Her Soul to Take. Przeklęte dusze. Tom 1 - Harley Laroux - ebook + audiobook

Her Soul to Take. Przeklęte dusze. Tom 1 ebook i audiobook

Laroux Harley

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

74 osoby interesują się tą książką

Opis

„Her Soul to Take” to pełna mroku i kontrowersji powieść z pogranicza horroru i erotyku. Uważaj, to podróż tylko dla odważnych.

Abelaum to małe miasto, ale ma swoje legendy – o niewyjaśnionych zaginięciach i potwornych istotach, które przemierzają lasy. To idealne miejsce dla kogoś takiego jak Rae, która od zawsze fascynuje się wszystkim, co wykracza poza granice racjonalnego poznania. Młoda kobieta prowadzi vloga o zjawiskach paranormalnych, ale do tej pory nie udało się jej zgromadzić żadnych imponujących materiałów.

Nadchodzi jednak moment, który zmieni wszystko. Do rąk Rae trafia stara księga zawierająca opis rytuału przywołującego demony. Jaki skutek odniesie odprawienie go? Kto odpowie na wezwanie i czego ta mroczna istota zażąda w zamian?

Być może Rae nie wie, jaką ciemną siłę przyzywa, ale nawet potężny i żądny krwi demon, który przybywa jej na spotkanie, nie zna potęgi tego, co wspólnie obudzą.

„Her Soul to Take” spodoba się wielbicielom i wielbicielkom naprawdę mocnych wrażeń, przerażających scenerii i doznań z pogranicza światów. Jeśli nie przeraża cię mrok i graniczne doświadczenia – śmiało, przywołaj swojego demona.

Ostrzeżenie

Ta książka zawiera sceny przemocy, opisy brutalnych i perwersyjnych praktyk seksualnych, a także elementy horroru, które mogą wywoływać niepokój. Treść książki jest fikcją literacką i nie stanowi realistycznego odzwierciedlenia tego, czym jest praktyka BDSM. Powieść ta jest przeznaczona dla dorosłych czytelników i czytelniczek.

Harley Laroux ma w dorobku literackim mroczne romanse z pogranicza horroru i thrillera. Uwielbia tworzyć niepokojące, przesiąknięte erotyzmem, odważne historie. Autorka mieszka w Waszyngtonie z mężem i trzema kotami. Kocha straszne filmy i wytrawne czerwone wino. Spędza większość czasu, pijąc herbatę przy swoim biurku z przynajmniej jednym kotem na kolanach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 49 min

Lektor: Harley Laroux

Oceny
4,1 (657 ocen)
311
177
104
46
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yedolte2

Nie polecam

Nie dało się skończyć. Główny bohater po 5 minutach od poznania bohaterki już ma na jej punkcie obsesje i uważa, że „nie jest taka jak inne dziewczyny” 😂 Bohaterka męczy. Nic tu strasznego, co najwyżej straszny cringe. Ani jako romans ani jako horror nie można polecić
132
symphonyofbooks
(edytowany)

Nie polecam

W skrócie: - płytka relacja Leona i Rae - zero chemii - dialogi prowadzące do nikąd - 17 rozdział?? WTF?? - długie, niepotrzebne i męczące opisy (szczególne ostatnie 30% książki) - problemy magicznie same się rozwiązują - ciekawy pomysł, okropne wykonanie
121
Monikalimonka

Dobrze spędzony czas

Natchnięta podkręcającym opisem wydawnictwa i skłonnościami  Harley Laroux do pisania  New Adult Erotica, Erotic Horror i Dark Romance oraz ciekawymi recenzjami nie mogłam nie przeczytać pierwszego tomu. I przyznam ,że na początku odczucie byłobardzo pozytywne. Lektura rozwijała się powoli wyciągała swoją tajemniczoscią i mrocznymi zagatkami.  W pewnym momencie coś przestało grać rozdziały zaczęły się wydłużać sceny powielać aż zaczęłam kartkować. 🌺 Książka nie powaliła mnie na kolana tak jak bym tego oczekiwała. Nie chodzi tu o perwersyjne akty seksualne , o krwawe detale ani o  awanturniczą fabułę bo to  było dobre i przyznam szczerze ,że podoba mi się to w książkach. Denerwował mnie prosty styl z banalnymi dialogami i dużą ilością niedociągnięć. Cała akcja trwała kilka miesięcy  , a ja miałam wrażenie że jest to dziesieć dni. Niestety  powtarzalność scen i opisów zdawała się zapychać tekst. No i w końcu bohaterka Rae 🙈 która wydawała się nie być dojrzałą kobietą tylko roztrzepan...
50
barbaraannadonat

Nie polecam

Czyta się jak kolejny tandetny mafijny romans z tą różnicą, że tutaj dodano jakieś elementy fantasy. Kiepsko napisana.
51
ali96x

Całkiem niezła

Miało być wow, miało być mrocznie, a było przeciętnie. Nie jest złe, ale też nie porywa...
30

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU: Her Soul to Take Souls Trilogy

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Nowak

Redakcja: Katarzyna Kusojć

Korekta: Anna Zawadzka

Adaptacja okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Opulent Designs

Copyright © 021 by Harley Laroux

Copyright © 2023, Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Gabriela Iwasyk, 2023

Published by arrangement of Brower Literary & Management, Inc. and BookLab Literary Agency

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-8321-261-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Mojemu Mężowi.

