Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Kobieta ze wschodu” to osadzony w niedalekiej przyszłości kryminał, sensacyjna powieść szpiegowska, czasem komedia, a nawet romans, ale przede wszystkim opowieść o kobiecie, która staje się elementem politycznej rozgrywki na najwyższych szczeblach światowej władzy. To również historie ludzi, których niechcący wplątuje w tę grę. Zaś tłem tego political fiction jest z jednej strony zamach bombowy, który ma miejsce w Krakowie 23 grudnia, a o który podejrzani są zwolennicy jihadu, z drugiej – nasilanie się napięcia między Rosją i Ukrainą. I to właśnie tam, na wschodzie, na granicy tych państw, dwa tygodnie wcześniej dochodzi do porwania córki rosyjskiego ministra spraw zagranicznych. Znalezione na miejscu ciało jednego z porywaczy nie pozostawia wątpliwości co do pochodzenia sprawców…
***
Tego w pełni nie pojmował żaden z nas. Staliśmy się częścią jej historii. Zostaliśmy w nią wplątani, a nawet nie wiedzieliśmy, jak jest niezwykła, jak bardzo złożona. Porwana, córka ministra, ofiara, cel misji. Garść faktów, urywki rozmów, sieć niedopowiedzeń. Plus wrażenie, że los połączył nas z kimś wyjątkowym. I tyle. Mało w tym człowieka, niewiele kobiety. Jak oglądanie muzealnego eksponatu przez szkło gabloty, obcowanie bez poznania. Nasze manewry zaś, przypominały krążenie po labiryncie kiedy pożądanym było spojrzenie nań z lotu ptaka.
Dla takiej intrygującej enigmy codziennie ryzykowaliśmy życie.
Dla cienia.
Zabijasz z miłości, z zemsty, w samoobronie, z potrzeby heroizmu, ze strachu albo dla korzyści. My zabijaliśmy, mając co najwyżej wątłą nadzieję, że warto, że sens przyjdzie z czasem. A przecież kluczem do poznania istoty naszych działań było poznanie ich przyczyny. Odkrycie istoty rzucającej cień.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1027
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ 01
Rycerze światła w podartych rajtuzach
Czuję się jak krzyk w ciemności.
Zima, biało, płatki śniegu leniwie opadają. Siedzę na ławce, palę papierosa i pociągam z flaszki. W mózgu betoniarka. Mieli i wypluwa projekcje. Nigdy nie sądziłem, że doświadczę halucynacji. Szczególnie takich, których będę w pełni świadom i którym bez walki pozwolę przesuwać się przed oczami. Tracę czucie w palcach, drży papieros, trzęsie się butelka. Śnieg leniwie prószy a obrazy szybko przemykają. Na ławce wyryto napis: Prawdziwi mężczyźni nie zapijają kaca. Niech i tak będzie. Nigdy nie miałem pretensji do przedstawiania się przed samym sobą jako macho. Teraz ja, mężczyzna nieprawdziwy, w tym parku, na tej męskiej ławce, biorę życie na przeczekanie, wstrzymuję lawinę konsekwencji. Uczeń, który kłamie, żeby nie dostać i tak nieuniknionej nagany. Kłamię wódką, łżę wypuszczanym dymem.
Miasto wokół mnie migocze dziesiątkami spóźnionych kogutów policji, straży pożarnej i karetek. Jazgocze syrenami złudnej nadziei, że zdąży się odwrócić nieodwracalne.
Ja siedzę poza tym i w samym tego centrum.
Ona odeszła.
ROZDZIAŁPIERWSZY
PRAWDZIWI MĘŻCZYŹNI NIE ZAPIJAJĄ KACA
Rewolucja, pospolite ruszenie, wielka zawierucha, popłoch. Jak wielkie ruchy narodowe w historii świata. Całe rzesze ludzi wychodzą na ulice w jednym celu, z misją łączącą wszystkie myśli i poczynania. Tysiące, nie, setki tysięcy obywateli maszerujących ramię w ramię. Poruszenie przywodzące na myśl momenty, w których lud brał sprawy w swoje ręce. Mrowia, hordy, legiony. I jeden przyświeca im cel.
Zdążyć z zakupami przed Wigilią.
Ulice – przejść się nie da, tramwaje – powodzenia, stanie w korkach – tylko dla zuchwałych, wejście do galerii handlowej – literatura nie podoła opisowi. Lecz walczyć trzeba, należy, warto. W imię Boże, karpiowe, barszczowe, choinkowe, lampkowe i maku do kutii, o pierożkach nie wspominając, a i kompot z suszu sam się nie zrobi.
Więc szła, dzielnie ocierając się o pozostałych celebrujących wydarzenia spod strzechy małej, cichej, zimnej i ogólnie nieprzyjemnej stajenki gdzieś na zadupiu. Z uśmiechem tak fałszywym, że aż osobliwie szczerym. To ten moment, kiedy maska staje się obliczem.
Powodem wzbierającej w niej żółci był nie tylko widok przepychających się przechodniów, stania w nieskończenie długich kolejkach i dźwigania napęczniałych od wszelkiego dobra reklamówek. Przy którymś z kolei sklepie przelała się czara osobistej, biograficznej goryczy.
– To chuj! – obwieściła niespodziewanie, krzycząc niby do siebie, ale też jakby do licznie zgromadzonych kupujących. – Nigdy nie wychodźcie za pisarza, drogie panie! Chodzisz sama, dźwigasz sama, dokonujesz sama wszystkich życiowych, czyli dla niego oczywiście przyziemnych, wyborów, a kiedy już wybierzesz, sama musisz wszystko zrealizować i nigdy… powiadam, kochane… nigdy nie możesz mieć pewności, że nie powie: takie sobie, mogłaś wziąć inny kolor, ja bym kupił coś innego, przepłaciłaś albo w najgorszym wypadku: trzeba było mnie zapytać… ale, ale, ja nie mogłam go zapytać. Dlaczego? Bo każdą, kurwa, chwilę swojego literackiego życia poświęca cholernym literkom, frazom i metaforom. Z przerwami na naprawdę średni seks i wcinanie obiadów, które mu się przecież należą, a które ja w pocie czoła gotuję i nie, nie przesalam. I skurwiel potrafi wytrzeć ryj serwetką i wygłosić monumentalne: takie sobie. Drogie panie, nigdy nie wychodźcie za pisarza. O, dzień dobry, poproszę dwadzieścia deka tego sera.
Sklep wypełniła cisza. Milczenie zagarnęło ten wycinek przestrzeni, jakby odcięło go od zgiełku galerii. Na obliczach kobiet stojących w kolejce pojawiła się aprobata, zahaczająca o niesłyszalny aplauz. Mak niemego podziwu został zasiany. Nie na długo. Sekundy później tę ciszę zakłóciło potężne, nieznośne uderzenie dźwięku.
Po nim już nikt nic więcej nie usłyszał.
Zwlekam się z ławki. Nie mam pojęcia, jak długo na niej siedziałem. Kompresja czasu i miejsca to nie żadna bajka. Ściemnia się albo świta, więc pewnie było około którejś szóstej. Tylko ja, śnieg, park, puste ulice i wiele, bardzo wiele demonów. Nie wziąłem nic poza wystarczającą do upicia się ilością gotówki. Mógłbym czuć się jak Bukowski, wygłaszający: Life is as kind as you get free, ale prawda jest taka, że jestem tylko parszywym niewolnikiem. Istotą w absolutnym władaniu wyrzutów sumienia. Co za banał. Jakiś nieświeży, a wręcz nadgniły jegomość podchodzi, a w zasadzie przypełza z prośbą o papierosa. Akurat dziś nie jest nam w sumie do siebie tak daleko. Zapowiada się klasycznie.
– Która godzina? – pytam łagodnie.
– Szósta – odpowiada Mocny Anioł, zaciągając się głęboko.
Jakąś godzinę później trzeźwa cząstka mojej osobowości daje o sobie znać. Zakładam, że nie było jej łatwo wydostać się z mętnych czeluści. Przywraca orientację w czasie i przestrzeni. Kraków, Kazimierz, godzina dziewiętnasta, minus piętnaście, banknot o najwyższym nominale ociepla w kieszeni roztrzęsioną dłoń. Rekompensuje chłód braku perspektyw. Bo faktycznie nie mam na to wszystko pomysłu. Śnieg ciągle leniwie pada, ulice są puste, knajpy przepełnione – i nie może chodzić tylko o temperaturę. Wystarczy spojrzeć na pierwszą napotkaną witrynę dowolnego baru. Nie tyle strach, co niepokój. Już pogodzenie się z faktami, ale jeszcze nie przejście nad nimi do porządku dziennego. Takie same twarze tak różnych osobowości. Połączone wspólnym, napiętym zasępieniem. Zastygłe w ponurej, ale niepozbawionej emocji konsternacji. Jakby spokojnie krzyczały, że stało się coś nieodwracalnego, że sprawy zaszły za daleko i nikt do końca nie wie, co z tym dalej zrobić. Oksymoron beznadziejnej wiary. Poczucia słabości i absolutnej woli walki. Szkoda zmarnowanego zapału i braku odpowiedzi na pytanie, z kim walczyć.
Maligna wiedzie mnie do lokalu, który od jakiegoś czasu omijałem. Powodem był święty spokój, którego tam zaznać nie mogłem. Opisałem bowiem owo miejsce w jednej z powieści i od tamtej pory każda moja wizyta kończyła się nadmiernym spoufalaniem zupełnie nieznanych mi osób. Lecz nie dziś. Tej nocy nikt nie będzie się narzucał. Zbyt poważne rzeczy wiszą w grudniowym powietrzu. Siadam więc przy barze i w skupieniu oddaję się oddzielaniu prawdy od fikcji. Prawdy o mnie samym od fikcji udawania kogoś zupełnie innego.
Śmierć potęguje. Wszystko, czego się nie powiedziało, czego się nie zrobiło, wraca teraz z potrójną siłą. Potrójną, bo się tego nie zrobiło, bo już się tego nie zrobi i co najgorsze, bo przecież można było to zrobić. A zeszła Wigilia dawała dużo nadziei na poprawę. Moją poprawę. Jesienią wydałem powieść – sprzedała się bardzo dobrze – i niesiony tym entuzjazmem potrafiłem jakoś wykrzesać z siebie rodzinne ciepło, rodzaj czułej wdzięczności za całą moją śmierdzącą stajnię Augiasza, którą ona musiała co chwilę czyścić. Tak, poprzednia zima była dobra, a ta…
ZESZŁEJZIMY
UNIWERSYTETJAGIELLOŃSKI, AUDITORIUMMAXIMUM
„Nie jest prawdą, że literacki biznes się nie kręci, bo ludzie nie mają czasu na czytanie książek. Zabieganie, zarobienie, urwanie głowy… W większości wypadków to tylko wygodne kłamstwo zamknięte w krótką – bo nie ma czasu – formułę. Jest czas na chodzenie do kościoła, na dyskutowanie o polityce, na mecz, na wielogodzinne poszukiwanie tych a nie innych butów w galeriowym molochu, na zatapianie się w alternatywnej rzeczywistości internetu, na oglądanie seriali, na piwo, na jogging. Poza tym ostatnim – same żałosne bzdury.
Nie jest prawdą, że nie czyta się, bo nie ma się na to czasu. Nie czyta się, bo nie ma takiej potrzeby. Trudno się zresztą dziwić – ciężko czytać w tym hałasie.
