Zupa z chrabąszczy majowych. Zbrodnia w Gardelegen - Adrian Zawadzki - ebook

Zupa z chrabąszczy majowych. Zbrodnia w Gardelegen ebook

Adrian Zawadzki

0,0

Opis

Mechanizm nazistowskiej edukacji i zbrodnia, która wydarzyła się naprawdę. 13 kwietnia 1945, na terenie majątku ziemskiego Isenschnibbe w Gardelegen, niemieccy strażnicy zamknęli 1016 więźniów z obozów koncentracyjnych Mittelbau-Dora i Hannover-Stöcken, w wielkiej, murowanej stodole, którą następnie podpalili. Młody nauczyciel i reportażysta z Polski pojawia się w tym miejscu w poszukiwaniu chrabąszczy majowych… Każdy, kto o tej zbrodni nie słyszał, jest powodem, dla którego powstała ta książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adrian Zawadzki

Zupa z chrabąszczy majowych. Zbrodnia w Gardelegen

Edycja limitowana

RedaktorKrystian Netkowski

KorektorIlona Bacherek

KorektorTomasz Obalek

Projektant okładkiAdrian Zawadzki

© Adrian Zawadzki, 2022

© Adrian Zawadzki, projekt okładki, 2022

Mechanizm nazistowskiej edukacji i zbrodnia, która wydarzyła się naprawdę. 13 kwietnia 1945, na terenie majątku ziemskiego Isenschnibbe w Gardelegen, niemieccy strażnicy zamknęli 1016 więźniów z obozów koncentracyjnych Mittelbau-Dora i Hannover-Stöcken, w wielkiej, murowanej stodole, którą następnie podpalili. Młody nauczyciel i reportażysta z Polski pojawia się w tym miejscu w poszukiwaniu chrabąszczy majowych… Każdy, kto o tej zbrodni nie słyszał, jest powodem, dla którego powstała ta książka.

ISBN 978-83-8324-339-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Jajo (ovum)zwierzęca gameta żeńska

Pierwsze plamy krwi

Niebo zaczęło pękać. Niteczki błyskawic opadały wolno, rozwijając się, plącząc i ciągnąc w ciemnościach. Na sklepieniu, głęboko karminowym od gasnącego słońca, wirowały elektryczne żyłki, które rozświetlały rzekę i odbijały się od lustra z wilgotnych liści drzew. Ludzie uważnie patrzyli z okien, jakby kończył się świat. Jakby pochłanianie tego ostatniego, pięknego obrazu było powinnością. Kątem oka chwytałem nieme błyski na ciemniejącym niebie, zwiastunie ostatniej nocy w Polsce.

Szczecin, 15/16 lipca 2016

z piątku na sobotę

»Wszędzie wokół był ogień«, szepczę wpatrzony w linijkę tekstu, w zeznanie jednego z ocalałych.[1]

Późnym piątkowym wieczorem w środku lipca, który od początku rozczarowywał smętną pogodą i duchotą, siedziałem nad starym wydaniem amerykańskiego tygodnika LIFEw towarzystwie kilku wyjątkowo fertycznych ciem. Głośno napierały swoimi ciałkami na żarówkę pulsującą żółtym i męczącym widmem. Widmem światła, które miało się ochotę w jakiś sposób podkręcić, wycisnąć więcej. Ćma zawsze znajdywała światło. Jej obecność przynosiła nadzieję na pomyślność i sukces pracy, była jej towarzyszką. Kolejny błysk na niebie, gdzieś daleko, tak wolny jak moje opadające, zmęczone powieki i gniew, kurwa, gniew. Niewytłumaczalny, pusty, wszechogarniający. Niemy i bezsilny.

»Ludzie płakali, krzyczeli, jęczeli, wołali o pomoc…«, powtarzam, wyliczam w myślach.

Okładka amerykańskiego

magazynu

LIFE z 7 maja 1945 roku.

Wybrane czasopismo udało mi się kupić kilka dni wcześniej na jednej z niemieckich aukcji w cenie dziewięciu euro, cenie wyjątkowo przystępnej, jak się okazuje, ponieważ koszt egzemplarza na stronie wydawcy wynosił prawie osiemdziesiąt dolarów, bez jednego centa, a przecież ostatni numer pisma ukazał się niemal przed dekadą. Okładka publikacji z siódmego maja ostatniego roku drugiej wojny światowej utrzymana była w oszczędnej, estetycznej kolorystyce. Czerwone były tło logo i kilkucentymetrowy pasek u dołu, białe natomiast — napisy o prostej, wyraźnej czcionce. Monochromatyczna fotografia, podpisana THE GERMAN PEOPLE w lewym dolnym rogu, stanowiła centrum okładki i zajmowała najwięcej miejsca.

Trzech mężczyzn spoglądało z niej w stronę obiektywu fotografa, teraz i w moje, zmęczone mozolną pracą, oczy. Najbliżej nich znajdował się młody chłopak z grzywą gęstych, ciemnych włosów, zaczesaną na prawą stronę. Czerwona, dolna rama okładki przecinała go poniżej klatki piersiowej. Z szyi zwisał mu temblak, z którego, jakby na moment, wysunął zabandażowaną lewą dłoń. Nosił jasną koszulę w drobną łuskowatą kratę, koszulę z kołnierzem zapinaną na małe okrągłe guziczki. Jego ramiona i plecy otulał czarny płaszcz.

Za nim, po jego prawej stronie, stał inny młody chłopak, który ze skupieniem, ale i niepokojem lub lękiem graniczącym ze zmęczeniem patrzył prosto w obiektyw. Obaj z głęboką lwią zmarszczką. Po lewo znajdował się mężczyzna prawdopodobnie sporo starszy, z wychudzoną twarzą i zaciśniętymi wargami, w czarnym homburgu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Kapelusz zawdzięczał swą nazwę heskiemu miastu Bad Homburg. Chociaż zdjęcie nie było wyraźne na tyle, bym nabrał stuprocentowej pewności, moje umęczone tekstem oczy, w ten wyjątkowo deszczowy, piątkowy wieczór, dostrzegały łunę taśmy, załamanie świateł w czerni, nad nieco podwiniętym, małym brzegiem kapelusza. To mógł być homburg.

W jednej ze szklanych witryn ulokowanych na początku cmentarza znajduje się ta sama okładka magazynu „LIFE”, z białym paskiem informującym o The holocaust of Gardelegen, na którym po raz pierwszy użyto wyrazu o greckim pochodzeniu.

holokaustos — ὁλόκαυστος — całopalenie, ofiara spalenia

Noc z piątku na sobotę nie należała do najprzyjemniejszych. Dręczył mnie wyjątkowo długi i zawiły sen. W głowie zostało to, co znajdywałem na papierze i fotografii. Umysł napędzony informacją nieprędko potrafi się wyciszyć i wyłączyć. Chociaż obrazy, które obserwowałem, trudno mi było rankiem poukładać, logika snu nigdy przecież nie wymagała tego od kogokolwiek. Pamiętałem, że karmiłem miodem dwa kasztanowe konie. Nabierałem złocisty, gęsty i lejący się miód dłońmi, a zwierzęta z wyczuciem i spokojem zlizywały go, pozbywszy się początkowego dystansu do mnie. Tak to oceniam. Potem był chłopak ze zdjęcia zdobiącego okładkę wspomnianego tygodnika. Widziałem już tego chłopca na jednym z nagrań, nie sposób było go pomylić z kimś innym, w końcu coś nie tak było z jego dłonią.