Mojemu światłu w mroku.

HARLEY LAROUX

Książka zawiera sceny przemocy, opisy brutalnych i perwersyjnych praktyk seksualnych, a także elementy horroru, które mogą wywoływać niepokój. Treść powieści to fikcja literacka, która nie stanowi realistycznego odzwierciedlenia tego, czym jest praktyka BDSM. Książka jest przeznaczona dla dorosłych czytelników i czytelniczek.

1

Leon

– W Jego imię przelano krew. Obudził się.

Poczułem, że coś zaczyna się dziać, jeszcze zanim to oznajmił. Cholerni śmiertelnicy zawsze obwieszczają to, co oczywiste! Tak jakbym nie wyczuł, że ziemia drży, a stare korzenie napinają się – napinają się, jak ciało przygotowujące się do przyjęcia uderzenia. Jakbym nie słyszał coraz głośniejszych szeptów w mroku, macki pradawnej, niepojętej myśli wysuwają się i próbują wyczuć słabe punkty.

Otaczający mnie beton – w którym zostałem pogrzebany żywcem – nie mógł odgrodzić mnie od zakłóceń. Naprawdę nie było potrzeby, żeby ten pompatyczny dupek Kent wkraczał tutaj i wygłaszał tę oto deklarację. Może jeszcze spodziewał się, że padnę mu do stóp w podzięce za te wieści? Siedziałem po turecku w tym cholernym kręgu uroku, ostrzyłem pazury o betonową podłogę, a kiedy wszedł do pomieszczenia w towarzystwie swojej świty, ledwo raczyłem obrzucić go spojrzeniem. Gdy wygłosił swoją wielką nowinę, tylko mruknąłem coś pod nosem, a on najwyraźniej nie był usatysfakcjonowany taką reakcją.

– Słyszałeś mnie, demonie? – warknął, zaciskając palce na skórzanej okładce grymuaru. Nie wypuszczał z rąk tego cholernego sfatygowanego woluminu, młota wzniesionego nad moją głową. Niemagiczny człowiek pokroju Kenta nie mógłby przejąć nade mną kontroli, gdyby nie ten niewielkich rozmiarów tomik z zaklęciami.

– Słyszałem cię – westchnąłem ciężko i odchyliłem się do tyłu, żeby bębnić pazurami w podłogę. – Wybacz, jeśli nie podskakuję z radości, chłopczyku Kenny. Sam fakt, że jesteś tutaj i przechwalasz się, że twój pradawny Bóg właśnie się przeciąga, wyraźnie wskazuje, że nie obudził się na tyle, żeby obdarzyć cię tą całą rozkoszną władzą, której tak pragniesz. – Twarz mu niebezpiecznie spochmurniała, a ja wiedziałem, że igram z ogniem. Zaraz uda mi się go sprowokować i zrobi mi krzywdę.

Niewola była stanem tak nieskończenie nudnym, że zabawiałem się sprawdzaniem, jak daleko mogę się posunąć, zanim mój pan zdecyduje się zadać mi ból.

Wzruszyłem ramionami.

– A więc jesteś tu, żeby zlecić mi zadanie. Wyślesz mnie, żebym załatwił jakiś drobiazg, a następnie z powrotem zamkniesz w ciemności. Ekscytujące.

Kostki na dłoniach Kenta zbielały. W jego wyglądzie było coś arystokratycznego; byłby tak samo na miejscu w wiktoriańskim Londynie, jak i w towarzystwie elity biznesowej Seattle. Ciemnoszary garnitur, subtelne prążki na czarnym krawacie, perfekcyjnie ostrzyżone i uczesane siwe włosy. Był równie milczący, co zasnute chmurami niebo nad Waszyngtonem, i tak samo nieprzewidywalny.

– Na twoim miejscu oszczędzałbym siły na czekające cię zadanie, demonie – powiedział zduszonym głosem, z trudem hamując gniew – zamiast marnować je na gadanie, co ci ślina na język przyniesie. Chyba że chcesz, żebym ci go znowu wyrwał?

Jedna ze znajdujących się za nim spowitych w biel postaci parsknęła cichym śmiechem, a ja rzuciłem w tamtą stronę gniewne spojrzenie, choć nic nie powiedziałem. Kent kazał im nałożyć peleryny i maski przedstawiające czaszkę jelenia, ale ja wiedziałem, że dwie towarzyszące mu anonimowe postacie to jego dorosły już narybek. Victoria pachniała nieco sztucznym aromatem waniliowym oraz wszystkimi substancjami chemicznymi, które wchodziły w skład jej kosmetyków do makijażu. Jeremiah z kolei śmierdział tanim dezodorantem i żelem do włosów.

– Dziś o północy udasz się na cmentarz Westchurch. Zachowuj się cicho, żeby nikt cię nie zauważył. Następnie znajdziesz grób Marcusa Kynesa. Wykopiesz jego ciało i zasypiesz grób. Przyniesiesz ciało do White Pines. Zrozumiano?

Wolałem mieć język w ustach. Hodowanie nowego było raczej paskudnym procesem.

– Zrozumiano.

W tym malutkim pomieszczeniu nie było zegara, ale i tak czułem, że zbliża się północ. Świat subtelnie się zmienił, lekko przybliżając się do granicy dzielącej go od Nieba i Piekła. O północy zawsze czułem się dobrze, tak jak wtedy, gdy wreszcie miałem okazję wyprostować nogi i opuścić krąg uroku.