Hałasie rozwydrzonej cywilizacji napędzanej potomkami śrubki i żarówki.
I chociaż to rozumiem, pojmuję dewaluację wartości słowa pisanego i sprowadzenie go do roli zapychacza czasu w tramwaju, pozostaję niestety rozdrażnionym utopistą. Nie wiedząc do końca, dokąd to wszystko zmierza, budzę się każdego ranka, podchodzę do okna i patrzę. Czy idzie ktoś z książką pod pachą, czy siedzi w knajpie naprzeciwko zajęty chłonięciem prozy, czy z bilbordu krzyczy wielkimi literami reklama kolejnej poczytnej powieści. Włączam telewizor, włączam radio, patrzę, słucham, czy mówi się o pięknych światach namalowanych słowem, czy w najlepszym czasie antenowym przeprowadza się wywiady z pisarzami. Budzę się i sprawdzam, czy świat wrócił do idei humanizmu, która to idea od zawsze ten świat naprawiała. Dzisiejsze przebudzenie, jak i kilkaset poprzednich, zastało świat nienaprawionym. Zobaczymy jutro. Dziękuję za uwagę”.
GODZINĘPÓŹNIEJ
PUB „KALIGRA”
– Pięćdziesiąt? – Łysy barman, na którego mówiono Padre, gdyż uosabiał kogoś w rodzaju przeora zakonu Zagubionych Pijaków, oferuje posługę strudzonemu pisarzowi.
– Pięćdziesiąt, ojcze. – Rozglądam się po pustym lokalu, którego jedynym jasnym punktem jest bar, ołtarz podświetlonych półek pośród ciemności samotnych stolików i krzeseł.
– Jak spotkanie autorskie? – Padre wypełnia płynem dwa kieliszki i unosi swój w geście zachęty.
– Zaraz się tu przeniesie. Nigdzie nie ma prywatności.
– Poleciałeś swoją standardową gadką o budzeniu się rano?
Przemilczam niefortunne i uwłaczające pytanie, spoglądając wymownie na szkło o pojemności pięćdziesięciu mililitrów.
– Co ty, kurwa, za kit wciskasz tym biednym ludziom… „Pozostaję niestety rozdrażnionym utopistą”. Skąd ty bierzesz ten szajs?
– Prosto z serca, Padre.
– Prosto z dupy, prosto do portfela, prosto do łóżka. Ile ona miała lat?
– Mówiła, że osiemnaście, panie prokuratorze.
– Rób, co chcesz, ale uważam, że to chore pić whisky starszą od kochanki.
Zgodnie z przewidywaniami w lokalu zjawiają się entuzjaści prozy, a jednocześnie bezwiedni adoratorzy obrzydliwego hipokryty. Wchodzą… i na tym w zasadzie poprzestają, tu zapał się kończy. Ustępuje miejsca szczeremu skrępowaniu. No niby jest sam, w sumie siedzi przy barze i pije, można by podejść, zagaić, ale na razie się pogapmy, zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja. Taką taktykę obiera grupa przybyłych fanów. Czekać, ściskając w spoconych łapkach długopisy oraz egzemplarze najnowszej powieści tego, przez którego powstało całe zamieszanie. Czyli mnie.
Zaś ja, pisarz, słucham opowieści barmana, świadom, że obchodzą mnie, obchodzą się ze mną jak z jajkiem, jaja sobie robią z siebie i w ogóle nie mają jaj, żeby się ośmielić, mielić ozorem tylko potrafią, trafią palcem do dupy, tylko jeśli aktualnie wielbiony autorytet powie im jak.
– Jak? – pyta aktualnie wielbiony autorytet. – Jak to możliwe… taki zbieg okoliczności?
– Obudziłem się. – Padre odpala papierosa i rozpoczyna jeden ze swoich słynnych monologów. Podstawową dewizą barmana było stwierdzenie, iż życie to niefortunny splot dygresji. – Obudziłem się, czyli, jak ty to mówisz, w pewnym sensie tym niewielkim wysiłkiem mogłem zacząć potencjalnie ciekawą historię. Więc nastąpiło wznowienie gry. Była dziesiąta, już nie za wcześnie, a jeszcze nie za późno. No i dobrze, ostatnio tylko przepuszczałem dni przez roztrzęsione palce kaca. Z drugiej strony, nie powiem, żeby omijało mnie coś szczególnie istotnego. Żadnej nowej wojny, poważniejszej katastrofy, konklawe albo przynajmniej rewolucji. Niby druga tura wyborów prezydenckich, ale jeśli coś cieszy się faktycznym zainteresowaniem trzydziestu procent w populacji kraju, ciężko to uznać za istotne wydarzenie. Więc zwyczajnie nie marnowałem czasu na patrzenie, jak świat czas marnuje. Tysiące lat krwawych rzezi, a my boimy się globalnego ocieplenia. W każdym razie. Odzyskuję zmysły, orientuję się powoli, że świat się jeszcze nie skończył. Dopóki słychać tramwaje, wiadomo, że ludzie istnieją i nadal mają powód, by istnieć, i z tego powodu przemieszczać się tramwajami w przeróżnych kierunkach z ważnych, życiowych powodów…
Opowieść zaczyna umykać, snuje się coraz mniej rejestrowana przez moją świadomość. Padre tego nie widzi, nie chce widzieć, ma to w dupie (niepotrzebne skreślić). Istotny jest powód mojego lekceważenia jego narracji, a nie zwykłem opuszczać choćby zdania z barmańskich wywodów. Jak w filmach o gwiazdach rocka z tłumu groupies wyłania się ta osobna, niby taka jak reszta, a jednak unosząca się nad zgromadzonym licznie śliniącym się tałatajstwem. I co najważniejsze, zupełnie obojętna wobec wizerunku idola, całkiem odporna na owczy pęd zapatrzenia. Przez co, rzecz jasna, nieziemsko atrakcyjna. Papa barman mówi, jego twarz świadczy o tym, że historia jest wybitnie zajmująca. Lecz ja nie nią zajęty jestem, ja zajęty jestem Nią. Jest jak jedyny widz w kinie, który nie śmieje się z idiotycznej komedii. Płynie pięknie pod prąd, nie zostawiając po sobie żadnego śladu na tafli wydarzeń. Stoi cichutko na uboczu, a mimo to sprawia wrażenie słońca, wokół którego obracają się bezradne planety.
Poza tym ma fantastyczną, ciepłą, wilgotną, siedemnastoletnią cipkę.
– Słuchaj, przepraszam cię na chwilę, Padre.
Zamaszyście zeskakuję ze stołka barowego, żeby nie powiedzieć – wychodzę solidnie z progu. Zdecydowanym krokiem ruszam ku wyjściu. Tłum rozstępuje się jak morze przed wiadomo kim, woda samoistnie wlewa się do metafor, wilgoć wisi w powietrzu. Chwilę później stoję przed drzwiami lokalu i zapalam papierosa. Mroźna noc, podniecenie oczekiwaniem i nieoczywistością sytuacji. Gdybym zwyczajnie do niej podszedł i jak to się ładnie, choć ozięble mówi, wszedł w interakcję, nic by z tego być nie mogło, samospalenie na dzień dobry. Uśmiechnęłaby się i z urokiem Kopciuszka dałaby mi potężnego kosza, nawet bucika po sobie nie zostawiając. Tak dalece miała posuniętą nienawiść do afisza. Zatem grzecznie czekam tutaj, na tym wydeptanym zimowym chodniku. Ona wie, że ja wiem; istnieje szansa, że zrozumie aluzję. Szansa o rozmiarach jednego papierosa – nie można robić z siebie mięczaka pozbawionego zasad. Jeśli się nie zjawi, wrócę do baru, upiję się znacznie, wysłucham do końca opowieści ojca ojców, rozdam na pocieszenie ego autografy i na kolejne pocieszenie ego uwiodę jakąś młodą entuzjastkę mrocznej literatury, o podartych celowo rajstopach, załatwię ekstazkę i… ha, po cóż gdybać, gdy karta sprzyja.
Staje i jak kot zaczyna wpatrywać się w moją twarz, czekając na ruch pana pisarza. Przerzuca na mnie ciężar inicjatywy, co zgodne jest z konwencją i tak generalnie powinno się to odbywać.
– Przejdziemy się? – pytam niskim głosem, ale naturalnie i dość łagodnie. W odpowiedzi ujmuje mnie pod ramię. Idziemy kilka kroków.
– Mówiłaś, że zadzwonisz. – Nie patrzę na nią, zagaduję w przestrzeń.
– A, nie miałam jakoś czasu – odpowiada, jakby chodziło o promocję w Biedronce. A zaczęło się niegdyś tak miło. W ramach zaliczenia z języka polskiego miała przeprowadzić ze mną wywiad, ja się zgodziłem i cóż… zaliczyliśmy. Nie rozumiem więc, po co teraz tak się obwąchiwać, jakbyśmy wkraczali na swoje terytoria pierwszy raz.
– Zimno jest. Zapraszam na kawę, mam nowy ekspres.
– Na kawę bardzo chętnie.
Bardzo chętnie.
– To co z tą kawą? – Przeciąga się na łóżku jak… no właśnie, na każdym kroku kojarzy mi się z kotami. Zapalam papierosa, gdyż tego wymaga literatura, i idę przygotować to, po co w gruncie rzeczy tu przybyła. Czuję jej spojrzenie, kiedy tak stoję przy tym ekspresie plecami do niej. Wiem, seksownie wyglądam w szlafroczku. Już nie obnażony, a jeszcze intymny. Smoking hot.
– Ile słodzisz, moja droga?
– Nie słodzę. Myślisz, że jesteś zdolny do monogamii?
Telefon wibruje w puszystej kieszeni szlafroczka. Odczytuję dyskretnie treść SMS-a: „Widzimy się na pasterce? Kupiłam nowy pas do pończoch. Chyba że wolisz zostać z żoną…”. Odpisuję, że w takim układzie opuszczenie pasterki byłoby świętokradztwem.
– Tak.
– Co to za pani?
Piąta rano, wigilia Bożego Narodzenia, prawie pusty lokal, Padre wycierający szkło i jakaś ładna, choć leciwa kobieta w niemym telewizorze. Sytuacja znacznie bardziej wzruszająca niż cztery ściany domu i zrzędliwa małżonka.
– Była modelka opowiada pani dziennikarce o przemijaniu, zatarciu się wzorców kobiecości oraz późnym macierzyństwie.
– Wyczytałeś to z ruchu warg?
– To powtórka, widziałem całość wczoraj w domu. Zajmująca historia. Jak na byłą modelkę.
– To musi być niezwykła presja. Modelki, sportowcy, pewnie jeszcze parę zawodów by się znalazło. Wiedzą, że mają jakieś piętnaście lat na to, żeby ustawić się na całe życie. Czyli poświęcić młodość na starość. Tragedia.
– Zamierzasz dzisiaj iść do domu? – Padre nie wygania, Padre troskliwie pyta.
– Wychodzi o ósmej. Poczekam u ciebie te trzy godziny. Nie mam ochoty wysłuchiwać, nie mam ochoty na nią patrzeć ani czuć jej spojrzenia ciężkiego od pretensji. Grunt, że zostawi mi obiad do odgrzania.
– Dobrze było tej nocy?
– Tak.
– Znowu idziesz na nylonową pasterkę?
