Kochaj. Wydanie ilustrowane - Adrian Zawadzki - ebook

Kochaj. Wydanie ilustrowane ebook

Adrian Zawadzki

0,0

Opis

Lila budzi się w nieznajomym miejscu, w piwnicy, otoczona cudzymi gratami, cudzą historią. Próbuje zrozumieć, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Wkrótce okaże się, że nie jest sama. K o c h a j sprawdza kondycję człowieka współczesnego, który otoczony ludźmi, najpierw musi znaleźć siebie, aby się z sobą pogodzić i żyć szczęśliwie, będąc w pełni gotowym na kontakt, obcowanie, połączenie. Czy w naszych czasach jest jeszcze miejsce na miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Adrian Zawadzki

Kochaj. Wydanie ilustrowane

IlustratorAngelika Kalinowska

IlustratorAdrian Zawadzki

© Adrian Zawadzki, 2021

© Angelika Kalinowska, ilustracje, 2021

© Adrian Zawadzki, ilustracje, 2021

Lila budzi się w nieznajomym miejscu, w piwnicy, otoczona cudzymi gratami, cudzą historią. Próbuje zrozumieć, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Wkrótce okaże się, że nie jest sama. K o c h a j sprawdza kondycję człowieka współczesnego, który otoczony ludźmi, najpierw musi znaleźć siebie, aby się z sobą pogodzić i żyć szczęśliwie, będąc w pełni gotowym na kontakt, obcowanie, połączenie. Czy w naszych czasach jest jeszcze miejsce na miłość?

ISBN 978-83-8273-125-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

.

Wszystkie postaci i miejsca tej książki są wytworem mojej wyobraźni, a ich ewentualne podobieństwo do osób realnie żyjących i miejsc istniejących jest przypadkowe.

.

Dedykuję kobietom.

sen

My pussy tastes like Pepsi Cola (ooh, ah)[1]

Elizabeth Woolridge Grant

Siedziałam na nim, unosiłam się i opadałam, falowałam i odpływałam. Zerkał na wiszące przy drzwiach cztery podłużne lustra w białych, podrapanych ramach. W odbiciu widział moje miękkie plecy, pachnące balsamem kokosowym, jasną skórę; swoje wielkie stopy i czarne, owłosione nogi — mokre, posklejane od potu. Wpuściliśmy trochę słońca, wpadało przez rozchylone zasłony, wyszedłszy po burzowym poranku. Po parapecie, za oknem, chodził czarny ptak i stukał co chwila do pokoju, zagłuszonego poezją śpiewaną, wypływającą z trzeszczącego magnetofonu z kolorowymi diodami, balladą o przemocy. Za moment miała skończyć się nasza ulubiona kaseta, strona B.

Na ścianie przy suficie straszyła, gdzieniegdzie już odchodząca, beżowa tapeta w godne politowania chabry, modna jakieś dwie dekady temu, na łóżku kremowa pościel w drobne maki, jedyna w pomieszczeniu, pachnąca czymś świeżym i lampa z promocji, prosta i biała. Zaduch, zamknięte okno. Pokój niewietrzony od paru dni bez konkretnego powodu. Kilka czarnych siedmiocalowych płyt winylowych przybitych gwoździkami do belek na suficie. Dwie duże donice z dorodnymi kaktusami, białe (jakże inaczej?) biurko z szufladkami, też jakby celowo podrapane; podłużny czarny smartfon i woda mineralna. Książki ułożone jedna na drugiej. Jeszcze nie zdążyłam ich uporządkować, poświęcić temu trochę czasu. Starałam się nie patrzeć w tamtą stronę, chcąc znaleźć im miejsce najsampierw w głowie.

podnieś się podaj mu dłoń przytul go pocałuj skroń

dotykaj pieść spojrzeniem wznieś

widzi jak patrzysz wie czego chcesz

pragniesz by zaczął podejdź i weź

Poleciałam do tyłu, silnie szarpnięta, rozbiłam plecy o ścianę, podczas gdy on, szczęśliwy i zalany perłową stróżką własnego nasienia, nie spostrzegł, jak łóżko pruje się i skwierczy złowieszczo. Grube sprężyny zaczęły wystrzeliwać z materaca i, wkręcając się w jego skórę, rozrywały go na drobne kawałki, podrzucane do sufitu, jak popcorn w gorącym garnku. Wkrótce stał się bordową farbą dekorującą ten nudny pokój. Kruk zaczął natarczywie uderzać w lichą, zakurzoną szybę, aż cały się pobrudził. Uderzał dziobem, ocierał główką i natarczywie atakował plecami, by w końcu po tym wariackim tańcu, skręcić sobie karczek i upaść jak długi na parapet.