Kent trzymał mnie w tym kręgu tak często, że musiał wyryć go w podłodze. Podobnie jak jego ojciec, a wcześniej jego dziadek, Kent obawiał się, że jeśli zwolni mnie ze służby, kiedy akurat nie będzie miał dla mnie żadnych zadań, znajdę jakiś sposób, żeby opuścić go na zawsze. Kuszący pomysł, tyle że, niestety, niemożliwy do zrealizowania. Kent miał grymuar, w którym znajdował się jedyny zachowany zapis mojego imienia na Ziemi. Dlatego tylko on mógł mnie wezwać.

Podejrzewam, że obawiał się również, że – biorąc uwagę bezmiar mojej nienawiści wobec niego – nagnę reguły i zemszczę się, mordując zarówno jego samego, jak i całą jego rodzinę, gdy tylko zwolni mnie ze służby. Kolejny intrygujący pomysł, tym razem bardziej realny. Chętnie zaryzykowałbym ściągnięcie na siebie gniewu swoich władców w Piekle, jeśliby to oznaczało, że będę mógł zniszczyć całą tę rodzinę.

Jednak minęło już ponad sto lat, a ja przez cały ten czas służyłem rodzinie Hadleighów. Owszem, robi to wrażenie. Szczerze, to jeszcze nikt nie zdołał utrzymać mnie w niewoli przez tak długi okres, nie tracąc przy tym życia. Nie bez powodu uchował się tylko jeden zapis mojego imienia. Wszyscy wzywający mnie na przestrzeni lat prędko orientowali się, że nie jest łatwo wydawać mi rozkazy, i w związku z tym szybko dochodzili do wniosku, że najlepiej, żebym w ogóle nie był wzywany.

Ciągnął się za mną ślad nieżywych magów i nie miałbym absolutnie nic przeciwko, żeby dorzucić jeszcze kilku do tej listy.

Noc była zimna i mglista, z gałęzi sosen kapała rosa. Cmentarz Westchurch otoczony był drzewami, dzięki czemu był zupełnie niewidoczny z ciągnącej się wzdłuż niego cichej drogi. Między rzędami nagrobków, z których niektóre miały nawet ponad sto lat, pleniła się dzika wysoka trawa. Znalezienie Marcusa nie zajęło mi wiele czasu. Od razu zauważyłem prostokąt świeżo przekopanej ziemi. Grób był nowy, nazwisko zostało wyryte na prostym, płaskim nagrobku.

Marcus Kynes. Dwadzieścia jeden lat. „Przelana krew”, która obudziła Boga Hadleighów. Dziwne, że Marcus w ogóle został pochowany. Ofiara powinna być złożona w katedrze, a ciało oddane natychmiast – a jeszcze lepiej, gdyby zaoferowano ofiarę ciągle żywą, żeby Bóg mógł się nad nią bez pośpiechu pastwić. Sam fakt pogrzebania jego ciała wydawał się niedopatrzeniem.

Wykopanie ciała nie zajęło mi wiele czasu, choć używałem tylko gołych rąk i pazurów, żeby przebić się przez luźną ziemię. Chłopak został pochowany w prostej drewnianej, niczym nieozdobionej trumnie. Gdy uniosłem jej wieko, uderzył we mnie smród formaldehydu. Marcus został pochowany w tanim garniturze, a jego młodzieńcza twarz była pokryta tak grubą warstwą makijażu, że wyglądała jak nawoskowana.

– Pobudka, wstajemy! – Zarzuciłem go sobie na ramię i wyczołgałem się z grobu, po czym cisnąłem ciało obok stosu ziemi, którą przed chwilą wykopałem. – Daj mi teraz chwilę, kolego. Nie chcemy przecież, żeby twoja matka dowiedziała się, że grób jej syna został zbezczeszczony.

Szybko zasypałem grób, po czym z ciałem na ramieniu ruszyłem w kierunku szybu White Pine. Las oraz znajdujący się na jego obszarze szyb górniczy były niedaleko, ale niewygodnie mi się biegło z Marcusem przerzuconym przez ramię. Choć z dwojga złego i tak wolałem bieganie między drzewami z trupem na plecach niż tkwienie w bezruchu w betonowym więzieniu.

Gdy dotarłem do White Pine, zbliżała się godzina duchów. Akurat zaczął padać drobny, przypominający mgiełkę deszcz, a Marcus z każdą sekundą bardziej śmierdział. Jednak oprócz odoru rozkładającego się ciała oraz zapachu mokrej ziemi czułem również dym. W lesie ktoś rozpalił ogień.

W leśnej otchłani, gdzieś na zboczu wzgórza natknąłem się na Kenta i jego wesołą kompanię, czekali na mnie przy ognisku.

Wszyscy mieli na sobie białe peleryny oraz maski przedstawiające czaszkę jelenia. Między drzewami znajdowały się co najmniej dwa tuziny osób, były rozproszone i rozmawiały ściszonymi głosami, schowane pod czarnymi parasolami. Nic dziwnego, że miasteczko aż huczało od plotek o kryptydach. Dzięki niewielkiej sekcie Kenta – jej wyznawcy nazwali siebie Libiri – prawie każdy mieszkaniec Abelaum mógł pochwalić się fantastyczną opowieścią o potworze napotkanym w lesie.

Właściwie to tak bardzo się nie mylili. Naprawdę widzieli potwory, tyle że ukryte w ludzkiej skórze.

