Historie śmiertelne - Mateusz Kuśmierek - ebook + audiobook + książka

Historie śmiertelne ebook i audiobook

Mateusz Kuśmierek

1,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy jestem zdolny zabić?

Historie śmiertelne” to siedem związanych ze sobą opowieści o ludziach, którzy musieli dokonać najtrudniejszego z wyborów.
Do jakiego stanu trzeba doprowadzić zwykłego, wydawałoby się, normalnego człowieka, by stał się zdolny do morderstwa?
Czy istnieją morderstwa usprawiedliwione?

Policjant, żołnierz, dentysta, handlarz narkotyków czy gospodyni domowa –
te i inne postaci „Historii śmiertelnych” znalazły się w sytuacjach, których finał musiał być tragiczny. Od nich jedynie zależało dla kogo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 1 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
1,0 (2 oceny)
0
0
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bqzw77

Nie polecam

Słowotok i... niewiele więcej. Ja nie wiem o czym jest tak książka.
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZATRZECH FACETÓW WCHODZI DO BARU

PUB „RUDA NIEDOSTĘPNA”DZIESIĘĆ MINUT PRZED TRAGICZNYM FINAŁEM TEJ HISTORII

Właściciel lokalu gibał się w rytm serwowanych przez siebie niezapomnianych hitów. W osobliwy sposób pokazywał przybyłym, że godzina zabawy wybiła. Właśnie teraz, właśnie dla nich. Młodzi mężczyźni dobierali się w tańcu do młodych kobiet. Mądry człowiek powiedział kiedyś, że taniec to stadium pośrednie między niczym a namiętnym romansem. Nigdy tu nie był. Tańczący tak dogłębnie poznawali na parkiecie swoje fizjologie, że pójście do łóżka wydawało się wręcz zabiegiem wtórnym.

Zapach substancji czekających na legalizację niemal się zmaterializował. Dziewczęta krzyczały, bo muskularny kolega zdjął koszulkę, ktoś tam kogoś pobił za klub piłkarski, który solidnie dawał radę w trzeciej lidze. Stosunki, relacje, trunki, interakcje. I Joan Jett, śpiewająca, że kocha rock and roll, i to jedyna znana ludzkości część tekstu. Skąd repertuar? Didżej, a zarazem właściciel, był współczesną wersją bojownika, mierzącego się z dyletanctwem w imię wszystkich Woodstocków, Jarocinów, Offów i innych. Ostatni strażnik na posterunku rocka, przynajmniej w tym mieście. A skoro już o mieście. Za chwilę miało ono zobaczyć coś, czego nigdy wcześniej nie widziało.

Nikt czegoś takiego wcześniej nie widział.

 

Trzeci facet wszedł do baru.

PEŁNIA(FACET I)

Droga prowadząca do niewielkiego prowincjonalnego miasta wyglądała jak nieco sprofanowane, ale nadal pełne zacnej symboliki, nowoczesne przedmieścia Ziemi Świętej. Pobocza wypełniły grupy młodych, spoconych mężczyzn z kempingowymi plecakami oraz zbiorowiska wesołych dziewczyn z kempingowym entuzjazmem. Między nimi mozolnie posuwały się kordony umiarkowanie cierpliwych kierowców, tkwiących w korku nie wiadomo którą godzinę. Obrazek jak wspomnienie idei pielgrzymowania do miejsc sakralnie istotnych. I podobnie jak pierwowzory, wędrowcy ci nie bardzo byli ciekawi odpowiedzi na tak złożone pytania jak: dlaczego, tak szczerze, tu podążam? Po co, tak naprawdę, czekam tu na swoją kolej? Co mi to realnie da? Pierwsza z tych trzech, wiara – wygodne schronienie dla niewiedzy.

Sprawa była prosta. Z mizernych okolicznych wsi, jak również z odległych dużych miast zjeżdżano, bo jakieś tam święto pozwoliło na chwilę zmienić rutynowy schemat wydarzeń. Zamiast klaustrofobii tramwajów, natrętnych profesorów, czwartej kawy, wyrabiania nadgodzin w niechybnie przewidywalnej pracy, żenującej ucieczki w Internet albo wieczornego zaganiania trzody do zagród – pielgrzymka ku zapomnianemu małemu miastu.

Tej nocy zarówno młodzi – ludyczni, znudzeni świadkowie piejącego kura, charakterni konstruktorzy dzikich domków na drzewach, żarliwi uczestnicy remizowych zabaw, jak i słoikowi budowniczowie nowego jutra, poważnych, dalekich aglomeracji, którzy zostawili tu przeszłości i rodziny, zbiegli się w jednym miejscu, by świętować czas wolny.

Ci pierwsi, by uciec od kombajnów oraz kompostu i wpaść w otwarte ramiona miejskiej kwadratury skupiającej ciekawsze tematy, lepsze dziewczyny i szersze perspektywy. Upatrywali w wędrówce urodzaju nowości, pola do popisu, owocnych plonów, na przykład w sferze matrymonialnej.

Ci drudzy, którzy w nadziei wyemigrowali do miejscowości obszernych i dynamicznie się rozwijających, przybywali, by w pełni napawać się odkładaną do tej pory pewnością, że pędzący szary świat niech sobie będzie pędzącym szarym światem, ale stare, dobre śmieci przywrócą chęć do życia. Upatrywali w powrocie do korzeni recyklingu świadomości i weryfikacji punktów odniesienia do, w zasadzie, wszystkiego, co składa się na pojęcie „egzystencja”.