– Tak.
– Dlaczego się nie rozwiedziesz?
– Tak. Co? Przyzwyczaiłem się do spożywania obiadów.
– A ona?
TERAZ
A teraz ona nie żyje i nie może mi wybaczyć grzechów. Tak, koniec z wmawianiem sobie, że było się dobrym albo chociaż przyzwoitym dla tragicznie zmarłej. Zeszłej zimy byłem skurwysynem, jak każdej poprzedniej zresztą. I tej pewnie byłoby tak samo. Moje użalanie się i granie nieszczęśliwego wdowca jest poniżej jakiegokolwiek poziomu. Chociaż marketingowo jest to zacne i sprytne. Napisać kolorowe wspomnienia miłosne i doprawić mrocznym wątkiem nienawiści do terroryzmu…
– Pięćdziesiąt? – Padre zawsze w czas i adekwatnie do potrzeby.
– Pięćdziesiąt. Dla ciebie też.
Minęła prawie doba od wydarzeń, które sparaliżowały miasto, ludzkie psychiki oraz pozbawiły poczucia bezpieczeństwa cały kraj. Bardzo powoli otrząsano się ze zbiorowej tragedii. Nie nakazano jednak zamykać barów i sklepów. Ktoś poszedł po rozum do głowy. Najgorsze, co można zrobić, to zmusić społeczeństwo w takiej chwili do samotnego otoczenia się czterema ścianami i prowadzenia wojny z goryczą, wściekłością i nienawiścią. Dużo lepiej wychodzi smutne, spokojne radzenie sobie z tym przy kieliszku z innymi żałobnikami. Nie ma szans na barową bójkę. Wkurwiony naród zjednoczony przeciw jednemu, choć nieznanemu jeszcze wrogowi to najbezpieczniejsze towarzystwo na ziemi. Pod warunkiem, że jest się częścią tego narodu. Bo kebaby na przykład zamknięto. Chociaż nie było odgórnego nakazu. Tak się objawia cierpienie niewinnych za grzechy swoich braci.
Tak wygląda Kraków w noc przed Bożym Narodzeniem. Przestraszony, smutny, zrozpaczony, lekko pijany, szukający winnych, pragnący zemsty, ale spokojny. Przygnieciony ciężarem, niemogący się ruszyć. Moc struchlała.
– Moje kondolencje. Zamarłem, kiedy zobaczyłem nazwisko twojej żony na liście ofiar zamachu. Bardzo mi przykro, stary.
Padre nie wie, że ja, Edward Werner, szybko, obrzydliwie szybko otrząsnąłem się z jednostkowej tragedii. W przeciwieństwie do zbiorowej.
– No. Przejebana sprawa z tym zamachem – mówię i zamieram. „Kurwa, powiedziałem to na głos? On to zrzuci na szok albo na męską potrzebę udawania twardego w obliczu tragedii, ale tak generalnie to trzeba się pilnować. Fakt, iż ogólnie mam w dupie tak ją, jak i jej zejście, nie jest marketingowo ani zacny, ani sprytny, oj, nie”.
– Zresztą chuj z tym zamachem, Padre! Moja Olga, moja kochana Olga, miałem jej w te święta wszystko wynagrodzić! – Rozpaczliwe wzburzenie zakwita w moim fałszywym wyeksponowaniu. No, da się? Da się. Zaraz sam siebie nagrodzę brawami.
– Lej i nie pytaj, Padre. Pięćdziesiąt, sto, kurwa, pięćset. I tak nie mam do kogo wrócić… Znasz moje grzeszki, żałuję ich bardziej, niż myślisz… ale przez te wszystkie lata tak naprawdę kochałem tylko ją, moją żonę, moją Olgę. – Prawie sam w to uwierzyłem, wystarczy. Koniec „Mody na sukces”, idę się odlać, a później się zobaczy. Jeszcze tej nocy się upodlę i pas. Trzeba się pozbierać. Pewnie na dniach zadzwoni jakiś dziennikarz i się dopiero zacznie odstawianie tragedii. Pysznie.
Niekiedy plany masz ambitne myśli górnolotne, unosisz się na wysokość, z której niemal rozumiesz kształt świata, a i tak proza życia sprowadza cię na dół, stawiając przed estetycznym dylematem: najpierw się odlać czy wyrzygać, bo jednocześnie to nie po dżentelmeńsku. Podejmuję decyzję i elegancko wstrzymując niepokorny mocz, wtykam dwa palce w gardziel. Po jakimś tam, intensywnie spędzonym czasie czuję lekki powiew ulgi i siadam na sedesie. I wyczuwam lekki powiew Olgi. Żona staje mi przed oczami. Może jednak coś do niej kiedyś czułem. Na pewno czuję teraz alkohol. Nieważne. Tak czy inaczej, wypada choćby ciepłą myślą podziękować jej za to, że akurat znalazła się w takim miejscu i takim czasie, że jej śmierć nie poszła na marne. Za kilka dni będę naczelnym wdowcem po ofiarach terroryzmu w tym kraju. A ten kraj kocha martyrologię, telewizja kocha martyrologię, radio ją kocha, kobiety ją kochają, pieniądze też kochają polską martyrologię. Siedzę i czuję ulgę chwili przemieszaną z ogarniającym mnie entuzjazmem na myśl o przyszłości.
Co może pójść źle?
Jak w każdej historii, jak zwykle w życiu, jak to ma w naturze dziejowa sprawiedliwość, gdy pojawia się to pytanie, należy spodziewać się katastrofy.
– Wiem, na czym ci zależy. – Głos dociera zewsząd i znikąd jednocześnie. Jest tylko pijacką projekcją w mojej głowie, czy słyszę go naprawdę?
– A… halo… czy ktoś tu jest? – Chyba za dużo tych pięćdziesiątek. Chciałoby się powiedzieć: o jedną, ale to nie o jedną. Zaczynam świrować. Czuję czyjąś obecność, będąc samemu w kiblu.
– Więcej. Znam cię na tyle, że wiem, co masz zamiar z tym zrobić.
– Co?
– Jesteś nikim. Gównem, od którego wali tak bardzo, że gdybym nie musiał, nie zbliżyłbym się do ciebie na kilometr. Niestety, jesteś mi potrzebny. Upokarza mnie to, ale życie nie jest usłane różami. Jest usłane gnidami takimi jak ty.
Skupiam się i lokalizuję źródło dźwięku. Dobiega z sąsiedniej kabiny. Brzmi mrocznie niczym z horrorów. To taki rodzaj ludzkiego głosu, którego nie chce się usłyszeć, jeśli nie ma się pewności istnienia Boga i czystego sumienia jednocześnie. I jeszcze ta chwilowa, intymna cisza, obskurna aura toalety, jarzeniówki jak na przesłuchaniu i, no właśnie, ten specyficzny rodzaj napięcia. Zaraz, przecież to ja jestem cenionym pisarzem literatury sensacyjnej, przecież to ja decyduję, co jest mroczne, a co jest jedynie pozoranctwem.
– Lej, kurwa, jak masz lać, czy co ty tam sobie robisz, ale… ale się, kurwa, zamknij. – Trochę mi się język plącze, ale przekaz jest raczej zrozumiały.
Lecz tajemnicza postać nie zamierza przestać. Mężczyzna mówi teraz bardzo konkretnie. Sypie faktami, datami, a nawet, niestety, paragrafami. Przytomnieję z każdym jego pogrążającym mnie słowem. Aż w końcu osiągam stan pełnej, przerażającej trzeźwości I momentalnie dociera do mnie, że żarty się skończyły.
Żarty się skończyły, ale groteska pozostała. Nawet nie musi mnie do niczego zmuszać w sposób fizyczny. Siła argumentu wystarczy w zupełności. Opuszczamy lokal i idziemy przez śnieg jak dwaj starzy kumple. Po dziesięciu minutach zmienia się sceneria. Gdzie my jesteśmy?
Zarządza przystanek po krótkim spacerze, który wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Teraz coś mi świta. Jakbym znał to miejsce z nieodległej przeszłości.
– Siadaj – warczy tonem, jaki nie spodobałby się nawet owczarkowi niemieckiemu. W ogóle jest groźnym facetem. Jednak to nie strach zajmuje mój umysł, a pytanie o przypadek, o teorię chaosu, wręcz o jakiś tajemny kierunek, który wszechświat nam ustala, a my nawet o tym nie wiemy. A wszystko przez jeden wyryty na oparciu napis.
„Prawdziwi mężczyźni nie zapijają kaca”.
ROZDZIAŁDRUGI
CENA CISZY, CENA ROZGŁOSU
23 grudnia, godzina 18.40
KRAKÓW
„We francuskiej strefie arabskiej zburzono pierwszy kościół katolicki”. Nieźle, nie? – Wychylił się znad gazety i spojrzał na swojego półprzytomnego kolegę zalegającego na miejscu kierowcy. Siedzieli tak już czas jakiś w tej toyocie zarejestrowanej jako peugeot, będący własnością Telekomunikacji Polskiej.
– Bez jaj, to niemożliwe. – Bruno Rant, dowódca jednostki szturmowej wydziału do walki z terroryzmem, zapłonął wesołym ogniem śmiechu, by po chwili zgasnąć wstydliwie od chłodu spojrzenia przełożonego.
– „To niemożliwe” – zaczął spokojnie, ale stanowczo major Czerny – powiedział kiedyś Francuz, popijając poranną kawę z croissantem na rogu Montmartre, gdy szelest gazety przyniósł wiadomość o ataku III Rzeszy na Polskę. „To niemożliwe”… panie kolego, tym stwierdzeniem zaczynają się największe katastrofy ludzkości.
Zielony samochód dostawczy zatrzymał się przy bramie po drugiej stronie ulicy. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn o urodzie i gabarytach, które oddalały ich od intelektualizmu na długość nieskończoności. Bez namysłu, jak roboty, zaczęli wyładowywać skrzynki. Robili to w tempie, jakie charakteryzuje ludzi, którym płaci się nie od godziny, a od wykonanej pracy.
– Ty to zawsze umiesz wszystko przedstawić w czarnych barwach Czerny. Ale przyznaję, trzeba było zapierdolić ciapatych bombami, dronami i czym jeszcze się dało, póki był na to czas.
Podający towar zeskoczył z paki. Rozładunek kilkunastu ciężkich skrzyń trwał może pięć minut. Tak to się robi wśród przodowników pracy. Wschodnia krew.
– Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów muszę się z tobą zgodzić, Bruno. Czas już się skończył. Zaczęły się konsekwencje tolerancji i otwarcia. Pewnie nawet są zawiedzeni…
Krępi mężczyźni otworzyli bramę i zaczęli nosić skrzynie w głąb podwórza.
– Kto jest zawiedziony?
– Ciapaci, jak to zgrabnie ująłeś. Pewnie liczyli na solidny dżihad, wiesz, ostrą średniowieczną potańcówkę. Tymczasem okazało się, że wróg przyjmuje ich ekspansję z otwartymi ramionami. Sam bym się wkurwił, gdybym był fanatykiem i entuzjastą agresywnej interpretacji Koranu. Tylko…
Dzielni i niestrudzeni dostawcy skończyli przenoszenie tajemniczych towarów. Zapalili papierosy, oparli się o samochód i rozpoczęli coś, co w niektórych kręgach nazywa się konwersacją. Wyglądali jak pierwsze komunikaty, które odróżniły człowieka od małpy.