Nagrania dokonano w dniu 23 kwietnia 1945 roku w Lipsku. Nigdy tam nie byłem, a wziąwszy pod uwagę moje słabe zainteresowanie podróżami, pewnie nigdy nie będę. Lubię zaszyć się gdzieś na dłużej, wydrążyć sobie tunel i ze spokojem żyć. Na prawdziwej taśmie utrwalono najpierw dwóch mężczyzn. Widzimy ich co najwyżej od nosów do pasa. Tak to się zaczyna. Jeden z nich trzyma czarną tabliczkę z białym napisem ROLL 1 MADRU. Nagranie jest wyraźne, chociaż nieme, i przedstawia miasto w chaosie — Leipzig — do którego wkroczyła piechota amerykańska. Kilkoro niemieckich dzieci biegnie chodnikiem, na prawym pasie ulicy znajduje się drobne wojskowe auto, wokół którego stoją żołnierze. Kobieta ubrana w czerń ucieka z dziewczynką. Czerń to powtarzająca się barwa tamtego czasu. Widzimy tylko ich plecy. Na trzecim planie trójkondygnacyjny budynek bez okien i z częściowo zniszczonym dachem… Zmienia się scena. Pięciu mężczyzn, w tym jeden żołnierz, stoi nad klęczącym, młodym Niemcem. Przyklęknął na lewym kolanie. Uda obu nóg zalane ma krwią. Scena przypomina szarpaninę. W moim śnie także jest wyjątkowo drażniąca. Lewa ręka chłopca owinięta jest białym materiałem, tu i tam nasączonym krwią.

Włosy rannego zaczesane są na prawą stronę tak, jak na fotografii z amerykańskiej okładki. Ma bardzo krótkie, czarne spodenki przed kolano, przykrótką ciemną marynarkę i wspomnianą już koszulę. Z bólem i niepewnością podnosi wzrok na żołnierza, może nie rozumie, co ten do niego mówi. Inny mężczyzna, starszy, w garniturze, skórzanym obuwiu i kapeluszu, pochyla się nad chłopakiem i wspiera go przed upadkiem. Chodnik wyłożony jest kwadratowymi i prostokątnymi kamieniami. Chłopak zmienia kolano, na którym klęczy, a rękę z zakrwawionym bandażem podnosi na wysokość twarzy. Mężczyzna po jego prawej stronie zdejmuje opatrunek, prawdopodobnie po to, aby go zmienić. Na fotografii bandaż jest już czysty. Szybka zmiana ujęcia na żołnierzy nad ciałem leżącym na chodniku i znów chłopak wijący się niespokojnie z bólu, z otwartą, głęboką raną w dłoni. Chowa głowę zasłaniając się ręką. Podbiega amerykański żołnierz w hełmie i zmienia mu opatrunek.

O tym, że patrzymy na Lipsk, a nie Gardelegen, już od pierwszych scen świadczą wyższe budynki i szersze ulice, po których pędzi wojskowy kamerzysta, dwa pancerne pojazdy, rodzaj transportera z przyczepą i czołg. Mkną pod mostem i wjeżdżają między zabudowania, wysokie zwarte kamienice ciągnące się sznurem, zlewające się w dwa równolegle miejskie węże. Pośpiesznie mijamy mundurowych w hełmach i z bronią, siedzących na chodniku pod ponurą i opustoszałą gospodą, o czym informuje napis Gastwirtschaft. Obok odpoczywających żołnierzy maszerują inni. Kilka kroków od opuszczonej jadłodajni jest witryna z ciemnym, ale wyraźnym napisem Schokoladen.

Zmiana. Solidnie wyłożona kocimi łbami droga, na której widzimy czołg i strzelających żołnierzy. Nie widzimy celu ostrzałów. Kamera momentalnie spogląda w lewo, ale chwyta jedynie wysoką, zniszczoną kamienicę bez okien. Hełm spada z głowy Amerykanina, gdy ten strzela. Za zamkniętymi powiekami krążę, krążymy po pustych ulicach, które wypełniać zaczynają się zmianą. Idzie nowe. Grupa ludzi w różnym wieku, kobiet i mężczyzn oraz kilkoro młodych, dzieci, macha białymi chusteczkami, niektórzy podrzucają je wysoko ponad głowami. Uśmiechają się, szczerzą zęby do kamerzysty. Czołgista jedzie po jednej z pustych ulic, ktoś przebiega po drodze, w tle piękne kamienice. Z okien na parterze niejednej z nich wystają ręce, potrząsają rześko białymi chustami w geście kapitulacji. Poddają się. Są szczęśliwi.

Pamiętam o tym nagraniu, choć nocą wraca jakby bardziej chaotyczne i męczące. Obrazy we śnie pozostają równie nieme. Film uwiecznia Lipsk, a więc ani fotografia z okładki, ani jej bohaterowie, nie są przedmiotem moich poszukiwań i badań. Stają się nim na drodze przypadku, kiedy u początku myślę o tym, by niczego nie ominąć ani niczego nie przegapić.

Choć głuchy, nie mogę być ślepy na prawdę.

Wyrywam się ze snu wkładając w to sporo siły, jestem dobry w jego kontroli. Lucid dream, sen świadomy. Powtarzam sobie, co już za mną, co zostawiłem daleko. To wszystko zostanie w pamięci i dobrze, najcenniejszy jest jednak tekst. Nie żałuję zakupu gazetki. Wracam do spania, do miejsca nowego, ale czy na pewno nieznanego… gdzieś już to widziałem. Masywny, późnobarokowy dworek o symetrycznej budowie, jak z pocztówki, którą trzymam w szufladzie biurka. Wchodzę do środka, krążę po ciemnych pomieszczeniach. W jednym z nich czuję metaliczny zapach. Mam wrażenie, że czuję krew, chociaż wciąż śnię. Jej pierwsza kropla ląduje na moim poliku, druga nad prawą brwią, trzecia, gęstsza, spada na lewe ucho, które od urodzenia mam dziwacznie „złamane”, spływa po nim. Unoszę swoje senne patrzenie, ten drugi wzrok, i widzę na brudnym suficie czarną plamę. To z niej sączy się krew.

Budzę się i jestem mokry. Noc jest duszna i burzowa. Ćmy poukrywały się między półkami z książkami. Po parapecie przechadza się zmoknięty chrabąszcz. Pozwalam mu wyschnąć i nocować za wazonem w kształcie ludzkiego serca. Otwieram i zamykam oczy, przecieram je. Bolą mnie nogi i dłonie. Długo pozostawały napięte. Dłonie nierzadko cierpną mi podczas snu. Szukam butelki z wodą, pusta szklanka stoi na szafce nocnej, obok lampki z musztardowym abażurem i obok salaterki na ciastka z grubego, głęboko zielonego szkła. Próbuję wymacać telefon, żeby sprawdzić, która jest godzina.

Isenschnibbe

i miasto Gardelegen około 1600 roku. Rys. Anco Wigboldus

Niebo nie przestaje pękać. Niteczki błyskawic opadają szybciej, zwijają się, prostują i napierają na ciemność. Burza jest blisko.

Plama krwi, myślę. Mam, co chciałem. Jestem w odpowiednim miejscu. Gardelegen. Krótkie hasła zaczynają rozpalać moją jaźń. Alvensleben. Weißer Linie[2]. Isenschnibbe. Legenda o nawiedzonym zamku…, ale przecież zamek rozebrano w osiemnastym albo dziewiętnastym wieku. Jeszcze raz zamykam oczy, aby poukładać sobie informacje, które wybełkotałem. Alvensleben był starym dolnoniemieckim rodem arystokratycznym, od około 1380 roku po rok 1857 byli panami Gardelegen na zamku Isenschnibbe. Zamek został zastąpiony w osiemnastym wieku dworkiem. Na suficie jednego z pomieszczeń, według legendy, sączyła się plama krwi. Jeden z panów zamku zamordować miał swojego gościa. Trudno mi zgadnąć, o jakich czasach jest mowa w legendzie. W śnie widzę dworek, który wkrótce będę mógł zobaczyć także na żywo, ale moja praca nad stertą materiałów nie przyniesie mi jasnej odpowiedzi, czy legenda sięga pamięcią do średniowiecznego zamku czy może chodzi już o dwór. To drugie miałoby sens. W wielu dokumentach napotykałem na słowo Burg, którym opisuje się zamek lub gród. Często towarzyszyła mu nazwa Isenschnibbe. W kwietniu 1945 roku zamku już nie było, w przeciwieństwie do dworu, a majątek nie zmienił swojej nazwy.