Bliska obecność jednych i drugich, biorąc pod uwagę, że podróż obu grup nosiła niepokojąco wyraźne znamiona desperacji, nie wróżyła niczego dobrego. A jakby tego było mało, matka natura spotęgowała napięcie, czyniąc z aury, akurat tej nocy, narzędzie popychające większość stworzeń do wplątywania się w dziwne historie. Prowadziła te spragnione odmiany istoty szeroką i wygodną ścieżką wprost ku objęciom mniejszego bądź większego szaleństwa.

***

Tej mikroskopijnej w skali globu, lecz nadal swoiście przejmującej wędrówce ludów świadkował człowiek zaspany, zdziwiony, zagubiony, wręcz odzyskujący dopiero władzę nad zmysłami.

Mierzył nieobecnym wzrokiem tę odradzającą się przystań strudzonych, odbijającą blask najbliższego ziemi ciała niebieskiego, i czuł absolutne zagubienie.

A księżyc, niby tylko ukazując całokształt swojej istoty, podjudzał, kusił, wyzwalał.

Pełnia w zenicie, a już ludziom się wydaje nie wiadomo co, zwierzęta stają się czujniejsze, prawdy prostsze, absolut bliższy, neurony nabierają wspólnego mianownika anarchii.

Enigmatyczna część kosmosu lśni bardziej niż zwykle, co w sposób naturalny powoduje, że wódka jest smaczniejsza, ludzie piękniejsi, świat przystępniejszy.

I nagle pełen możliwości. Staruszek nasz świat nagle staje się młodzieńcem przed wtajemniczeniem. Dla wszystkich coś nowego, ciekawego, nieznanego.

Również dla niego, zagapionego, śniętego mężczyzny w sile wieku i perspektyw, dopiero zaczynającego zdawać sobie sprawę ze swojego aktualnego położenia.

Również dla niego, Roberta Dunala, tkwiącego w zawieszeniu między młodością a dorosłością absolwenta medycyny. Choć w jego przypadku w grę wchodził element zaskoczenia. On, w przeciwieństwie do pozostałych świadków istnienia wszechświata, nie był w ogóle przygotowany na takie księżycowe ewentualności. Zasnął w spokoju, by obudzić się w fermencie, obudzić się na gotowe. Dokładnie, otworzył oczy, a świat powiedział mu: „Witam serdecznie, wszystko już przygotowane”.

Odnalazł w miękkiej paczce jednego z dwudziestu, wyszperał zapałki. Przestał się gapić, zaczął zauważać. Ocknął się i pojął, że obudził się na wszystko.

Tak właśnie się dzieje, gdy człowiek zapada w sen w czwartek rano i otwiera oczy w piątek wieczorem. Budzi się na pijanienie, mętnienie i odchodzenie w cień albo nadmierne eksponowanie emocji. Wyrywa się spod ciężkich ramion Morfeusza wśród zakochiwania się ludzi, nienawiści instynktów, interwencji policji, zawiązywania przyjaźni, robienia przykrości, szczerych wyznań, pocałunku z impulsu, seksu z przypadku, kopnięcia z woleja w żebro.

Świat jest piękny, gdy się obudził. Kiedy wstał, ukazało się mu napięcie. Ogromne napięcie przechodniów za oknem. Czas przygotowania do czegoś wyjątkowego, czekania na konfrontację, piątek, wczesny wieczór, czas szybkich, zdecydowanych kroków. Bo jeszcze trzeba kilka spraw załatwić, zanim nastąpi to wszystko, cokolwiek się pod tym pojęciem kryje.

Papieros w takiej chwili jest jak cisza przed burzą. Zanim postawi się pierwszy niepewny krok, wyduma się pierwszą mizerną refleksję o spaniu w skarpetkach, wskrzesi się pierwszy niepokój spowodowany zapadniętym karniszem albo ostatnim stosunkiem bez małego wdzianka. Zanim przytłoczy rzeczywistość, papieros.

Jak cisza przed burzą.

Stojąc na balkonie, filtrował wzrokiem dawno niewidziane rodzinne miasto. Małe serce lokalnej społeczności zaczynało bić szybciej i mocniej niż zazwyczaj. Więcej odgłosów, ruchów, kolorów, samochodów, więcej powodów do czegokolwiek.

Oj, coś się dziś wydarzy – podszeptywał diabełek siedzący na ramieniu. Aniołek już spał, mówiąc najoględniej, odwrócony twarzą do ściany.

Paląc samotnie na niewielkim balkonie domu swojej matki, czekając w ciszy na rozwój wydarzeń, Robert Dunal nie mógł przewidzieć, że właśnie tej nocy nastąpi rozległy zawał tego miejskiego serca. A już na pewno nie mieściło się mu w głowie, że będzie jego najbliższym świadkiem.

***

Przyjechałem do tego niewielkiego miasta, żeby w końcu nic niespodziewanego się nie działo. Obiadki u rodzicielki i spokojna praktyka w nudnawym szpitalu, żadnych wielkomiejskich apokalips. Chciałem, żeby w końcu było cicho, spokojnie i, co najważniejsze, przewidywalnie.

