej się udało. Ciało było zimne. Wiedziałem doskonale, że już nic nie zrobię. Jesteś taki sam, jak ona.

Gregory wstał i wyszedł. Ojciec tylko spuścił wzrok na talerz, zmarszczył twarz. Była cała wymęczona, zmarszczki ciągnęły się grubymi kreskami.

Z oczu chłopaka leciały łzy.

— Kłamca, kłamca, kłamca! — powtarzał przez zaciśnięte zęby.

Kłamstwo broni czasem wypowiadającego przed nożem okłamywanego. Gregory poznał kilka lat temu inną historię. Znalazł bowiem największy skarb, jaki znaleźć w swym życiu mógł.

Pamiętnik matki.

Został spisany przed śmiercią. Nie zawierał żadnej wzmianki o planach odebrania sobie życia. Wyrażał jednak wiele bólu, wyrosłego na gruncie winy, którą się obarczyła. Gregory próbował znaleźć coś w głowie przez wiele nocy, ale nie pamiętał wypadku samochodowego, który opisała jego matka. Musiał być naprawdę małym chłopcem.

Została zdradzona. Dowiedziała się o tym w najgorszy z możliwych sposobów. Przyłapała męża, pana Yarda, jak na swoim staroangielskim biurku pieścił pewną kobietę. Atrament napotkał opory przy nazwisku „szmaty”. Tak tylko została nazwana.

Najgorsza noc za mną.

Za nami.

Nasz dzień zaczął się wtedy wyjątkowo wcześnie. Rankiem, kiedy się obudziłam, padało, ale gdy miałam wychodzić do samochodu, niebo było mlecznobiałe, a nad kominem sterczało żałośnie niewyraźne słońce. Daty tej nie zapomnę nigdy, papież odwiedził nasz kraj.

Wiedziałam, że mężczyzna, który zdradził ciało, które i tak przypisane było jemu, i duszę, która tylko go kochała, nie jest wart obu. Rozbił naszą rodzinę. Małego Gregory’ego przypięłam z tyłu. Trwało to wszystko bardzo szybko. Nie myślałam o tym wielkim gmachu, który stał przede mną, o bogactwie, o niczym. Wiedziałam, że nie będę niewolnikiem. Nienawidziłabym siebie, będąc na łasce pana Yarda.

Zniknął tego dnia. Zaszył się zapewne w swojej fabryce. A może spędzał czas ze szmatą. Drzewa miały piękny wrzosowy odcień, nie mogłam tego nie zauważyć, płakałam. Wsiadłam do auta. Spojrzałam w stronę jeziora Pray. Tak, jestem silna. Zawsze byłam. Wyjechałam i poczułam tę ulgę. Mały spał. Było już widno, jechaliśmy jakieś dwadzieścia minut. Zjechałam z drogi głównej w kierunku ronda. Rozpadało się, gruby deszcz walił w szyby, a w górze groźnie wisiały czarne chmury. Nie wiem, jak mogłam tego nie zauważyć, jak mogłam do tego dopuścić.

Nagle na rondzie czas wyraźnie zwolnił. To, co zobaczyłam przed sobą, tuż za szybą samochodu, przeszyło mnie na wylot. Przez sekundę myślałam jeszcze, że to nie to, co myślę, że się uda, że ten z przodu będzie szybszy. Ale byliśmy zbyt blisko. Odruchowo chyba całym ciałem drgnęłam, jakbym myślała, że zdołam w ten sposób przesunąć samochód… i nie dopuszczę do zderzenia.

Potężny huk i darcie metalu rozległo się w sekundę potem, jak zobaczyłam drzwi pasażera nowego srebrnego forda przede mną. Widziałam już tylko, jak zatacza koło i wpada w serce ronda, którego kwiaty układały się w uśmiechnięte WITAMY W VILLON PRAY. Mój samochód okręcił się o sto osiemdziesiąt stopni i znów ukazała mi się droga do Villon Pray 13.