Pocztówka z zamkiem Isenschnibbe.

W nawigacji wpisałem Bahnhostraße, 39638 Gardelegen jeszcze przed zaśnięciem. Decyzję o przeprowadzce uznałem za postanowioną i nie do odwołania. Oberwała się chmura, spadł gwałtowny, zimny deszcz, agresywnie uderzając o parapet i tłukąc w szybę niczym bezczelny włamywacz.

Dziś tamta noc wydaje się nieco jaśniejsza, pełniejsza. Po czasie każdy z tych snów nabrał znaczenia i sensu. Wtedy umysł tkał niezdarnie jedynie blade obrazki. Potem wzrok weryfikował same pomniki. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, dlaczego takie wrażenie robi na mnie fotografia tego strasznego dworu, przeczytane legendy, fakty, masa przejrzanych fotografii… większość materiałów tłumaczyć musiałem z języka niemieckiego, ponieważ w Polsce, zbrodnia z 13 kwietnia 1945 roku, jest słabo znana. Pierwszy był Melchior Wańkowicz i jego reportaż w zbiorze zatytułowanym Od Stołpców po Kair. Chciałem poznać historię również dworu, ponieważ stodoła, w której wtedy spalono tysiąc szesnastu jeńców wojennych, a zbrodnię tę niemal ukryto przed wzrokiem i pamięcią świata, była częścią majątku Isenschnibbe.

Łącząc nagrania i sny, które nie opuszczały mnie długo, zauważyłem, że coraz więcej chciałem o tamtych ludziach, miejscach i wydarzeniach wiedzieć. Obserwowałem niebo, zachowania przedmiotów i materiałów, z których uszyta była odzież tych ludzi… próbowałem znaleźć informacje o pogodzie w wybranych rejonach Niemiec w kwietniu ostatniego roku wojny, myślałem o zapachach wojny. Myślałem tym tematem i tamtymi chwilami. Potem, nieco zaskoczony i zawstydzony, wracałem prosto do tłumaczeń, snami martwiąc się najmniej. Pogoda roku 1945 przestała zaprzątać mi głowę. Nie chodziło mi przecież o to, aby wspomnienie stało się namacalne, nie musiało robić wrażenia ani na mnie, ani na nikim innym. Sen tylko goni za tym, co najważniejsze — za czymś na granicy życia i śmierci.

Zaświadczenie o meldunku w Gardelegen, Meldebescheinigung, odebrałem 18 lipca 2016 roku. Był to przyjemny, nieupalny poniedziałek.

[1] Wszystkie dialogi w tej książce przytaczam w taki sposób, w jaki robi się to w niemieckojęzycznych wydaniach prozy. Ufam, że będzie to dla czytelnika interesująca i przyjemna w odbiorze tekstu zmiana — komentarz autora.

[2] Niem. Biała Linia. Wszystkie tłumaczenia w tej książce są autorskimi tłumaczeniami, chyba że podano inaczej.

Bahnhofstrasse

W każdym z nas jest ktoś kogo nie znamy. Przemawia do nas w snach i tłumaczy, że widzi nas zupełnie inaczej, niż my — siebie.

Carl Gustav Jung

Szczecin, 16 lipca 2016

sobotni wieczór

Wyglądałem dobrze, naprawdę przyzwoicie. Nie jedziesz tam, żeby zmarnować swoją szansę, przekonywałem sam siebie. Jedziesz tam w konkretnym celu. Pokój z współdzieloną łazienką, który wynajmowałem w Szczecinie był już wychłodzony, przewietrzony i gotowy do zdania. Klucze do zwrotu leżały na blacie aneksu kuchennego. Młody mężczyzna w lustrze miał zmęczone oczy, ale wyczesane starannie włosy. Dopinał koszulę, przy nadgarstku zasłaniając tatuaż. Chwilę na niego zerkał i sprawdzał, czy nie wynurza się spod mankietu. Grało. Wiesz, kim jesteś. Uśmiechnąłem się do niego. Wyglądałem dobrze, naprawdę przyzwoicie. Pamiętasz, kim jesteś, powtarzałem. Masz trzydzieści trzy lata, mam trzydzieści trzy lata, jesteś nagradzanym reportażystą ze Szczecina po filologii polskiej i germanistyce. Jestem. Głosem młodego pokolenia, jestem ich głosem. Szukasz złotego chrabąszcza majowego, szukam, prawdopodobnie imieniem Magnus, takie przynajmniej były przecieki. Nie jedziesz na wczasy do cioci z Bawarii. Nie jadę do cioci na pączki. Nie mam cioci na Bawarii.

Uśmiechnąłem się w końcu do lustra na dodanie sobie otuchy. Jadę wykorzystać swoją szansę, odnaleźć złotego chrabąszcza, choćby miało to zająć mi całe lata. Powinni przyjąć mnie jak swojego, żebym czuł się tam tak dobrze, jak w polskim loży. Tutaj zrobiłem już wszystko, co mogłem, a ta niemiecka ponoć działa równie prężnie i ma wpływy wykraczające poza europejski kontynent.

W portierni siedziała przysadzista kobieta o pomarszczonej, znajomej twarzy, rozwiązywała krzyżówki. Zastygła w tej pozycji przed laty i tak jej zostało. Uniosła na moment swój maleńki wzrok i uśmiechnęła się, wyciągając jasną, miękką dłoń po klucze.

»Moment. Czy mój samochód już czeka?«, zapytałem.

»Punktualnie podstawiony, tak jak pan prosił«, odpowiedziała bez zbędnych ceregieli.

»Długo się nie zobaczymy, pani Wichura«, rzuciłem, a ona wymusiła sztuczną, smutną, ale niezłośliwą minkę. Wygłupiała się czasem.

»Wszystkiego dobrego w nowym miejscu«, powiedziała ze spokojem.

Podziękowałem, oddałem klucze, poinformowałem o cieknącym we wspólnej łazience prysznicu i wyszedłem, już ze schodów wypatrując białego pojazdu. Ruch na ulicy był niewielki. Studenci bawili się w pobliskim klubie. Słyszałem czyjś płacz i wyznanie miłości. Kierowca otworzył bagażnik, zauważył, że schodzę.

Hanower, 14 kwietnia 1941

poniedziałek

Siedmioletni blondyn, w skórzanych pantoflach, czarnej chuście zawiązanej pod szyją i lekkiej czapeczce z małym, połamanym krzyżem, próbuje dogonić swojego nauczyciela. Jego patykowate nóżki gonią w ślad za długimi nogami mężczyzny. Ten rzuca wzrokiem na jego drobne, zdarte kolana.

»Was ist das? Co to jest?«, pyta spokojnie.

»Małe nic po sprzeczce z kolegą«, odpowiada nieśmiało Ludwig. »Już nie boli.«

»Niemieckim kolegą?«, upewnia się nauczyciel w mundurze.

»Jawohl! Tak jest! Z niemieckim kolegą, proszę pana.«

»Klar. Jasne. Z czym miałeś dzisiaj problem w szkole, na lekcji? Dotarło do mnie, że byłeś niegrzeczny.«

»Profesor Schwalbe[1] pokazał nam dzisiaj kilka fotografii prasowych z różnymi dziećmi. Prosił, żebyśmy je podzieli na dzieci niemieckie oraz pozostałe, całą resztę.«

»Łatwizna«, uśmiechnął się mężczyzna lekko poklepując Ludwiga po chudych plecach.