Patrząc na księżyc, ten złowrogi reflektor unoszący się nad naszą zbiorowością, wyczuwałem podskórnie, że będzie zupełnie inaczej.

Dyskoteka, derby zwaśnionych drużyn, jeśli istnieją w ogóle inne derby, dużo alkoholu, niebezpieczna wolność ludzi zazwyczaj uwięzionych w codziennej konwencji. Piątkowy wieczór zwiastował splot międzyludzkich zatrzęsień nawet w takiej zapadłej kilkunastotysięcznej mieścinie.

Mimo moich żelaznych założeń momentalnie nabrałem ochoty, żeby przyłączyć się do zaściankowej celebracji końca tygodnia pracy. Od dawna nie byłem na imprezie, wypadłem z obiegu jak wielu, którym zachciało się rutynowej pogoni za karierą. Poflirtować z dziewczynami, pogadać o pierdołach z dawno niewidzianymi twarzami, potańczyć, upić się i przeżyć nazajutrz solidnego kaca. Wiedzieć, że się jeszcze nie umarło. Powrót na drzewo – zabieg czasami potrzebny, a czasami konieczny.

Miał być spokój, a nagle opanował mnie entuzjazm, jak młodzieńca w obliczu niechybnej inicjacji, podekscytowanego witaniem się z gąską skrywaną pod dziewczęcą spódniczką. Fryzura nienaganna, perfumy odpowiednie, antyperspirant czterdzieści osiem godzin, wyprasowana koszula, wypieki na twarzy, marsz na bal.

Pewnie, mam kobietę, ale jest pół kraju stąd, nie zrozumiałaby mojej sentymentalnej podróży do korzeni. Poza tym nic wielkiego się nie stanie. Ostatnie spojrzenie w lustro. Tak, tak jest dobrze, nie opędzę się od lokalnych niewiast. A było parę takich, od których opędzać się nie chciało. Dobrze, nie oszukujmy się, może jednak coś się stanie. Ten jeden raz mogę być bezwzględnym potomkiem barbarii, plan został powzięty, zmienić go nie mogę.

Ale zawsze może go zmienić życie, bo kto życiu zabroni.

Gdy już wszystko było gotowe, kiedy pora wkroczyć w wymiar, o którym się nie mówi, by nie przegadać sprawy, wpływając na bohemy przestwór oceanu…

Telefon. Najpierw wybrzmiewa kilka dźwięków, później słyszę kilka słów, następnie z moich ust, czy raczej spośród warg zaciśniętych w grymasie bólu, pada odpowiedź zamykająca wrota perspektyw kluczem mojego beznadziejnego konformizmu.

– Jasne.

***

Nienaturalnie jasna noc wydaje się straszniejsza niż oczekiwana ciemność. Mijam rzędy nowych latarni. Mam kurs, chociaż nigdy nawet nie myślałem o zawodzie taksówkarza. Piętnaście po dziesiątej, młoda godzina. Nie myślałem o zawodzie taksówkarza, ale mam kurs. Tak to jest, jak się ma pijących znajomych i dobre serce albo niekoniecznie dobre serce i towarzyskie zobowiązania. Tak to jest, jak się ma samochód i się z tym nie kryje. I rzeczony konformizm w obliczu duchów przeszłości. Niewinna spłata długów obowiązuje jak najbardziej. Pamiętasz, jak twoi starzy kumple chronili twoją dupę ze średnią pięć trzy przez cały ogólniak? To weź, Robinio, podjedź, zawieź, przywieź, świetnie, dzięki.

Wjeżdżam do ścisłego centrum najbardziej nijakiego miasta wszechświata, które za młodu uważałem za stolicę fermentu. Siła doświadczenia. Teraz widzę tu tylko marną grę pozorów. Nikt tu nikogo nie zabił od lat, chociaż po chodnikach przemykają ludzie z twarzami zdolnymi do mordu. Prawda jest taka, że te groźne oblicza nie doświadczyły nigdy balansowania na krawędzi dobra i zła. W większości nie biorą mocnych narkotyków, w ogóle nie napadają na sklepy nocne, o bankach nie wspominając. Bójki bez ostrych narzędzi, porachunki o marne grosze, z poważniejszych wykroczeń: przechodzenie na czerwonym świetle. Kiedyś sprawnie i bezstresowo wyrywali torebki starszym paniom, ale teraz to szczyt odwagi, bo uświadomione społecznie wnuki nakupowały babciom paralizatorów i innych gazów w sprayu.

Wysiadam pod pubem, gdzie zawsze jest mnóstwo znajomych twarzy z nieistotnych czasów. Witam się z dwudziestoma, z ośmioma rozmawiam, z trzema na poważnie, z jednym szczerze. I mniej więcej taka jest moja towarzyska średnia na terenie tego miasta.

Oczywiście nie wychodzą ci, co mogliby wyjść. Należy iść po nich do środka. Jest to najgorsza opcja z możliwych. Wybieram ją i wybieram tym samym spotkanie z byłymi sympatiami i antypatiami. W środku już nie witają mnie opary dymu. Odkąd wprowadzili zakaz palenia, nigdzie nie witają mnie opary dymu. To chyba symbol nowych czasów. Wraz z papierosowym dymem poszli sobie gdzieś przesiadujący starzy rockmani, niedoszli poeci, wykolejeni intelektualiści i śmieszni wariaci. Ergo: poszło sobie wszystko, co najlepsze. Wraz ze świeżym, wolnym od tytoniu powietrzem pojawiła się niemądra, ekologiczna młodzież wyzwolona, którą omijam szerokim łukiem.