Jedyną osobą, która występowała bez przebrania, była Everly, córka Kenta Hadleigha, z nieprawego łoża. Starsza o kilka miesięcy od swojego przyrodniego rodzeństwa, Victorii i Jeremiaha, Everly była smukłą blondynką, od stóp do głów ubraną w swoją ulubioną czerń. Świeżo upieczona wiedźma wyglądała na absolutnie przerażoną, a kiedy spojrzenie jej niebieskich oczu padło na mnie i na ciało, które dźwigałem, miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuje.

– Bracia i Siostry, nadchodzi czas złożenia ofiary! – oznajmił Kent dziwnie teatralnym głosem, stając przed swoją bandą fanatyków. Trochę przypominał nawiedzonego kaznodzieję z Południa, a trochę – nauczyciela z przedszkola, mogącego się poszczycić kolekcją ciał zakopanych w ogródku za domem. Działało mi to na nerwy, zarówno jego głos, jak i władczy gest, kiedy pstryknął na mnie palcami i wskazał na ziemię pod stopami Everly.

– Tutaj. Połóż go.

Bezceremonialnie pozbyłem się Marcusa, pozwalając zwłokom upaść u stóp młodej wiedźmy, której twarz na moment wykrzywił grymas bólu. Czy go znała? Może był jej kolegą z uczelni? A może nagle zmiękło jej serce, kiedy gadanina jej ojca na temat piękna śmierci zamieniła się w raczej paskudną rzeczywistość?

– Rozbierz go – rzucił Kent, a ja natychmiast spełniłem jego polecenie, zrywając z chłopaka tani garnitur, jakby był z papieru. Na jego nagiej klatce piersiowej zobaczyłem obrażenia, których nie dałoby się ukryć pod żadną ilością pośmiertnego makijażu: liczne rany kłute rozrzucone przypadkowo po piersi, a między nimi nagryzmolone linie i runy stosowane podczas składania ofiary.

Niechlujnie. Bardzo niechlujnie. Na moje oko było to działanie nieplanowane. Powiedziałbym nawet, że spontaniczne.

Podniosłem brew, spoglądając na Kenta, choć wiedziałem, że nie odpowie na moje nieme pytanie. Krótko kiwnął głową w stronę Everly, a młoda wiedźma, w tym momencie chorobliwie blada, uklękła i zaczęła przyglądać się znakom na piersi Marcusa.

– Są takie, jak trzeba – powiedziała wreszcie. Pospiesznie się podniosła i odwróciła oczy od ciała. – Znaki są wykonane nieudolnie, ale zadziałają. – Rzuciła zaniepokojone spojrzenie w kierunku tłumu, jakby właśnie przyszło jej do głowy, że jej słowa mogły kogoś urazić, co mogło mieć swoje konsekwencje.

– Bardzo dobrze – skwitował cicho Kent. Następnie kontynuował głośniejszym, znowu teatralnym głosem: – Długo przyszło nam czekać na ten dzień, moje dzieci. Długo Istota z głębin na to czekała, a czekała z nieskończoną cierpliwością i wyrozumiałością. Dzisiaj pierwszy z trzech zejdzie do Jej głębin. Oby szybko podążyły za nim dwie kolejne ofiary.

– Oby szybko podążyły za nim dwie kolejne ofiary – wymruczał tłum, z wyjątkiem Everly, której usta zaciśnięte były w cienką, surową linię przecinającą jej piękną twarzyczkę.

– Sługo, zanieś ofiarę do kopalni – powiedział Kent. Sługo. Pierdolony kutas. Miałem ochotę wepchnąć mu do gardła jego własny język. – Jeremiah będzie ci towarzyszył. To on złoży ofiarę.

Biała, cuchnąca dezodorantem postać wystąpiła do przodu. Jeremiah, jakżeby inaczej…! To niechlujne, nieplanowane, całkowicie spartaczone złożenie ofiary było dziełem drogiego synalka Kenta. Wywróciłem oczami, ale podniosłem z ziemi nagiego Marcusa i, nie odzywając się do Jeremiaha nawet słowem, odmaszerowałem w stronę drzew, oddalając się od światła ogniska.

Jeremiah najwyraźniej wziął sobie za punkt honoru, żeby mnie wyprzedzić, ale ja utrzymywałem wystarczająco szybkie tempo, żeby mu się to nie udało. Jednak ten chłopak był bardziej niecierpliwy niż jego ojciec.

– Zwolnij, kurwa – odezwał się. – Albo przysięgam, następnym razem powiem ojcu, żeby ci urwał jaja.

– Trzymaj nerwy na wodzy. – Potrząsnąłem głową, ale zwolniłem. Pozwolę temu dupkowi iść przodem, niech się nacieszy swoją chwilą chwały. Wpatrując się w tył jego głowy, przynajmniej mogłam sobie wyobrażać, jak by to było zmiażdżyć mu czaszkę. – Czyli to twoja robota, co? Chyba nie wszystko poszło zgodnie z planem?

– Skurwiel próbował uciekać – wyjaśnił, po czym parsknął ponurym śmiechem. – Nie uciekł daleko. Piszczał jak zarzynana świnia. Chyba wreszcie zrozumiałem, dlaczego tak bardzo lubisz zabijać, Leonie. To daje, kurwa, kopa.

Zacisnąłem zęby.