»Tak było, proszę pana, ale profesor Schwalbe rozgniewał się, gdy spytałem, dlaczego dzieci polskie, cygańskie, czarne i te blade, które śmierdzą mu już na sam widok obrazka, pakujemy w osobny wór. Powiedział, że głupszego pytania nie słyszał, Vati[2].«

»PROSZĘ PANA!«, zagrzmiał i spokojniejszym tonem dodał, »Chciałbyś mieć tuż przed nosem coś, co śmierdzi? Czego tutaj nie zrozumiałeś?«

»Aber… Ale…«

»Wiesz, że nie znoszę tego słowa na „a”. Jesteś dużym chłopcem, powinieneś to doskonale rozumieć. Nie chcesz chyba przyprawić starego profesora o zawał. Nie każdy worek jest z jedwabiu, pamiętaj o tym. Gdybyś miał sprzeczkę z dzieckiem innym niż nasze, zapewniam cię, że nie skończyłoby się na siniakach i strupach. To nawet nie są do końca dzieci, a małe potworki. Nie boimy się potworków, ale z konkretnych powodów za nimi nie przepadamy.«

»Jeszcze do niedawna mogłem się bawić z synem szewca. Nie miałeś nic przeciwko… proszę pana.«

»Faktycznie, dobrym ludziom łatwo uśpić czujność. Tylko, gdzie jest dziś twój kumpel? Wyjechał bez pożegnania. A oddał ci te piękne kredki, które twoja matka przywiozła ci z Berlina?«

»To były już prawie ogryzki kredek, proszę pana.«

»A wysłał ci list? Spytał może, jak radzisz sobie w szkole? Miałbyś mu przecież sporo do opowiedzenia. Matka jest z ciebie dumna. Wyjechał i zapomniał o tobie, dlatego nie rozumiem, dlaczego wciąż siedzi w twojej głowie, podczas gdy ty nadal masz problemy z czytaniem i dukasz nad książką.«

»W klasie mówią, że pewnie już nie żyje, jeśli mogę zmienić temat, proszę pana.«

Mężczyzna zignorował tę uwagę. Odpalił fajkę i mocno zaciągnął się szczypiącym gardło dymem.

»Wiesz, ile krzywd wyrządzili nam Polacy, Żydzi i reszta tych brudnokrwistych? Na pewno pamiętasz, ile pracy wkładają tacy jak ja, twoja matka i Führer ze swoimi przyjaciółmi, żeby odbudować to, co zagrabione, sponiewieranie i zniszczone. Mimo to, zamartwiasz się kilkoma durnymi zdjęciami. A co powinno być twoim zmartwieniem?«

»Żeby poprawnie rachować, wyraźnie i płynnie czytać, i śpiewać dumnie pieśni wychwalające Adolfa Hitlera… proszę pana.«

»Trzy proste zadania na sam początek i ani się nie obejrzysz, a będziesz prawdziwym rycerzem Rzeszy, jak twój tata. Z biegiem lat twój umysł będzie krystaliczny. Jeśli chodzi zaś o tego kolegę Niemca, przez którego zdarłeś kolana, chętnie porozmawiam z jego rodzicami, jeśli masz takie życzenie.«

»Ech, sam sobie z nim poradzę.«

»Zuch! Masz ten woreczek?«

Chłopiec wyjmuje z tornistra płaski worek ze zdjęciami z prasy.

»Albo to ten tusz, albo faktycznie trąci tutaj Żydem«, jęczy mężczyzna i udaje zaskoczonego.

»Ten akurat jest Polakiem, proszę pana.«

»Widzisz, nie jest to takie trudne, bynajmniej nie bez bryli.«, uśmiecha się nauczyciel w mundurze i podpala worek. »Powiesz profesorowi, jaki los spotkał ten worek. Nie powinien się gniewać, na pewno odpokutujesz tym swoje przewinienie.«

»I nie muszę o żadnym z nich pamiętać, prawda, proszę pana?«

»O kim?«, drwi mężczyzna i rzuca płonącą szmatę do kanału. »I po sprawie, tutaj jest wszystko, czego potrzebujesz. Zobacz, jak tu pięknie i spokojnie. Pamiętasz, ile problemów narobił szewc twojej matce, jak płakała po nocach? Posłuchaj, jak ptaki pięknie śpiewają. To są sikorki. Opowiadałem ci kiedyś, że znałem jednego Polaka, który poważnie uszkodził śruby w okolicznej fabryce? Wszystko po to, by wstrzymać produkcję, zaszkodzić nazistowskim rodzinom i ich dzieciom, takim jak ty. Przyjrzyj się ludziom spacerującym po dziedzińcu. Nikt nie wyje do akordeonu swoich żałosnych, cygańskich piosenek, nikt niczego nie kradnie, jest czysto i przyjemnie. Widzisz, żeby jeden patrzył na drugiego spode łba? Wszyscy się do ciebie uśmiechają, są sobie nawzajem życzliwi…«

Chłopiec patrzy na zmęczone, blade twarze rówieśników i starszych kolegów, którzy wracają z długiego, kilkunastokilometrowego pieszego spaceru. Jungs, chłopaki, posyłają obu krótkie uśmiechy. Mężczyzna nawet macha ręką w ich stronę.

»I wstaw tu teraz, w ten sielski obrazek, Polaka. Obcy będzie się miotał jak szczur w pułapce, nie rozumiejąc naszego pięknego języka. Oni nawet nie mają w tej swojej Polsce książek i inteligencji.«

»Mówili w klasie, że polska inteligencja jest naszym celem, że idzie na odstrzał w pierwszej kolejności.«

»Jaka to jest inteligencja bez nazistowskich filozofów i prozaików, bez ich bogatej spuścizny? Może kiedyś sam zostaniesz filozofem.«

»Proszę tak nie mówić, proszę pana. Będę żołnierzem, walczącym z wrogami Führera! I będę z tego dumny.«

»Patrz więc swoim sercem na ludzi i tylko na ludzi.«

Gardelegen

około 1650 roku.

Gardelegen, 16 lipca 2016

sobota

Trzydziestodwumilimetrowa samica chrabąszcza majowego, ciekawa tej ziemi, spogląda na nią w trakcie lotu, w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby wyżłobić swój korytarz i złożyć jaja. W locie chrabąszcz majowy widzi to samo, co Bóg, kiedy spogląda w dół, kiedy ma czas spojrzeć w tamtym kierunku. Obydwoje patrzą więc w ten sam punkt, w hanzeatyckie miasteczko Gardelegen w powiecie Altmark Salzwedel, w kraju związkowym Saksonia-Anhalt. Bóg, kiedy znajdzie czas, aby zerknąć na nas z góry i wzrokiem sunąć po tej części świata, natrafia na miejsce, o którym kiedyś zapomniał. Miasteczko z tej wysokości to nie więcej, jak czerwone dachy, owalny układ z czerwonej dachówki. Sprawia to wrażenie rany, bardzo starej rany, głębokiej i wciąż jątrzącej się pośrodku niewzruszonego lasu. Pierwsza pisemna wzmianka o Gardeleve, nota biskupa Reinharda z Halberstadt, pochodzi z 1121 roku.

Z oddali widać koronę miasta, trzy wieże: kościołów Nikolaikirche i Marienkirche oraz wieżę ratusza. W pobliskim Colbitz-Letzlinger Heide znajduje się poligon wojskowy i baza Bundeswehry — Centrum Szkolenia Bojowego Heer. Na wrzosowych polach poligonu spotkać można rudego dudka i płochliwego dzięcioła, które upodobały sobie to miejsce i uczyniły z niego lęgowisko. Od lat sześćdziesiątych, między innymi pod hasłem „Tu zaczyna się wojna — zakończmy ją tutaj”, dochodziło tam również do protestów, zniszczeń, a także aresztowań, choć z roku na rok ilość protestujących malała.

