I tak cię zabiję - R. B. Kolas - ebook

I tak cię zabiję ebook

R. B. Kolas

2,0

Opis

Ktoś usiłował zamordować Lilly Roberts. Kobieta przeżyła, lecz doznała całkowitej amnezji. Czy dom w lesie nad jeziorem Sebago okaże się bezpiecznym schronieniem? Kim jest zamaskowana postać? Czyja twarz kryje się w czarnym, głębokim kapturze? Policja nie ma żadnych tropów. Zaczyna się wyścig z czasem i walka o przetrwanie. Kobieta wie, że niebezpieczeństwo z każdym dniem jest coraz bliżej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




R. B. Kolas

I tak cię zabiję

Fonts by «ParaType»

red- kor: Monika Mielcarek

RedaktorMonika Mielcarek Red-kor

© R. B. Kolas, 2021

Ktoś usiłował zamordować Lilly Roberts. Kobieta przeżyła, lecz doznała całkowitej amnezji. Czy dom w lesie nad jeziorem Sebago okaże się bezpiecznym schronieniem? Kim jest zamaskowana postać? Czyja twarz kryje się w czarnym, głębokim kapturze? Policja nie ma żadnych tropów. Zaczyna się wyścig z czasem i walka o przetrwanie. Kobieta wie, że niebezpieczeństwo z każdym dniem jest coraz bliżej.

ISBN 978-83-8273-168-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Chmury zaczęły kłębić się na niebie. Ich granat przywodził na myśl rozszalałe wody oceanu podczas sztormu. Męcząca duchota ustępowała, a w jej miejsce pojawił się zimny wiatr niosący nieznośny zapach stęchlizny.

— Przy okazji dzisiejszego spotkania chciałam was o czymś poinformować. Mianowicie rozpoczęłam nowy projekt. Jak wiecie, nasze miasto jest między innymi miejscem pełnym młodych artystów. Wielu z nich jest naprawdę bardzo zdolnych! Chyba każdy z tu obecnych bywał w piątki w Arts District…

Przerażone ptaki krążyły wokół złowrogo szumiących koron drzew. Wiatr przybierał na sile. Jego podmuchy zaczęły miotać liśćmi i gałęziami. Był coraz gwałtowniejszy. Teraz zaczął wyginać drzewa w przeróżne strony. Nagle nastała zupełna cisza. Ptaki przestały krzyczeć. Zrobiło się wyjątkowo ciemno. Jak gdyby zapadła głęboka noc. Cały świat zamarł w niemym oczekiwaniu. Niespodziewany przerażający błysk rozświetlił niebo. Huk! Po nim grzmot! Każdy dźwięk coraz mocniej napełniał powietrze grozą. Znów zaczął wiać wiatr. Zaplątały się w niego krople deszczu, które błyskawicznie przerodziły się w ulewę, zaczęły uderzać we wszystko, co napotkały na drodze. Grzmoty następowały jeden po drugim. Potworne błyskawice rozświetlały panującą wokół ciemność. Porywający wiatr nie wyginał już drzew — teraz łamał nawet duże gałęzie. Żywioł szalał z takim zapamiętaniem, jakby nigdy nie miał się skończyć.

Lilly zamknęła drzwi do ogrodu. Otrząsnęła się i spojrzała na swoje przedramię — dostała gęsiej skórki.

— Moi drodzy. Miło mi was poinfo… — urwała.

Jej uwagę przykuło odbicie w szybie tarasowych drzwi. Za sobą zobaczyła ubraną na czarno postać z kapturem mocno zaciągniętym na twarz. Trzymała coś w ręku nad głową.

Chciała się odwrócić, lecz nie zdążyła. Bezwładnie upadła na podłogę, a jej długie jasne włosy zaczęły ciemnieć od krwi.

Rozdział 2

— Na horyzoncie możemy podziwiać piękną tęczę, co znaczy, że znowu mamy poprawę pogody. Barometry wskazują wzrost ciśnienia, a termometr za oknem pokazuje 77 stopni Fahrenheita. Na zegarze jest za kwadrans dwudziesta. Kończymy już wiadomości i wracamy do Johna i jego muzyki.