Zresztą jak wszystkich, którzy nie znają podstawowych założeń traktatu wersalskiego.

Apogeum żenady.

Zbieram to, co pozostało po moich znajomych: zbłąkanych, nieszczęśliwych ludzi w wieku niezwykle produktywnym, i wychodzimy. Mają problemy z kobietami, więc piją. Gdy nie ma dam i nie ma z kim walczyć, chanson de geste[1] przybiera taką oto formę. Czasy pokoju są równie przerażające, co czasy feminizmu.

Pakuję ich do samochodu, odwożę na jakąś szybko zorganizowaną domówkę, słyszę, że jestem w porządku, odjeżdżam. Mam następny kurs.

Znowu latarnie, rzędy latarni igrają błyskotliwie z księżycem. Też bym poigrał błyskotliwie. Lecz kurs.

Szczególnie że zadzwonił taki, a nie inny stary znajomy. Dawno nie było mnie w tym śmiesznym mieście, nie widziałem go już jakiś czas. Pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. Na przykład to, że jemu się nie odmawia. Nie odmawia się jedynemu solidnemu dostawcy w mieście. Ale to nawet nie o to chodzi.

Nie odmawiasz facetowi, który nauczył cię, jak żyć. W takie właśnie przedziwne sytuacje wplątują się ludzie, którzy, obecnie oczekując na zasłużony poważny tytuł naukowy, parę lat wcześniej trzymali szeroko pojętą sztamę z elementem, żeby w spokoju nieść tornister do szkoły i zajadać się maminymi kanapkami, bez ciągłego oglądania się za siebie. Czułem się jak fiołek wyrosły na gównie, który musiał na chwilę wrócić do obory i udawać, że nie śmierdzi.

Zawiozłem więc najpoważniejszego z moich dawnych sprzymierzeńców na ten rodzaj imprezy, o których mówi się jeszcze przez dobry miesiąc po zakończeniu, które trwa jeszcze przez dobry tydzień. Nie chciałem wejść, a już na pewno nie chciałem spotkać organizatora.

Umówmy się, że z powodów osobistych.

Mecz był, więc silni i odważni mężczyźni pokazują lojalność na swój osobliwy sposób. Chciałoby się rzec, że ulice spływają krwią. Ale to nie jest Nowy Jork. Paru chłopców da sobie po razie, jedni uciekną, innym policja zasalutuje z politowaniem. Niestety, są miasta, w których ciężko zbudować mroczny etos występku. To nie jest Campton, a my nie jesteśmy czarni. O półświatku polskich miast nawet mistrz Scorsese nie zrobiłby dobrego filmu. Bo nie ma półświatka, a nawet jeśli jakiś jest, to nie ma własnej rozpoznawalnej tożsamości. Żal przyznać, ale w tym kraju nawet to, co złe, jest nijakie.

Z drugiej strony moja pogarda ma pewnie źródło w poczuciu bezpieczeństwa. Nikt z moim wizerunkiem i stylem bycia nie pokazałby się w pewnych dzielnicach bez poczucia co najmniej niepokoju. A ja? Dostawałem nagrodę za wspomnianą sztamę:

– Ty, profesor… wyskakuj z hajsu, bo ci tak w pingle przypierdolę, że…

– Proszę?

– A, to ty, Robinio, sorry, heh, myślę sobie: co to za jebany pajac w sutannie, a to ty.

– To jest płaszcz, debilu. Co u brata?

I tak dalej.

 

Korzystając z chwili przerwy, poszedłem do baru na małą kawę. Liczyłem na to, że poprawi mi humor, ale nic nie może poprawić humoru, gdy patrzy się na jacka daniel’sa, z kluczykami do samochodu w dłoni, w piątkową noc.

Barmanka okazała się starą znajomą. Okazała się również kobietą przypominającą prozę Charlesa Bukowskiego, chociaż kiedyś była zupełnie inna. „Wiele w życiu przeszła” – takim litościwym do zarzygania hasłem określali ją ci, którzy mieli paniczną potrzebę określania wszystkiego. Fatalny typ osobowości.

W każdym razie wiele w życiu przeszła.

Może byłoby jej łatwiej, gdyby była złym człowiekiem.

W związku z tym, patrząc na nią, zapragnąłem, żeby jednak istniał Bóg.

Pieprzyć takich jak ja. Ale dla niej mógłby jednak istnieć.

A skoro już o niej, patrzy na mnie i udaje, że się krząta. Ja patrzę na nią, przebieram nogami, wiercę się. Przedziwnie krępująca sytuacja, gdy dobrze zna się barmana, akurat nie ma żadnych klientów na horyzoncie i samotnie tkwi się na stołku. Ja zerkam na nią, ona na mnie, ja próbuję w ciszy kawę wypić, ona w ciszy próbuje czyścić szkło. I pojawia się dowód na wyższość konwencji nad egoizmem.

W takiej sytuacji nie da się utrzymać siebie we własnych egocentrycznych, milczących ryzach.

– Duży ruch?