Za blokowiskiem wystawały płonące żołędzie na jamistych trzonach, z sączącą się z żył czarną ropą, najprawdziwsze i podpalone. Zmieniały swój kolor, niosły trupią woń po mieście, ku słońcu. Zaraz były magmowe, wypalone, a smród niemiłosierny. Ja zbierałam się z podłogi, kalecząc przy tym palce kawałkami z pleców. On zarósł sprężynami jak zapuszczone grządki. I jego chciałam poskładać, pozszywać i naprawić, lecz zanim znalazłam igłę i szpulkę, przebudziłam się z rykiem! Uspokoić mnie nie mógł przez kilka dłuższych chwil.

Miasto stało się labiryntem, którego korytarze, utrwalone jako jednakowe, jednolite, pozostawały żywe i wyraźne w mojej pamięci. Nie wykracza się poza te ulice, gdyż nasze ruchy ograniczone są wolą autora. Ruchy te ograniczają także kolory. Obszar, w którym będę się poruszać, to nic innego jak zespół kalek i obrazów. Możesz je nazwać wspomnieniami.

Tymczasem na gwarnej ulicy wstawał kolejny dzień, za oknem rozpościerała się mgła, z której to, z każdym spojrzeniem rzuconym dalej od poprzedniego, wysuwała się znajoma przestrzeń. Znałam ją doskonale. Och, jakże ją poznałam! To był mój Szczecin. Ale czy wówczas zdawałam sobie z tego sprawę? Chcę tobie o tym opowiedzieć. Na skrzyżowaniu dwóch ulic, gęsto okopconych, pojawiło się kilka znaków, cięższych od powierza, a jednak lewitujących spokojnie; sześć matowych liter sunących w moją stronę i znikających gdzieś za granicami świadomości…

Kochaj

[1] Źródła cytowanych utworów znajdują się na końcu książki.

kolacja

Kochaj… Tylko nie powiedzieli, co albo kogo i przede wszystkim, dlaczego. Nie raczyli uściślić, kiedy. Tyle, że ja nie mam czasu! A może tak, od kiedy? Nic. Przyjaciele mówią mi Lila, ale ty także możesz. Przysięgłabym, że przez kilka chwil, widziałam za oknem wspomniany napis, jakbym była częścią czegoś wielkiego, a może zupełnie banalnego. Z tej odległości nie byłam jednak w stanie określić, co przedstawiał. Rozpłynął się tak szybko, jak się pojawił, także w mej pamięci. Tego dnia miałam na głowie cały dom, poniemiecki, odrestaurowany niedawno gmach. Zostawili mi go rodzice. To swego rodzaju prezent, w razie, gdyby rozwiedli się szybciej. Jakby dobrze pomyśleć, bodaj pierwszy raz miałam zostać w nim sama na tak długo. Tutaj zawsze ktoś się kręcił, szczególnie podczas remontów, a teraz rodzice wyjechali za granicę, za pracą, by spłacać swój wspólny pomysł, o domu z ogródkiem, miejscu do kochania. Gdzieś po drodze miłość się zgubiła i musieli zamieszkać osobno.

Sobotę zaplanowałam już w czwartek, krok po kroku, na nudnym wykładzie, w trakcie którego profesor rzucał w moim kierunku serdeczny uśmiech za każdym razem, kiedy widział jak notuję. Zrobiłam listę zakupów, miejsca strategiczne, w których wypada posprzątać, aby zrobić, tak zwane, pierwsze dobre wrażenie i specjalnie się przy tym nie zmęczyć oraz kilka innych bzdur. Po godzinie czwartej wstawiłam pierwsze pranie i z słuchawkami w uszach, zaczęłam wycierać zwilżoną szmatą meble kuchenne. Dzień był mglisty i duszny, z mgły wysuwał się trawnik za oknem. Kilka ciężkich, brązowych rolet miałam zasuniętych, więc w domu panował półmrok. W kuchni świeciła się lampa pod okapem. Igor lada chwila miał zadzwonić do drzwi, tego dnia dla niego gotowałam. Pomyślałam, że zacznę najwcześniej pół godziny przed jego przyjściem, danie miało być świeże, gorące. Wszystko sobie rozpisałam na kartce podczas wykładu. Jak dobra żona.