Obróciłam się, mały płakał. Jeśli mi z przodu nic nie było, i jemu nic nie powinno się stać. Złamałam tylko obojczyk. Bardzo mocno mną szarpnęło, kiedy doszło do zderzenia. Płakałam, nie mogłam nic powiedzieć. Pojawiła się karetka, jacyś ludzie, policja, paparazzi.

Po wizycie w szpitalu wróciłam do willi. Nie widziałam męża. Kazałam przygotowywać posiłki do pokoju. Miałam założony gips. Lustra zostały z pokoju wyniesione. Gregory’emu nic się nie stało. Coś jednak stało się ze mną.

Przyjmowałam dużo leków, ponieważ wizja, że mogłam pozbawić życia mojego synka, nawiedzała mnie każdej nocy. Czułam się winna. Czułam winę w mężu.

On… nie czuł.

Gregory przez pierwsze noce po przeczytaniu wspomnień miał sny. Śniła mu się zimna kobieca twarz, która wyłaniała się z jeziornych wód. Jej twarz zajmowała prawie całą połać jeziora. Grubym głosem wołała: „ON NIE CZUŁ”. Powtarzała to, aż obudziła syna.

Słowa te wryły się w pamięć chłopca dokładnie. Nie śnił już więcej, a może nie pamiętał żadnego snu. I bardzo dobrze.

3

Moich świąt także nie uznałbym za specjalnie udane. Nie przepadam za tym okresem w roku. W moim pokoju rozległ się sygnał telefonu. Szósta już osoba wysłała mi identyczny wiersz — bożonarodzeniowe życzenia. Siedziałem w swoim ciasnym pokoju wielkiej willi. Po ósmej pokojówka poprosiła, abym zszedł na kolację, którą przygotowała ekipa. Po dziesiątej zaczął padać gęsty śnieg. Gdy zjadłem, usiadłem w skórzanym fotelu przy kominku w salonie, w głowie miałem to skaczące płomienie, to tańczące płatki śniegu. Byłem jak zahipnotyzowany. Cofnąłem się do czasów przedszkolnych… pamiętam ten okres bardzo dobrze.

Ostry ból przeszył mi głowę. Zerwałem się na nogi i wszedłem do łazienki. Rozebrałem się i udałem do kabiny prysznicowej. Odkręciłem zimną wodę. Silny strumień rozbił się o moją głowę, spływał po ciele. Nagle coś mnie objęło, a woda zrobiła się gorąca.

— Niespodzianka. Wesołych świąt.

Byliśmy nadzy. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, kabina zaparowała.

Połączenie.

Nazajutrz o godzinie piątej po południu nie byłem już sam przy świątecznym stole. Nie śpiewaliśmy kolęd, nie czytaliśmy fragmentu Biblii. Trochę jadłem, trochę stukałem w klawiaturę komputera. Spoglądałem w drugą stronę stołu i rzucałem uśmiechem, po czym mój wzrok wędrował na mój biały fortepian w salonie. Nic jednak nie widziałem, myślami byłem gdzie indziej. Do wieczora wiedziałem, że mój związek nie ma sensu. Gdy zamykałem oczy, czułem, jakbym miał zemdleć, robiło się jaśniej. Byłem osłabiony i przygnębiony. A może tylko znudzony? To przez tę pogodę.

rozdział drugiR

1

Styczeń 1999.