***

I wtedy weszła ona. Ale jak weszła… mój Boże. Ten krok, ten ruch, ta mowa ciała i gestu… to jedyne w swoim rodzaju spojrzenie, ten wyjątkowy blask włosów, ta aura nie tyle sylwetki, co chodzącego wydarzenia…

Weszła, rozpieprzając drzwi. Ten krok, chwiejny jak u pijanej kurwy, ten ruch jak kwintesencja sponiewierania, ciało mówiło, że nie wie, co się dzieje, gest szaleńczo poszukiwał odbicia od dna, jedyne w swoim rodzaju spojrzenie wołało „pomocy”, ten wyjątkowy blask włosów zlepionych krwią, ta aura nie tyle sylwetki, co chodzącego wydarzenia, którym niewątpliwie był solidny wpierdol.

Albo coś jeszcze gorszego.

Boże, ale wyglądała… Boże, nie używam Cię nadaremno, sam chciałbyś to zobaczyć i pewnie widzisz, więc wiesz, o co mi chodzi.

Podarte pończochy, krew spływająca z rozciętej głowy, obłęd w oczach. Katastroficzna aura unosząca się wokół poturbowanej, ale jednak kobiecości. Ze sterty przytłaczających wydarzeń, które się na niej odbiły, jakimś cudem wydobywała się obolała i zakurzona godność.

Godność w obliczu upokorzenia, to jest dopiero coś. Jej szalone oblicze było przy całym tragizmie stanowcze i uparte. Seksowna determinacja naprawiała kompromitację. Albo to jest pociągające, albo ja jestem zboczony.

Potknęła się i poleciała na stare pianino. Powstrzymując ręką upadek, zagrała na klawiaturze akord C7. Mój ulubiony.

Nie, to jednak ja jestem zboczony.

Ochroniarz nawet nie mrugnął, choć zwyczajowo za interakcję z instrumentem, kultowym w tym lokalu, należał się… wiadomo co. Ale ona nie była pierwszą lepszą niewiastą wtaczającą się w pijanym widzie do knajpy.

Ochroniarz nawet nie mrugnął, widząc ślady krwi, które za sobą zostawiła.

Jej naganna reputacja od dawna implikowała respekt.

Jej rozchwiane oblicze od dawna implikowało wzwód.

„Najebana Afrodyta spada z Olimpu”. Malarz nieznany.

Odwróciłem się do barmanki najszybciej, jak mogłem, a mogłem niewiele. Stara miłość nie rdzewieje. Albowiem co prawda występuje wilgoć, ale nie ma śladu stali.

– Co ja mam zrobić? – Barmanka ewoluowała z kłopotliwej ofiary konwencji do roli ostatecznego adwokata mojego sumienia.

– Cóż. – Przefiltrowała wzrokiem upadłą boginię. – Postaw jej drinka. Już nie zaszkodzi, a jeszcze może pomóc.

Tak. Zasadniczo słuszna idea. Wprawne oko barmanki zawsze oceni, czy jeszcze można, czy już się nie powinno. Psychologia toksyczna.

Afrodyta w wersji barowej zbliżała się do mnie, patrząc szaleńczo.

Od tej pory wiedziałem, że coś się zacznie dziać i że to coś będzie mnie dotyczyć.

I poczułem ulgę.

Albowiem wszystko jest lepsze od bycia szoferem w piątkowy wieczór.

MI CASA SU CASA[2](FACET II)

Płomień delikatnie otulił wypukłą powierzchnię. Chłód metalu nabierał stopniowo ciepła. Chłód istnienia powoli ocieplał się. Tańcz, ogniu. Pojawiły się bąbelki. Wesołe małe bąbelki. Trzy uderzenia w niedocenianą część ciała, tkwiącą między mięśniem dwugłowym ramienia a ramienno-promieniowym. Część kojarzoną błędnie jedynie ze zginaniem ręki w łokciu. Są zdecydowanie ciekawsze sposoby użytkowania tego skrawka anatomii.

Efekt jest, oczywiście, istotny, lecz owa rytualizacja przedsięwzięcia może stanowić cel sam w sobie.

Siostro, proszę o igłę.

Są trudniejsze sposoby. Zakochać się, przeżyć iluminację, skoczyć na bungee, zaliczyć trójkącik z modelkami, wyjść cało z wypadku, przeżyć raka, wysikać się po długim wstrzymywaniu.

Można imać się różnych trudnych sposobów, by osiągnąć w życiu szczęście.

Można.

Całe ciało zadrżało euforycznie, oczy wywinęły się na nieznaną ludzkości stronę, przeciągły jęk świadczył o tym, że osobnik czuje się jak czubek penisa na sekundę przed wytryskiem.

To jest ten moment, kiedy zbierasz całe zło wszechświata w jednym miejscu i dokonujesz aborcji.

Kobieta o nieznanych bliżej personaliach wyjęła igłę z ciała siedzącego na fotelu mężczyzny i odeszła. Dokąd? Po co? Kim w ogóle była?

Podniósł się i nagle poczuł, że te pytania w ogóle nie są istotne. Żadne pytania nie są ważne i potrzebne. Bowiem życie jest fantastyczne.

Podszedł do lustra i przez nieokreślony czas skupiał nieobecne spojrzenie na swoim błogim uśmiechu.

– Mówią na mnie Junior. A moje życie jest fantastyczne.