Umówiliśmy się na wieczór, miałam jeszcze trochę czasu. Coś jednak nie pozwalało mi skupić się na dalszym sprzątaniu. Pozostało zagłuszyć durne myśli głośnym telewizorem. W kuchni znajdował się kremowy retro-telewizorek z grubym tyłem, który dodać miał uroku temu pomieszczeniu, wyłożonemu prawdziwym drewnem i pachnącemu świeżymi ziołami w doniczkach, o które dbałam z mamą. Jaki to był dziwny sen tej nocy. Trochę zboczony, trochę surrealistyczny, jak z Psa andaluzyjskiego. Ale czy na pewno kochałam się z Igorem? Nie mieszkam nawet w bloku, a jednak za oknem widziałem to obskurne blokowisko. I to ptaszysko. Nie lubię ptaków. Nie pamiętałam jego twarzy, mogłam podejrzewać, że to był właśnie Igor. Nie wiem, skąd u mnie ta niepewność.

Z zamyślenia wyrwał mnie tasak wielkości ludzkiej głowy, który rozłupał na pół kawał uda, a mężczyzna przede mną zawył z bólu. Znałam ten film, ale nie miałam czasu na skakanie po kanałach. Wyjęłam z lodówki opakowanie z trzema filetami z indyka, które opłukałam pod bieżącą wodą, oczyściłam i pokroiłam w kostkę. Inny mężczyzna z ekranu, w tym samym czasie, zrobił podobnie z solidną porcją mięsa swej ofiary, okręcił w palcach kosteczkę i wepchnął w usta. W tym czasie rozłożyłam na blacie trzy ząbki czosnku, oskubałam kilkanaście listków bazylii z plastikowej doniczki, a najładniejsze, naddarłam nad bambusową miseczką; do szklanej wrzuciłam mięso i przysypałam odrobiną papryki, pieprzu cytrynowego i zmiażdżoną solą morską. Z małych głośniczków wypływały jęki konającego powoli mężczyzny. Kogoś mi przypominał, prawdopodobnie widziałam go w jakiejś mało ambitnej roli, kinowym przeboju ostatnich miesięcy. Na pewno. Bez nogi wyglądał jakoś inaczej.

Do naczynia dosypałam trzy drobno pokrojone ząbki czosnku, zamknęłam specjalną pokrywką i wstrząsnęłam energicznie. Ktoś na to uważnie spoglądał. Filmowy morderca utkwił we mnie wzrok, przynajmniej przez chwilę tak wyglądało, ale po chwili z uśmiechem zajadał mięso swojej ofiary, a ja odstawiłam swoje do lodówki. Patelnię rozgrzałam i polałam oliwą chwilę później. Wstawiłam w garnku wodę na ryż, po czym zaczęłam smażyć. Kuchnię wypełnił zapach czosnku. Z telewizorka grała przyjemna muzyka, towarzysząca napisom końcowym, woda zaczynała wrzeć, Igor miał się wkrótce zjawić. Indyka zalałam śmietaną osiemnastoprocentową, strzepaną w słoiczku z odrobiną wody, ziół prowansalskich i pieprzu. Chwilę później dodałam pokrojony w kosteczkę ser z błękitną pleśnią i bazylię. Pochyliłam się nad patelnią. Uwielbiałam ten zapach. Moi przyjaciele także, a i tobie by posmakowało.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Zmniejszyłam ogień palnika i wybiegłam z kuchni, spojrzałam przez judasz i to, co zobaczyłam nie do końca przypominało to, co chciałam. Za drzwiami stało dwóch chłopaków, może w naszym wieku. Jeden z nich trzymał coś małego i białego. Drugi jakby bezczelnie zaglądał w judasz. Po cichu wycofałam się, sunąc cicho w skarpetkach po drewnianej podłodze i wyjmując z fartuszka telefon. Chciałam napisać Igorowi, by uprzedził, kiedy będzie blisko. Bateria rozładowana. Znając życie, zaraz sobie pójdą — pomyślałam. Drzwi były zamknięte, ale i tak nie mogłam sobie darować, że skakałam frywolnie i beztrosko w słuchawkach przez pół dnia. Weszłam do salonu i sięgnęłam za bezprzewodowy telefon domowy. Wystukałam numer do matki. Po trzecim sygnale odezwał się ciepły, wesoły głos sekretarki. Nie było powodu do niepokoju. Chciałam tylko sprawdzić, jak się ma. Po kolacji z Igorem wystarczy, że wstawię naczynia do zmywarki i po prawej stronie od drzwi, na wysokości swojej klatki piersiowej, wystukam na klawiaturze czterocyfrowy pin, włączając alarm na całym parterze.