Nerwowo wyłączyła radio w samochodzie i z piskiem opon zahamowała przed drzwiami. Nie zważając na wysokie obcasy, praktycznie wyskoczyła z BMW, po czym w biegu rzuciła kluczyki parkingowemu i wparowała do budynku.

* * *

Pokój był kiepsko oświetlony, ale nie miało to żadnego znaczenia. Opaska przysłaniająca oczy była wykonana z materiału, który nie przepuściłby nawet najmniejszego promyka światła. Stoper odmierzał czas, podczas gdy sprawne ręce zwinnie składały rozłożonego na części glocka czwartej generacji. Gdy ostatni element znalazł się na swoim miejscu, lewa ręka powędrowała do zegara, by go zatrzymać, a prawa sięgnęła po opaskę.

Rozdział 3

Było już dobrze po północy, kiedy auto Olivii stanęło na podjeździe przed domem. Kobieta wysiadła z samochodu, po czym otworzyła bagażnik i wyjęła z niego niewielką sportową torbę. Energicznym krokiem ruszyła do środka.

Niebo tej nocy, niczym ciemnogranatowa płachta atłasu, upstrzone było gwiazdami, które jak małe diamenty dodawały mu blasku. Światło księżyca odbijało się w każdej kałuży i każdej kropli wody, mieniącej się na liściach po burzy. Powietrze było niewiarygodnie rześkie, przyjemne.

Noc owinęła już mieszkańców płaszczem snu, gdy głośny przeraźliwy krzyk w domu Lilly wielu z nich postawił na nogi.

Olivia stała w salonie tuż przy sofie. Opuściła głowę i patrzyła na podłogę, na której nieruchomo leżała jej siostra. Jej blond włosy były teraz brunatne od krwi. Sinobiała skóra kontrastowała z bordowym kolorem jej sukni. Kobieta szybko wybrała numer na ekranie telefonu.

— Potrzebuję pomocy! Natychmiast! Moja siostra chyba nie żyje!

W budynkach znajdujących w bliskim sąsiedztwie domu Lilly rozbłysnęły światła. Ludzie nienawykli do tak obcesowego wyrywania ich z objęć Morfeusza z niepokojem wyglądali przez okna. Kiedy dotarł do nich dźwięk zbliżających się radiowozów, okryci szlafrokami odważyli się wyjść na ulicę, by zaspokoić ciekawość. Widok policji był w tej okolicy czymś niecodziennym, stąd też ich zainteresowanie i jednoczesna powściągliwość — nie gromadzili się w grupy, nie komentowali wydarzeń z innymi sąsiadami, tylko stali i obserwowali.

Umundurowani policjanci podchodzili do nich po kolei, by zadać pytania. Jednym z gapiów był starszy mężczyzna, trzymający na rękach psa wyglądem przypominającego buldoga francuskiego.

— Dobry wieczór panu. Jestem posterunkowy Thompson — zwrócił się do niego jeden z policjantów. — Chciałem zapytać, czy dziś wieczorem zauważył pan może coś podejrzanego na posesji panny Roberts albo na ulicy.

— A wie pan, że tak — pewnym siebie głosem odparł sąsiad Lilly. — Gdy wracałem z wieczornego spaceru z moją Lulu, to na podjazd tego domu wjechało audi i wyskoczyła z niego młoda kobieta. Widać, że była strasznie oburzona, bo jeszcze nie zdążyła dobrze zamknąć drzwi samochodu, a już wołała pannę Roberts po imieniu. Następnie dosłownie biegiem, niech pan to sobie wyobrazi, biegiem w sukni wieczorowej… Teraz te młode kobiety to kompletnie nie znają się na etykiecie. Moja żona to nigdy, chociaż by nie wiem co się działo, toby się tak nie zachowała…

— Ja bardzo pana przepraszam, ale jest już dość późno. Czy możemy wrócić do tematu? — Posterunkowy starał się być delikatny, choć nie udało mu się ukryć zniecierpliwienia.

— Acha… Na czym to ja skończyłem?

— Że ta kobieta biegła w sukni wieczorowej — podpowiedział mu Thompson.