***

Wychodzę. Wokół tylu ludzi, tyle potencjalnie ciekawych historii, czas na interakcję. Sprawa nie należy do najłatwiejszych. Wszyscy ci ludzie są mi jakoś znani, ale żeby pamiętać skąd, albo chociaż jak mają na imię, to nie bardzo. Niby są znajomymi, ale w sumie się nie znamy. Na szczęście każda z tych intrygujących postaci była na poziomie plus jeden lub minus jeden.

Poziom zero to trzeźwość. Nudne, ale czasem konieczne. Poziom minus jeden to pijaństwo, zmysły przyćmione, problemy zminimalizowane, wszystko prostsze, szczersze, przystępniejsze. Cieszy, ale krótko. I poziom plus jeden, na którym aktualnie byłem. Czyli coś znacznie więcej niż trzeźwość.

Otwieram pierwsze napotkane drzwi.

Podróż zacząłem od wejścia do wielkiego wigwamu. Królestwo Indian wita mnie obecnością przyjaznych duchów praprzodków, którzy oferują mi fajkę pokoju. Mówią do mnie: „blada twarz”. Opadam na ponczo i obserwuję, jak kapłani oddają pokłon wiszącemu na ścianie wizerunkowi wodza. Wizerunek ma na imię Bob, jego barwy wojenne to żółty, zielony i czerwony, symbolem jego jest zaś liść.

Zdumiony rytuałem, pytam, o co w zasadzie chodzi.

Odpowiadają, że o pokój.

Rewelacja.

Po tej stronie płotu trawa jest bardziej zielona.

Kolejna rundka fajki pokoju. Wchodzę do jacuzzi, gdzie otrzymuję relaksacyjny masaż od dwóch latynoskich piękności. Drinki mają palemki, słońce świeci, to nie basenik, to ciepłe południowe morze, piasek, wyspy, łódź, sternik, macha do mnie sternik. Delikatna bryza spowija moje oblicze, niosąc ze sobą subtelny zapach egzotycznych ziół.

Mija minuta, może dzień i orientuję się, że nie opuściłem wcale namiotu, który tak naprawdę jest małym, zadymionym pokojem. Indianie medytują, ja muszę kontynuować wyprawę. Pamiętam, że czeka mnie dziś coś ważnego. Pamiętam, że robię to wszystko, żeby nabrać odwagi. Pamiętam, że tak to zaplanowałem. Bo inaczej nie dałbym rady. Robię to, bo się boję.

Zapomniałem tylko czego.

I chciałem sobie przypomnieć, ale nie za szybko, nie zbyt gwałtownie. Należało przejść do etapu oswajania z rzeczywistością.

Zatem wódka. Tak dużo, dużo wódki.

Otworzyłem kolejne drzwi.

Trafiłem do mistycznej krainy subtelnego kuluaru. Inaczej nie da się tego nazwać. Tu śmieszne zmienia się na zabawne, radosne na przyjemne, straszne na niepokojące, brzydota staje się wątpliwą estetyką, piękno – subiektywną fanaberią zmysłów. Z tymi ludźmi nie ma w ogóle rozmowy. Wkroczyłem między przedstawicieli kasty przypominającej niezdiagnozowanych schizofreników.

Artyści.

Pili rzeczoną wódkę, palili papierosy, słuchali jazzu.

Słuchali jazzu… to, oczywiście, żart.

Kiedy Artyści spotykają Artystów (zawsze wielką literą), tracą umiejętność słuchania. Szczególnie gdy w grę wchodzą wolne słuchaczki w postaci pseudointelektualistek. Wtedy Artyści zajęci są oczekiwaniem na swoją kolej w dyskursie. Żeby tylko. Zachowują się jak bezczelni kierowcy wymuszający pierwszeństwo. Rwący do przodu mentalni napastnicy, którzy nie widzą, że życiowo są od dawna na spalonym.

Zatem jazz sobie, Artyści sobie.

Artyści zawsze sobie.

Skupiłem się, a było to zajęcie karkołomne, na szukaniu pozytywów. I coś tam się znalazło w warstwie najbardziej zbliżającej Artystów do śmiertelników. Proceder spożywania alkoholu. Choć urastał do rangi rytuału, miał w sobie dozę smutnej pokory. Jesteśmy głośni, lecz pijemy cicho. Żadnego – powiedział budzik do zegarka – żadnego „na drugą nóżkę”, „chluśniem, bo uśniem”, żadnego „świst gorzoła, kto nie pije, ten pierdoła”.

Po prostu. Jest wódka, to się pije. Nie ma, to się polewa.

A cała reszta to grafomania.

Wyszedłem z pokoju, ominąwszy szerokim łukiem Joyce’a, Hemingwaya, Cortázara, Kerouaca oraz siedzącego w ciemnym kącie Allana Poe. Pomachałem z bezpiecznej odległości wykluczenia ze świata literatury.

Wyszedłem na przestworza, lecz przecudownego wiersza na pewno nie stworzę.

Stanąłem na werandzie. Jasno. Pełnia dziś. Zapaliłem papierosa i pozwoliłem nocnym wiatrom wprowadzić odrobinę trzeźwości do palety mojej fizjologii. Delikatnie wcisnęła się między bezmiar chemikaliów, panoszących się bezkarnie po czeluściach organizmu.

Chwila głębszego wyciszenia, stabilizacja zmysłów, zamknięcie oczu, wsłuchanie się w świat celem oddzielenia dźwięków w głowie od faktycznie istniejących. Uspokoić słuch.