Igor mnie wyśmieje, bo doskonale wie, że rzadko bywam sama, wyłącznie, gdy śpię. Chyba, że śpimy razem, choć ostatnio nieczęsto. Kolejny dzwonek do drzwi i tym razem to faktycznie on. Ryż był idealny, sos jak zawsze genialny, mięso miękkie i soczyste, bo niemrożone. Zjedliśmy, wypiliśmy dwie butelki niedrogiego białego wina i powspominaliśmy minioną noc. Opowiedziałam mu także, co mi się przyśniło, pomijając oczywiście dylemat, czy aby na pewno kochałam się z nim.

— Chcesz, żebym dzisiaj został? Nie mam już nic do zrobienia. Jestem styrany, ale nie chcę wracać taki kawał. Zapalimy razem.

— Nie, chcę odpocząć. Wyspać się porządnie. Ciągle szukam tematu mojej pracy magisterskiej. Jak o tym myślę, skręca mnie w żołądku. — odpowiedziałam. To miał być wstęp do naszego końca. Końca naszego związku.

— Nie boisz się spać sama? W wielkim, pustym, starym domu? Jeszcze nie znasz jego wszystkich sekretów. Swoją drogą, nie był wcale tak tani, jak myślałem. Twoi rodzice włożyli w niego trochę kasy, prawda? A teraz nie mogą nawet się nim cieszyć. Do dupy takie coś. Nie chciałbym tak żyć, na odległość.

— Nie pierwszy raz śpię sama w swoim pokoju. Rodzice włożyli w ten dom tyle serca, że wyczerpali przy tym całą swoją miłość. Miłość to takie głupie słowo… Teraz więc mieszkają za granicą, ale każdy osobno. Może na dobre im to wyszło, przerwali to, zanim znienawidzili się na amen.

— Nie naciskam, jutro i tak muszę wcześnie wstać. Obiad był naprawdę genialny i dzięki za zaproszenie. Niedługo walentynki, może dostaniesz książkę, która zainspiruje cię do pracy dyplomowej. Chyba powinnaś pospać.

Igor sprawiał wrażenie zmieszanego, jakby coś dusił, chciał powiedzieć, ale nie wiedział, czy to dobry moment.

— Nie mam do tego głowy.

— Mogę pomóc ci rozebrać łóżko — zaproponował.

— Pościeliłam je przed odkurzaniem — uśmiechnęłam się. Nie mam głowy do pracy magisterskiej. Już dawno powinnam coś wymyślić. Muszę znaleźć sobie dobrego autora, człowieka, którym można się zająć, od którego teoria literatury mnie nie odsunie.

— Tak mało dziś mówiłaś. Ostatnio mało rozmawiamy, wcześniej tego wymagałaś. Eee… uczyłaś mnie rozmawiać. A teraz mniej wymagasz… To trochę… jakby nie ty. Jesteś zła przez rodziców?

— Nie wiem, może już się nagadałam. Jestem zmęczona… dniem, tym dniem. Cieszę się, że ci smakowało, ale uciekaj już. Potrzebuję snu.

— Masz jeszcze kilka butelek wina, wyluzuj. Będziemy przecież w kontakcie.

Za oknem było już ciemno. Przewietrzyłam pokoje i wdrapałam się do siebie na górę.

bliźniaki

Obudziłam się w środku nocy, co nie zdarza się często. Neonowo zielony zegarek migotał cyframi 3:31, a odtwarzacz blu-ray łypał na mnie groźnie białymi diodami w ciemnym pokoju. Nawet nie zorientowałam się, kiedy samodzielnie opróżniłam dwie kolejne butelki wina i owinięta w pościel odpłynęłam, utrwalając w pamięci kilka ostatnich, przygnębiających kadrów. Nie zdążyłam wytrzeźwieć, ale bardzo potrzebowałam wody. Podobnie, jak wymiotować. Jednak w moim starym domu, zdawać by się mogło, ktoś dobrze się bawił.

Co tu robicie? Kim jesteście i jak tu weszliście? Od tych pytań rozbolała mnie głowa. Byłam chyba zbyt zmęczona, by dopuścić do siebie szczere zdenerwowanie czy przerażenie na widok dwóch młodych chłopców w pustym domu. Tych samych, których widziałam przez judasz. Zresztą, podejrzewam, że wtedy było mi wszystko jedno.