— No właśnie. I tak zupełnie bez pardonu weszła do niej do domu. Rozumie pan? Nie zapukała, nie poczekała na zaproszenie, tylko wparowała jak do siebie. Młodym to się dzisiaj wydaje, że dobre maniery ich nie dotyczą, że to jakiś przeżytek…

— Czy jeszcze coś pan widział albo słyszał? — ponownie przerwał mu policjant.

— Nie. Już nic więcej. Lulu była bardzo zmęczona, więc wróciliśmy do domu.

— A pamięta pan może, która to była godzina?

— Ja codziennie z nią wychodzę o ósmej trzydzieści. Dzisiaj też, ale nie zrobiliśmy tak długiego spaceru jak zwykle, bo wie pan, po tej burzy wszędzie były kałuże albo mokra trawa. Wróciliśmy gdzieś tak po kwadransie. Tak… Na pewno nie później.

— Czy potrafiłby pan rozpoznać tę kobietę?

— No wie pan… Wprawdzie ciemno jeszcze nie było, ale jednak to pewna odległość też jest. Ooo, kiedyś to ja miałem sokoli wzrok… Jeździło się na polowania na przepiórki. Wie pan, to takie ptaszki, ale jakie smaczne! Rozumie pan, wypatrzeć taką kruszynę i ustrzelić w locie, to trzeba było mieć oko, a ja nie chwaląc się, wśród swoich kolegów nie miałem sobie równego… ale teraz to już, żeby gazetę przeczytać, muszę założyć okulary. — Mężczyzna miał wyprostowaną sylwetkę, ale ostro poorana zmarszczkami twarz i włosy całkowicie pokryte siwizną jednoznacznie sugerowały, że już dawno przekroczył połowę wieku.

— No tak, rozumiem pana doskonale. Ale czy rozpoznałby pan tę kobietę?

— Wydaje mi się, że tak.

— To ja jeszcze poproszę o pańskie dane.

Po kilkunastu minutach na miejsce podjechał nieoznakowany samochód, z którego wysiadło dwóch mężczyzn. Policjanci w mundurach witali się z nimi, pokazując im drogę.

Gdy weszli do salonu, zauważyli młodą ciemnowłosą kobietę siedzącą w fotelu. Wyglądała niczym kamienny posąg: blada i nieruchoma, zapatrzona w odległy punkt. Sprawiała wrażenie nieobecnej. Podeszli do niej, wyjęli odznaki i zaczęli się przedstawiać. Olivia na dźwięk ich głosów się wzdrygnęła.

— Wody… Czy mógłby mi któryś z panów podać szklankę wody? — powiedziała z wyraźnym trudem młoda szatynka.

Mężczyźni dopiero teraz zauważyli jej rozmazany makijaż i rozszerzone nozdrza, przez które ciężko oddychała. Młodszy z policjantów błyskawicznie się oddalił.

— Gdzie…? — nie dokończył pytania starszy z nich, bo zaraz po wypowiedzeniu pierwszego słowa Olivia wyciągniętą dłonią wskazała sofę. Zrozumiał, że chodziło jej o miejsce za narożnikiem.

Podszedł tam i zobaczył kobietę w bordowej sukni, leżącą twarzą do podłogi. Schylił się, dotknął jej ręki w nadgarstku.

— Czy wezwaliście już patologa?! — krzyknął w kierunku najbliższego mundurowego.

— Zaraz powinien tu być — odpowiedział mu policjant.

Gdy ponownie podszedł do Olivii, kobieta bardzo łapczywie piła wodę. Odczekał chwilę, po czym zaczął prezentację:

— Nazywam się Harry Brown, jestem detektywem z wydziału zabójstw, a to mój kolega Jack Davies. Jak się pani nazywa? — Cedził każde słowo wolno i wyraźnie, jednocześnie przeszukując kieszenie swojej mocno znoszonej marynarki, aż w końcu wyjął z jednej z nich sfatygowany notes z przyczepionym do niego długopisem.

— Nazywam się Olivia Walker — odpowiedziała rzeczowo.

— Hmm, czy zna pani ofiarę, a jeśli tak, to kim ona dla pani jest? — dalej indagował starszy z policjantów.

— To moja siostra, przyrodnia siostra. Nazywała się Lilly Roberts. — W tym momencie kobieta skryła twarz w dłoniach, po chwili otarła opuszkami palców okolice oczu.