Dźwięki… dobiegły mnie dźwięki remontu. Buczenie, trzaski, dudnienie, wiercenie, stukanie. Dochodziły z dołu, zatem remontowana była piwnica. Solidna kakofonia narzędzi, zatem duża ekipa robotników i poważne przedsięwzięcie budowlane.

Obszedłem posesję i odnalazłem małe piwniczne okienko. Jakież było moje zdziwienie. Ludzie, dużo ludzi, lecz nie w strojach roboczych, wręcz przeciwnie. Żadnych wiertarek, młotów pneumatycznych, szlifierek, spawarek, nic.

Tylko ludzie, którzy dziwnie się poruszali.

I jakiś pan z dużymi słuchawkami na głowie, krzyczący: „Dubstep, kurwa!”.

Nie pamiętam skąd, ale pamiętam, że zejście do piwnicy znajduje się obok kuchni. Wszedłem do domu. Jakimś cudem uchyliłem instynktownie głowę. Tym samym nie zmieniłem trajektorii lotu butelki i pozwoliłem jej swobodnie przemknąć centymetr od mojej twarzy. Roztrzaskała się o balustradę.

W międzyczasie niedoszła ofiara zdążyła uciec. Agresor nieco spłoszył się na widok przypadkowego świadka w postaci mojej osoby. Zamieniłem to w żart w stylu: teraz podaj pełną, tylko celnie. Otrzymałem trunek, przeprosiny, papierosa, miło i elegancko. Jakaś para kochała się w małej spiżarni przylegającej do kuchni, jak również stanowiącej wejście do piwnicy.

– Dobry wieczór. Mogliby się państwo odrobinę posunąć? – Alkohol na chwilę rozjaśnił mi zmysł lingwistyczny i pozwolił się zaśmiać z zabawnej konotacji językowej.

– Spierdalaj. – Usłyszałem od młodego mężczyzny, choć brzmiało to jak stęknięcie rozkoszy. Ludzie mówią różne dziwne rzeczy podczas seksu. Może to nie do mnie.

– Proszę? – Upewniłem się. Mężczyzna skierował w moją stronę dzikie, agresywne spojrzenie. Ogarnął mnie wzrokiem i zrobił szalenie kuriozalny towarzyski zwrot w moim kierunku.

– Przepraszam, nie gniewaj się, już sobie idziemy.

I poszli, niemal nie przerywając stosunku.

Wyszedłem na schody. Ściany trzęsły się miarowo. Bum, bum, bum. Ludzie trzęśli się miarowo. I raz, raz, raz.

Niesamowita korespondencja anatomii z architekturą.

Przepycham się przez tłum zgromadzony na sporej piwnicznej przestrzeni. Wszędzie dużo dymu, półnagich kobiet i młodzieńców o błędnych oczach. Zawieszeni poza czasem i rzeczywistością. Pojąłem ich kondycję, bo sam dziś od tego zacząłem.

Widok jest ciekawy, więc opieram się o filar i poddaję psychikę swoistej medytacji poprzez obserwację.

Próbuję sobie przypomnieć, jak znalazłem się w tym domu, wśród tych osób, w tej sytuacji. Próbuję sobie przypomnieć coś bardzo ważnego, czego chyba się boję. Ale nie mogę, jakoś nie mogę.

Z letargu budzi mnie moje imię, a w zasadzie pseudonim. Powiedziany głośno i wielokrotnie. I nawet ci nieobecni, pochłonięci gimnastyką ludzie odwracają ku mnie swoje oblicza.

– To on! Jedyny w swoim rodzaju! Junior! Nasz kochany Junior! Policja do niego przyjedzie! Sąsiedzi go zabiją! Ale to jest człowiek, dla którego impreza jest najważniejsza! Nasz gospodarz! Nasz zbawca! Razem, wszyscy razem! Dziękujemy, dziękujemy, dziękujemy!

 

To sobie przypomniałem.

ILUMINACJA(FACET III)

W tym kraju ciężko jest zdobyć broń palną i twarde narkotyki. I w tym miejscu stwierdzenie „dla chcącego nic trudnego” reprezentuję ja, a mówią na mnie Medard. Jako popularny dostawca białego proszku mam zaszczyt być synem policjanta. Nigdy wcześniej nie byłem zmuszony do kradzieży jego narzędzia pracy. Ale też nigdy wcześniej nie byłem świadkiem wydarzeń tak okropnych. Aż do tej nieszczęsnej nocy. Dlatego popełniłem serię przestępstw, których konsekwencjom nie da się zapobiec. Choćbym był synem samego Boga, nie da się. Lista była długa i świadczyła zapewne o mojej nieobliczalności. Każdy sędzia, który by ją zobaczył, wlepiłby mi parę lat. Tyle zła w jeden wieczór.

A ja jeszcze nie skończyłem.

Słyszę syreny, mnóstwo syren, pewnie sprowadzili jednostki z całej okolicy. Dużo krzyków, wszyscy biegają wokół, wiedzeni kierunkowskazem paniki, który prowadzi donikąd, lecz każe się ruszać. Pędzą jak świnie wypuszczone z rzeźni przez obrońców praw zwierząt, na sekundę przed zarżnięciem. Czują, że im się upiekło.

Wybiegają z płonącego budynku.

Czują, że im się upiekło?