Oślepił mnie blask świateł. Śmiałem się całą noc. Tego właśnie potrzebowałem. Piliśmy jakieś drinki, paliliśmy coś od Batty’ego. Muzyka wierciła mi w głowie. Mój ulubiony klub. Byliśmy jak zawsze w R. Wspaniały, wielki klub z najlepszymi didżejami w tym rejonie. Tutaj zaczyna się i kończy życie… życie błogie, beztroskie. Dzikie utwory w bajecznych remiksach porywały mnie na parkiet, zostawiając resztę zajętą paleniem. Zbliżała się wiosna i nasze zimowe zabawy miały dobiec końca. To z pewnością ostatnia tak spokojna, o ile można ją nazwać spokojną, noc w klubie R. Na początku stycznia Oliwer wraca z Nowego Jorku, aby otworzyć kolejny rok z…

Oblał mnie drinkiem albo i piwem… następnego dnia nie będę pamiętał, kto czym mnie oblał. Marco tylko się uśmiechnął i rzucił się w tłum spoconych, tańczących bestii. Śmiałem się. Przed północą zdołałem odczytać wiadomość od Oliwera. Wiedział, że nie próżnujemy i ostatnią wolną sobotę spędzamy w R. Oliwer jest wysoki. Mówił, że zawsze był najwyższy w klasie. Jego pozycja stale rosła, jednak nie za sprawą bogatych rodziców czy bogatszego dziadka, którego zawsze był ulubieńcem. Nie, Oliwer Micali to wspaniały młody człowiek. Nie ma drugiego takiego, nie znam nikogo o takim charakterze, usposobieniu i podejściu do drugiego człowieka. Dlatego jest on naszym…

Tego było już za wiele! Marco zwymiotował na jakąś piękną nieznajomą. A zaraz potem Sergiusz złapał go swoimi potężnymi rękoma i zawlókł do męskiej toalety. Poleciałem za nimi. Zauważyłem, że i Sergiusz ma już nieźle. Jednak taki jak on jest nie do zdarcia. Nie był wcale wysoki, nawet nieco niższy ode mnie. Ale za to częściej odwiedzał siłownię i albo to zasługa sterydów, albo faktycznie ciężkiej pracy; Sergiusz był potężny. Znał Oliwera dłużej ode mnie. Znali się z piaskownicy. Marco z kolei urodził się jako pierwszy z dwóch synów pewnego bankowca ze Stanów. Studiował tutaj. Klub R był jednym z tych, do których chodzą wschodzące gwiazdki, dzieci bogatych rodziców, ale i celebryci z każdej dziedziny sztuki. Niektórzy naturalnie tutaj się nie pojawiają, ale są i tacy, z którymi spokojnie da się wypić.

Ktoś coś do mnie mówił, nie kontaktowałem. Kończyłem kolejną szklankę.

— Kochasz to! — krzyknął Batty.

— Co takiego? — Spojrzałem na niego. Był czerwony na policzkach, pijany i śmiał się do siebie.

— Ciała! Kochasz te ciała!

— Tak, tak… Kocham je wszystkie.

Wszystkie ciała w światłach, pocie i muzyce zlewały mi się. Tutaj nikt nikogo nie zna, przynajmniej tak to ma wyglądać… Jedynie muzyka jest w stanie połączyć. Ale tylko na te kilka klubowych godzin. Potem każdy jest sobą. Osobą medialną. Poza Sergiuszem. On jest tylko przyjacielem Oliwera. Przychodzę tu świetnie się bawić. Tym bardziej dziś. Bawimy się w rytmach naszych największych gwiazd. Kilka osób na sali wie, że następnego dnia na lotnisku wyląduje samolot Oliwera, wrócimy do jaskini, do La Forêt de Colin w miejscowości Loley. Wrócimy tam, jak co roku, aby przywitać nowego członka eXst eXiste…

Nazywam się Tristan Roance. Jestem pisarzem. W zasadzie jestem w klubie nocnym R razem z wyjątkowymi celebrytami i Sergiuszem, który jako jedyny zarabia na życie, pracując w warsztacie naprawczym dla tirów. Zaczęło się po godzinie dwudziestej pierwszej. Przyszliśmy do prawie pustego klubu. Zaczęliśmy jednak starterem u mnie, gdzie opróżniliśmy dwie butelki wódki. Na wejście dostaliśmy darmowe drinki od najseksowniejszej kobiety, jaką znam — sześćdziesięcioletniej właścicielki klubu, która traktowała nas zawsze jak swoich przyjaciół. Ubrana w czarne wdzianko, o nienagannej figurze i jak mawiała: „wciąż swoich długich, ciemnych włosach”. Była cudowna.