— Czyj to dom?

— Mojej siostry.

— To co pani tu robiła?

— Ja tu mieszkam — odpowiedziała zdziwiona.

— Proszę więc opowiedzieć, co się tu wydarzyło.

— Nie mam pojęcia. Wróciłam do domu i znalazłam Lilly martwą, leżącą za sofą. — Olivia robiła się coraz bardziej oburzona.

— O której pani wróciła?

— Kilka minut po pierwszej.

— O której widziała pani siostrę po raz ostatni?

— Nie pamiętam dokładnie. Chyba około szóstej trzydzieści po południu.

— Czy ktoś był jeszcze z paniami w domu?

— Tak. Jak wychodziłam, w domu była jeszcze nasza gosposia Jessica Wood.

— Czy pani siostra miała jakieś plany na dzisiaj? Sądząc po jej stroju, chyba się gdzieś wybierała.

— Moja siostra prowadziła fundację. Dzisiaj odbywał się bal charytatywny w hotelu Paradise. Ja również pracuję w tej fundacji, byłam jedną z osób odpowiedzialnych za organizację tego przyjęcia. Pojechałam wcześniej, a siostra jako szefowa miała do nas dołączyć później. Ale nie przyjechała.

— Czy to pani nie zdziwiło? Siostrze zdarzało się nie pojawiać na takich eventach już wcześniej?

— Właśnie nie. To był pierwszy raz. — W tym momencie odruchowo spojrzała w stronę leżących zwłok.

— Co pani zrobiła, kiedy zorientowała się, że siostry nie ma w hotelu?

— Nic. Nic nie zrobiłam, bo nie mogłam. Wiedziałam, jak wielkie znaczenie mają tego typu imprezy. Dzięki nim ta fundacja może spełniać swoje zadanie. Raczej nie zastanawiałam się, co zatrzymało Lilly, tylko byłam skoncentrowana na tym, by wszystko się udało, chciałam zebrać jak najwięcej funduszy i zaimponować mojej siostrze… — Olivia znowu zaczęła płakać.

— Czy pani siostra miała jakichś wrogów?

— Lilly? Pan raczy żartować. Ona by muchy nie skrzywdziła, a co dopiero człowieka.

— Z tego, co widzę, pani siostra była kobietą zamożną. A z doświadczenia wiem, że wielkie pieniądze najczęściej są nierozerwalnie związane z posiadaniem wielkich wrogów.

— Tak, ale te pieniądze odziedziczyła po swojej rodzinie. I prawie natychmiast pozbyła się wszystkich firm i zajęła się działalnością charytatywną.

— Rozumiem. A jakiś mąż, narzeczony, chłopak?

— Z tego, co wiem, był kiedyś jakiś adorator. Ale Lilly szybko się zorientowała, że bardziej interesowały go jej pieniądze niż ona, i to skończyła. — Olivia wykonała gest ręką jakby chciała odgonić muchę lub natarczywe myśli.

— Dawno to było?

— Nie powiem panu dokładnie, ale na pewno dalej niż pół roku temu.

— A czy ostatnio pani siostra się z kimś pokłóciła albo miała jakiś problem?

— A wie pan, że tak. To znaczy nie pokłóciła się, ale jej asystentka dzisiaj strasznie się na nią zdenerwowała. O mało nie doszło do skandalu przez jej gwałtowne zachowanie.

— Może mi pani o tym opowiedzieć? Jak nazywa się ta asystentka?

— Amelia Evans. Moja siostra miała pomysł na jakąś nową działalność. Nie znam szczegółów, ale miała je dzisiaj zaprezentować na balu. Gdy rozmawiałyśmy w sali bankietowej, jakoś tak przypadkiem powiedziałam o tym Amelii. Wydawało mi się, że jako jej osobista asystentka wie na ten temat może nawet więcej niż ja. Okazało się, że moja informacja ją zaskoczyła. Mało tego, dziewczyna bardzo się zdenerwowała. — Kobieta bardzo się ożywiła.