– Nie myśl, że zrozumiałeś, na czym polega śmierć, bo dokonałeś jednego nieporadnego morderstwa. Poczekaj, aż obudzi się wasz Bóg. Nauczy cię tego i owego na temat śmierci.

Jestem pewien, że chętnie by mi się odgryzł, ale właśnie przybyliśmy na miejsce. Właśnie tutaj, w cieniu drzew znajdował się szyb górniczy White Pine. Od prawie stu lat był zabity deskami, a poplamione drewniane wejście pokrywały liczne runy: niektóre były wyryte, inne wymalowane, kolejne – wypalone. Na zerwanym łańcuchu kołysała się metalowa tabliczka z ostrzeżeniem: „Uwaga: otwarty szyb! Zakaz wstępu”. Ziemia była porośnięta mchem, a wokół wejścia można było zobaczyć ogromne skupiska grzybów z dorodnymi, białymi kapeluszami.

Ziemia wibrowała. Drzewa były niespokojne. Powietrze przenikał dziwny zapach, jakby głębokiej wody i gnijących alg. Gdzieś tam, w głębi tych zalanych tuneli pod naszymi stopami budził się ze snu pradawny Bóg.

Nie należałem do strachliwych, a jednak przebiegł mnie lodowaty dreszcz.

– No to jesteśmy na miejscu. – Wepchnąłem ciało w ramiona Jeremiaha, który odskoczył z pełnym obrzydzenia okrzykiem i pozwolił biednemu Marcusowi wpaść do błota.

– Co z tobą, kurwa, jest nie tak? – zawołał piskliwym głosem. Cała jego brawura nagle zniknęła. – Nie chcę tego dotykać!

– To ty składasz ofiarę – przypomniałem, obojętnie wzruszając ramionami. – Naprawdę chcesz, żeby cała chwała złożenia ofiary Istocie z głębin przypadła demonowi, który wrzuci ciało do środka?

Jeremiah się zawahał, jego wzrok krążył między nieboszczykiem a kopalnią. Gardło mu się ścisnęło, z trudem przełknął ślinę. Szczerze, to miałem głęboko w dupie, w jaki sposób cholerny trup znajdzie się na dole, ale skoro trafiła się okazja wystraszyć Jeremiaha, to nie zamierzałem jej przepuścić.

Wreszcie z jękiem obrzydzenia Jeremiah dźwignął Marcusa; niełatwe zadanie, jeśli wziąć pod uwagę, że on i zmarły byli prawie tego samego wzrostu. Z trudem ruszył w stronę kopalni, zatrzymał się tuż przed wejściem i zajrzał w ciemną, nieprzeniknioną otchłań.

Jak wiele cierpienia by mnie kosztowało, gdybym po prostu wepchnął go do środka…? Dwie ofiary w cenie jednej. Kent powinien to uznać za całkiem niezły interes.

A jednak powstrzymałem się. Godzina zemsty jeszcze nadejdzie.

Chyba że najpierw Istota z głębin przebudzi się i mnie zabije.

Stękając, Jeremiah wrzucił Marcusa w ciemność. Ciało z głuchym odgłosem uderzyło o dno, następnie przetoczyło się i z pluskiem wpadło do zalanego tunelu poniżej. Zapach morskiej wody stał się bardziej intensywny, a wiatr się wzmógł, poruszając igłami sosnowymi nad naszymi głowami. Żołądek nieprzyjemnie mi się ścisnął, a Jeremiah, zataczając się, szybko odsunął się od wejścia do kopalni i wytarł ręce w pelerynę. Nie odezwał się do mnie ani słowem, tylko ruszył stanowczym krokiem z powrotem w stronę wzgórza.

Zostałem tam jeszcze chwilę, wpatrując się w ciemność. Palce u nóg mi się skurczyły na dźwięk dudnienia dobiegającego z głębi, a czaszka zawibrowała pod wpływem jego mocy. Jutro poziom wód będzie wysoki. Okoliczne drzewa podejmą mozolną próbę wydobycia z ziemi korzeni, jakby chciały odsunąć się od stworzenia pod nimi, które wydawało się wcieleniem zła.

Nagle z ciemności doleciało wycie. Brzmiało jak krzyk lisa, ale przeszło w tak pełen udręki lament, że aż włoski na karku stanęły mi dęba.

Czas się stąd zbierać. Nie miałem ochoty mierzyć się z tym teraz. Ani nigdy.

Ich Bóg nie był jedyną istotą, która właśnie budziła się ze snu.

2

Rae

Jest coś magicznego w powrocie do miejsca, w którym nie było się od czasów dzieciństwa. Wspomnienia, jakie zachowałam, wydawały się mgliste jak majaki senne pojawiające się przy gorączce, a przedstawiały świat zupełnie inny niż ten, do którego przywykłam, żyjąc nad oceanem. Jako nastolatka paliłam skręty i piłam meksykańskie piwo na plaży, a kiedy byłam małą dziewczynką? Moim światem były zdające się ciągnąć w nieskończoność ciemnozielone lasy pełne wróżek i jednorożców, a moja mała, dziecięca główka tak często bujała w obłokach, że zdaniem taty prawdziwy świat nie był dla mnie i nigdy nie opanuję umiejętności twardego stąpania po ziemi.