— Za dużo pytań braciszku, oj za dużo, głównie takich… niepotrzebnych!

Na dywanie w saloniku siedzieli dwaj młodzieńcy, nie mieli więcej niż dwadzieścia lat i byli identyczni, bliźniacy. Mieli na sobie zabawne garnitury w biało–bordową kratę. Wpatrywali się w błękitny ekran telewizora i uśmiechali. Jeden z nich ściskał białego, pluszowego zająca. Zabawnie, trochę teatralnie, akcentowali słowa.

— Chciałabym, żebyście już sobie poszli — powiedziałam z zadziwiającym spokojem, jakby w gruncie rzeczy było mi wszystko jedno. Troszeczkę mnie to rozbawiło w tamtej chwili.

Jeden z nich nagle obruszył się i nadal patrząc w telewizor, uciszył mnie ręką. Drugi spojrzał mi w twarz z niekrytą wściekłością. Cofnęłam się nieco i przywarłam do futryny. Bliźniak znów patrzył w odbiornik i co chwila wybuchał śmiechem. Obaj byli jakby androgeniczni, nie z tej ziemi. Twarze mieli jak z portretu, ostre i z namysłem naszkicowane. Wybiegłam w stronę kuchni. Tam bliźniacy siedzieli przy stole, pod którym leżały chyba wszystkie noże, jakie miałam — od małych do obierania warzyw czy do steków, aż po siedemnastocentymetrowy tasak. Kroili coś na drewnianej desce.

— Mamy czas — odezwał się jeden z nich. Jego głos był drażniący i piskliwy, z domieszką dawno niesłyszanej arogancji.

— Mamy go bardzo dużo, tak jak powiedziałeś, braciszku. — Drugi miał widocznie w zwyczaju wspierać dziwnego brata w jego wypowiedziach, niczym echo lub otępiała papuga. Sprawiał wrażenie otępiałego.

— Czego chcecie ode mnie?

— A co chciałabyś nam dać? Zgłodniałaś?

— Nie mam chęci na zabawy, co jest grane? — Co tu jest, kurwa, grane? brzmiałoby może nieco bardziej stanowczo. Może osiągnęłabym jakiś efekt, dowiedziała się czegoś, ale było już za późno, by naprawić błąd. Powtórzyć się? A na co mi histeria w środku nocy?

— Braciszku, chyba mógłbyś opłukać ten nóż? — burknął skrzywiony bliźniak. Na jego błyszczącej twarzy pojawił się ślad zirytowania.

— Jasne, w tej chwili opłuczę nóż, ten nóż właśnie.

Chłopak wstał i podszedł do umywalki.

— Nie usiądziesz z nami? Czuj się jak u siebie.

— Jestem u siebie!

— Bądź pewna. Bądź pewna! — zawyło jedno z bliźniąt, po czym podziękowało bratu za czysty nóż i wróciło do starannego krojenia pluszowego zajączka.

Pluszowego zajączka kroją! Chyba powiedziałam to za głośno. Czy zdążę dobiec do alarmu bez tasaka w plecach?

Rozległ się dzwonek do drzwi, a ja nie przestawałam patrzeć na pracę chłopców.

— No, otwórz. Mamy brudne ręce — warknął pretensjonalnie krojący zajączka.

— I ręce peeeeeełne roboty, braciszku. Tak, jak powiedziałeś. Więc otwórz drzwi, Lila.

Odwrócili się i uśmiechnęli szeroko. Zapamiętałam ich smutne twarze na chwilę rozerwane uśmiechami. Pobiegłam otworzyć drzwi. Nikogo nie było, pusta ulica. Chyba nikogo nie widziałam także w kuchni, ani w saloniku. Wdrapałam się na górę, aby położyć się spać. Kiedy pogasiłam już wszystko, zauważyłam rozsypane po ścianach przedpokoju słabe światła, migoczące różnobarwnie, i słyszałam radość bliźniaków znów oglądających telewizję. Zakryłam uszy kołdrą. Za jakie grzechy? To niemożliwe. Musiało mi coś zaszkodzić, ale przecież nie miałam niczego złego w ustach. To nie mogło dziać się naprawdę, zamknęłam przecież drzwi. Nikt się nie włamał. Za chwilę przebudzę się ze snu. Zamknęłam oczy. Czułam, że stoją przy łóżku i patrzą. Zasnę, a jutro o wszystkim zapomnę.