Na Gardelegen składa się kilkadziesiąt miejscowości, wsi i miasteczek, kolonii i osad. Wypisałem je z komentarzami dotyczącymi wymowy:

Algenstedt,st czytamy jak polskie szt, a dt na końcu jak t

Berge, raczej nie usłyszymy tu twardego r

Ackendorf, ck jak k

Laatzke, krótkie a i tz jak polskie c

Breitenfeld,ei jak aj, na końcu bezdźwięczne t

Dannefeld z Sauergrund i Winkel,s jak z, er jak a

Kahnstieg, nieme h wydłużające samogłoskę a, st jak szt, ie to dłuższe i

Estedt, st jak szt, dt jak polskie t

Hemstedt, jak wyżej

Lüffingen, ü jak y, powstaje, gdy wypowiadamy e usta układając jak do u

Hottendorf z Luthäne, th jak t, ä jak e

Pomyślałem w trakcie notowania, że powinienem mieć w Gardelegen swoje ulubione kawiarnię i piekarnię. Z tą ostatnią nie było problemu, jak się okazało. Kawiarnię musiałbym otworzyć sam, taką na wzór szczecińskich, z regałami wypełnionymi książkami i ciastem. Wróciłem do kartki:

Jeggau z Eigenthum i Dudel, e jak i, au jak ał, ei to aj

Jeseritz, i jak y, tz jak c

Kloster Neuendorf, er na końcu zawsze jak dłuższe a, eu jak oj

Köcke, ö niczym y lub układając usta do o i wypowiadając e

Letzlingen z Theerhütte,tz jak c, ng bliskie ń, en bez e, słabe r

Lindstedt, y zamiast i, pozostałe jak wyżej

Lindstedterhorst, er jak dłuższe a

Wollenhagen, w jak polskie w,o zbliżone dou

Mieste z Breiteiche, Himmelreich, Hopfenhorst, Krügerhorst, Lenz i Werder,ie jak i, ei jak aj, ch jak ś, z jak c, er jak a

Mieste będzie jedną z miejscowości w drodze do Oebisfelde, w drodze do mojej dorywczej pracy, pociągiem ze stacji w Gardelegen.

Wernitz, jak wyżej

Miesterhorst z Bahnhof w Birkhorst, słabe r, ah jak długie a

Miesterhorst to tylko kilka minut drogi pociągiem regionalnym z Mieste.

Taterberg, er jak a, g jak k

Peckfitz, ck jak k, tz jak wyżej

Potzehne, długie e, nieme h

Parleib, słabe r, ei jak aj i p zamiast b

Roxförde, x jak ks, ö jak y

Sachau z Breiteiche i Kämeritz, jak wyżej

Schenkenhorst, sch jak sz

Seethen, jak wyżej

Lotsche, tsch jak cz

Sichau, s jak z i au jak ał

Tarnefitz,c na końcu

Siems, z zamiast s,długie i zamiast ie, na końcu s

Solpke z Sylpke, s czytane jak z

Solpke to z kolei pierwszy przystanek na trasie w kierunku Oebisfelde, a dalej do miasta przemysłowego Wolfsburg, nazywanego dawniej Stadt des KdF Wagens — Wolfsburg, gdzie KdF, czyli Kraft durch Freude, oznacza Siła poprzez radość. W 1938 roku wódz III Rzeszy, Adolf Hitler, obecny był przy wmurowaniu kamienia węgielnego pod fabrykę nowego wozu narodu. Dla Niemców Volk, pojęcie ludu, miało organiczny charakter, było spoiwem kultury, rasy i historii. Utrzymanie tej wspólnoty przy zdrowiu było wymówką dla nienawiści wobec innych narodów i grup etnicznych, takich jak chociażby Romowie czy Żydzi oraz usprawiedliwieniem eliminacji wewnętrznej jednostek słabych, upośledzonych, niepełnosprawnych. Volk był przecież jednolitą, zwartą substancją, krew niemiecka płynąca w żyłach ludu była wspólna i czysta. I taka miała pozostać… Wagen to wóz, wózek, pojazd.

Wannefeld z Finkenbucht, Kenzendorf i Neumühle, nn jak pojedyncze n, ch jak ch, üh jak długie y

Polvitz, v jak f, i jak y, tz jak c

Wiepke z Rothekrug, ie jak wyżej, g na końcu jak k

Zichtau, z, i, ch i aujak wyżej

Połączenie wiosek, dzielnic i kolonii uczyniło Gardelegen trzecim co do wielkości miastem w Niemczech, zaraz po Berlinie i Hamburgu. Tutaj w 1566 roku zmarł Bartholomaeus Rieseberg, protestancki teolog i uczeń Marcina Lutra, a w czasie drugiej wojny światowej mieszkali Erhard Brauny, SS-Hauptscharführer, jeden z współodpowiedzialnych za masakrę w Isenschnibber Feldscheune oraz Gerhard Thiele, NSDAP-Kreisleiter, naczelnik okręgu NSDAP w Gardelegen.

Na herbie miasta lewą stronę zajmuje połówka orła brandenburskiego w kolorze czerwonym, a po prawej stronie, na białym tle znajdują się trzy pnącza chmielu na zielonych żerdziach; są to także barwy flagi. Chmiel jest tutaj nie bez powodu. Oficjalnie, od 1314 roku aż po rok 2013 działał tu browar, a region był jednym z czołowych w uprawie tej rośliny w Niemczech, między innymi w XIX wieku. Gdy w 1698 roku Piotr Wielki przejeżdżał przez miasto, wychwalał to piwo jako najlepszy trunek na świecie. O to, aby nie było rozwadniane i fałszowane, zadbał dekretem z 1729 roku król pruski Fryderyk Wilhelm I.

Na zachód od miasta znajduje się lotnisko.

Gardelegen, 17 lipca 2016

niedziela

Jana poznałem drugiego dnia. Przycinał i grabił na skrzyżowaniu Bahnhofstraße i Bornemannstraße, przed wielką, opuszczoną kamienicą, szarą jak ze starej fotografii. Transport mojej domowej biblioteczki z Polski zleciłem dwa tygodnie po przyjeździe do Niemiec. Mowa o ponad dwóch tysiącach polskojęzycznych książek.

Spytałem, czy napije się czegoś, ale wokół pełno było brudnego szkła. »Zakurzone te kieliszki«, powiedziałem i ruszyłem w kierunku kranu, mając nadzieję, że nadal jest sprawny.

»Od tego się nie umiera i ty nie umrzesz. Ich bin der Jan. Jestem Jan«, powiedział i przekonał mnie, żebym nie był tak spięty. Od tej chwili miałem w nowym miejscu einen Freund von mir[3]. Używam tego słowa, które w języku polskim nie jest przypisywane każdej nowopoznanej osobie, ponieważ der Kollege zarezerwowany był dla kolegi, kolegów z pracy, die Arbeitskollegen.

Upatrzyłem duże mieszkanie na Bahnhofstraße, noszącej wcześniej nazwę Adolf-Hitler-Straße. Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei — Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników — NSDAP — miała swoją siedzibę w czasie wojny kilka kroków od mojej kamienicy. Mam na tę willę widok z okna sypialni.

Nowe mieszkanie i nowa przestrzeń do życia, pomyślałem ze spokojem. Powoli wypuściłem powietrze z ust. Korytarz był długi, oprowadzał po wszystkich pomieszczeniach. Drewno skrzypiało pod stopami, uczyło się stopniowo moich kroków na pamięć. Powtarzało je na głos. Ściany, o które leniwie opierały się regały i książki, były wysokie, sufity niedosięgalne. Na antycznej komodzie o chudych nóżkach, komodzie w kolorze kości słoniowej stał gramofon ze złotą tubą. Wieczorami milczał, był to czas dwóch szumiących grzejników. Zimy miało nie być w tym roku, był tylko chłód.