– Tylko?
– Tylko ironia historii mnie przerasta. Chodzi mi o to, że jako jedyni nie chcemy ich wpuścić.
– I co to oznacza?
– Pytasz poważnie?
Oczy zaświeciły w mroku. Spojrzenie kota gonionego przez sforę psów. Blask strachu przed pianą na pysku i ta jedyna w swoim rodzaju aura ofiary. Wystawiła nieśmiało głowę i rozejrzała się spontanicznymi, przerywanymi ruchami szyi. W końcu wyskoczyła z paki, a za nią jeszcze dwie.
– Są – poinformował majora Rant z wyraźnym znudzeniem. – Możesz mi wytłumaczyć, po co od dwóch tygodni obstawiamy wszystkie nielegalne transporty ludzi ze Wschodu?
– Rozkaz to rozkaz. Mnie też się nie podoba, że musimy tu odstawiać drugie El Paso, ale i tak wolę szukać człowieka, niż grzebać w bagażnikach, szukając kilo koksu. Chodź. Czas się przywitać.
Szybkimi, drobnymi kroczkami trzy kobiety przemknęły do bramy i zniknęły w ciemności. W ciemności, która miała oznaczać dla nich upragnioną, choć opłacaną upokorzeniem wolność.
Nic bardziej mylnego.
godz. 19.00
LOKAL „TEQUILAPARADISE”
Sprawa została załatwiona po amerykańsku i chwała za to tym, którzy ją załatwili. Duży, oświetlony podest w kształcie okręgu na środku lokalu, wokół niego stoliki z lampkami nocnymi, ściana naprzeciwko wejścia stanowiąca jeden, długi bar z kolorowymi alkoholami. Kształtne striptizerki, mające znacznie szerszy zakres obowiązków niż roztańczone pozbywanie się garderoby, wreszcie nad całym tym lunaparkiem niedrogie, ciasne pokoje, obowiązkowo słabo oświetlone na czerwono. Przepis na syntezę baru, burdelu i hotelu. Za jednym zamachem załatwiono wszystkie potrzeby klasycznego szowinistycznego hedonisty. Zresztą nie tylko, gdyż poprawność polityczna nie ominęła również tego przybytku, w związku z czym oferta obejmowała również dwie lesbijki i trzech gejów. Z trudem udało się wywalczyć, żeby ci ostatni dawali pokazy tańca erotycznego jedynie w ramach prywatnego spotkania w zamkniętym pomieszczeniu. „Obyś żył w ciekawych czasach”.
Niestrudzony didżej o szalenie autobiograficznym pseudonimie Speed zaserwował stare, dobre Los Lobos na rozpoczęcie pierwszej tury pokazów. Walkirie wtargnęły na scenę i rozpoczęły zaciętą walkę z ułudą pruderii. Na pohybel hipokryzji. Walczyły naprawdę ładnie. Jednak to nie urodziwe, teraz niemal nagie wojowniczki miały tej nocy stanowić gwóźdź programu. Równocześnie do erotycznej Walhalli zamaszyście wkroczyli wikingowie.
Plusem bycia oficerem szeroko pojętych służb bezpieczeństwa, kiedy wchodzi się do miejsca, w którym jawnie łamie się prawo, jest w zasadzie nieograniczona bezkarność. Można walnąć ochroniarza, złapać za tyłek hostessę, nie zapłacić za drinka, rozwalić stolik, zapalić jointa i skorzystać z wielu innych atrakcji, jeśli ma się władzę na podstawie jednego paragrafu zamknąć rentowny interes. Nastały złote czasy dla ludzi takich jak major Czerny. Takimi przybytkami nie interesuje się opinia publiczna. Nie ma skandalu, jest samowolka. Tylko że jego modus operandi opierał się na niezwykle drobiazgowym dbaniu o zachowanie dyskrecji. Choroba zawodowa. Początki oraz szczyt jego kariery przypadły na czasy ciężkiej rzeczywistości politycznej i medialnej, w której najmniejsza afera mogła zrujnować lata wzorowej pracy w służbach. I jakoś tak się do tego przyzwyczaił, tak weszło mu to w krew, że nawet jeśli w głębi duszy chciał, to nie potrafił funkcjonować inaczej. Za to dowódca jednostki szturmowej Bruno Rant skorzystał z przywilejów skwapliwie i wszedł do lokalu jak świnia do chlewu. Tu kogoś popchnął, tam jakąś zmacał, coś tam przewrócił, by finalnie dojść do baru, przy którym czekał już niezauważony przez nikogo major, spokojnie sączący whisky. Odwieczny schemat dobry – zły glina zamienili na schemat taran – duch. Przez ostatnie kilka miesięcy takie rozwiązanie okazywało się niezwykle skuteczne. Tarana bano się sytuacyjnie; szkoda twarzy, zębów, żeber i paznokci. Ale to duch wywoływał prawdziwie paniczny strach. Jego ofiary czuły podskórnie, że może zamienić resztę życia ich i ich najbliższych w piekło. Nie bezpodstawnie. Tymczasem ci dwaj poczciwi panowie w średnim wieku oparli się o bar i czekali, co od zawsze stanowiło dziewięćdziesiąt procent ich pracy. Czekali cierpliwie, bo wiedzieli, jaką satysfakcję daje solidne wykonanie pozostałych dziesięciu.
Stanowili legendarny tandem, choć współpracowali dopiero od roku, kiedy w wyniku nasilających się pogróżek ze strony świata arabskiego, z syryjskimi ekstremistami na czele, ministerstwo postanowiło połączyć część Wojskowej Agencji Wywiadowczej z jednostkami szturmowymi policji. Tak powstał wydział do walki z terroryzmem, którego główną siedzibę ustanowiono w Krakowie. Nieprzypadkowo. W związku z tym, że poza pogróżkami nic się w zasadzie nie wydarzyło, nowo powstałą instytucję wykorzystywano do zgoła innych celów niż tropienie islamskich przyszłych martyrów. Odkąd bowiem w zeszłym roku Rosja w wyniku referendum wśród ludności wschodniej Ukrainy oficjalnie przejęła ten obszar, a lewobrzeżna Ukraina stała się osobnym państwem ze stolicą we Lwowie i, żeby było mało, członkiem Unii Europejskiej, szczególnie dzięki poparciu Polski, rozpoczął się meksyk. Przemyt broni, narkotyków, ludzi i jeszcze bardziej makabrycznych rzeczy nigdy nie miał się lepiej. Każdy na górze wiedział, że nie ma sensu z tym walczyć. W związku z tym trzeba to kontrolować.
Z tego właśnie powodu antyterrorysta sierżant Bruno Rant i szpieg major Czerny siedzieli właśnie w burdelu na południu Krakowa z zamiarem przejęcia kontroli nad jedną z kobiet, które właśnie tu przywieziono. Rozkaz z samej góry, priorytetowy dla odmiany i ku uciesze siedzących przy barze. Bowiem nudzili się przez ostatnie miesiące jak mopsy, dowodząc przetrzepywaniem zdezelowanych samochodów przewożących w zapasowych kołach kilogramy kokainy. Nie po to się zostaje szpiegiem.
DWAPIĘTRAWYŻEJ
Dużo nieprzyjemnie gorącej wody, szorowanie całej udręczonej powierzchni kobiecego ciała chropowatą gąbką, szalone ilości mydła i szamponu, horror szarpania się z włosami. Wreszcie największe wyzwanie: twarde, żeby nie powiedzieć skamieniałe, i długie jak źle przyczepione tipsy szpony, bo już na pewno nie paznokcie, pochodzących z byłego bloku wschodniego – pożal się Boże – piękności zostały usunięte i zastąpione czerwoną sztuczną materią. Drugi etap: zacnie opłacony ginekolog, sprawdzający, czy wszystko gra, i sprawiający, że zawsze wszystko będzie grało, z bezdzietnością na czele. W końcu meta, czyli dobór garderoby. Dwie godziny zabawy i sponiewierane szare myszki przepoczwarzyły się w ponętne divy. Moralnie bardziej Mengele niż salon piękności, estetycznie „Bóg widział, że to było dobre”.
– Zrobiliśmy dla was bardzo dużo – Madame, klasyczna burdelmama, zmrużyła błogo oczy i pogodnie się uśmiechając, zaczęła głaskać każdą z dziewcząt – bo chcemy waszego szczęścia. Więc mam nadzieję, że nasze warunki są dla was zrozumiałe. Jeżeli jakiś klient chociaż przez sekundę zobaczy na waszych twarzach cień smutku, którego nie ma prawa przecież być, od razu idziecie na organy. No, to teraz panowie ochroniarze zaprowadzą was do pokoi. I pamiętajcie: tutaj ściany mają oczy.
godz. 20.40
LOKAL „TEQUILAPARADISE”
– Długo jeszcze? – Bruno powoli tracił trzeźwość i cierpliwość.
Barman podawał kolejne szklanki coraz bardziej roztrzęsioną ręką na skutek ekspresyjnych spojrzeń i odzywek Ranta, którego koledzy od jakiegoś czasu nazywali Taranem. Katastrofa wisiała w powietrzu.
– Spieszy ci się gdzieś? – zapytał cicho Czerny, ledwie się uśmiechając. Taki lekki grymas wypełniony po brzegi ironią. Jednak po pięciu sekundach Bruno nie mógł przypomnieć sobie reakcji partnera. A nie był jeszcze na tyle pijany, żeby tracić wrodzoną spostrzegawczość.
Duch.
– Zaraz Wigilia. W przeciwieństwie do ciebie mam rodzinę, dzieciaki – reniferki, choinka, zakupy i gruby czerwony pedofil.
– Gruby czerwony pedofil to był Nikita Chruszczow, ty jesteś po rozwodzie… Ochroniarze się ruszyli, będą wprowadzać dziewczynki, czas na nas.
– Chruszczow… Wierzę na słowo. Wyglądasz, jakbyś poznał go osobiście. Zajmę się chłopakami, ty porozmawiaj z alfonsem. A z tym rozwodem to wcale nie…
– Idziemy.
Życie to nie tani film sensacyjny, w związku z tym nawet taka chluba policji jak sierżant Bruno Rant nie wjedzie teraz z buta do pokoju ochroniarzy i nie skosi ich jak spalone słońcem, lekko zgięte źdźbła prosa. Nie stanie się tak, ponieważ bramki w klubach należących pośrednio do wschodnich przyjaciół są najczęściej obstawione byłymi członkami najlepiej wyszkolonych służb specjalnych na świecie. Spryt i technologia zamiast twardej piąchy, tak się teraz działa. Zatem sierżant, po uprzednim przedstawieniu się, wyjął swój telefon i zaprezentował transmisję na żywo, która przedstawiała skrzyżowanie ulic piętnaście metrów od lokalu. Tam, za pokrytym białym puchem zagajnikiem, stało sobie dwudziestu antyterrorystów z automatyczną bronią długą, tarczami, taranami, granatami i szczerymi chęciami.
– Te trzy panie do pokoju, panowie na dół i nikt nam nie przeszkadza przez najbliższe dwadzieścia minut. Razcwitali jabłani i gruszy… – tak podśpiewując, Bruno zaprosił do środka trzy kobiety po totalnej metamorfozie, pozostawiając osiłków w osłupieniu.