Mój telewizor włączył się, obraz był ziarnisty, jak na niekodowanym kanale. Poderwałam się i zaczęłam śmiać. Śmiałam się, choć byłam wściekła. Coś strzeliło i telewizor zgasł. W całym domu ponownie zrobiło się ciemno. Ubrałam papcie i zeszłam powoli na dół. Nie miałam latarki. Bliźniaki stały pod oknem. Obrócone do mnie plecami, patrzące w ulicę nocą.

— Masz ochotę się z nami pieprzyć? Lubisz takie rzeczy, prawda?

— Nie boję się. Wcale. — powiedziałam na tyle trzeźwo, na ile byłam w stanie.

— Wcale, ani trochę, powiedziała.

— Lubię się pieprzyć, ale nie lubię pierdolenia — To mi się udało.

— Nie boję się. I w tym tkwi problem.

— Tak, jak mówisz, braciszku. Boi się nie tego, czego powinna, a to błąd. A wiesz dlaczego? Powiedz jej.

— Zostałaś, chcąc nie chcąc, zaprojektowana, by kochać…

— Wcale nie. Nie macie o mnie pojęcia.

— … stworzona, by kochać…

— Ani trochę!

— … zaprogramowana, by kochać… każdy ten beznadziejny kawałek po kawałku.

— Całe mnóstwo kawałeczków… beznadziejnych, braciszku.

Rozpłakałam się. Jeśli to sen, chciałam przestać śnić. Miałam już dosyć. Miłości przede wszystkim…

— Może tak jest — przyznałam w końcu cicho.

— … a mimo to, nie dajesz sobie rady.

— Bingo! Wcale. Och, jak ona sobie nie radzi, braciszku! Ty to masz głowę!

Ktoś złapał mnie za ramię. To Igor, wszedł używając po raz ostatni zapasowych kluczy. Po bliźniakach nie było śladu.

— To był sen na jawie, lunatykowałaś zapewne. Czemu tu tak ciemno — powiedział chwilę potem i wymienił spaloną żarówkę w holu.

Później kochaliśmy się w salonie do świtu, krzycząc jak opętani (ja, tłumiąc łzy). Nie zdążyłam spytać, co robi u mnie o tak wczesnej porze. Mówił, że musi wcześniej wstać. Dla mnie? Musiał tęsknić, może coś wyczuć. Nie podejrzewał, co planowałam. To siedziało w mojej głowie od miesięcy — chęć zmiany. Teraz jednak trwałam w przyjemności, oddałam się całkowicie, spociłam się z nim i odpłynęłam kolejny raz tej nocy. Później wymiotowałam po białym winie. Igor wyszedł do pracy po piątej, a ja ze łzami w oczach znów uciekłam do snu, słysząc ciche, ale niezwykle wyraźne:

— Po niespodziewanej eksplozji radości zostają zgliszcza. Prawdziwy syf. Ależ to durna dziewczyna, braciszku!

zgoda

My anaconda don’t, my anaconda don’t

My anaconda don’t want none unless you got bunz, hun

Onika Tanya Maraj

No, dobrze. Więc w kulturalnych rozrywkach szukałam ostatnio po prostu ucieczki od tematu, który powracał co jakiś czas. Zbliżały się walentynki i z każdym dniem coraz bardziej pragnęłam zakończyć swój związek z Igorem. Zaczęłam od prostego znudzenia się nim, choć w planach miałam i nienawiść, co znacznie ułatwiałoby sprawę. Pozostawała jeszcze kwestia seksu, którego potrzebowałam; dobrego seksu, z którego musiałabym zrezygnować, przynajmniej na pewien czas. Dlaczego podjęłam taką decyzję? Nie było to do końca oczywiste, ale czułam, że tak być powinno. Mieliśmy już jedną przerwę. To było jesienią, a może kończyłam licencjat. Zajęta byłam uczelnią i nauką. Mogłam sobie na to pozwolić. Na brak kilku przyjemności, na zrezygnowanie z oglądania tej samej twarzy każdego dnia. Na miłość boską, znaliśmy się od szkoły podstawowej!