Dom tylko pozornie pozostaje w bezruchu, niczym ciało żywej istoty, przeobraża się nieustannie. Zmienia swoje barwy, oddycha, niszczeje. Lubię przestrzenie, duże okna. Jasne kolory: biel, pudry i beże dla tych części, które wymagają pielęgnacji, uwagi i poświęcenia czasu. Dbania. Ciemne kolory: duszne szarości, zgniłe zielenie, granaty i głębokie morskie tony dla kontemplacji, wyciszenia, chwil odpoczynku. Ujarzmiania. Dom jest mięsożerny. Połyka ludzkie ciało, łącznie z duszą. Pozwala człowiekowi się zasiedzieć, chroni, czasem i gubi. Zaprasza i garnie się do ludzi. Chłonie powietrze przez otwarte okna, zaciąga się dymem, smogiem, mgłą. Przetłumaczyłem Janowi swoje myśli notując na szarym papierze:

Das Haus ist fleischfressend. Schluckt den menschlichen Körper, einschließlich der Seele. Es erlaubt einem Mann, sich auszuruhen, es schützt ihn, manchmal auch verliert. Es lädt gern Gäste ein, sent sich nach Menschen. Das Haus atmet Luft durch offene Fenster, berauscht sich mit Rauch, Smog, Nebel.

»Ich bin Jan«, przedstawił się ponownie młody mężczyzna, »und Sie[4]?«

Odpowiedziałem, że mam na imię Maks i możemy przejść na ty[5], jeśli nie ma nic przeciwko. Był nauczycielem języka niemieckiego, religii i matematyki. Ciekawy rozstrzał zainteresowań, pomyślałem. Mówił, że każdy kraj związkowy zmaga się z problemem braków w kadrach pedagogicznych, szacował, że na każdy Land brakuje dwustu nauczycieli.

Miasto dbało o przyszłych nauczycieli, w ramach jednego z programów studentom oferowało mieszkania i stypendia, w zamian za chęć pozostania tutaj i pracy w jednej ze szkół. Ucieszył się, gdy powiedziałem mu, że również jestem nauczycielem i dużo czytam.

»Co cię sprowadza do Niemiec, co będziesz robił w Gardelegen?«, spytał wyraźnie zdziwiony. Chwilę zastanawiałem się, co odpowiedzieć. Musiałem w to brnąć, tak jak planowałem przed wyjazdem ze Szczecina.

»Piszę pracę o… chrabąszczu majowym, takim robaku«, odparłem zawstydzony swoim kłamstwem.

Jan spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Miał na sobie spodnie pracownicze w kolorze niebieskim i sprany, szary T-shirt. Kręcone rude loki schował pod czapką z daszkiem.

»Nie za późno na chrząszcza majowego. Mamy lipiec. Normalnie spotkałbyś je jeszcze, wirujące nisko w powietrzu. To dość odważne owady, ale dni są już zbyt chłodne.«

»Bardziej liczę na dostęp do szerszej bibliografii na ten temat, na język niemiecki tłumaczona jest również większa ilość naukowych i popularnonaukowych prac z angielskiego i nie tylko. Sprawdzam się także, szlifuję język w praktyce. Gardelegen, powiedzmy, to przypadkowy wybór. Szczęśliwy traf.«

Gardelegen, 18 lipca 2016

poniedziałek

»Wystawki już były, kilka tygodni temu«, powiedział Jan rozglądając się po kuchni. »Pomogę ci wynieść niepotrzebne graty do piwnicy, poczekają tam do jesieni. Dostaniesz ode mnie ulotkę, dowiesz się z niej kiedy wywożą śmieci i kiedy można pozbyć się zbędnych mebli czy przedmiotów. Śmieci powinieneś segregować. Plastik do żółtych worków, osobno biodegradalne i mieszane. Na podwórku stoją pojemniki. Szkło dzielisz na brązowe, zielone i przezroczyste, wywozisz do kontenerów, jest ich kilka w miasteczku. Na ulicy możesz zostawiać auto, ale w czwartek nad ranem musi zniknąć. Sprzątają ulicę i możesz zarobić mandat. Dziesięć euro, rośnie w przypadku zwlekania z opłatą.«

»Dziękuję… Nie zdążyłem jeszcze zapanować nad tym bałaganem«, odpowiedziałem łapiąc jego spojrzenie. »Nie wszystko wyrzucę, tak myślę. Na przykład to szkło, kufle przydadzą nam się do piwa.«

»Słusznie, dobry pomysł.«

»Das Haus braucht noch eine Remonte…[6]«, palnąłem głupotę, uznając remont za internacjonalizm.

Jan spojrzał na mnie zaskoczony i chciał mnie poprawić, próbując najpierw zrozumieć, co dokładnie mam na myśli i czy nie jest to przypadkiem to, o czym i on myśli.

Poklepałem brudne, wilgotne ściany.

»Neue Farben, Tapetten, alles sollte neu sein«, dodałem, a on pokiwał głową. Tak, wszystko do remontu. Renovierung było tym poprawnym słowem, którego mi zabrakło. Die Remonte, remonty to młode konie wojskowe, archaiczne słowo. Potem wszystko do siebie pasowało. Teraz o tym myślę. Rozładunek jeńców wojennych w Gardelegen miał miejsce na wojskowej ziemi, w koszarach, w Remonte-Schule.

Uśmiechnął się, wstał od stołu i wszedł do salonu.

»Co zrobisz z książkami?«, spytał z nadzieją, że podzielę się zbiorem.

»Nie należą do mnie, ale wydaje mi się, że już do nikogo nie należą. Wspólnie je przejrzymy i zadecydujemy, kto jakimi się zaopiekuje. Na pewno nie miałem zamiaru pozbywać się książek!«

»Mówisz, że piszesz pracę o chrabąszczach majowych…«, zastanowił się Jan, zagryzając dolną wargę i marszcząc czoło.

Sięgnął po cienką i zniszczoną książkę dla dzieci, upchaną na jednej z półek między grubymi tomami słowników. Z okładki uśmiechali się do mnie dwaj chłopcy, grubasek o ciemnych włosach i chudszy z blond kiteczką.

»Max und Moritz«, rzekł głośno i dumnie z krótkim uśmiechem. Cieszył się, że od razu nadarzyła się okazja do pomocy. »Znasz może?«

»Nic mi to nie mówi«, odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

»Stara, straszliwa bajeczka dla… chyba bardziej dla dorosłych. Została przetłumaczona na mnóstwo języków, ponad trzysta jak mniemam, na dziesięć pierwszych jeszcze za życia autora, w tym na japoński. Myślałem, że w Polsce jest szerzej znana.«

»Być może była popularniejsza przed wojną lub w PRL-u. Jeśli nie napisali jej bracia Grimm ani…«, zacząłem, ale Jan już czytał mi w myślach.

»Nie, nie napisał jej też Hans Christian Andersen, ale on nie był Niemcem. To duński autor, popularny także u nas. Ojcem tej książeczki jest Wilhelm Busch.«

»Nic mi nie mówi to nazwisko.«

»Jak już przeczytasz, opowiem ci nieco o tym człowieku, ale nie tylko o nim.«

»Po co miałbym czytać bajkę dla dzieci?«

»Nie powiedziałem, że to bajka dla dzieci. Poza tym, mówiłeś, że szukać będziesz śladów chrabąszcza majowego w niemieckiej literaturze. Jest on bohaterem fünfter Streich.«

»Streich? Co to za słowo?«, spytałem. Wydawało mi się, że znaczy uderzenie, cios. Podzieliłem się jeszcze tą uwagą z Janem. Nie było to, jak się okazało, błędne przypuszczenie.