— Zaczęła coś wykrzykiwać o awansie, podwyżce. I to tak głośno, że niemalże skupiła na sobie uwagę wszystkich naszych gości. To było niedopuszczalne. Ale sama chyba to zrozumiała, bo szybko wybiegła z przyjęcia i już nie wróciła.

— Czy pamięta może pani, która to mogła być godzina?

— Dokładnie nie wiem, na pewno gdzieś po ósmej.

— Co się stało potem?

— Weszłam na scenę i nie czekając, aż pojawi się Lilly, dokonałam otwarcia imprezy. Rozumie pan, że musiałam szybciutko zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie, jakie wywołało na gościach zachowanie asystentki mojej siostry. Inaczej mogłoby to skutkować utratą darczyńców, a tego obie z Lilly byśmy nie chciały.

Harry miał już zadać kolejne pytanie, kiedy nagle patolog, który w międzyczasie dotarł na miejsce ze swoją ekipą i zaczął oględziny ofiary, zawołał go do siebie. Mężczyźni o czymś żywo dyskutowali i byli widocznie poruszeni.

W tym samym czasie do drugiego z detektywów — Jacka Daviesa — podszedł posterunkowy Thompson i szepnął mu coś do ucha.

— Jakim jeździ pani samochodem? — starszy stopniem zapytał Olivię.

— Mam BMW i range rovera.

— A czy ktoś z pań znajomych jeździ audi?

— Tak, asystentka mojej siostry Amelia Evans.

Nagle przerwali rozmowę. Ich uwagę zwróciło ogromne zamieszanie w salonie, do którego wpadła ekipa pogotowia i zaczęła się krzątać przy Lilly. Starszy z policjantów zamienił kilka zdań z ratownikami i szybko podszedł do Olivii, która gwałtownie zerwała się z fotela, chcąc podbiec do siostry. Policjanci musieli ją mocno przytrzymać, żeby im się nie wyrwała.

— Proszę się uspokoić, nie może tam pani teraz podejść. Panna Roberts jeszcze żyje, a ratownicy robią wszystko, by udzielić jej niezbędnej pomocy i przewieźć ją do szpitala — cierpliwie, acz stanowczo tłumaczył jej detektyw Brown.

Kobieta wreszcie dała za wygraną i ciężko opadła na fotel.

— Czy to już wszystko, panowie? Chciałabym pojechać do szpitala z moją siostrą? — spytała drżącym głosem. Jej zdenerwowanie sięgało już zenitu, była tak roztrzęsiona, że nie potrafiła zapanować nawet nad drżeniem rąk, z których co chwila wypadał jej telefon.

— Hmm… Na dzisiaj już tak. Niestety nie może pani z nią pojechać. Zaraz przyjdzie do pani policjantka, która pójdzie z panią do pani sypialni. Proszę zabrać kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Przez jakiś czas ten dom będzie zaplombowany. Traktujemy go jak miejsce zbrodni. Trzeba zebrać wszystkie ślady, a to niestety potrwa. Czy ma się pani, gdzie zatrzymać?

— Tak, oczywiście. Rozumiem. Wynajmę pokój w jakimś hotelu.

— Dobrze, tu jest moja wizytówka. Proszę dać mi znać, gdzie się pani zatrzymała. Będę też potrzebował, by przyszła pani na komendę podpisać dzisiejsze zeznania.

* * *

Ostry dźwięk dzwonka komórki, rozrywający nocną ciszę, wydawał się na tyle mocny, by postawić na nogi umarłego.

— Halo, kto mówi? — zapytał zaspany głos.

— To ja. Do morderstwa nie doszło… przeżyła.

Rozdział 4

Pokój przesłuchań był obskurny, brudny i pozbawiony okien. W środku znajdował się jedynie stół i kilka krzeseł.

Amelia siedziała tam już chyba z godzinę. Odmówiła składania zeznań bez rozmowy ze swoim adwokatem, a policjanci wyszli. W samotności czekała teraz na przyjazd prawnika.

Mężczyźni weszli do pomieszczenia obok, by przez lustro weneckie obserwować zachowanie podejrzanej. Kobieta nerwowo stukała palcami o blat stołu, rozglądając się po pokoju. Jej mocno zacisniete dłonie, spięta twarz i ciało informowały ich, że jest bardzo zdenerwowana.