Przerwa była krótka, a powrót dość przebojowy. Zaczęło się od wiadomości, jak to zwykle bywa. Bez zbędnej wylewności, choć z niekrytymi śladami zduszonej namiętności. Igor mieszkał już w akademiku, w jednym pokoju z kolegą — niewiele o nim wiedziałam. Tego pamiętnego dnia spędziłam na uczelni kilka godzin, ale około szóstej wieczorem byłam pełna sił, jakbym przeczuwała, co nastąpi. Zaproszenie było krótkie, ujęte w prostej wiadomości. Widziałam to wyraźnie, napisał:

CHCIAŁBYM SIĘ Z TOBĄ POGODZIĆ.

ZAPRASZAM DO MOJEGO POKOJU.

Podjechałam dwa przystanki tramwajem, z tęsknoty drżałam i bałam się jednocześnie. Zgoda, zgoda… starałam się o niczym szczególnym nie myśleć. Nie zastanawiać się, czy przerwa była potrzebna, czy dobrze zrobiłam. Czy dobrze robię teraz, niemal biegnąc w stronę akademika? Co z nienawiścią? Miałam znienawidzić i zapomnieć. Po okazaniu legitymacji studenckiej na portierni, wjechałam windą na ósme piętro. Zapukałam do szarych drzwi i nieśmiało przywitałam się z Igorem i… jego kolegą.

Tego się nie spodziewałam. Myślałam, że godzenie się przyjmie starą, dobrą, to znaczy, łóżkową postać. Nie spodziewałam się także otwartej wódki i zapachu gotowanych parówek. Igor był wtedy zażartym wegetarianinem. Sam to wymyślił.

— Myślałam, że nie jesz mięsa, po miesiącach wyrzeczeń…

— To tylko parówki. Jesteśmy przed wypłatą. — odpowiedział kolega Igora. Było w nim coś prostego i nieuchwytnego. Wkrótce mieliśmy ze sobą spędzić więcej czasu. Nie było drugiego takiego bystrzaka, oczytanego w najstarszych i najbardziej spleśniałych tomiszczach, który by w jednym zdaniu zmieścił kopę kurw.

Był wysokim i szczupłym chłopakiem, starszym od nas. Jak się okazało, studiował jakiś nowy kierunek, który spokojnie można by postawić w rzędzie z kierunkami, po których pozostają tylko piękne wspomnienia, uzależnienia i brak szans na znalezienie pracy. Miał ciemne włosy, młodzieńcze i urokliwe spojrzenie. Uśmiechał się tajemniczo, kiedy polewał pierwszy kieliszek wódki. Zastanawiałam się, czy chcę dziś pić, był przecież poniedziałek.

— Nie piję drinków, musisz mi wypłukać swój kieliszek — powiedziałam zanim otworzył usta, na co zareagował jeszcze szerszym uśmiechem. Igor wszedł do łazienki. Zniknął na chwilę, a jakby zniknął na zawsze. Krok po kroku odkrywałam uroki nowego kolegi.

— Jak masz na imię? Zdążyłam już zapomnieć, wybacz.

— Wiktor, jestem Wiktor. Wprowadziłem się kilka dni temu. Przeniosłem się tutaj z Berlina.

Co mnie to obchodzi? Znałam już imię, to ważne. Można o kimś myśleć, marzyć, ale nie znać jego imienia? Wyobrażać go sobie codziennie przed snem bez sprowadzenia do konkretnego punktu? Sygnału, który mózg musi zapamiętać, który odtąd musi czcić i pieścić. Wiktor, jestem Wiktor. Możesz być Wiktorem, dopóki będzie dla ciebie miejsce w mojej głowie.

— Wyglądasz na zmęczoną, a może zamyśloną?

— Myślałam, że chcesz się pogodzić?

— Pogodzimy się. Jeśli chcesz, Wiktor…

— Mamy wygonić twojego kolegę z pokoju, który wynajmuje? Mogłeś wymyślić coś lepszego. Trochę inaczej to zaplanować. Postarać się!

— Rozmawialiśmy i, jeśli chcesz… może nam pomóc się pogodzić.

Tego się nie spodziewałam. Strzelił i nie chybił. Musiałam się pilnować, ważyć słowa, nie zdradzić, jak bardzo chcę pogodzić się także z Wiktorem, z którym nigdy przecież nie byłam, z którym nie kłóciłam się, nie miałam przerwy w związku.

— Ok.