»Tak, a znasz angielskie słowo prank?«

»Wiem, co to prank. Drugie znaczenie der Streich to dowcip, żart, figiel? Piąta psota jest z chrabąszczami majowymi?«

»Figiel w języku polskim brzmi zabawnie. Chyba masz rację. A chrabąszczy majowych w piątym dowcipie jest mnóstwo! Nie chcę ci zabierać przyjemności z czytania. Luigi Crosio, włoski malarz, w 1898 roku namalował Madonna Ter Admirabilis. To taki obraz, do którego, w roli Matki Boskiej, pozowała córka artysty; jest słodki, niczym postaci z obrazków, które katoliccy księża rozdają na kolędzie. Wiesz, co mam na myśli? Ten sam autor stworzył również taki Kinderstreich, który przedstawiał małą dziewczynkę siedzącą w kucki, w białej sukience i z czerwoną opaską z kokardką, która do cylindra wlewa herbatę z filiżanki. Tego typu wybryk albo psotę mam na myśli. To stare, niemieckie słowo, które nowego znaczenia nabrało dopiero około osiemnastego wieku. Zamiennie używa się także Jokus, o łacińskim pochodzeniu, iocus, lub Schabernack, ale tutaj etymologia jest niejasna.«

»To coś jak Ulk?«

»Ulk… oj, to dolnoniemieckie słowo, pochodzi z gwary studenckiej. Kojarzy się z Lärm, Unruhe i Händel.«

»Hałas, niepokój i handel?«

»Händel, a z przegłosem, to wyraz spotykany w literaturze, znaczący burda«.

Wybryk był kolejnym polskim słowem, które rozbawiło Jana. Przez chwilę myślałem o tym, czy figlik gatunkowo odpowiadałby słowu der Streich. Wolałem zachować pewną ostrożność, jako że o niemieckich gatunkach literackich miałem małe pojęcie. To, czego nie byłem w stanie opisać w języku niemieckim, dopowiadałem w angielskim. Momenty, w których Jan słyszał polskie słowa, ograniczyłem tutaj zaledwie do krótkich komentarzy. Sam często pytał, jak to czy tamto, nazywa się po polsku. Staram się oddać za pomocą tych dialogów tylko to, co nie zaburza narracji, a pokazuje także mój tok myślenia i wychwytywania poszczególnych znaczeń w języku macierzystym[7] Jana.

»Vielleicht, vielleicht.Możliwe, możliwe«, powtarzał Jan za każdym razem, kiedy próbowałem znaleźć polski odpowiednik. »Pod koniec tej historyjki o dwóch niegrzecznych chłopcach pojawia się młyn. Jego pierwowzór, a dziś także obiekt muzealny, znajduje się w Ebergötzen, w powiecie Getynga.«

Powiedział Göttingen, a jego „o” z przegłosem, ö-Umlaut, zabrzmiało tak soczyście. Z wymową zawsze miałem problemy, ale przy ogromniej liczbie dialektów w Niemczech i, tak zwanej, Standardsprache albo Hochdeutsch, nie miałem pełnej gwarancji sukcesu w dogadaniu się z każdym Niemcem, ale i niektórzy Niemcy nie mogli się ze sobą czasem dogadać.

»Tam, w Göttingen, Wilhelm Busch spędził kilka lat swojej młodości. Na prośbę rodziców przyjął go wuj ze strony matki, pastor Georg Kleine. Zadbał o indywidualne nauczanie przyszłego praojca komiksu, jakkolwiek sprzecznie brzmi „przyszły praojciec”. Wtedy jeszcze obiekt nosił nazwę Bachmannsche Mühle, nadążasz? Mówię o młynie, który należał do pana Bachmanna, z jego synem, Erichem, swoim rówieśnikiem, zaprzyjaźnił się Busch. Byli ponoć nierozłączni. Czternastoletni Wilhelm Busch miał narysować swojego pulchnego przyjaciela ołówkiem. Na pytanie, czy w jego karykaturach jest źdźbło prawdy, odpowiedział raz enigmatycznie: „Pytasz, czy Max i Moritz to prawdziwa historia. Cóż, nie do końca. Większość przygód jest po prostu zmyślona, ale kilka rzeczy naprawdę miało miejsce, a ponieważ złe żarty nie kończą się dobrze, musi być w tym trochę prawdy.«

»Musi być w tym trochę prawdy… jak w każdej bajce, baśni czy legendzie. To interesująca historia, zaintrygowałeś mnie.«

»Mam nadzieję! Dziś odwiedzić możesz Wilhelm-Busch-Mühle albo Max-und-Moritz-Mühle, w centrum Ebergötzen w dolinie strumienia Aue, który wpada do Suhle, lewego dopływu rzeki Hahle. Obecny młyn wybudowano w 1528 r. w miejscu pierwotnego, czternastowiecznego młyna. Jako muzeum funkcjonuje dopiero od 1977 roku. Można się tam kiedyś wybrać wspólnie! Po drugiej wojnie światowej, aż do lat sześćdziesiątych, był domem dla wypędzonych.«

»Masz na myśli przesiedleńców? Heimatvertriebener… to dla mnie nowe słowo.«

»Wypędzeni. Dobrze! Muszę cię zostawić, bo obiecałem pomóc dziś przy kilku starszych osobach. Udzielam się w wolontariacie. One także mogą kiedyś chętnie odpowiedzieć tobie na różne pytania, jeśli będziesz odpowiedzi szukał. To oczytane osoby z piękną dykcją.«

»Z pewnością coś wymyślę. Dziękuję raz jeszcze. Przeczytam to dzisiaj wieczorem, obiecuję. Sprawdzę, czy nigdzie nie ma myszy.«

»Zobacz pod umywalką w kuchni, masz tu dużą dziurę przy rurach. Ktoś tam może mieszkać, a szmer w nocy przeszkadza zasnąć. Wiem, co mówię. Nie chciałbyś tracić nocy z powodu kilku gryzoni. Mach’s gut!«

»Mach’s besser[8].«

[1] Niem. die Schwalbe — jaskółka.

[2] Niem. tatuś, tato, tata.

[3] Niem. słowo przyjaciel w bierniku, z ważnym von mir, które odróżnia przyjaciela, kolegę od partnera, chłopaka, używane także w przypadku żeńskiej formy die Freundin, eine Freundin von mir — przyjaciółka, nie: dziewczyna, ukochana.

[4] Umowna forma grzecznościowa, Sie, od trzeciej osoby liczby mnogiej, oznaczająca Pani, Pan, Panowie, Panie, Państwo.

[5] Język niemiecki ma specjalny czasownik zwrotny sich duzen do przechodzenia na ty.

[6] Niem. Ten dom potrzebuje jeszcze remonta, konia dla wojska.

[7]Die Muttersprache to dosłownie język macierzysty, a nie ojczysty jak zwykło się mówić w języku polskim.

[8] Niem. pot. Mach’s gut i odpowiedź Mach’s besser — Trzymaj się!

Max und Mortiz

Gardelegen, 19 lipca 2016

wtorek

Kolejny dzień był deszczowy i ponury, co oznaczało, że raczej spędzę go na porządkach i rozpakowywaniu kartonów. Książki z Polski miały mi zabrać cztery dni, ale nie mogłem prosić nikogo o pomoc. Po pierwsze, znałem na razie tylko Jana i młodą, sympatyczną dziewczynę z urzędu miasta, która wystawiła mi zaświadczenie o meldunku. Po drugie, co zawstydziło mnie nieco, gdy o tym pomyślałem, pomysł na miejsce dla każdej z tych książek, miałem już dawno w swojej głowie i trudno byłoby oczekiwać, że ktokolwiek tutaj pomoże.

Po kubku kawy, czterech piwach wypitych z Janem poprzedniego wieczoru, zasnąłem myśląc o młynie. Rano miałem wrażenie, że śniło mi się wielkie młyńskie koło, kręcące się szybko i chlapiące wodą. Podejrzewam jednak, że za ruchem tego koła stał alkohol we krwi i znane uczucie. Kubków też miałem w bród, woda w kranie była czysta, bezwonna i bez smaku, a mimo to albo przede wszystkim dlatego — dobra.

