Krwawy umysł - Adrian Zawadzki - ebook + książka

Krwawy umysł ebook

Adrian Zawadzki

5,0

Opis

Życie członków trzeciego pokolenia eXeX to uzależnienie od środków odurzających, seksu i zniszczenia. Główny Przewodniczący widzi i kontroluje wszystko ze swej siedziby. Organizuje podziemne, ukryte przed oczami świata, spotkania do czasu, kiedy pojawia się Krwawy umysł i dopuszcza się drastycznej zbrodni. Wydanie pełne! Książka zawiera opowiadanie Chłopczyk z fotografii i nowe teksty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Adrian Zawadzki

Krwawy umysł

Projektant okładkiPaulina Radomska-Skierkowska i AZ

KorektorKarolina Kaźmierska

RedaktorAZ

© Adrian Zawadzki, 2017

© Paulina Radomska-Skierkowska i AZ, projekt okładki, 2017

Życie członków trzeciego pokolenia eXst eXiste to uzależnienie od środków odurzających, seksu, zniszczenia i zatracenie własnej osobowości. Ufność wizji zmiany świata odwodzi od miłości, rodziny i spokoju. Główny Przewodniczący widzi i kontroluje wszystko ze swej siedziby. Organizuje podziemne, ukryte przed oczami świata, spotkania do czasu, kiedy pojawia się Krwawy umysł — nieznajome i nieprzewidywalne zło. Niszczy życie członków eXeX, dokonując w ostatecznym ruchu drastycznej zbrodni.

ISBN 978-83-8126-309-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Ucz się ze swoich snów, czego ci brakuje.

Wystan Hugh Auden

Dedykuję mamie.

PROLOG

Twój jedyny dom, jaki masz w kosmosie, płonie, i każdy z nas jest jednakowo odpowiedzialny za zapalenie zapałki i odwrócenie się plecami, by nie widzieć tego, co się dzieje.

John Hogue

Opowiada Daniel Rosser

Ściany, ciągnące się dookoła wielkiego basenu, były nieotynkowane, z czerwonej, pokrytej grzybem cegły. Z niewidocznego ginącego w cieniu sufitu zwisały cztery łańcuchy. Nie łączyły się jednak ciężko z czarną taflą wody w basenie… Na zimnych sznurach perfekcyjnie zawisły cztery ciała młodych mężczyzn w wieku od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat. Ich nagie ciała, wiszące w bezruchu za nogi, zaledwie głowami sięgały pod wodę… Chłód, który bił od basenu, wydawał się pełzać po moim ciele. Choć zachowywałem spokój, nie mogłem w pełni pojąć obrazu, jaki obserwowałem.

Stałem w pomieszczeniu, w którym panował okropny smród rozkładających się ciał. Głów ofiar nie byłem w stanie ujrzeć; znajdowały się w tym bagnie. Tylko poszarzałe klatki piersiowe i skrępowane ręce, połączone łańcuchem ciągnącym się do stóp, pozostawały widoczne. Wyciągnąłem z kieszeni swój telefon. Nie mogłem jednak nic zrobić, palce rąk ledwo się poruszały, było mi zimno. Stałem się świadkiem morderstwa czterech mężczyzn, których powieszono za nogi tak, aby tylko głowy spoczęły pod wodą. Zwymiotowałem. Zdałem sobie sprawę z tego, jaki koszmar przeszli, dusząc się, zaledwie cal od powietrza, którego pragnęli, zapewne jak niczego innego dotąd. Który z nich pierwszy stracił siły, miotając się, próbując ratować życie? Nie spostrzegłem jednak śladów świadczących o walce, którą stoczyli na łańcuchach. Być może nie żyli już, kiedy ktoś im to zrobił.

Usłyszałem ciche syczenie. Odgłos, jaki wydaje dogasające ognisko, lecz ten był nieco cichszy. Skierowałem się w głąb cienia po prawej stronie pomieszczenia z diabelskim basenem. Wąski korytarzyk doprowadził mnie do nowego miejsca. Przy wejściu znajdował się połyskujący złotem napis, potężne: eXeX.

W powietrzu unosiła się paskudna, zimna woń gnijących ciał. Niepewnym krokiem przeszedłem przez brudne pomieszczenie do znajdującej się na końcu okrągłej dziury. Wszedłem na korytarz, który rozdzielał się na dwa. Skręciłem w prawo. W oświetlonej blaskiem gasnących świec sali dostrzegłem ciało mężczyzny wiszące na grubym sznurze. Podbiegłem do niego po mokrej od wody i krwi posadzce. Zasłoniłem usta, a oczy zaszły mi łzami. Nie potrafiłem znieść tego widoku. Miejsce, w którym się znajdowałem, to położony za salą pokój Głównego Przewodniczącego. Był nim Oliwer wiszący teraz nade mną. Spostrzegłem błoto na marmurowej posadzce i ślady krwi. To jednak nic w porównaniu ze ścianami, na których rdzawymi gwoździami powbijane były ciała nagich mężczyzn w czarnych kapturach na głowach. Na środku wiszące ciało, którego twarz, zdarta kwasem, pozostała czarno-czerwoną czaszką. Zacząłem krzyczeć. Czułem na sobie dziesiątki spojrzeń. Gdy spoglądasz na martwe ciało, wzrok płata ci figle. Oczekując poruszenia, szarość wydaje się drgać. W pewnej chwili nawet usłyszałem trzask. Obróciłem się w stronę wejścia. Byłem zalany łzami, jednakże zdołałem dostrzec czarną plamę, zakapturzoną postać. Straciłem przytomność.