To było najlepsze, co wymyśliłam. No, co? Proste, zrozumiałe, nie pozostawiające miejsca na domysły czy niedopowiedzenia. Ok, znaczy — chcę tego. Serce biło mi mocniej. Od czego zaczniemy i kto zrobi pierwszy krok? Wiktor był ubrany, miał na sobie jeansy i czarny T-shirt, Igor tylko zielony ręcznik. Wystarczyłoby, żeby go zrzucił, zawsze to jakiś wstęp. Pozostawały tylko dwie kwestie — nie będzie tak łatwo, w końcu nie bez powodu postanowiłam od niego odejść, a nawet jeśli bez takiego powodu, który łatwo wyjaśnić, to nie obejdzie się bez rozmowy. Drugą kwestią pozostawał wciąż nieznany, wciąż obcy i, co gorsza, ubrany Wiktor. To jego byłam ciekawa. Jaki kochanek krył się za tym uśmiechem? Czemu Igor w taki sposób chciał się pogodzić? Czy traktował to poważnie, a może był to początek zabawy? Zwykłej zabawy.

Za oknem hałas, trwały prace budowlane na Bohaterów Warszawy. Igor nie zdjął ręcznika, na plecach miał jeszcze kilka kropli wody. Podeszłam do niego i starłam je dłonią, Wiktor podszedł do nas i usiadł na łóżku Igora, który najpierw mnie pocałował, po czym nieco się odsunął, by to samo mógł zrobić Wiktor. Zamknęli drzwi? Czy zamknęli te cholerne drzwi, za którymi słychać było podniecone rozmowy hiszpańskich studentów? Na pewno zamknęli. Już nie chciałam myśleć o tym, co właśnie miało się stać. Ani o Igorze, ani o naszym rozstaniu. Pierwszy raz brałam udział w czymś takim. Od rana, w planach miałam tylko jajecznicę na boczku, na kolację, a tymczasem całowałam dwóch młodych mężczyzn. Igor dołączył do kolegi. Z początku niepewnie. Czułam trzy języki, w tym swój własny, łaskoczące się, jakby było to dla nich codzienne. Zamknęłam oczy, a gdy je otworzyłam wszyscy byliśmy już nadzy, a dwa jednoosobowe łóżka złączone. To miał być mój najpiękniejszy dzień w życiu, tak wtedy myślałam. Tak było.

Podejrzewałam, że Wiktor nie zawiedzie. Igor, cały gorący, szybko zaczął trącić potem, czułam zapach jego włosów na klatce piersiowej. Leżał z zamkniętymi oczami i trzymał mnie za uda. Patrzyłam na Wiktora, uśmiechał się i nie spuszczał ze mnie wzroku. Czytałam z niego, jak z dobrej książki. Już wszystko wiedziałam. Kochając się z Igorem nie mogłam przestać całować jego współlokatora. Narastała we mnie złość, którą musiałam stłumić. Jeszcze nie teraz, nie wolno było jej się ujawnić. Coś zaczynało się dziać. Igor chwycił mnie za mokre włosy i pociągnął na swoją klatkę, a Wiktor zaczął zlizywać z mojego brzucha słony pot. Obróciłam głowę w stronę drzwi. Jęknęłam z uśmiechem na twarzy.

Wtedy przyszło mi do głowy, że mógłby pojawić się jeden z bliźniaków. Tych, którzy nawiedzili mój umysł w starym domu, kilka przystanków stąd. Ile? Kto to liczył, kto to teraz pamięta? Bliźniak powoli i z chirurgiczną precyzją ściągałby dla mnie twarz z nowego kolegi, na pamiątkę. Tak go pragnęłam, tak drastycznie migała mi w głowie. Jego tajemniczy śmiech wybuchał z każdym oddechem na mojej piersi, jego oczy skupione były na moich. Czekałam, aż staniemy się jednym.

Nikt nic nie mówił, każdy zajęty był swoją pracą. Było nam przyjemnie, jak nigdy wcześniej. Choć Igora czułam doskonale, zapomniałam o nim na chwilę… Po wszystkim, leżeliśmy na złączonych łóżkach i patrzyliśmy w sufit. Trzymałam za dłoń Igora, za nadgarstek ściskałam Wiktora. Bałam się, że jutro stracę wszystko. Będę musiała być grzeczna dla Igora, żeby móc jeszcze zbliżyć się z jego kolegą. Może był to jakiś warunek, postradałam zupełnie zmysły. Możliwe, że nie zwróciłabym na Wiktora uwagi, idąc ulicami miasta. Być może także przypadkowy seks nie zostawiłby we mnie śladu… Zatem, czy nie potrzebowałam Igora?

— Potrzebowałam was obu — wydusiłam w końcu z siebie.