— Wygląda na to, że mamy już zamknięcie sprawy — mówiąc to, Jack wyprostował się dumnie, a na jego twarzy pojawił się triumfalny uśmiech.

— Hmm, na twoim miejscu bym się tak nie cieszył — powiedział Harry. — Chodź, przyszedł adwokat. — I leniwie ciągnąc nogę za nogą, opuścił pomieszczenie.

Po kilku minutach spotkania panny Evans z prawnikiem do sali weszli detektywi.

— Moja klientka korzysta z przysługujących jej praw i odmawia składania jakichkolwiek zeznań — jednym tchem wyrecytował mężczyzna około pięćdziesiątki, lekko szpakowaty, w eleganckim garniturze szytym na miarę.

Amelia w jego towarzystwie nabrała pewności siebie; jej dłonie były spokojne, a oddech miarowy.

— Dlatego też uważam nasze spotkanie za zakończone — to mówiąc, adwokat podniósł się z krzesła, wziął swoją aktówkę i skierował się w stronę drzwi. Kobieta poszła za jego przykładem.

— Nie tak szybko, panie mecenasie — spokojnym głębokim głosem odezwał się detektyw Brown. — Pan może wyjść, ale pana klientka zostaje u nas, bo stawiamy jej zarzut morderstwa.

Prawnik błyskawicznie wrócił na swoje miejsce; zupełnie zdezorientowana Amelia mimowolnie zrobiła to samo.

— Czy może mi pan powiedzieć, na jakiej podstawie oskarżacie pannę Evans?

— Hmm… Wszystko w swoim czasie, mecenasie. Teraz chciałbym uzyskać od pana klientki kilka informacji

— W takim razie podtrzymuję to, co powiedziałem wcześniej. Panna Evans odmawia składania jakichkolwiek wyjaśnień.

Amelia ponownie pobladła. Stała się bardziej roztrzęsiona niż przed przybyciem prawnika.

— Nie, Charlie! Ja nic nie zrobiłam! Odpowiem na ich pytania — powiedziała drżącym głosem, patrząc prosto w oczy adwokata.

— Amelio, stanowczo ci to odradzam.

— Wiem, ale podjęłam już decyzję.

— Hmm… Moim zdaniem to bardzo rozsądne z pani strony — skomentował starszy z detektywów. — Proszę mi powiedzieć, jak układały się pani stosunki z Lilly Roberts?

— Pracowałam dla niej jako asystentka.

— Czy poza służbowymi miały też panie kontakt towarzyski?

— W dosłownym słowa znaczeniu, to tak nie do końca…

— Hmm… Co pani przez to rozumie? Proszę to jakoś rozwinąć.

— Widzi pan, Lilly nie była typową szefową. Raczej można ją było nazwać dobrą koleżanką.

— Czyli miała z nią pani kontakty koleżeńskie?

— Pan ciągle nie rozumie. Ona miała taki charakter. Nie traktowała nikogo w fundacji jak pracownika. Chyba każdego znała z imienia. Rozmawiała z nami o naszym życiu prywatnym. Zawsze wiedziała, kto ma danego dnia urodziny, czy ktoś wybiera się na ważną randkę albo pokłócił się z partnerem. Znała nasze radości i smutki. Rozmawiała z nami o nich i my z nią. Ludzie chętnie się jej zwierzali i opowiadali o sobie. — Wyjęła chusteczkę i wydmuchała nos.

— A pani? Jakie konkretnie miała z nią pani kontakty?

— Takie same jak inni. Chociaż może z racji tego, że praktycznie ciągle razem pracowałyśmy, to nasze stosunki były bliższe.

— To znaczy jakie? Proszę o nich opowiedzieć.

— Dużo rozmawiałyśmy prywatnie.

— Proszę mi w takim razie opowiedzieć o tym nowym projekcie Lilly Roberts.

— Nic o nim nie wiem. Usłyszałam o nim po raz pierwszy na balu. — W tym momencie jej dotychczas bardzo bladą twarz ubarwiły ciemnoczerwone wypieki na policzkach.