Wiem, że koniec już dawno miał swój czas.

Dziecko czerwone zatrzymuje nas.

By spytać o drogę.

Drogę o świcie,

Co usłana jeszcze zimą jest…

Tego dnia ujrzałem piekło czarne, czerwone; zobaczyłem dzieło diabła, z którym miałem spotkać się wkrótce osobiście. Ja… przeżyłem. Dlatego właśnie musiałem się z nim spotkać i spytać… Człowiek, który zabił swoich najbliższych, darował mi życie. Nie uwzględnił mnie w swoim makabrycznym planie. Chciałem zrozumieć…

M G Ł A

Rozdział pierwszy Książę i Pył

1

Opowiada Tristan Roance

Może to dziwne, ale lubił, gdy jego kot przechodził obok buchającego przyjemnie w zimowe wieczory kominka, malując na ścianach cienie chodzącego worka kości. Oj, to trzeba przyznać, że ów kot niewiele miał ze swoim gatunkiem wspólnego. Był paskudny. Przypominał, śmiem nawet rzec, zwierzę bliskie nam z jakiegoś filmu grozy. Był bardzo marny, chwiał się na swych chudawych nóżkach, a do tego miał trójkątny łeb, równie paskudny, jak i reszta ciała. Wodził po pokoju wrogim spojrzeniem. Jedno oko lśniło mu czerwienią, drugie było bladobłękitne. Za oknami prószył śnieg, okrywając najbardziej ukryte zakamarki wioski. W całym domu panowała głucha cisza. Podobnie zresztą jak na pustych ulicach, które ginęły już pod śnieżnym okryciem.

Pan Yard siedział w salonie nad stertą papierów do wypełnienia przygotowanych, by zająć mu świąteczny czas. Przez uchylone drzwi wkradł się ukochany przez swego pana kot. Oboje rzucili sobie znaczące spojrzenia, po czym szary jak popiół futrzak spoczął na pluszowym dywaniku. Pracy było sporo. Warunki jak najbardziej dogodne. Cisza i spokój. Gregory siedział w swoim pokoju, służba w swoich. Tak było od zawsze w willi przy Villon Pray 13. Płomyczki tańczyły w oczach stworzenia wylegującego się na dywaniku, co ani trochę nie dodawało mu uroku. Cóż, zwierzę leżało sobie spokojnie wpatrzone w ciemny kąt pokoju, z nadzieją czekając na komendę pana, który zawoła, aby pogłaskać ulubieńca. Ale nikłe były na to szanse.

Zbliżały się święta, czas, w którym pan Yard zrobiłby wszystko, aby o nich nie myśleć. Miał około pięćdziesięciu lat i był dobrze sytuowanym właścicielem fabryki znajdującej się nieopodal wioski Villon Pray, w której to wiosce mieszkał wraz z synem. Pan Yard wychodził ze swego gabinetu stosunkowo niewiele razy w ciągu dnia. Jeżeli już opuszczał willę przy Villon Pray 13, wracał średnio po dwunastu, czasem nawet piętnastu godzinach.

Kolacje jadał z synem. Przy pięciometrowym prostokątnym stole siadał od strony wejściowych drzwi do jadalni. Zazwyczaj już jadł, gdy Gregory wchodził. Pan Yard nie podnosił wtedy nawet wzroku. Zadawał jedno, dwa pytania synowi, ale tylko wtedy, kiedy sam skończył już jeść. Słuchając często krótkich odpowiedzi, wpatrzony był to w śnieżnobiały obrus, to w błyszczące sztućce.

Na pierwszy rzut oka był on posępnym mężczyzną o ciężkim charakterze, który idealnie sprawował władzę w swojej umiłowanej fabryce. Nigdy nie pojawiał się w telewizji, prasa także się nim zbytnio nie interesowała, no może poza kontraktem z firmą, której właścicielem był Alexander Micali, jego przyjaciel z Walii. Między innymi dzięki temu ruchowi pan Yard rozsławił imię fabryki oraz w ciągu kilku kolejnych lat zainkasował kwotę przekraczającą nieco ponad osiemdziesiąt milionów dolarów. Niemniej, zawsze pozostawał tym samym obojętnym i bezdusznym człowiekiem. Uciszył plotki prasowe, jakoby willa przy Villon Pray 13 była prezentem od Aleksandra Micalego. Tak donosił jeden z francuskich dziennikarzy, który doszukał się interesujących dokumentów, o tym, że naprawdę imponująca budowla została założona przez wymarłą już dynastię Villon. Z tą zaś spokrewniona jest dynastia Micalich. To, co było prawdą, a co z niej zostało zatuszowane, wyśmiane i oblepione nalepką rzekomej mistyfikacji, dziś pozostaje tajemnicą.