Nie mylił się. Prawdziwy świat był nudny i wiązał się z takimi sprawami jak praca w biurze, sztywne bluzki z kołnierzykami oraz zdecydowanie zbyt duża liczba niewygodnych butów. Wiązał się również z możliwością spędzenia części życia w Hiszpanii – i właśnie dlatego jechałam teraz do rodzinnego domu, podczas gdy rodzice finalizowali sprawę sprzedaży domu w południowej Kalifornii, aby następnie rozpocząć luksusowe życie świeżo upieczonych emerytów na hiszpańskim wybrzeżu.

Pewnie, że mogłam jechać z nimi. Jednak decyzja o pozostaniu w kraju i skończeniu studiów – został mi jeszcze rok – stanowiła wyraz odpowiedzialności i dorosłości, jak by powiedział tata, co było bardzo na miejscu, jeśli wziąć pod uwagę, że wkrótce miałam zacząć dorosłe życie.

Droga na północ dłużyła mi się niemiłosiernie. Tyłek miałam obolały, kręgosłup mi doskwierał, a mój tłuściutki kociak Sernik głośno wyrażał sprzeciw wobec spędzenia w samochodzie drugiego dnia z rzędu. Nawet frytki, którymi się z nim podzieliłam, nie poprawiły mu humoru. Jechałam przez świat skąpany w wilgotnej szarości oraz przesiąknięty głęboką zielenią, aż wreszcie minęłam znak „Witajcie w Abelaum”, miasteczku liczącym sześć tysięcy dwustu dwudziestu trzech mieszkańców – a teraz, dzięki mnie, już sześć tysięcy dwustu dwudziestu czterech. Ulewa zamieniła się w mżawkę, a rozmyty świat za oknem powoli nabierał barw i kształtów, aż można było dostrzec las: wysokie sosny otoczone gęstym poszyciem składającym się z paproci i młodych drzewek; spomiędzy ich korzeni wyglądały blade i upiorne kapelusze grzybów.

Powinnam była zostać w domu i się rozpakować. Ja jednak pospiesznie wrzuciłam pudła do salonu, zadbałam, żeby Sernik miał jedzenie i picie, po czym wróciłam do auta i odbyłam krótką przejażdżkę do miasta, na Main Street. W Golden Hour Books, niewielkiej księgarni na rogu dwupiętrowego ceglanego budynku, spotkałam się z Inayą, która od prawie piętnastu lat była moją najlepszą przyjaciółką.

Golden Hour Books należała do niej. Moja przyjaciółka spełniła swoje marzenie i była teraz właścicielką najbardziej uroczej księgarenki, jaką w życiu widziałam.

– Prawie skończyłam – oznajmiła, podczas gdy jej palce poruszały się w zawrotnym tempie nad klawiaturą laptopa. Na nadgarstkach błyszczały pięknie kontrastujące z ciemnobrązową skórą delikatne złote koła przyozdobione maciupeńkimi pszczołami i kwiatkami, pasującymi do naszywek w kwiatowy wzór na jej różowym żakiecie. Inaya była najjaśniejszym promykiem słońca, jaki widziałam, odkąd minęłam San Francisco. Już samo przebywanie w jej obecności sprawiało, że robiło mi się cieplej.

– Spokojnie, nie ma pośpiechu. – Byłyśmy umówione na późniejszą godzinę, ale nie mogłam się doczekać, żeby się z nią zobaczyć, a poza tym nie miałam najmniejszej ochoty brać się do wypakowywania kartonów, w których upchnęłam całe swoje dotychczasowe życie. To mogło poczekać. Teraz było mi głupio, że zwaliłam się jej na głowę, akurat kiedy była zajęta katalogowaniem dużej dostawy książek.

Podniosłam stertę tomów, które już wprowadziła do komputera, i próbując zachować równowagę, oparłam je o pierś.

– Może zaniosę je na zaplecze?

– Przecież ta sterta jest tak wysoka jak ty! – roześmiała się. – Nie, nic nie musisz robić.

Nawet jej nie widziałam zza tych książek, na dodatek okulary ześlizgnęły mi się z nosa. Jednak nie poddawałam się tak łatwo.

– Na zaplecze?

– Tak, załaduj je na żółty wózek – powiedziała Inaya. – Dziękuję!

Niestety, ja i grawitacja nigdy nie byłyśmy specjalnie za pan brat, a szczerze mówiąc, panowała między nami otwarta wrogość. Pewnie dlatego gdzieś między rozwiązanymi sznurówkami, ześlizgującymi się okularami oraz zbyt wieloma tomiszczami mniej więcej w połowie drogi na zaplecze potknęłam się o własne stopy i książki spektakularnie wyleciały w powietrze.

– Nic mi nie jest! – zawołałam, a Inaya parsknęła głośnym śmiechem. Uklękłam i zaczęłam zbierać książki, jednak kiedy musnęłam palcami cienki wolumin oprawiony w popękaną skórę, gwałtownie odsunęłam rękę. Książka była zimna.

Odwróciłam ją zaciekawiona. Litery i złocony symbol na okładce wyglądały jak wypalone w skórze, a tytuł brzmiał obco; gdybym musiała zgadywać, obstawiałabym, że to łacina. Wyjęłam telefon i wrzuciłam tytuł do wyszukiwarki.

Miałam rację, to łacina. Książka nosiła tytuł: „Sztuki magiczne i zaklinanie”.

– Znalazłaś coś ciekawego? – Na dźwięk głosu Inai aż podskoczyłam. W uszach słyszałam szum, jakby przez długi tunel dochodził do mnie pomruk morskich fal, a w żołądku czułam dziwne ssanie, całkiem jakbym spadała.