Wszyscy ją uwielbialiśmy. Przede wszystkim za jej humor, często uszczypliwy i rubaszny. Nikomu nigdy nie zrobiła krzywdy, a my często odwiedzaliśmy właśnie R. Marco żartował z nią pół godziny, zanim dołączył do nas i do tłumu tańczących bestii, które zdążyły już nadejść. Klub słynął także z zeszłorocznych odwiedzin gwiazdy muzycznej światowego formatu, która pojawiła się w towarzystwie swojej ówczesnej dziewczyny i didżejki.

Mowa oczywiście o Danielu Rosserze.

Niektórzy są tak pijani, że nie są w stanie podjąć rozmowy. Czas zbierać się do domów i zacząć trzeźwieć. Humor Oliwera w okresie przedwiosennym bywa bardzo zmienny. Dlatego lepiej nie narażać się Głównemu Przewodniczącemu naszego stowarzyszenia.

Spoglądam na kilku ludzi przede mną, dwie aktorki i jakiegoś biznesmena. Patrzą na wulkan energii wybuchający na parkiecie. Marco. Jest dość pijany. Wrócił z toalety i wiedział, że nie usiedzi spokojnie. Puszczam oko do Sergiusza. Ten przebija się przez tłum i odprowadza Marca do wyjścia. Trzeba umieć powiedzieć sobie dość.

Wychodzimy: Ja, Sergiusz, którego imienia nie używamy, ponieważ Oliwer zwraca się do niego Agamemnon. To taka ksywka z piaskownicy. Za młodu był rozrabiaką. Więc tak też się przyjęło. Pomaga „iść” koledze.

Był też z nami Batty, który załatwił jak zawsze towar z najlepszej półki, ale opuścił nas nieco po pierwszej.

Nie, nie, nie! Zatrzymuję się, daję telefon Agamemnonowi, aby załatwił taksówkę. Zostaję jeszcze dla jednej piosenki. Didżej puścił I Need Jesus In My Disco, nowy singiel promocyjny z nadchodzącego albumu wielkiego Daniela Rossera. Mój ulubiony artysta, kontrowersyjny zresztą. Słucham do końca, potem wychodzę i odpalam już zwykłego papierosa. Agamemnon klnie i woła, abym się pospieszył. Wracamy do swoich domów. Zostało kilka godzin. Czas, aby dojść do siebie. Sergiusz najpierw się uśmiecha, a potem grozi Marcowi, żeby ten wziął zimny prysznic i był gotowy na spotkanie z Oliwerem.

Najbardziej zapomnieć o nocy będzie chciał z nas wszystkich Marco. Bez alkoholu jest bardzo sztywnym człowiekiem.

Jestem mieszkańcem Aparash Ballar Roance. Tak, to nie zbieg okoliczności, że moje nazwisko jest identyczne, jak fragment nazwy kolonii, w której mieszkam, ale to zbyt długa historia. Z pewnością nie na dzisiejszą noc. Sam muszę do siebie dojść. Chociaż myślę, że i tak jestem z nich najbardziej trzeźwy.

Klub znajduje się w mieście Mirror. Dlatego też najpierw odwieźliśmy Agamemnona i Marca do Loley. Ta wieś jest miejscem, w którym jak już wspomniałem, znajduje się siedziba eXst eXiste oraz domy Oliwera, Sergiusza i Marca. Zostaję ja i taksówkarz. Jedziemy z Loley do Aparash Ballar, by za niewielkim wzgórzem znaleźć się w kolonii Aparash Ballar Roance. Mam wielki, piękny dom… ale o tym także nie czas.