Gregory Axel Yard był młodym, bo dwudziestoletnim chłopakiem, który uczęszczał do normalnej publicznej uczelni w pobliskim miasteczku. Życie tego młodzieńca jednak niewiele miało z normalnością wspólnego. Dzień jego wydawał się być snem, w którym uczestniczyli ludzie niewiele wnoszący do jego, idealnie rozplanowanej, egzystencji. Postrzegany był jako syn milionera, szalenie i nieprzyzwoicie urodziwy, o blond włosach, które zasłaniały jego uszy, ale nie opadały na ramiona, wzroku sokoła, który rozdzierał przestrzeń i uginał kolana każdego, kto na niego spojrzał. Po uczelni chodził w towarzystwie dwóch ochroniarzy zatrudnionych przez ojca. Nikt nigdy nie widział, aby Gregory z którymś z nich rozmawiał, co wcale nie oznaczało, że wstydził się obstawy bądź nią specjalnie przejmował. Jego ochroniarze byli jak duchy podążające za swym panem krok w krok.

W salach uczelni siedział w ostatniej ławce, zazwyczaj zajęty skrobaniem w notesie, nie patrzył na nikogo poza wykładowcą. Mimo sukcesów w nauce nie był aktywny podczas zajęć. Nikogo nie krytykował, nie wypowiadał się na temat zdania drugiej osoby. Był, jakby go nie było. Z początku budziło to zniesmaczenie i niemądre docinki ze strony kolegów. Jednak z czasem wszyscy do tego stanu rzeczy przywykli. Co ciekawe, nawet przyzwyczaili się do jego życia na pokaz.

Wydawać by się mogło, że ten młodzieniec, który tak naprawdę nie miał nawet przyjaciela, był plastikową zabawką. Do końca jednak nie było to prawdą. W przeciwieństwie do ojca był znaną osobą w wiosce, pobliskim miasteczku, a nawet całym kraju. Dwudziestolatek był modelem uczestniczącym w sesjach zdjęciowych magazynu „MASHTIE”, prestiżowego pisma, które swe edycje zagraniczne miało w kilku krajach europejskich oraz Stanach Zjednoczonych. Jak stał się w tak młodym wieku twarzą znanego magazynu? Tym razem nie chodziło o pieniądze ojca, ale w wyjątkowym stopniu o znajomości. Matka Gregory’ego i żona pana Yarda była założycielką pisma.

Zarabiała na gazecie kolosalne kwoty, co miało wpędzić ją w krótkim czasie w nałóg narkotykowy i zakończyć jej życie rychłą śmiercią. Być może to bolesne przeżycie wyniszczyło pana Yarda, chociaż niektórzy uważali, że surowym człowiekiem był od zawsze. Nie dało się ukryć, że w historii Villon Pray rodzina Yardów była najdziwniejszą i najbardziej tajemniczą. Od matki, która stworzyła potęgę „MASHTIE”, przez ojca pracoholika, właściciela przynoszącej wielkie zyski fabryki, po syna artystę, który żył własnym, wydawać by się mogło, tak odległym życiem.

Z czasem jednak ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego, na nikim nie robiło to już większego wrażenia. Tymczasem wielkie poruszenie wywoływały zdjęcia ukazujące się co miesiąc w piśmie. Redaktorem naczelnym, po śmierci matki Gregory’ego, został jej zastępca, Victor. Był i jest trafnym następcą, który utrzymał pozycję pisma w Europie na wysokim poziomie, a także przyczynił się do rozpowszechnienia go za oceanem. Gregory’ego traktował jak siostrzeńca, widział w nim wielkiego człowieka, którego należy przygotować do kierowania wydawnictwem. Gregory i tak miał wiele do powiedzenia. Był bardzo świadomy swojej pracy.

Naturalnie to uczyniło Victora wrogiem numer jeden pana Yarda. Nie żeby ojciec chciał oddać synowi fabrykę, bo i nie widział jeszcze godnej pracy dla swego pierworodnego. Niemniej coś powstrzymywało go od myśli, jakoby Gregory w przyszłości miał rządzić „MASHTIE”. Co dziwne, godził się przecież na każdą sesję. Temat ten nigdy jednak nie zakłócił spokoju Villon Pray 13, ponieważ chłopak go nie poruszał, a Victor willi nie odwiedzał.

Beznamiętne postukiwanie w klawisze fortepianu.

Willa przy Villon Pray 13 znajdowała się najbliżej, największego w okolicy, jeziora Pray. Wokoło rosły stare sosny, pełno było tu także pięknych pagórków. Legendy podawały, że posiadłość została wybudowana przez siedemnastowiecznych członków dynastii Villon, jednakże nie jest to do końca jasne. Istnieją wprawdzie zapiski, że około roku tysiąc sześćset trzynastego wprowadził się na te ziemie książę, który poślubił niemiecką księżniczkę, co nie zgadza się jednak z nazwiskami młodych. Dalej legenda podaje, że willę wybudował im ojciec dziewczyny. Skąd jednak wzięła się nazwa Villon? Dziś tego nie wiadomo. Jednakże był to imponujący budynek, zbudowany z wielką precyzją i kunsztem.

Matka Gregory’ego, jak opowiadał mu Victor, lubiła często mawiać, że mieszka w willi nieco mniejszej od Luwru. Nie kłamała. Jezioro Pray było wielkim zbiornikiem. Jego powierzchnia wynosiła około pięćdziesięciu czterech kilometrów kwadratowych, a maksymalna głębokość dochodziła do dwustu osiemdziesięciu metrów. Położone na południowy wschód od miasta Mirror, otoczone pagórkami i polami, ciągnęło się aż po Aparash Ballar Roance. Torf sprawiał, że przejrzystość jeziora była niewielka, wieczorami jednak bywało bardzo urocze.