– Tak, rzuć na to okiem. Ta książka wygląda na naprawdę starą. – Podałam jej wolumin, a kiedy wypuszczałam go z dłoni, przeszedł mnie dreszcz: niewielki przypływ strachu i pragnienie, żeby natychmiast ją odzyskać. Inaya otworzyła książkę, marszcząc brwi.

– Wow…! – Oczy jej się rozszerzyły, a palce błądziły nabożnie po stronie. – Ona nie jest drukowana. To manuskrypt.

Podniosłam się i zerknęłam jej przez ramię. Otworzyła książkę gdzieś w środku. Na jednej stronie znajdował się szkic przedstawiający dziwacznego, zmutowanego psa zombie, bardziej przypominającego kanciasty szkielet niż zwierzę. Druga strona była zapełniona linijkami schludnego łacińskiego tekstu. Skojarzyło mi się to z dziennikiem odkrywcy, taki notatnik mógł ze sobą nosić Karol Darwin, gdy badał Galapagos – jeśli tylko Galapagos byłoby miejscem pełnym potworów i magii.

– Myślę, że to grymuar – odezwałam się cichym głosem. Przyjaciółka spojrzała na mnie ze zdziwieniem, więc wyjaśniłam: – Księga wiedzy magicznej, zawierająca zaklęcia i opis rytuałów, coś jak Większy Klucz Salomona. Egzemplarze oryginalne, takie jak ten, są rzadkie. Bardzo, bardzo rzadkie.

Inaya potrząsnęła głową i ostrożnie zamknęła książkę, posyłając mi lekko drwiący uśmiech.

– Wygląda na to, że ten ma szansę znaleźć się we właściwych rękach. Chcesz go?

– Inaya, ten manuskrypt musi być bezcenny! Pozwól, że ci zapłacę…

Nie zważając na moje protesty, zaniosła książkę na ladę.

– Powiedzmy, że to część mojego prezentu dla ciebie z tej okazji, że zgodziłaś się zostać moją druhną – powiedziała. Wyjęła spod lady rolkę brązowego papieru i z niezwykłą pieczołowitością opakowała książkę, na koniec zabezpieczając pakunek małym kawałkiem taśmy klejącej i przewiązując sznureczkiem. – Wszystkie te książki to dar od Towarzystwa Historycznego w Abelaum, więc nie przejmuj się pieniędzmi. Te tomy aż do teraz zalegały w jakimś magazynie. – Podała mi zgrabnie zapakowaną paczuszkę, a ja wzięłam ją od niej z taką delikatnością, jakby właśnie wręczyła mi świętą relikwię. – Upiorna książka dla mojej ulubionej upiornej koleżanki. A teraz chyba nam obu przyda się przerwa. Co powiesz na kawę?

– Tak po prostu cię rzuciła? Tydzień przed twoim wyjazdem jak gdyby nigdy nic wyjechała z jakimś „To nara, powodzenia, papa”? – Inaya potrząsnęła głową z niedowierzaniem, z irytacją stukając różowymi paznokciami w kubek z kawą. – Masz zły nawyk umawiania się z naprawdę paskudnymi osobami, Rae.

Pokiwałam głową, ciężko wzdychając. Nadal mnie bolało, że Rachel mnie rzuciła tylko dlatego, że postanowiłam się przenieść do innego stanu, myśl o tym uwierała jak wbity w skórę cierń. Nie to, żebym myślała, że już zawsze będziemy ze sobą, jednak nasze wspólne zainteresowanie zjawiskami paranormalnymi i eksploracją miejską wystarczyły, żebyśmy na te pół roku, które spędziłyśmy razem, zapomniały o tym, co nas dzieli.

Inaya szybko dodała:

– Za to podoba mi się twoja nowa fryzura! Totalnie w stylu lat sześćdziesiątych! Pasuje do ciebie.

Przeczesałam fryzurkę palcami, uśmiechając się szeroko, bo komplement sprawił mi prawdziwą przyjemność. Włosy były teraz o wiele krótsze i ciemniejsze niż ostatnim razem, kiedy mnie widziała – tego samego wieczora, kiedy Rachel ze mną zerwała, pofarbowałam swoją rudawobrązową czuprynkę na czarno i ścięłam na prostego, postrzępionego boba. Czułam się w tej fryzurze dobrze. Świeżo. Zaczynałam wszystko od nowa.

– Chyba wreszcie mogę się mianować biblioteczną gotką – pozwoliłam sobie na żarcik, podsuwając w górę okulary w czarnych oprawkach.

Inaya sceptycznie uniosła jedną brew.

– Albo może nerdowską gotką…?

– Kochana, niezależnie od tego, co robisz z włosami, nadal jesteś moją gotką od duchów – oznajmiła, chichocząc, po czym przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu, popijając kawę. Kawiarenka, w której byłyśmy, nazywała się La Petite Baie i znajdowała się zaraz obok Golden Hour Books. Wnętrze było urządzone w przyjemnie eklektycznym stylu, łączącym prace lokalnych artystów i stare rzeźby z brązu, oraz umeblowane wygodnymi fotelami z różnych kompletów i odnowionymi stołami. Inaya i ja wybrałyśmy stolik przy oknie, przez które mogłyśmy spoglądać na las zaczynający się tuż za budynkami po drugiej stronie ulicy.