Partner sierżanta ominął aferę z właściwą sobie dyskretną gracją i przekroczył próg biura człowieka zawiadującego lunaparkiem dla dorosłych. Siedzący w wielkim skórzanym fotelu mężczyzna nie krył zdziwienia. Coś wymamrotał, odłożył słuchawkę i włożył rękę pod biurko.
– Nie ma takiej potrzeby, Olaf. Dobry wieczór, to po pierwsze. Ja cię znam, ty mnie nie. I w gruncie rzeczy tak ma zostać. Odłóż broń na miejsce, jeśli szanujesz cenny czas straży pożarnej. Taki lokal niełatwo ugasić. – Major Czerny przysiadł sobie na biurku kogoś, kto w normalnych warunkach nazywany jest managerem lokalu. – Haraszo. Teraz możemy zaczynać. Ja mówię: stręczycielstwo, ty mówisz…
– Trzydzieści tysięcy euro. – Proces adaptacji kulturowej w tym przypadku nie objął poszanowania dla języka kraju, w którym się żyje. Zaciągał niemiłosiernie.
– Ja mówię: stręczycielstwo i próba przekupienia funkcjonariusza, ty mówisz…
– Pięćdziesiąt, więcej się nie da. Ten policejskij, co przychodził wcześniej, był lepszy…
– Dlatego go awansowali. Dwie godziny temu przyjechały tu trzy młode kobiety. Pilnuje ich mój kolega. Przebywają na terenie Polski nielegalnie i ja muszę coś z tym zrobić, sam rozumiesz.
– To tak Unia Europejska wita nowe państwo członkowskie? To już nie można nawet koleżanek do Polski zaprosić?
– Gdyby to ode mnie zależało, Ukraina zostałaby wcielona częściowo do Polski, częściowo do Rosji i skończyłoby się to całe niepotrzebne zamieszanie, które powodujecie nieustannie od szesnastego wieku. Zostawmy politykę. Zabieram jedną z twoich nowych dziewczyn, nie zamykam ci lokalu, w ogóle jestem dla ciebie miły, a ty stopniowo przekonujesz się do mnie, stwierdzasz, że masz u mnie dług wdzięczności i generalnie jestem fantastycznym facetem, z którym warto trzymać. No to paka, Olaf. Siedź sobie grzecznie i przemyśl, jak dokładnie te panie się tu dostały. Może zadzwoń do szefowej czy gdzie tam musisz. Wracam za dwie godziny i chcę wtedy znać miejsca, daty i nazwiska. Do swidańja.
Piętro niżej, w czerwonym pokoju dla gości specjalnych odbywała się w tym czasie randka w ciemno. Sierżant Rant i trzy świeżo upieczone prostytutki. Bruno nie był nigdy szczególnie empatyczny, ale braku dociekliwości nie można mu było zarzucić. Więc zaczął zabijać czas, zabijając w sobie wszelką nadzieję wobec sytuacji na Ukrainie.
– Jakie miałam inne wyjście, twoim zdaniem? Syn ma niecałe dwa latka, mąż pracuje w urzędzie za dwieście dolarów na miesiąc. Wasze zapomogi wynoszą więcej. Nie pracując tutaj, będę miała lepiej, niż pracując tam, i na dziecko mogę wysyłać… a jako żenszczina do towarzystwa mogę wyciągnąć tysiąc dolarów na miesjacz.
– Chyba obciągnąć tysiąc na miesjacz – zauważył subtelnie legendarny antyterrorysta. – I niby co na to twój mąż, głupia kurwo? Powiedziałaś mu, że jedziesz na truskawki? W grudniu? Dobra, następna. Tak, ty. Tak, ty, myszko przestraszona…
– Wzięli mnie z poprawczaka. Często przychodzą szukać dziewczyn w dobrym stanie, nie poobijanych, nie wychudzonych, no i bez HIV. Ale to nawet oczień haraszo, tam, w kraju, nie został mi nikt. Podobno mam babcię w Odessie, nie wiem, nie pozwolili… Tu jest dobrze, płacą, nie biją, jest dobrze, budjet dobrze, ja wiem to… tut można żyć.
– Jasne, dając rzyci. Dobra, teraz ty, trzecia księżniczko, tam za parawanem! Podejdź tu i opowiedz mi swoją wzruszającą do bólu jajec historię.
W odpowiedzi na urocze zaproszenie sierżanta kobieta wstała spokojnie i powoli wynurzyła się zza zasłony. W przeciwieństwie do pierwszej nie była wyszczekana ani agresywna, nie było w niej cienia żalu czy zgorzknienia. Nie była też w niczym podobna do tej drugiej, przestraszonej, skrzywdzonej i zawstydzonej, gotowej znieść wszystko, byleby zachować pozorne resztki dawno utraconej kobiecej tożsamości. Ta, która teraz bez skrępowania, ale też bez nonszalancji podeszła do Ranta, reprezentowała zupełnie inny gatunek niewiasty. Nawet taki jaskiniowiec jak on zauważył jej odmienność, a nazywając rzecz po imieniu, dał się ponieść niememu zachwytowi. A nazywając rzecz jeszcze bardziej po imieniu, jego samczy organizm zgotował mu zupełnie niekontrolowany wzwód. Zawładnął nim głód nie do powstrzymania. Pożądał, szalenie pożądał.
– Wy dwie, wypierdalać mi z pokoju. Ja z tą panią muszę porozmawiać sam. Jeśli nie znajdę was siedzących grzecznie na korytarzu, dostaniecie bilet na Kamczatkę w jedną stronę.
Prostytutki opuściły pomieszczenie, zostawiając sierżanta z cud-dziewczęciem jak z kalendarza Pirelli.
– Chodź tu do mnie, bliżej.
„Boże, jaka piękna” – pomyślał Rant. Ciało ciałem – wymiarowych panien miał już wiele, gdyż wierność żonie nie była jego specjalnością – ale to boskie stworzenie było z zupełnie innej ligi. Chód jak na wybiegu, ale bez nadmiernego powabu, zmysłowa gra w każdym pozornie zwykłym geście, pozbawiona jednak jednoznaczności, gęste kasztanowe włosy, drobne usta i przenikliwe, wielkie, niebieskie oczy. Prawdziwa kobieta w samym środku piekła. Dotykał jej inaczej niż tamte. Jakby obejmował ołtarz, przynajmniej przez chwilę, bo to jednak tylko nasz grubiański barbarzyńca, taran, sierżant Rant. Po krótkim ocieraniu się o absolut zatopił w końcu dłonie w jej jędrny tyłek. Tak, sytuacja nieuchronnie zmierzała do upragnionego finału, już blisko: rozpiąć stanik, zdjąć majtki, piękność, żadna tam kurwa…
– Kurwa! – zaklął szpetnie stojący w drzwiach Czerny. – Nie ma mnie piętnaście minut. A ty… Wiesz, nie dziwię się Milenie, że…
Przerwało mu trzęsienie. Zadrżały szyby, ściany, podłoga, szklanki pospadały ze stolików. Trwało może pięć sekund, po czym wszystko wróciło do normy. Przynajmniej z perspektywy obecnych w pomieszczeniu. Raczej nic poważnego. Może didżej przegiął na moment z basem.
– Imię i nazwisko? – zwrócił się do kobiety i sam w duchu przyznał, że dla takiej istoty można nagiąć wiele zasad. Oczywiście po służbie.
– Tatiana Kurylova – oznajmiła spokojnie, zapinając bluzkę.
Sierżant opadł ciężko na krzesło i spojrzał na partnera, jakby co najmniej został przez niego zgwałcony. Bez wspomagaczy.
– Pani pasuje do rysopisu.
– Już trzy ci pasowały do rysopisu w tym tygodniu – prychnął niepocieszony oficer policji.
– Co zrobić, taki rysopis. Zabieram ją.
– Ale…
– Ale pozwolisz, że ja to zweryfikuję. Idź po samochód. I powiedz panu Speedowi, żeby się uspokoił. Tu się rozmawia.
Rant wyszedł krokiem służbowym. Walił obcasami, jakby sam chciał zatrząść posadami budynku. I jeszcze tamte dwie mu się nawinęły na korytarzu.
– Co mamy robić, panie policejskij? – zapytały skonfundowane przyszłe prostytutki.
– Pierdolcie się.
Bruno Rant posyłał w myślach, a i nie tylko, rozmaite epitety w kierunku swojego przełożonego, którego zostawił sam na sam z kimś, z kim to on powinien pozostać sam na sam. Myśląc nieustannie o kobiecie marzeń, wrzucił ręczny, eh!, nie taki ręczny, zaciągnął hamulec, zakręcił bączka na śniegu i wylądował pod tylnym wejściem klubu. Drzwi otworzyły się, ukazując Czernego prowadzącego w sposób kulturalny, acz zdyscyplinowany damską sylwetkę idealną. Trochę niegrzecznie ponaglił ją przy wsiadaniu do samochodu, po czym trochę bardziej niegrzecznie wyprosił z pojazdu dowódcę jednostki szturmowej.
– Mogę jechać z wami? Nie mam transportu, a jest strasznie zimno – zaskamlał sierżant, a to mu się rzadko zdarzało. Kobiety potrafią z „rzadko” zrobić „często”.
– Nie możesz. Dalsza część operacji jest ściśle tajna, mój drogi. Trzeba było zdać maturę, takie teraz wywiad ma wymogi. Zadzwoń na sto dwanaście, oni pomagają ludziom w potrzebie. Dobranoc, wesołych świąt – wygłosił spokojnie na jednym wydechu, po czym odjechał w mrok, z nią.
Rant wziął swoją komórkę i faktycznie zadzwonił na sto dwanaście, bo pomysł wydał mu się w zasadzie sensowny. Lecz niestety poinformowano go, pomijając narrację, a przechodząc do puenty, że wszystkie służby w mieście mają go w dupie. Rozumieją trudne położenie istotnej persony i kolegi po fachu zarazem, ale z przykrością donoszą, że jednostki z całego miasta zostały wezwane do znacznie poważniejszej tragedii niż paniczne poszukiwanie darmowej taksówki. Naturalną reakcją smutnego sierżanta był więc powrót do „Tequila Paradise” i skorzystanie z tamtejszych dobrodziejstw. Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo, niechybnie brakuje tam nas… i niech w te piękne święta zawali się cały świat. Biednemu Brunowi nie było jednak dane nawet dojść do baru.
Walący się świat potrzebował bohatera.
Procedury wywiadowcze w XXI wieku odwróciły ogonem kota ewolucji. To, do czego ludzkość dążyła i w efekcie w pocie czoła dotarła, stało się najbardziej newralgiczną częścią pracy służb specjalnych. Do szpiegowskiego dekalogu doszło kolejne przykazanie: będziesz jak ognia technologii unikał. Dyskretne przemykanie przez korytarze klubu nie było jedynie tanim szpiegowskim chwytem. Dzięki uprzejmości kolegów z firm zakładających monitoring Czerny poznawał wszystkie luki w systemie, z którym miał się konfrontować. Od lat z powodzeniem wchodził, załatwiał sprawy i znikał, nie zostawiając po sobie żadnych trwałych śladów. Tak się ucieka przed wczesną emeryturą. Szpieg trwale rozpoznany przestaje być szpiegiem. Banał, na którym niejeden się już przejechał. Nie zważając na rozpaczliwe gesty partnera, Czerny usiadł wygodnie na siedzeniu kierowcy i włożył baterię z powrotem do telefonu. Ten włączył się i natychmiast zawiesił. Nigdy wcześniej się to nie zdarzało. W analitycznym umyśle majora zapaliła się czerwona lampka. Paranoja momentalnie rozpanoszyła się w jego przewrażliwionej jaźni. Czemu się wieszasz, co? Ktoś wpuścił ci małego, brzydkiego wirusa? Otóż nie. Przyczyny niesprawności urządzenia okazały się dalece bardziej błahe. Osiemdziesiąt jeden nieodebranych połączeń i czterdzieści sześć SMS-ów próbowało wyświetlić się naraz. Ktoś, a nawet bardzo wielu ktosiów, miał do niego jakąś bardzo ważną sprawę. Złamali wszelkie procedury, próbowali go namierzyć, znając całe ryzyko. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Trzeba najpierw wykonać bieżące zadanie, potem się będzie zastanawiał, skąd potop. Ruszył. By zaraz stanąć. Stanął, bo cały świat stanął.