Wróćmy jednak do willi. Wejścia, po obu stronach, strzegą dwie hermy, rzeźbione nagie popiersia, wyrastające z podpór — jedna przedstawia młodego mężczyznę, który trzyma jabłko, natomiast druga ukazuje piękną kobietę, której z prawej dłoni zwisa sztylet. Metr dalej znajdują się wielkie kolumny. W holu po otworzeniu monumentalnych wiekowych drzwi dwuskrzydłowych ukazuje się pierwsza część domu, ze sklepieniem o kształcie trójkąta sferycznego, zwanym pendentywem. Robi to imponujące wrażenie. W holu można poruszać się w stronę kolejnych pomieszczeń albo w prawo, albo w lewo lub podwójnymi krętymi schodami w górę, mając wciąż nad sobą ozdobne kasetony, budowane z czerwonej cegły trompy. Bogactwo detali, jakie tworzą willę, godne jest pozazdroszczenia. Jeden z ważnych magazynów francuskich podał kilka lat temu, że wartość budynku i dziedzińca szacuje się na kwotę dwudziestu ośmiu milionów dolarów. Jest to najdroższa rezydencja w całej północnej części kraju. Trzy lata temu zmarł rezolutny dziennikarz, który szukał sekretów rodziny Yard, a także Villon czy Micali. Od tamtego czasu Gregory’ego Yarda kojarzy się tylko z „MASHTIE”. I chwała Bogu.

Przyszła odwilż. W okresie świątecznym, gdy za oknem pięknej willi zamiast śniegu widać obumarłą naturę, zawstydzoną z powodu odkrycia białej kołderki, pozostaje domownikom Villon Pray 13 siedzieć przy ciepłych kominkach, skrobać coś na kartkach papieru lub bawić się z kotem. Pan Yard go uwielbiał, Gregory także.

Poza tym nikt nie przepadał za zwierzęciem.

Służba wręcz nienawidziła stworzenia. Okropna bestia często przemieszczała się po willi w poszukiwaniu szczęścia… niekiedy natrafiła na miotłę jednej ze służących albo but szofera. Pył, bo tak wabił się ów kot, siał niepokój. Jako że nie był urodziwy i budził niemałe obrzydzenie, zadziwiał fakt, że właściciele nie dostrzegali tych cech. Był chyba jedynym, który nigdy nie oddalał się od Villon Pray 13 choćby o dwieście metrów. Stworzeniem był dumnym, ale nie sprawiał kłopotów.

Gregory siedział lekko zgarbiony przy biurku i zapisywał coś w swoim notesie. Robił to codziennie, ale pamiętnikiem owe zapiski z pewnością nie były. Trzy kryształowe żyrandole oświetlały jego białą, porcelanową twarz, czystą i pozbawioną jakiejkolwiek zmazy. W swej samotni czuł się bardzo komfortowo, nikt nigdy mu nie przeszkadzał. Na jednej ze ścian wisiały dwa potężne telewizory wkomponowane w klasyczne ramy obrazu, które wyświetlały zawsze dwie różne stacje informacyjne. Gregory miał w zwyczaju być zawsze dobrze poinformowanym o tym, co się dzieje na świecie.

2

Zima 1998/1999

Dwudziestego czwartego grudnia domownicy zasiedli do normalnej kolacji, niczym nieróżniącej się od codziennych. Gregory zażyczył sobie więcej liści zielonej herbaty TMS, którą uwielbiał. Pan Yard wypił dwie mocne espresso na sen. Nic nie zapowiadało tego, co rzekł, krojąc paróweczkę w serze i francuskim cieście, z pozoru niechlujnie oblaną białym sosem czosnkowym:

— Twoja matka była naprawdę piękną kobietą.

Gregory podniósł wzrok. Siedział na drugim końcu pięciometrowego stołu, naprzeciw ojca.

— Widziałem… na zdjęciach — jęknął oschle.

— Chcę ci powiedzieć, że piękno tej kobiety nie poszło w parze z rozsądkiem i siłą. Była słaba.

— Sama radziła sobie bardzo dobrze. Miała swoje pismo.

— Do czasu. Miała tyle energii, klasy, radości dopóty, dopóki nie zakochała się w lekach i… innych gorszych truciznach.

— Znam tę historię — rzucił beznamiętnie Gregory.

— Znalazłem ją nad jeziorem, zginęła obok swojej wielkiej pięknej willi. Miałeś trzy, cztery — latka. Leżała blada przy nieruchomej wodzie. Miała na sobie cienkie spodenki, w których zazwyczaj spała. Była bez koszulki. Tak chciała, żebym ją zapamiętał. Zawsze kochała się w imponujących, zapierających dech w piersiach, przedstawieniach.

— Nie musisz kończyć.

— Chcę opowiedzieć ci o ostatniej chwili twojej matki! Jej ciało przykryte mgłą. Wtedy było mgliście, poranek, niebo szare. Przedstawienie jej się udało. Ciało było zimne. Wiedziałem doskonale, że już nic nie zrobię. Jesteś taki sam, jak ona.