— Zaraz… Czegoś tu nie rozumiem. Była pani jej osobistą asystentką. Z tego, co zrozumiałem, można by powiedzieć, że jej prawą ręką. Zgadza się? — zapytał Jack.

— Tak, jak do tej pory tak. — Amelia robiła się coraz bardziej zdenerwowana.

— Prywatnie też byłyście bardzo blisko, spędzałyście dużo czasu razem, rozmawiając. I nic pani nie powiedziała o swoim pomyśle? Nie zwierzyła się pani jako koleżance? Ani też nie prosiła swojej prawej ręki o pomoc w przygotowaniach? To bardzo nielogiczne i trudne do uwierzenia — zaatakował ją Davies.

— Nie mam pojęcia, dlaczego tak postąpiła! Ale faktycznie tak było. — Potwierdziła to stanowczo.

— Może po prostu nie miała do pani aż tak dużo sympatii i zaufania, jak usiłuje to nam pani wmówić. — Detektyw był coraz bardziej napastliwy.

Amelia była bliska płaczu.

— A teraz proszę nam powiedzieć, kiedy ostatni raz widziała pani Lilly Roberts?

— W piątek w biurze fundacji — odpowiedziała kobieta bez chwili wahania.

— Czyżby! A nie przypadkiem w sobotę wieczorem?

— Nie! W sobotę byłam w hotelu Paradise, ale Lilly tam nie było.

— Jest pani tego pewna?

— To znaczy… ja jej nie widziałam. Być może przyszła, jak jeszcze byłam, ale mieliśmy sporo gości i mogłam jej nie spotkać, ewentualnie przyszła po moim wyjściu. — Amelia zachowywała się, jakby grunt usuwał się jej spod nóg.

— A o której pani wyszła? — tym razem łagodnie zadał pytanie Harry.

— Dokładnie nie pamiętam — odparła bardzo lękliwie.

— To szkoda, że pani nie pamięta. Bo bardzo dużo osób zapamiętało, jak pani stamtąd wychodzi — znowu agresywnie wtrącił się Jack.

— Tak jakoś po ósmej… — drżącym głosem i ze spuszczoną głową powiedziała kobieta.

— Hmm… Proszę mi coś wyjaśnić. Jak to jest, że osoba odpowiedzialna za imprezę wychodzi z niej jeszcze przed jej rozpoczęciem? — Detektyw Brown starał się być całkowitym przeciwieństwem swego młodszego kolegi.

Amelia nie odpowiedziała, tylko wpatrując się w blat stołu, zaczęła cicho pochlipywać.

— Ja pani powiem, jak to było. Rozmowa z Olivią o nowym pomyśle panny Roberts bardzo panią zdenerwowała. Wystraszyła się pani, że te zmiany będą niekorzystne dla pani ambicji. Wskoczyła pani do samochodu, pojechała do swojej pracodawczyni i gdy ta nie chciała się dostosować do pani żądań, obudziła w pani prawdziwą furię. Złapała pani, co jej wpadło w ręce i uderzyła ją pani, zadając cios — praktycznie wykrzyczał jej prosto w twarz detektyw Davies.

Kobieta wybuchnęła płaczem.

— To wszystko nie tak! — krzyczała przez łzy.

Harry podsunął jej pudełko z chusteczkami, po czym spokojnie zapytał:

— To jak to było? Proszę nam opowiedzieć.

— Faktycznie te wiadomości od Olivii mnie zdenerwowały. Lilly już od pewnego czasu mówiła, że zasługuję na awans i podwyżkę. A tu informacja o zamknięciu fundacji. Każdy by się wkurzył. Trochę mnie poniosło, więc gdy się zorientowałam, że przesadziłam, wybiegłam ze wstydu. — Zrobiła przerwę i głośno wydmuchała nos.

— No czyli tak, jak mówiłem. Wsiadła pani do samochodu i pojechała zabić Lilly… — znowu zaatakował ją Jack.

— Nie!

— Jak to nie?! Proszę nie kłamać! Mamy świadka, który widział, jak przyjechała pani do domu na Lincoln Avenue i wpadła do środka rozwścieczona — detektyw nie odpuszczał.

— Tak! Pojechałam do Lilly, ale jej nie zabiłam! Nie mogłam jej zabić, bo jej tam nie było! — Kobieta starała się przybrać ten sam ton co policjant i resztkami sił wykrzyczała odpowiedź.