W zasięgu wzroku w końcu pojawił się bar. Przy nim zaś alkohol i dziewczęta. Uratujmy marne resztki tego przedświątecznego wieczoru, zeżryjmy ochłapy przyjemności. Bruno Rant przyspieszył kroku. Jego wyciszony na czas akcji telefon zawibrował. Wyświetlacz pokazywał dwie istotne informacje. Po pierwsze, próbowano połączyć się z nim kilkadziesiąt razy podczas ostatniej godziny, ale sierżant był zbyt zajęty i zignorował to. Po drugie, po raz piętnasty dzwonił jego bezpośredni przełożony. Witaj, abstynencjo! Czołem, celibacie!
– Sierżant Bruno Rant. Coś się stało, naczelniku? – Uznał, że już za późno na nierobienie z siebie nieodpowiedzialnego idioty.
– Mark Wahlberg w „Boogie Nights” powiedział, że każdy ma w sobie coś specjalnego. Ty nie masz tego, co on, i nie masz tego, co ja. W tym drugim wypadku chodzi o mózg. Ale masz jedną umiejętność, która sprawi, że dziś jeszcze cię nie wyleję.
Świecący czerwienią policyjny lizak wyłonił się z ciemności wymuszając zjazd na pobocze. Mundurowy podbiegł do samochodu i nakazał Czernemu opuścić szybę. Dopiero z bliska dały się zobaczyć strugi potu, bladość twarzy i przerażenie bijące z każdego odcienia tęczówki.
– Jestem… – zaczął przedstawiać się major Wojska Polskiego, lecz tym razem nikogo nie interesował jego status.
– Droga zablokowana. Całe centrum jest zamknięte, co najmniej na tę noc, proszę objechać, dobranoc – mówił tak szybko, że ledwie dało się cokolwiek zrozumieć. Bał się, robił w gacie z każdym wypowiedzianym słowem.
– Co się stało?
– Co się stało?! Z księżyca pan spadłeś?! Niech… niech pan chociaż włączy radio… i natychmiast stąd odjedzie! Jezus Maria!
„Dzieje się” – podsumował w myślach Czerny. Wycofał i włączył radio.
Dwieście trzynaście ofiar śmiertelnych, ponad czterysta osób rannych, a poszukiwania kilkunastu wciąż trwają. Paraliż miasta, paraliż całego kraju, a w konsekwencji całego świata. Niewyobrażalne straty moralne, ból, smutek, rozpacz, ogromne straty finansowe. To właśnie pozostawił po sobie pierwszy atak terrorystyczny w Polsce. Co jednak ważniejsze w dalszej perspektywie, a o czym się nie mówi: ten atak pozostawił Polaków pogrążonych w totalnej dezorientacji i panicznym chaosie. Postawił również otwarte pytanie o sens istnienia służb wywiadowczych w tak nieskutecznej i powiedzmy wprost – niezdolnej do obrony kraju formie. Z Krakowa Michał Zielnik, Polskie Radio.
„Dzieje się” – podsumował w myślach Czerny. Przyspieszył, wyłączył radio, włączył Muddy’ego Watersa.
Tylko stary dobry blues, kiedy śmierć tańczy wokoło. Wyluzować się przez chwilę, zanim całe to gówno spadnie właśnie na ludzi takich jak on, członków służb wywiadowczych w tak nieskutecznej i powiedzmy wprost – niezdolnej do obrony kraju formie. „Co ci debile mogą wiedzieć… Zamach radykalnych wyznawców Allaha przewidzieliśmy dawno temu, ale szefowi nie udało się przeforsować ustawy o zakazie… Zresztą nieważne, nie będę teraz nawet myślał o nieudolności polityków”. Zrezygnowany Czerny wyciągnął ze schowka piersiówkę. Zazwyczaj nie popijał w pracy ani w aucie, ani generalnie poza domem. Lecz teraz nie było zazwyczaj. Zatrzymał się na chodniku i odkręcił zakrętkę. Jednak nie dane mu było zaznać chwili relaksu. Odezwała się pasażerka, o której niemal już zapomniał. Zakręcił piersiówkę i przeniósł spokojnie wzrok na lusterko.
– Co teraz ze mną będzie? – Po polsku mówiła dobrze, chociaż zaciągała melodyjnie, jak lwowskie damy z czasów, kiedy to urocze miasto należało do Rzeczpospolitej.
Podobnie jak jego partner widział w niej coś niezwykłego, przy czym doceniał zupełnie inne walory. Inteligencję miała wypisaną na twarzy wielkimi literami, przenikliwość zaczajoną w oczach, determinację ukrytą w jakiejś niegroźnej dla urody zmarszczce na czole. Wydawało się też, że jest osobą, która odebrała solidne wykształcenie, aczkolwiek należało to jeszcze zweryfikować. Świat pełen jest sprawiających dobre wrażenie ignorantów.
– Zawiozę cię do strzeżonego mieszkania. Zostaniesz tam, dopóki mój przełożony, człowiek, który polecił mi cię uwolnić, nie zdecyduje, co z tobą dalej począć.
Posmutniała, a Czerny, od zawsze udający przed sobą, że nie zauważa tego typu zmian emocjonalnych u kobiet, nie potrafił tym razem tego zignorować. Bo widział i bolało go to. Jednak i tym razem, jak przy każdej innej okazji zbliżenia z interesującą kobietą, profesjonalnie zamknął uczucia na klucz, który wyrzucił hen daleko w stronę ciemnej, chłodnej otchłani wspomnień, wrażeń i samotnej wśród nich, mentalnej onanii. Tak właśnie został zaprogramowany. Najpierw rozkazy, potem cała reszta zwana życiem. Niezależnie od własnych pragnień i osądów, jeśli stawka była wysoka, był skłonny zapłacić każdą cenę za powodzenie misji. I zapłacił. Kiedyś. Najwyższą.
Rozpacz, wyrzuty sumienia, tęsknota – uczucia odsuwały się od niego samoistnie w momencie otwierania koperty z rozkazami. Tym bardziej zupełnie obca mu, jak zakładał, Rosjanka, jak urocza by nie była, nie mogła nakłonić go do porzucenia kodeksu szpiega.
– Ten zamach… Boże, tu nie jest bezpiecznie, a pan… pan wygląda na człowieka, który potrafi o siebie zadbać… Proszę pana… Zabierz mnie ze sobą. – Próbowała, nie wiedząc, z kim ma do czynienia.
– Może innym razem. Teraz muszę zasłonić ci twarz. Ale nie martw się, tam, gdzie jedziemy, będziesz bezpieczna – skłamał z łatwością, z jaką strząsa się popiół z papierosa. Co również uczynił.
Odkręcił piersiówkę, napił się. Podał jej, a ona zrobiła to samo. Ruszył z piskiem. Czas się kurczył, perspektywy na spokojne święta się zwężały. On zaś czuł, że będzie tylko gorzej.
RUINYGALERIIKRAKOWSKIEJ
Śmierć i zniszczenie widział już nieraz, ale nigdy na taką skalę. Szczątki walały się jak papierki wokół śmietnika. Dojmująco losowe szczątki. Tu coś przypominające głowę kobiety, tam rączka na oko sześcioletniej dziewczynki, parę metrów dalej rozerwany korpus mężczyzny, wiek nie do określenia. Semteks nie robi selekcji. Rant pomyślał, że to najwyższe stadium tchórzostwa. Tak się nie zdobywa miejsca w historii. Walka o terytorium, przekonania, religię była, jest i będzie, ale bomby i drony to nie walka, najwyżej bezimienna eksterminacja. Tchórzliwe skurwysyny, żadni tam wojownicy Allaha. Rant pominął w swoim szale pytanie, czy istnieje chociaż pół dowodu na to, że do zamachu przyczynił się jakiś muzułmanin. Żadnych świadków, dowodów, nikt nie przyznawał się do popełnienia tej zbrodni. Prawdopodobieństwo było faktycznie większe niż w przypadku pijanego londyńczyka albo antykonsumpcjonistycznej ekolożki, niemniej tak szybkie i bezpodstawne wskazywanie winnych nieraz prowadziło do nieodwracalnych błędów w historii. Tylko że sierżant miał to gdzieś. Musiał natychmiast nazwać i zwizualizować sobie wroga. Ten wróg przyszedł mu do głowy od razu. Całe rozgoryczenie spowodowane własną bezsilnością zamienił w nienawiść do sprawców. Przynajmniej tymczasowych i tylko w jego mniemaniu.
A bezsilność była totalna. Pod gruzami Galerii Krakowskiej czekały na pomoc dziesiątki ludzi w agonalnym stanie. Oni nie wiedzieli tego, co wiedział on. Że nie da się ich uratować. Nie w tak krótkim czasie, jaki większości z nich pozostał. Rant również usłyszał relację Polskiego Radia. Może media mają rację. Może naprawdę nie jesteśmy w żadnym stopniu przygotowani na wojnę, która się właśnie zaczęła.
Major Czerny zatrzymał się na końcu ślepej uliczki w samym sercu kwintesencji zadupia. Paradoksalnie nieszczególnie daleko od centrum miasta. Taka cisza, blisko najgłośniejszych krzyków. Tylko syreny zakłócały spokój. Koguty wszelkiej maści służb migotały po drugiej stronie Wisły. Zawierucha ogarnęła „tam”. A „tu” było zupełnie odklejone od chaosu tej tragicznej przedświątecznej nocy. Tu kończyło się osiedle, zaczynały się pojedyncze domki jednorodzinne, otoczone zagajnikami, a za nimi rozciągała się łąka. Pogranicze betonu i trawy, z przewagą natury. W ostatnim domu przy alejce nie paliła się choćby jedna lampka. Jedynie pobliska latarnia pozwalała cokolwiek zobaczyć.
– Chodź. – Otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść. Zdjął worek z głowy, który od początku wydawał mu się idiotycznym pomysłem (lecz, jako się rzekło, rozkaz to rozkaz), i przyjrzał się jej niemal troskliwie.
– W porządku?
Kiwnęła twierdząco, chociaż opuściła ją początkowa pewność siebie.
– Spokojnie. Idziemy.
Zza furtki wyłonił się ubrany na czarno, zamaskowany mężczyzna z wytłumionym automatem MP5 zawieszonym na szyi.
– Ilu was jest? – Major wszedł na teren posesji, trzymając ją za ramię.
– Sześciu. Długo mamy tu siedzieć?