Gregory wstał i wyszedł. Ojciec tylko spuścił wzrok na talerz, zmarszczył twarz. Była cała wymęczona, zmarszczki ciągnęły się grubymi kreskami.

Z oczu chłopaka leciały łzy.

— Kłamca, kłamca, kłamca! — powtarzał przez zaciśnięte zęby.

Kłamstwo broni czasem wypowiadającego przed nożem okłamywanego. Gregory poznał kilka lat temu inną historię. Znalazł bowiem największy skarb, jaki znaleźć w swym życiu mógł.

Pamiętnik matki.

Został spisany przed śmiercią. Nie zawierał żadnej wzmianki o planach odebrania sobie życia. Wyrażał jednak wiele bólu, wyrosłego na gruncie winy, którą się obarczyła. Gregory próbował znaleźć coś w głowie przez wiele nocy, ale nie pamiętał wypadku samochodowego, który opisała jego matka. Musiał być naprawdę małym chłopcem.

Została zdradzona. Dowiedziała się o tym w najgorszy z możliwych sposobów. Przyłapała męża, pana Yarda, jak na swoim staroangielskim biurku pieścił pewną kobietę. Atrament napotkał opory przy nazwisku „szmaty”. Tak tylko została nazwana.

Najgorsza noc za mną.

Za nami.

Nasz dzień zaczął się wtedy wyjątkowo wcześnie. Rankiem, kiedy się obudziłam, padało, ale gdy miałam wychodzić do samochodu, niebo było mlecznobiałe, a nad kominem sterczało żałośnie niewyraźne słońce. Daty tej nie zapomnę nigdy, papież odwiedził nasz kraj.

Wiedziałam, że mężczyzna, który zdradził ciało, które i tak przypisane było jemu, i duszę, która tylko go kochała, nie jest wart obu. Rozbił naszą rodzinę. Małego Gregory’ego przypięłam z tyłu. Trwało to wszystko bardzo szybko. Nie myślałam o tym wielkim gmachu, który stał przede mną, o bogactwie, o niczym. Wiedziałam, że nie będę niewolnikiem. Nienawidziłabym siebie, będąc na łasce pana Yarda.

Zniknął tego dnia. Zaszył się zapewne w swojej fabryce. A może spędzał czas ze szmatą. Drzewa miały piękny wrzosowy odcień, nie mogłam tego nie zauważyć, płakałam. Wsiadłam do auta. Spojrzałam w stronę jeziora Pray. Tak, jestem silna. Zawsze byłam. Wyjechałam i poczułam tę ulgę. Mały spał. Było już widno, jechaliśmy jakieś dwadzieścia minut. Zjechałam z drogi głównej w kierunku ronda. Rozpadało się, gruby deszcz walił w szyby, a w górze groźnie wisiały czarne chmury. Nie wiem, jak mogłam tego nie zauważyć, jak mogłam do tego dopuścić.

Nagle na rondzie czas wyraźnie zwolnił. To, co zobaczyłam przed sobą, tuż za szybą samochodu, przeszyło mnie na wylot. Przez sekundę myślałam jeszcze, że to nie to, co myślę, że się uda, że ten z przodu będzie szybszy. Ale byliśmy zbyt blisko. Odruchowo chyba całym ciałem drgnęłam, jakbym myślała, że zdołam w ten sposób przesunąć samochód… i nie dopuszczę do zderzenia.

Potężny huk i darcie metalu rozległo się w sekundę potem, jak zobaczyłam drzwi pasażera nowego srebrnego forda przede mną. Widziałam już tylko, jak zatacza koło i wpada w serce ronda, którego kwiaty układały się w uśmiechnięte WITAMY W VILLON PRAY. Mój samochód okręcił się o sto osiemdziesiąt stopni i znów ukazała mi się droga do Villon Pray 13.

Obróciłam się, mały płakał. Jeśli mi z przodu nic nie było, i jemu nic nie powinno się stać. Złamałam tylko obojczyk. Bardzo mocno mną szarpnęło, kiedy doszło do zderzenia. Płakałam, nie mogłam nic powiedzieć. Pojawiła się karetka, jacyś ludzie, policja, paparazzi.

Po wizycie w szpitalu wróciłam do willi. Nie widziałam męża. Kazałam przygotowywać posiłki do pokoju. Miałam założony gips. Lustra zostały z pokoju wyniesione. Gregory’emu nic się nie stało. Coś jednak stało się ze mną.

Przyjmowałam dużo leków, ponieważ wizja, że mogłam pozbawić życia mojego synka, nawiedzała mnie każdej nocy. Czułam się winna. Czułam winę w mężu.

On… nie czuł.

Gregory przez pierwsze noce po przeczytaniu wspomnień miał sny. Śniła mu się zimna kobieca twarz, która wyłaniała się z jeziornych wód. Jej twarz zajmowała prawie całą połać jeziora. Grubym głosem wołała: „ON NIE CZUŁ”. Powtarzała to, aż obudziła syna.

Słowa te wryły się w pamięć chłopca dokładnie. Nie śnił już więcej, a może nie pamiętał żadnego snu. I bardzo dobrze.