— Protestuję, pan dręczy moją klientkę. Złożę na pana skargę. Panna Evans już nic więcej wam nie powie. Kończymy to! — wtrącił się oburzony prawnik.

— Hmm… Panno Amelio Evans aresztuję panią pod zarzutem usiłowania zabójstwa Lilly Roberts. Jack, przeczytaj pani jej prawa. — Harry zabrał notes i spokojnie wyszedł z pokoju przesłuchań.

Rozdział 5

Dźwięk telefonu wyrwał Olivię z zamyślenia. Spojrzała na wyświetlacz i pobladła. Drżącą ręką przyłożyła słuchawkę do ucha.

— Olivia Walker. Słucham?

— Dzień dobry, dzwonię z Franklin General Hospital. Chciałam panią poinformować, że dzisiaj rano wybudziliśmy pani siostrę ze śpiączki. W związku z tym lekarz chciałby się z panią zobaczyć i porozmawiać. Czy może pani przyjechać?

— O matko, tak bardzo się cieszę! Tak, tak, już jadę.

* * *

Otworzyła oczy i chciała się przeciągnąć, gdy nagle poczuła kłujący ból w lewej ręce. Uniosła ją do góry i ze zdziwieniem stwierdziła, że tkwi w niej wenflon z plastikową rurką biegnącą w górę do kroplówki. Zaczęła się rozglądać, starając się ruszać jedynie delikatnie bądź wcale, i z przerażeniem stwierdziła, że jest w szpitalu.

— Co ja tu robię? — pomyślała zdziwiona i przestraszona jednocześnie.

W tym momencie w drzwiach sali pojawiła się pielęgniarka.

— Już za chwilkę wszystko poodłączam. Proszę poczekać i jeśli to możliwe, nie ruszać ręką — powiedziała. Sprawnie i z zauważalną rutyną uwolniła pacjentkę ze wszystkich poprzypinanych do niej urządzeń medycznych. — Teraz może pani się już spokojnie poruszać, ale tylko w łóżku. Dopóki lekarz pani nie zbada, proszę nie wstawać.

I równie szybko, jak się pojawiła, zniknęła.

Po wyjściu pielęgniarki kobieta, nie zważając na jej polecenia, ostrożnie i bardzo wolno wstała z łóżka. Gdy tylko usiadła na jego brzegu, cały świat zaczął ostro wirować w jej głowie. Czuła, jak wali jej serce i pot spływa od czoła. Odczekała moment osłabienia i gdy już poczuła się lepiej, powolutku stanęła na nogach, trzymając się oburącz poręczy krzesła stojącego obok łóżka. Znowu odczekała chwilę. Bardzo niepewnie, stopa za stopą, zaczęła się kierować w stronę drzwi, mając nadzieję, że za nimi kryje się łazienka.

Po kilku minutach, które wydawały jej się godzinami, wreszcie dotarła do celu. Na widok sanitariatów w toalecie uśmiechnęła się. Będąc w środku, odruchowo spojrzała w lustro i stanęła jak wryta. Z niedowierzaniem przyglądała się twarzy kobiety, którą w nim ujrzała. Nie znała jej. W tym momencie jej mózg zaczął pracować intensywniej, a ona z przerażeniem odkryła, że niczego nie pamięta. Nie wie, kim jest, skąd pochodzi, nie wie też, co jej się stało. Czuła, jak powoli zaczyna jej brakować powietrza, jak zaczyna się dusić.

Lekarz, mocno ją podtrzymując, doprowadził ją do łóżka.

— Dlaczego pani wstała? Czy pielęgniarka nie powiedziała pani, że nie można?

— Gdzie ja jestem? — Kobieta zdawała się nie słyszeć pytań lekarza, skupiona na własnych problemach. — Co się stało?

— Jest pani w szpitalu, otrzymała pani potężny cios w głowę. Ledwo panią uratowaliśmy.

— Kim ja jestem, doktorze?

Lekarz spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem.

— Co pani pamięta?

— Nic. Dosłownie nic — odpowiedziała przestraszona i zaczęła płakać.

* * *