– Nie wiem. – Czerny wzruszył ramionami i rozejrzał się po okolicy. Co za debil urządza kryjówkę w tak odsłoniętym miejscu. – Zależy, co powie góra. Ten burdel w galerii wszystko opóźni. Czekajcie, nasłuchujcie. Zabierz ją, spieszę się.
– Tak jest. – Złapał kobietę trochę za mocno.
– Ostrożnie, to nie jest kolejny z waszych zbirów.
– Tak jest.
– No to wesołych.
– Tak jest. Wesołych.
Tak jest.
– Tak jest. – Czerny w końcu wybrał numer przełożonego i czekał, aż fala gówna zaleje jego jestestwo. – Rozumiem, panie generale.
– Nic, kurwa, nie rozumiesz! Mamy jedenasty września, pierdolone W11 w sercu Polski, a ty masz, kurwa, wyłączony telefon?! – sapał niemiłosiernie, brzmiał, jakby komunikował się resztkami sił. Co jednak nie umniejszało ekspresji wypowiedzi.
Ani trochę.
– Panie generale, trwała operacja, postąpiłem zgodnie z protokołem – powiedział potulnie, myśląc, że takie tłumaczenie przedszkolaka uwłacza jego godności, doświadczeniu i zasługom. – Poza tym było mnie nie wyrzucać z sekcji arabskiej.
– Ty się, kurwa, nie mądruj. Dobrze wiesz, że były naciski na Rosję i Ukrainę.
– Te państwa to się teraz chyba inaczej nazywają, panie generale.
– Kurwaaa! – Nastąpił potężny wybuch, wielki wulkan rozdrażnienia rzygnął lawą, która zalała jałową krainę chłodnego profesjonalizmu.
– Proszę o wybaczenie, panie generale.
– Czego się dowiedziałeś? – Generał oddychał ciężko, a każde wypowiedziane słowo stanowiło dla niego wysiłek. Nie powinien prowadzić tej rozmowy w przerwie na rozciąganie. Nie powinien również czekać z joggingiem do pięćdziesiątki.
– Ale w jakiej sprawie? – Major skrzywił się. Przez całą tę rozmowę musiał udawać głupiego, co nigdy nie przychodziło mu łatwo.
– Nawet nie zaczynaj. Wyłączony telefon nie oznacza, że ty jesteś wyłączony ze sprawy, która zatrzęsła fundamen… fundamentami tego kraju… uff.
– Ja jestem od slava Ukrainu, nie od salam alejkum. Wszystko w porządku, panie generale?
– Jesteś od pilnowania porządku, z naciskiem na porządek wschodni. Na wojnie weterynarze operują ludzi i nie narzekają, że jamnik jest fajniejszy fizjologicznie. Teraz wszyscy są od salam alejkum, hidżry i podejrzanej niestrawności po kuchni Maghrebu – strzelił serią słów, która w aktualnym stanie generała zdecydowanie przekraczała jego fizyczne możliwości. Poczuł, że szybko traci kontrolę nad swoim organizmem, czuł się, jakby miał zaraz umrzeć.
I umarł.
– Dobrze, panie generale, rozumiem. Przy okazji, znalazłem tę pańską dziewczynę i… halo, halo, panie generale?
Lecz majorowi odpowiadał tylko szum. Szef Wojskowej Agencji Wywiadowczej nie rozłączył się, ale nie było z nim kontaktu. Nagle, w pół słowa, zamilkł, o czym Czerny nie wiedział, na wieki.
Tak, śmierć kosiła tej nocy istnienia jak szalona. Żeby móc normalnie pracować, należało unikać pożogi, zamieszania, ofiar, wrzasku, płaczu, karetek, strażaków, ognia, gruzów, lamentu, mediów, znaleźć się możliwie daleko od tej zagłady. Łatwiej myśleć o statystykach, kiedy nie widzi się oderwanych kończyn i matek klęczących nad zwłokami dzieci. Major wiedział, że jeśli chociaż trochę nakarmi się tragedią, jeśli łyknie z czary goryczy, wpłynie to na jego obiektywizm i profesjonalizm. Zostawił samochód na Podgórzu i obszedł całą katastrofę, wracając do domu. Nie było to łatwe, gdyż mieszkał przy ulicy Batorego. Rzut kamieniem… Może nawet pod jego oknem leży jakiś odłamek, fragment ściany Galerii Krakowskiej.
W jakim punkcie miasta by się nie znalazł, w tle widać było migające na niebiesko-czerwono światła. Wszędzie. I zawsze ktoś biegł, ktoś krzyczał przez telefon, ktoś płakał. Na każdej ulicy tragedia goniła tragedię. Zablokowano obszar o promieniu kilometra od galerii. Rakowicka, Lubicz i Pawia obstawione były barierkami, wozami, ratownikami, policją… wszystkim. Wokół zgromadziło się chyba z pół miasta, żeby celebrować mękę, brać czynny, choć bierny udział w historycznym momencie narodowego dramatu. Nastąpiła zbiorowa negatywna ekscytacja.
Czerny przemknął jakoś przez cały ten zgiełk. Dotarł do swojej kamienicy. Całkowicie wyludnionej kamienicy. Chyba nawet zwierzęta zabrali, aby z nimi uczestniczyć w tym wydarzeniu. To akurat dobrze. Pozamykał okna, żeby stłumić wycie syren, karetek i silników helikopterów GOPR-u. Cisza i spokój. Jak w „Dekameronie”. Na chwilę schronił się przed dżumą.
– Halo, Bruno? Co robisz? – Niemniej kontakt z zadżumionymi musiał pozostać. Trzeba wiedzieć, co się dzieje, żeby zaplanować dalsze wydarzenia.
– Coś, czego twoje delikatne rączki by się nie podjęły. Jestem pod galerią. Czego chcesz? – Rant, z trudem przebijający się przez pobojowisko, nie zamierzał wdawać się w gierki majora. Tragedia pochłonęła go w pełni.
– Słuchaj, ze starym jest coś nie tak. Możesz do niego zadzwonić?
– Co znaczy „nie tak”?
– Gdybym wiedział, to bym ci dupy nie zawracał. Mam złe przeczucia. Po prostu zadzwoń. Cześć.
Odłożył słuchawkę i spojrzał przez okno na miasto, które popadło w obłęd. Szybko odwrócił wzrok ze strachu, że i jemu się udzieli. Spokój. Tylko spokój może nas uratować.
Zatem prysznic. Na gorączkę wigilijnej nocy. Całemu światu potrzebny jest prysznic. Nie wiadomo, czy świat skorzysta, ale major Czerny na pewno. Bezrefleksyjne stanie pod strumieniem wody przez dwadzieścia minut. Pomaga jak nic innego. Teraz będzie mógł działać, skupiać się, myśleć jasno i racjonalnie. Zaplanować, jak i komu skoczyć do gardła za to, co się stało. Potrzebny jest jeszcze tylko jeden mały, ale istotny czynnik sprawczy.
Otwarły się magiczne wrota szpiegowskiego barku, a tam cuda, cuda, egzotyka z całego świata, pamiątki po miejscach, przysługach, układach, przeróżnych towarzyskich konfrontacjach. Whisky w wieku jego matki od wicedyrektora CIA, rum od ambasadora Kuby, tequila od prezydenta Meksyku, koniak od mera Paryża, wódka nad wódkami od Borysa Jelcyna, wino od Eduardo Freia, Aberlour od jakiegoś przydupasa królowej Elżbiety II i wiele innych smakołyków dla prawdziwych łasuchów. Wszystko kusi, ale nie od wczoraj szpiedzy piją szkocką. Za królową i ojczyznę. Nalał, wypił, nalał, wypił, nalał, teraz już można się delektować. Teraz już można działać.
Wszedł do gabinetu, włączył telewizor z wyciszonym dźwiękiem, żeby mieć rozeznanie w oficjalnych przekazach informacji. Następnie uruchomił laptopa, żeby dowiedzieć się tego, o czym zwykły Kowalski nie dowie się nigdy.
Ku zdziwieniu, ale i uradowaniu majora wszystkie kanały przepływu szpiegowskich danych zostały przed chwilą zablokowane. Tylko jeden człowiek w tym kraju mógł tego dokonać. Na szczęście byli w dobrej komitywie. Skoro Czerny nie miał dostępu, nikt nie miał dostępu, co dawało pewne poczucie bezpieczeństwa.
Nikt poza tym, oczywiście, który zablokował.
Wystukał numer i usłyszał ponętny żeński automat proszący o podanie siedmiocyfrowego kodu.
– Siedem, jeden, trzy, jeden, pięć, osiem, dwa.
– Gall, w czym mogę pomóc? – odezwał się głos jak u walczącego z resztkami trądziku dwudziestolatka, ale należący w rzeczywistości do kogoś trochę starszego i znacznie groźniejszego. Wystarczy wspomnieć, że za pomocą swoich chudych, delikatnych paluszków wielokrotnie uratował lub unicestwił więcej istnień niż wszystkie karabiny Gromu razem wzięte. Poza tym był w pierwszej dziesiątce najlepszych graczy online na ziemi. W kosmosie pewnie też.
– Ja się bardzo cieszę, że wszystko utajniłeś, tylko wiesz, utajniłeś też przede mną. Trochę mi będzie ciężko pracować bez jakichkolwiek poszlak. – Dla Czernego Gall stanowił uosobienie nowych czasów. Bardzo niefajnych czasów. Ale bez umiejętności adaptacji nic tu po majorze, więc od roku zaciskał zęby i robił swoje w oparciu o pracę rzeczonego pana „mleko pod nosem, a wie więcej ode mnie”. Czuł się czasem jak bohater „Psów”, zagubiony w nowych realiach, które zmienił nie ustrój, a satelita.
– Panie majorze, ja nic nie utajniłem.
– Nie rozumiem. To dlaczego nie mamy powiązań, podejrzanych transakcji, operacji siatek, organizacji terrorystycznych, nazwisk, telefonów, adresów, migracji, pogróżek… Dlaczego nie mamy nic? – Major drapał się po głowie, wyliczając wszystkie elementy, na których opierał swoje działania, a które niezawodnie dostarczał mu jego młody współpracownik o odwiecznym statusie: online.
– Bo nic nie ma.
– Co nic nie ma, jak nic nie ma… Przecież taka akcja to ewidentny manifest. Cios jako ostrzeżenie, wiadomość, groźba…
– Nie tym razem. Nikt, a podsłuchuję pół świata, nawet się nie zająknął. To co, mam namierzyć wszystkich producentów dynamitu? Zacząć od kopalni czy rozbiórek?
– No nie – odparł Czerny ze zrezygnowaniem. Wiedział, że w takiej sytuacji trzeba będzie czekać, a tego bardzo nie lubił. Czekać, aż ktoś, coś, gdzieś, nie wiadomo kto i gdzie, wyłapywanie drobnostek z szumu informacyjnego z nadzieją, że uda się coś z czymś powiązać. O nie. Na to major nie godził się wcale. Zawsze znajdzie się inny sposób niż to cholerne czekanie. Zawładnęła nim potrzeba przejęcia inicjatywy.
– To co mam robić?
– Potrzebuję listy znanych ofiar zamachu, aktualizuj cały czas.
– OK, moment… jest już na pańskim pulpicie – oznajmiło dumnie chodzące połączenie bezczelnego geniusza i rozwydrzonego maminsynka.
– Musisz włamywać się za każdym razem? Są na to paragrafy, wiesz?
– Tak jest bezpieczniej, panie majorze.