3

Moich świąt także nie uznałbym za specjalnie udane. Nie przepadam za tym okresem w roku. W moim pokoju rozległ się sygnał telefonu. Szósta już osoba wysłała mi identyczny wiersz — bożonarodzeniowe życzenia. Siedziałem w swoim ciasnym pokoju wielkiej willi. Po ósmej pokojówka poprosiła, abym zszedł na kolację, którą przygotowała ekipa. Po dziesiątej zaczął padać gęsty śnieg. Gdy zjadłem, usiadłem w skórzanym fotelu przy kominku w salonie, w głowie miałem to skaczące płomienie, to tańczące płatki śniegu. Byłem jak zahipnotyzowany. Cofnąłem się do czasów przedszkolnych… pamiętam ten okres bardzo dobrze.

Ostry ból przeszył mi głowę. Zerwałem się na nogi i wszedłem do łazienki. Rozebrałem się i udałem do kabiny prysznicowej. Odkręciłem zimną wodę. Silny strumień rozbił się o moją głowę, spływał po ciele. Nagle coś mnie objęło, a woda zrobiła się gorąca.

— Niespodzianka. Wesołych świąt.

Byliśmy nadzy. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, kabina zaparowała.

Połączenie.

Nazajutrz o godzinie piątej po południu nie byłem już sam przy świątecznym stole. Nie śpiewaliśmy kolęd, nie czytaliśmy fragmentu Biblii. Trochę jadłem, trochę stukałem w klawiaturę komputera. Spoglądałem w drugą stronę stołu i rzucałem uśmiechem, po czym mój wzrok wędrował na mój biały fortepian w salonie. Nic jednak nie widziałem, myślami byłem gdzie indziej. Do wieczora wiedziałem, że mój związek nie ma sensu. Gdy zamykałem oczy, czułem, jakbym miał zemdleć, robiło się jaśniej. Byłem osłabiony i przygnębiony. A może tylko znudzony? To przez tę pogodę.

Rozdział drugi R

1

Styczeń 1999

Oślepił mnie blask świateł. Śmiałem się całą noc. Tego właśnie potrzebowałem. Piliśmy jakieś drinki, paliliśmy coś od Batty’ego. Muzyka wierciła mi w głowie. Mój ulubiony klub. Byliśmy jak zawsze w R. Wspaniały, wielki klub z najlepszymi didżejami w tym rejonie. Tutaj zaczyna się i kończy życie… życie błogie, beztroskie. Dzikie utwory w bajecznych remiksach porywały mnie na parkiet, zostawiając resztę zajętą paleniem. Zbliżała się wiosna i nasze zimowe zabawy miały dobiec końca. To z pewnością ostatnia tak spokojna, o ile można ją nazwać spokojną, noc w klubie R. Na początku stycznia Oliwer wraca z Nowego Jorku, aby otworzyć kolejny rok z…

Oblał mnie drinkiem albo i piwem… następnego dnia nie będę pamiętał, kto czym mnie oblał. Marco tylko się uśmiechnął i rzucił się w tłum spoconych, tańczących bestii. Śmiałem się. Przed północą zdołałem odczytać wiadomość od Oliwera. Wiedział, że nie próżnujemy i ostatnią wolną sobotę spędzamy w R. Oliwer jest wysoki. Mówił, że zawsze był najwyższy w klasie. Jego pozycja stale rosła, jednak nie za sprawą bogatych rodziców czy bogatszego dziadka, którego zawsze był ulubieńcem. Nie, Oliwer Micali to wspaniały młody człowiek. Nie ma drugiego takiego, nie znam nikogo o takim charakterze, usposobieniu i podejściu do drugiego człowieka. Dlatego jest on naszym…

Tego było już za wiele! Marco zwymiotował na jakąś piękną nieznajomą. A zaraz potem Sergiusz złapał go swoimi potężnymi rękoma i zawlókł do męskiej toalety. Poleciałem za nimi. Zauważyłem, że i Sergiusz ma już nieźle. Jednak taki jak on jest nie do zdarcia. Nie był wcale wysoki, nawet nieco niższy ode mnie. Ale za to częściej odwiedzał siłownię i albo to zasługa sterydów, albo faktycznie ciężkiej pracy; Sergiusz był potężny. Znał Oliwera dłużej ode mnie. Znali się z piaskownicy. Marco z kolei urodził się jako pierwszy z dwóch synów pewnego bankowca ze Stanów. Studiował tutaj. Klub R był jednym z tych, do których chodzą wschodzące gwiazdki, dzieci bogatych rodziców, ale i celebryci z każdej dziedziny sztuki. Niektórzy naturalnie tutaj się nie pojawiają, ale są i tacy, z którymi spokojnie da się wypić.

Ktoś coś do mnie mówił, nie kontaktowałem. Kończyłem kolejną szklankę.

— Kochasz to! — krzyknął Batty.

— Co takiego? — Spojrzałem na niego. Był czerwony na policzkach, pijany i śmiał się do siebie.

— Ciała! Kochasz te ciała!

— Tak, tak… Kocham je wszystkie.