Po południu usłyszałem słabe stukanie do drzwi. Były grube i kilkukrotnie malowane białą farbą, dlatego dźwięk stukania był słaby i cichy.

»Dzwoniłam, ale dzwonek chyba jest wyciszony«, powiedziała nieznajoma i otworzyła skrzynkę w korytarzu. Coś wcisnęła i z powrotem wyszła za drzwi. Zadzwoniła raz jeszcze. Tym razem dźwięk był donośny, słyszalny. »Ich bin Nadine, und du?«

»Bin Maks.«

»Maks, schön, ślicznie. Bin Nadine.«

Była na oko przed czterdziestką, miała rękaw tatuaży, różowe włosy sięgające ramion z grzywką zasłaniającą czoło, kolczyki w nosie, w uszach i wargach, pogodnie się uśmiechała i, widocznie, nie pierwszy raz gościła w tym mieszkaniu. Powiedziała, że jesteśmy sąsiadami, że mieszka naprzeciwko. Zaproponowałem herbatę, ale wolała piwo, najlepiej na tarasie. Kiedy otworzyłem usta, żeby zapytać, czy nadal pada, odpowiedziała, że już przestało i paruje. Była ciekawa, ile kosztowała mnie nieruchomość.

»Wynajmuję«, odparłem krótko.

Co robić będę sam w tak dużym mieszkaniu?

Jeszcze nie wiem. Piszę pracę… Pominąłem informację o chrabąszczach.

»Pracę? O stodole?«, dopytuje.

Nie, nie piszę o stodole.

Nic ciekawszego tu nie znajdę, stwierdziła. Westchnęła i wypiła duży łyk piwa. Potem zauważyła kogoś na dole.

»Tych dwóch, o tam, trzeba na nich uważać! Rower lepiej zamykać w piwnicy, no i kłódkę najpierw kupić. Niezłe urwisy«, powiedziała przyciszonym głosem, dyskretnie wskazując palcem na dwóch kolegów idących chodnikiem. Uśmiechnęła się w ich kierunku i pomachała ręką. Machnęła lewą ręką. »Ty z żoną i z dziećmi?«

»Sam.«

Zdziwiły ją zapasy cukru, mąki i papieru toaletowego, hurtowe ilości ryżu, kaszy i makaronów z Polski, zalegające jeszcze w korytarzu. Nie wiem, czy ją polubiłem. Wzięła drugi łyk piwa i odprowadziła chłopców wzrokiem aż do zakrętu na Bornemannstraße.

»Będą się pewnie czasem pojawiać ludzie, którzy powiedzą ci, uważaj na tego, uważaj na tamtą. Ja ci mogę powiedzieć, na kogo faktycznie trzeba uważać. Więc zaczynamy!«

»Ich bin ganz Ohr. Zamieniam się w słuch«, odparłem.

»Nie wiem, jak ty, ale uważam, że dzisiejsza młodzież jest okropna. Bystra lub po prostu cwana, ale prawie niczym się nie interesuje i o niczym szczególnym nie ma pojęcia. Zresztą, czy dzieci w Polsce też tak mają?«

Skąd wiedziała, że jestem Polakiem? Niespecjalnie czekała na odpowiedź. W końcu przyszła do mnie już z pewną wiedzą.

»Często słyszy się o takich niedobrych dzieciach, jak na przykład tych dwoje, którzy szli tędy przed chwilą. Zamiast zająć się szkołą i nauką, śmieją się z tego i plują na to wszystko. Tylko patrzą jak tu dokuczyć innym, zwierzęta torturować, na szaber się wybrać, kraść jabłka, gruszki i śliwki. Przy cmentarzu rośnie kilka śliw, polecam.«

»Masz na myśli ten cmentarz?«

»Dieser, dieser… Przecież to przyjemniejsze i wygodniejsze — ukraść, zniszczyć, pomęczyć, nieprawda? To zawsze lepsza opcja od siedzenia z dupą na stołku, w kościele albo w szkole. Naprawdę niejedno słyszałam i niejedno widziałam, co te dwa gnojki wyprawiały. Ile złych rzeczy… Tam!«, podskoczyła nagle pokazując palcem daleko przed siebie.

»Co tam jest?«, dopytuję wychylając się z nienachalną ciekawością z tarasu.

»To jest mieszkanie wdowy Bolte. Niejeden człowiek serce wkłada w chów zwierząt, a coraz to rzadszy widok, nawet tutaj. Wszystkiemu szkodzi Unia, bo szuka coraz to nowszych pieczątek, kolczyków i dokumentów. Komu chce się w to bawić? A wdowa Bolte miała swój drób i dzieliła się jajkami z dobrymi sąsiadami. Dwie poduszki mam z kurzych piór. Trochę w szyję kłują, ale liczy się gest, oder[1]? Miała tylko trzy kury i koguta. To te urwisy pewnie pomyślały sobie, co by tu dzisiaj zrobić. I wymyśliły. Nicią kawałki chleba związały i na podwórku tej kobiety rozłożyły. Kogut je zobaczył i zaczął piać, a kury w długą, i zaczęły żreć łapczywie.«

Lubię ten czasownik fressen, żreć.

»Straszny widok, straszny los. Drób w pułapce, harmider, narobiło się! Nieloty tak w tym strachu i w bólu tańcowały, że na gałęzi skończyły, biedne. Jeszcze każda z tego strachu po jaju zniosła, prócz koguta, rzecz jasna. Czy to nie straszne? Wdowa Bolte ten ich lament usłyszała, ja nawet słyszałam. Drzemała po południu, bo tak już ma, śpi za dnia, a w nocy czuwa. To się starość nazywa. Wychodzi z łóżka, wyskakuje z domu, a tam horror na podwórku! Całe jej życie, cały jego sens i miłość jej, wisi na prostej gałęzi. Wyjmuje staruszka nóż z fartucha, przecina nici i zapłakana wraca do mieszkania. To był pierwszy dowcip, ale drugi nastąpił niemal natychmiast!«

»To jest ich więcej? Może kawa będzie potrzebna«, przerywam nieśmiało.

»Jeszcze jedna buteleczka piwa będzie w porządku. Pani Bolte jakoś się podniosła po żałobie, trochę z moją pomocą. Zasugerowałam, żeby mi z dwie kury sprzedała na obiad, ale chyba to zdenerwowanie ją otrzeźwiło i przepędziło smutek. Na dobre wyszło. Wróciła do kuchni, jak tylko ja wyszłam z podwórka i powoli, z godnością, zabrała się za skubanie i smażenie kurczaków. Koguta wrzuciła do garnka na rosół. Coś tam mamrotała pod nosem albo do psa Spitza, popłakała jeszcze trochę, ale skubała dzielnie. A te gnojki już na dachu! Zaglądają przez komin i widzą, jak kury bez głów smażą się na patelni i jak olej bulgocze. Bolte wyszła na moment do piwnicy, wiesz, pewnie po ziemniaki albo węgiel, tymczasem na dachu, chłopcy już z wędką…«

»Die Angel?!«, pytam zszokowany.

»Normalnie, bez wstydu«, odpowiada w emocjach Nadine. »Chyba nie muszę mówić, co było dalej. Chłopaki na dachu trzy kurczaki pożarły, a wdowa na psa! Od potworów go wyzwała i chochlą obiła.«

»Straszne, poważnie, straszne. Na psa z chochlą? Nieludzkie«, obruszam się szczerze.

»Wytłumacz takiej, że nie wolno… Ja kota mam, ale to on nadużywa w domu przemocy wobec swojej pani. Przy żywopłocie zasnęli ze złodziejskimi łapami na brzuchach, masując je przez sen. To był drugi ich wybryk, a zaraz miał nastąpić kolejny.«