– Wcale nie czuję się bezpieczniej.
– Polecam przy okazji dać sobie spokój z tymi pornosami kończącymi się udawaną…
– Dobra, dobra.
– Tylko mówię. Na to też są paragrafy. Wesołych, panie majorze.
– Czekaj, czekaj. Nie mam kontaktu ze starym. Możesz go namierzyć?
– Jeszcze nie.
Z mocnym, zuchwałym naciskiem na „jeszcze”. Major bardzo lubił ten nacisk.
– W kontakcie. Wesołych, Anonimie.
Czerny odświeżył pulpit i poczuł dojmujący deficyt prywatności. Każdy nieśmiały ruch myszką, każda Bogu ducha winna literka wystukana na klawiaturze, wszelkie działania rejestrowane były na bieżąco przez człowieka o adekwatnym pseudonimie Gall Anonim, którego prawie nikt na oczy nie widział, a do którego wszyscy żywili bezgraniczne zaufanie. W takim samym stopniu czuli zresztą strach. Przedziwna konfiguracja: ufam ci, bo to jedyna moja linia obrony. Przecież wiem, że wiesz o mnie wszystko. W dobie wyparcia realnego świata przez wirtualną rzeczywistość, taka sytuacja była jak ubezwłasnowolnienie. W świetle tych bolesnych faktów major postanowił przełożyć hedonizm na później i wziąć się do roboty. Przejrzy teraz listę ofiar w poszukiwaniu jakiejś interesującej persony, a najwyżej jutro kupi sobie świerszczyka. Powrót do przeszłości. Tylko tak można ocalić resztki prywatności.
– Nic się panu nie stało? – Jakiś przechodzień, mimo tej zbiorowej tragedii, która rozegrała się tej nocy, zareagował, widząc samotnego, dziwnie wyglądającego mężczyznę. Tkwił na parkowej ławce w nieco nienaturalnej pozycji. Śmierć przyszła bowiem po niego, gdy akurat rozciągał mięśnie łydki. W obliczu tak doniosłej sytuacji, jaką jest umieranie, jego wizerunek przedstawiał się trochę niepoważnie, żeby nie powiedzieć ośmieszająco. Tu jedna noga wyciągnięta, druga wywinięta – prawie szpagat. Jedna ręka zwisająca bezwładnie, druga, jakby sobie grzebał w skarpetce. Dziwnie zgarbiony, głowa oparta na kolanie, cieknąca z ust ślina. Żenujący brak szacunku dla przemijania. Już nie wspominając o tym, że generałowi Wojska Polskiego taka poza po prostu nie przystoi.
Breakdance danse macabre.
– To pewne? – Czerny uparcie trwał w przekonaniu, że tej nocy nic nie jest w stanie go zaskoczyć. Ślęczał przed uzupełnianymi na bieżąco biografiami osób, które semteks rozerwał na strzępy. To dystansuje. A jednak rzeczywistość poradziła sobie i z tym. Dotkliwie i groteskowo. Głos w słuchawce żywo relacjonował. – Naprawdę tak go znaleziono? – Głos w słuchawce relacjonował żartobliwie. – Od początku był zabawny, czemu miałby spoważnieć w obliczu końca… A tak na serio… Możesz powiedzieć, że jestem paranoikiem, ale…
– Nie, panie majorze. W naszym słowniku pod P nie powinno być dwóch słów: paranoi oraz przypadku.
– Właśnie. Myślisz, że można to powiązać?
– Na chwilę obecną zamach w galerii z tym, że staremu nie wytrzymała pikawa, można powiązać tylko tak, że nie wytrzymała staremu pikawa, bo był zamach w galerii. Plus zbyt ambicjonalne podszedł do stukania kilosów na Endomondo w wieku emerytalnym.
– Mhm. – Major zasępił się. Może tak właśnie było. Brak formy, stres, przeciążenie.
– Z innej beczki. Ty tam siedzisz w kadrach, włamujesz się do komputerów i w ogóle. Wiemy, kto awansuje, Gallu? – Czerny uznał, że o pewnych sprawach można spokojnie porozmawiać tylko z Anonimem. W obecnej sytuacji wydał mu się jedynym pewnym sojusznikiem. Ten leniwy i rozpieszczony półbóg informatyki od zawsze funkcjonował poza układami i podziałami, bo takie miał widzimisię. Motywacje są nieistotne. Ważne, że nigdy nie pozwolił sobie na rezygnację z politycznego obiektywizmu. Przydatny partner w takim momencie. Nagła śmierć szefa wywiadu niemal na pewno wróżyła kłopoty. Nie do końca było tylko wiadomo, z której strony zawieje siarką.
Jakby mało było problemów.
– Pułkownik Tyrman. Od dawna jest faworytem. To dobrze czy źle?
– Jeszcze nie wiem. Przyszedł za innej władzy. Nie miałem z nim za bardzo kontaktu. W wolnej chwili możesz czegoś na niego poszukać. Grzeczny był, ale zawsze coś się znajdzie. Tak czy inaczej, zajmie mu jakiś czas wejście w buty szefa. Szczególnie przy zarządzaniu kryzysowym. To nam daje kilka chwil, żeby popracować na własny rachunek. Wchodzisz?
– Z panem, majorze, zaryzykuję wejście w bagno. – Mimo wielu wad potrafił być czasem sympatyczny.
– Zrób sobie porządną kawę, to będzie długa noc.
– Wiedziałem, że pan zadzwoni. Już stoi kubeczek, ciepły i pachnący.
– Sprawdź mi nazwisko: Tatiana Kurylova, prawie na pewno fałszywe.
– To jest ta, którą generał kazał panu…
– Prawdopodobnie. Mam wrażenie, że chodzi o coś poważnego. Jakoś za bardzo się przejął poszukiwaniami zaginionej Rosjanki. Dawno nie robił z niczego takiej tajemnicy, a już na pewno nigdy nie porywał dziwek z importu. Nikt nie wie, po co ratowałem to dziewczę.
– Trzeba ją wziąć na spytki. Co dalej?
– Z aktualnej listy ofiar niewiele dla nas wynika, chociaż jest jedna pani, którą można się posłużyć. Sprawdź, czy to nie zbieżność nazwisk: Olga Werner.
– Jeśli mówimy o żonie… po cholerę panu…
– Nie wiem, głośno myślę.
– Panie majorzeee…
– Wszystko w swoim czasie. O mężu, jeśli to faktycznie on, wiem sporo, ale i tak wierzę, że zgłębisz temat. Zobaczymy…
– Panie majorzeee…
– Gallu, Gallu. Dobrze. Zrobimy aferę. Wymyślimy ludziom legendy z pogranicza polityki i literatury, które łykną bez popitki weryfikacyjnej. Będzie wiarygodnie jak nigdy. – Czerny mówił, palił, pił whisky, ekscytował się, stukał w klawiaturę, głaskał kota, w zasadzie jednocześnie. Wielofunkcyjny robot szpiegowski. Cieszył się jak dziecko, że chociaż przez chwilę może działać samodzielnie i według własnej teorii na temat tego co się dzieje.
– Nie trudno się domyślić, że opracował pan już cały plan, majorze. Tylko po co?
– Żeby nasi wrogowie przyszli do nas i podali nam się na tacy. Dzwoń, jak tylko trafisz na coś, o czym nie przeczyta się w gazecie.
– Niech się pan prześpi. Jutro rano wszystko znajdzie pan w folderze „Lesbian wampires”, pana ulubionym. Dobranoc, majorze.
Czerny był jak pies spuszczony ze smyczy, który przywykł do służenia. Dzięki odzyskanej wolności sam mógł decydować, komu bądź czemu będzie służył. Postanowił więc pozostać wiernym obrońcą dobrej sprawy, ale na własnych warunkach. Zdecydował, że warto spróbować ugrać coś jednocześnie na dwóch frontach, póki są takie możliwości. W tej grze możliwości szybko się kończą. Tymczasem wybierze środki i cele. Tam gdzie podczas wojny kończy się wykonywanie rozkazów, zaczyna się człowiecze posłannictwo. Kurtyna.
Wybiła druga w nocy dwudziestego czwartego grudnia. Druga godzina dnia upamiętniającego początek drogi do zbawienia ludzkości. Cicha ekspozycja przed najważniejszym niemowlęcym płaczem w dziejach. Major, lekko już wstawiony, pomyślał sobie, że zasadniczo Jezus jest trochę przereklamowany. „Facet poświęcił życie, żeby nas ocalić, i ja to szanuję. Tylko że powinien być na szarym końcu rankingu obrońców ludzkości. To ja, zwykły, szary Czerny, potencjalnie poświęciłem życie dla ogółu mniej więcej piętnaście razy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Jasne, przeżyłem, ale za każdym razem godziłem się na własną śmierć (niejednokrotnie w gorszym wydaniu niż przybicie do drewna), byłem w pełni świadom możliwości poświęcenia życia. A to, naprawdę, prawie jak umrzeć. Mniej więcej piętnaście razy. I nikomu nie przyszło do głowy, żeby napisać o tym choćby wierszyk, o największym bestsellerze wszech czasów nie wspominając. A szanowny syn Boży? Raz jeden, i to nie w ciemnej podmoskiewskiej piwnicy z akumulatorem przypiętym do jaj, a siedząc na relaksie w pięknym ogródku. I taki raban się z tego zrobił. Jednak okazuje się, że rodzinka ma znaczenie. Nepotyzm, kurwa, wszędzie”.
Major nietrzeźwiał coraz mocniej. Do tego stopnia, że od prześmiewczych rozważań teologicznych przeszedł do poważniejszych, mroczniejszych i znacznie bardziej osobistych refleksji. Kolejna już butelka szkockiej wepchnęła go do najciaśniejszej celi psychicznych lochów, a metalowy prostokąt krat zatrzasnął się za nim z potężnym hukiem. Znalazł się w więzieniu, którym jest pytanie: Czy patrząc w lustro, zobaczę coś więcej niż potwora?
Ciepły kobiecy głos, mówiący „kocham cię”,wwiercał się w jego mózg. Zmysły zaczęły mylić wspomnienia z dniem dzisiejszym. Schizofrenia przeszłości wbijającej się w teraźniejszość. A ty mnie kochasz?
Kochasz mnie?
Ból przetoczył się falą przez jego ciało. Ustał na kilka sekund, by powrócić z jeszcze większą mocą. Procedurę powtarzano kilkakrotnie. Za każdym razem cierpienie było coraz trudniejsze do zniesienia. W krótkich przerwach ulgi zadawano pytania. Ciasna piwnica, kołysząca się hipnotycznie brudna tak, że prawie niedająca światła żarówka, zamaskowane postaci, nad którymi górował mężczyzna powtarzający jak mantrę tę samą frazę.
– Dlaczego nie udało się zwerbować obiektu?
Krótka cisza, naiwne wyczekiwanie na odpowiedź, uparte milczenie przesłuchiwanego, kolejna runda tortur.
– Dlaczego nie udało się zwerbować obiektu?!
„Zaraz porażą mnie dawką, którą ledwie wytrzymam, następnej już nie przeżyję. A jebał was pies, skurwysyny. Za kogoś tak wspaniałego człowiek mojego pokroju może skonać, a ostatnią rzeczą, którą zrobię, będzie cyniczny uśmiech i splunięcie wam w twarz”.
– Dlaczego nie udało się zwerbować obiektu?!