Wszystkie ciała w światłach, pocie i muzyce zlewały mi się. Tutaj nikt nikogo nie zna, przynajmniej tak to ma wyglądać… Jedynie muzyka jest w stanie połączyć. Ale tylko na te kilka klubowych godzin. Potem każdy jest sobą. Osobą medialną. Poza Sergiuszem. On jest tylko przyjacielem Oliwera. Przychodzę tu świetnie się bawić. Tym bardziej dziś. Bawimy się w rytmach naszych największych gwiazd. Kilka osób na sali wie, że następnego dnia na lotnisku wyląduje samolot Oliwera, wrócimy do jaskini, do La Forêt de Colin w miejscowości Loley. Wrócimy tam, jak co roku, aby przywitać nowego członka eXst eXiste…

Nazywam się Tristan Roance. Jestem pisarzem. W zasadzie jestem w klubie nocnym R razem z wyjątkowymi celebrytami i Sergiuszem, który jako jedyny zarabia na życie, pracując w warsztacie naprawczym dla tirów. Zaczęło się po godzinie dwudziestej pierwszej. Przyszliśmy do prawie pustego klubu. Zaczęliśmy jednak starterem u mnie, gdzie opróżniliśmy dwie butelki wódki. Na wejście dostaliśmy darmowe drinki od najseksowniejszej kobiety, jaką znam — sześćdziesięcioletniej właścicielki klubu, która traktowała nas zawsze jak swoich przyjaciół. Ubrana w czarne wdzianko, o nienagannej figurze i jak mawiała: „wciąż swoich długich, ciemnych włosach”. Była cudowna.

Wszyscy ją uwielbialiśmy. Przede wszystkim za jej humor, często uszczypliwy i rubaszny. Nikomu nigdy nie zrobiła krzywdy, a my często odwiedzaliśmy właśnie R. Marco żartował z nią pół godziny, zanim dołączył do nas i do tłumu tańczących bestii, które zdążyły już nadejść. Klub słynął także z zeszłorocznych odwiedzin gwiazdy muzycznej światowego formatu, która pojawiła się w towarzystwie swojej ówczesnej dziewczyny i didżejki.

Mowa oczywiście o Danielu Rosserze.

Niektórzy są tak pijani, że nie są w stanie podjąć rozmowy. Czas zbierać się do domów i zacząć trzeźwieć. Humor Oliwera w okresie przedwiosennym bywa bardzo zmienny. Dlatego lepiej nie narażać się Głównemu Przewodniczącemu naszego stowarzyszenia.

Spoglądam na kilku ludzi przede mną, dwie aktorki i jakiegoś biznesmena. Patrzą na wulkan energii wybuchający na parkiecie. Marco. Jest dość pijany. Wrócił z toalety i wiedział, że nie usiedzi spokojnie. Puszczam oko do Sergiusza. Ten przebija się przez tłum i odprowadza Marca do wyjścia. Trzeba umieć powiedzieć sobie dość.

Wychodzimy: Ja, Sergiusz, którego imienia nie używamy, ponieważ Oliwer zwraca się do niego Agamemnon. To taka ksywka z piaskownicy. Za młodu był rozrabiaką. Więc tak też się przyjęło. Pomaga „iść” koledze.

Był też z nami Batty, który załatwił jak zawsze towar z najlepszej półki, ale opuścił nas nieco po pierwszej.

Nie, nie, nie! Zatrzymuję się, daję telefon Agamemnonowi, aby załatwił taksówkę. Zostaję jeszcze dla jednej piosenki. Didżej puścił I Need Jesus In My Disco, nowy singiel promocyjny z nadchodzącego albumu wielkiego Daniela Rossera. Mój ulubiony artysta, kontrowersyjny zresztą. Słucham do końca, potem wychodzę i odpalam już zwykłego papierosa. Agamemnon klnie i woła, abym się pospieszył. Wracamy do swoich domów. Zostało kilka godzin. Czas, aby dojść do siebie. Sergiusz najpierw się uśmiecha, a potem grozi Marcowi, żeby ten wziął zimny prysznic i był gotowy na spotkanie z Oliwerem.

Najbardziej zapomnieć o nocy będzie chciał z nas wszystkich Marco. Bez alkoholu jest bardzo sztywnym człowiekiem.

Jestem mieszkańcem Aparash Ballar Roance. Tak, to nie zbieg okoliczności, że moje nazwisko jest identyczne, jak fragment nazwy kolonii, w której mieszkam, ale to zbyt długa historia. Z pewnością nie na dzisiejszą noc. Sam muszę do siebie dojść. Chociaż myślę, że i tak jestem z nich najbardziej trzeźwy.

Klub znajduje się w mieście Mirror. Dlatego też najpierw odwieźliśmy Agamemnona i Marca do Loley. Ta wieś jest miejscem, w którym jak już wspomniałem, znajduje się siedziba eXst eXiste oraz domy Oliwera, Sergiusza i Marca. Zostaję ja i taksówkarz. Jedziemy z Loley do Aparash Ballar, by za niewielkim wzgórzem znaleźć się w kolonii Aparash Ballar Roance. Mam wielki, piękny dom… ale o tym także nie czas.

Rano wybieram się na zakupy. Zaproszę znajomych na obiad. Oliwer jest punktualny. Z nim nawet samolot nie ma prawa się spóźnić. Tak jak zapowiadał, wylądował w Mirror o czwartej po południu. Odczytał ode mnie e-mail o spotkaniu w moim domu. Kazał zaprosić Agamemnona i Marca, co uczyniłem jeszcze przed wejściem do R. Z pewnością miał dla nas kolejne nazwisko. Kolejnego wybrańca do stowarzyszenia eXst eXiste. Czułem to podniecenie jak za każdym razem, kiedy przyjmowaliśmy kogoś nowego. Ostatni był Julian Bert, najmłodszy zresztą, bo mający lat osiemnaście. Było to w zeszłym roku.