Krzyczą głównie kobiety, przeklinają głównie mężczyźni, szczekają głównie psy.

A ja siedzę w samochodzie i czekam, obserwując cały ten teatrzyk, którego jestem cichym reżyserem. Czuję się trochę jak policjant męczący się w radiowozie całymi dniami i nocami, patrząc na budynek, w którym według informatora ma pojawić się podejrzany, tylko nie wiadomo dokładnie kiedy. Mój ojciec siedział pewnie w ten sposób przez wiele nocy, tak wyobrażałem sobie jego pracę. W tym konkretnym przypadku czekałby na mnie. Ja zaś czekam na to, co zamieni mi wspomniane kilka lat więzienia na dożywocie.

Martwi mnie to, szczerze mówiąc. Resocjalizacja to mit, nuda to szczyt cierpienia dla osoby tak kreatywnej jak ja, wreszcie samotność to dla mojej towarzyskiej natury powolna tortura. Naprawdę martwi mnie zniesienie kary śmierci.

Z zamyślenia owiniętego wokół tematów prawa, penitencjaryzmu, nudy i samotności wyrywa mnie bliski hałas. Szarpanie za klamkę. Nic z tego, droga pani. Widziałem, z jaką pewnością siebie łasisz się do samców, jak prezentujesz się z nonszalancją, śmiejesz się perliście, a teraz, w obliczu zagrożenia, zachowujesz się jak oszalała desperatka. Nie ma mowy, dziewczyno, zachowanie zimnej krwi, to odróżnia nas od zwierząt. Nienawidzę osobników, którzy w sytuacjach ekstremalnych stają się niewolnikami instynktów. Gdybyś zapukała delikatnie w szybę, uśmiechnęła się powabnie i niskim głosem zapytała, czy cię podwiozę, mając w poważaniu panikę, ogień, straż pożarną, śmierć, przerażenie, fakt, iż przed sekundą uniknęłaś spalenia żywcem… dałoby mi to pewne podstawy.

Odjeżdżam gwałtownie, bo mi jeszcze klamkę wyrwie. Robię kółeczko, zatrzymuję się i kontynuuję obserwację. Kto miał wybiec z domu, ten już wybiegł, a moja przyszła ofiara nadal nie pojawiła się na horyzoncie.

Podobnie jak osoba, dla której to wszystko robię. Dla której oddaję się pełnemu szaleństwu.

Takie są konsekwencje miłości.

***

TEGO SAMEGO DNIA, GODZINA SIEDEMNASTA

Cała ta historia zaczyna się stosunkowo niewinnie, bo od niewinnego stosunku. Jedynie uczucie oddziela pieprzenie się od kochania się. Banalny frazes, ale miłość przy całej swojej głębi i poetyckości stanowi jeden ciepły, maślany, banalny frazes.

I bardzo dobrze.

Zatem stosunek z gatunku kochania się, nie pieprzenia się. Tak zacząłem dzień. Bomba. Polecam.

Moja znerwicowana matka woła nas na obiad.

Dlaczego znerwicowana?

Zapytajcie pierwszą z brzegu żonę policjanta, czy wszystko w porządku.

No, to jemy. Ja, uosobienie kaca, zmęczenia i absolutnego szczęścia. Moja matka, uosobienie radykalnego podejścia do użytkowania ekspresji. Albo wrzeszczy, albo milczy. Wybrała rozwiązanie numer dwa i spokojnie je swój makaron. Świetnie.

I wreszcie ona. Moja nowa dziewczyna, mój skarb. Jesteśmy razem od niedawna, nie znam jej w takim stopniu, w jakim powinienem, jej dotychczasowy świat nadal w wielu aspektach pozostaje zagadką. Niemalże z dnia na dzień splotły się nasze samotności, pragnienia i wizje uczucia. Nie zadajemy sobie pytań o przeszłość, to nieistotne widma. Jest nam z tym bardzo dobrze. Tabula rasa to drugie życie.

Skromna, ale ambitna, zdystansowana, acz wrażliwa, przy całej swojej lekkoduszności, momentami szalenie pryncypialna. Typowa dziewczyna ze wsi, która w mieście skonfrontowała wolność.

Zakochałem się w tym iluminacyjnym rozkroku.

W każdym razie jemy. Ale widzę, że kończy się etap milczenia mojej rodzicielki. Że kończy się makaron. W dużym skrócie: na nas już czas. A przynajmniej na mojego skarba.

Czuję, że jeszcze nie wytrzeźwiałem po wczoraj, ale z powodów rodzinnych obejmuje mnie klauzula bezkarności. Więc przekręcam kluczyk w stacyjce.

Z góry dochodzi wrzask, wrzucam wsteczny i już nas nie ma.

W ostatniej chwili.

Na pytanie, czy widzimy się później, słodko odpowiada, że bardzo by chciała, ale obiecała już koleżankom babski wieczór. OK, każdy ma swoje sprawy. OK, skarbie. Buzi, buzi i do roboty. Jakże cudownie się wraca do pracy po takich uniesieniach. Ale czas wygonić na chwilę motylki z brzuszka. Jest piątek, ludzie potrzebują narkotyków.

Gdy ostatni miłosny motylek wyleciał i dał zabić się w ogóle nie miłosnej przestrzeni miejskiej, wróciła.

Wróciła zupełnie odmieniona. Wyglądała, jakby