Z rana obejrzałem swój ulubiony serial, zjadłem śniadanie około szóstej. Nie spałem. Wziąłem zimny prysznic, zrobiłem zakupy w markecie. Dla porównania ze zdjęciami z wczorajszej imprezy jakiś paparazzi pstryknął mi kilka nowych. Nie wydaje mi się, abym wyglądał źle. Nie wydaje mi się także, abym się tym zbytnio przejmował. Uśmiechnąłem się pogardliwie. Wróciłem do domu. Jeśli można to nazwać zwykłym domem. Wielki, trzypoziomowy budynek, który odkupiłem od starego lorda. Za co? Wspominałem, że jestem pisarzem.

Zaczęło się jakieś cztery lata temu, kiedy świat zwariował na punkcie mojego pierwszego dzieła. Dalej, jak to już w tym materialnym świecie bywa — komercja pożarła moją książkę, adaptacja filmowa, gadżety, wpływ na muzykę i temu podobne. Wiem, że stworzyłem coś niezwykle dobrego, coś, co sprawiło, że nie dbam o wartości, które utrzymywały mnie kiedyś przy życiu. Dziś mam za co imprezować, za co mieszkać. Czego chcieć więcej w tym materialnym świecie? Brzydzę się nim, choć, jestem jego elementem.

Mamy koniec ciężkiej zimy roku 1999. Za pewien czas wejdziemy w zupełnie nowe tysiąclecie. Musiałem ogłosić kontynuację mojej książki. Wydawca błagał o kilka tomów, więc po otrzymaniu zadowalającego kontraktu… zgodziłem się. Nie miałem tego w planach. I tak się zestarzeję, i tak umrę… zostawię po sobie ślad. Niech każdy wie, co znaczy Tristan Roance.

Śnieg zniknął około czwartej po południu. Goście pojawili się po siódmej, wieczór był przyjemny. Przyjechali każdy swoim samochodem, ale o tej samej porze. Nie mogłem tego zobaczyć. Wprowadziła ich moja pokojówka, oznajmiając, że nie jestem w stanie się z nimi widzieć, mimo to zapraszam na obiad do salonu i pozdrawiam. Oliwer musiał być wściekły. Ja? Leżałem pijany w swoim pokoju. Zrobiłem to po powrocie z zakupów. Przecież nikt nie śmiałby mi tego zabronić. Cała moja pracowita i kochana obsługa krzątała się po rezydencji, dbając o ten ład, który ja zawsze niszczyłem. Zarabiam na to.

Otworzyłem oczy, powoli. Czułem się okropnie. Było już ciemno. Nie wytrzeźwiałem od dwóch dobrych dób. Za oknami, na niebie, było kilka gwiazd. Resztę ukryły chmury. Nieco później zorientowałem się, że to mgła. Mgła kojarzy mi się zawsze z niewiadomą, poczuciem zagrożenia, ale i beznadziejną niewiedzą. Pojawia się i snuje niepokój, ale co z nim robić, skoro nie wiem, co nadejdzie. No i przywiodła zdenerwowanego Oliwera, który został przeze mnie źle potraktowany.

Oliwer stał przy moim oknie. Jedyne co z siebie wydusiłem, to ciche: „Cześć”. Nie odezwał się. Zaśmiałem się głośniej, niż przewidywałem. Odwrócił się i zrobił tę standardową obrażoną minę z dodatkiem wyłupiastych, niedowierzających oczu. Zabawny był w tym momencie jak nigdy. Spytałem, czy podróż minęła spokojnie. Głupie pytanie. Jak mogła minąć podróż prywatnym, luksusowym odrzutowcem? Pokręcił głową i wyszedł, a kiedy zamykał drzwi, powiedział, że jutro chce mnie widzieć u siebie w idealnym stanie.

Nie jestem głupcem. Zdaję sobie z tego sprawę. Może i zawiodłem go nieco, ale nie dbam o to, zadbałem przecież, aby koledzy nieźle się wybawili w ostatnią wolną noc przed powrotem na spotkania eXst eXiste oraz o obiad dla nich po powrocie Oliwera. Czy aż tak byłem im w salonie potrzebny? Wątpliwe. Obróciłem się na drugi bok i zasnąłem.

2

Najcięższa walka z korzeniem, który z nas głęboko w ziemię wrasta…

Zbliżała się północ. Srebrzysty księżyc oświetlał znużone snem uliczki miasta. Ona kładła się spać po pracowitym dniu. Wciąż dokuczał jej ból w dłoniach tu i ówdzie pokaleczonych. To, co stało się w chwilę potem, przerosło jej najśmielsze oczekiwania. W jej małej izbie pojawiło się czyste, białe światło, które rozjaśniło najdrobniejszy kąt pomieszczenia, wypływając okienkami na zewnątrz. Niewiele zauważyła, ale co do jednego miała pewność. Postać, która pojawiła się przed nią, na pewno miała skrzydła.

Twarz