– Jak tam po powrocie do chaty? – zapytała Inaya, upijając łyk latte. – Widziałaś już swojego starego ducha? Jak go nazwałaś…? – Zastanowiła się przez chwilę. – A, tak, Nocny Kowboj!

Uśmiechnęłam się na dźwięk przezwiska, jakie nadałyśmy duchowi z mojego dzieciństwa. Nie myślałam o nim od lat.

– Jeszcze go nie widziałam, ale nie wiadomo, co przyniesie pierwsza noc. – W zamyśleniu stukałam palcem o podbródek. – Może nastawię kilka kamer termowizyjnych. Kto wie, może wreszcie uda mi się nagrać całą zjawę, od stóp do głów!

– A tak przy okazji, to jak ci idzie? Mam na myśli vloga o duchach.

Zachichotałam, bo Inaya bardzo trafnie streściła ideę mojego kanału. „Vlog o duchach”, właśnie tak! Choć jednocześnie wzdrygnęłam się wewnętrznie.

– Hmmm, sama wiesz. Kanał się rozwija.

– Wrzuciłaś ostatnio coś ekstra? Jakąś zjawę albo…

– Udało mi się nagrać kilka tajemniczych głosów. No i świetlne kule.

– Och. Super.

Super. Taaa, dokładnie takiej mało entuzjastycznej reakcji mogłam się wkrótce spodziewać ze strony widzów vloga. Internet po prostu nie był miejscem do prowadzenia rzetelnych badań paranormalnych; nie w przypadku, kiedy twórcy innych „paranormalnych” kanałów pokazywali inscenizowane wywoływanie duchów znanych osób oraz uciekali się do efektów specjalnych i średniej klasy reżyserowanych scenek, żeby wywołać u internautów efekt „wow”. W porównaniu z nimi moje przydługie nagrania oraz dobiegające z zaświatów ledwo słyszalne głosy wydawały się nudne.

Potrzebowałam czegoś wielkiego. Czegoś zwalającego z nóg.

Potrzebowałam czegoś prawdziwego.

Jednak duchy działały we własnym tempie, nie w moim, a ja raz po raz musiałam opuszczać „nawiedzone” miejsca, w których próbowałam je przyłapać, z pustymi rękami, co było raczej frustrujące. Czas i wysiłek, które wkładałam w swoją pasję, wkrótce będę musiała poświęcić na próby znalezienia sobie „normalnej” pracy. Dochody z kanału nie wystarczą mi, żeby się utrzymać, kiedy za rok rodzice sprzedadzą chatę. Pozwolili mi w niej mieszkać do czasu zakończenia studiów.

– Na pewno w okolicy znajdziesz niejedno dobre miejsce do nagrań – zauważyła Inaya, wyrywając mnie z ponurych rozmyślań. – Przecież to miasteczko aż kipi od legend… Dziewczyno, to dla ciebie po prostu wyspa skarbów!

Nie mogłam się nie zgodzić. Dorastałam w Abelaum praktycznie otoczona duchami; niekoniecznie prawdziwymi, ale duchami przeszłości. Kiedyś było to jedno z najbogatszych górniczych miasteczek Wybrzeża Północno-Zachodniego, w okalających Abelaum lasach nadal można się było natknąć na zabite deskami szyby górnicze. W miasteczku wciąż stało wiele historycznych budynków, starannie odnowionych i utrzymanych przez prężnie działające lokalne Towarzystwo Historyczne.

Było to miejsce przesiąknięte historią, a historia zawsze ma w sobie niejedną tragedię.

– Cholera, widziałaś już panią Kathy? Nadal mieszka niedaleko twojej chaty – ożywiła się Inaya. – Pamiętasz, jak twój ojciec się wściekł, kiedy nam opowiedziała o tamtej tragedii z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku?

– Dziewczyno, to przez tę historię wsiąkłam w klimaty rodem z horroru! Oczywiście, że pamiętam! Rany boskie, kto opowiada takie rzeczy pierwszoklasistom? – Dołożyłam wszelkich starań, żeby wiernie odtworzyć głos i mimikę naszej wychowawczyni, i powiedziałam piskliwym głosem, grożąc palcem wyimaginowanej klasie pełnej uczniów: – Drogie dzieci! Czy chcecie posłuchać o górnikach, którzy zostali uwięzieni w zalanej kopalni i zjadali się nawzajem, żeby przeżyć? A jeśli kanibalizm nie wystarczy, żebyście mieli koszmary senne, to co powiecie na potwora, który mieszka w podziemiach?

– Stary bóg – uzupełniła Inaya, robiąc palcami znak cudzysłowu. – Najlepsze, że ona naprawdę w to wierzyła! Pani Kathy była stuknięta.

– Wcale nie!

– Owszem, była. Nie pamiętasz tych wszystkich rybich szkieletów i srebrnych łyżeczek, które porozwieszała po całym domu? Powiedziała mamie, że w ten sposób chroni się przed złym okiem czy jakąś podobną pierdołą. – Inaya wzruszyła ramionami i dopiła latte. – Kocham to miasteczko, ale ogólnie mówiąc, ludzie robią się naprawdę dziwni, kiedy za długo przebywają w lesie. Pani Kathy nie była jedyną osobą, która wierzyła w te stare legendy.

– Skoro już o legendach mowa… – Stukałam palcami w kubek, starając się przybrać niewinny wygląd. – …to czy nadal stoi tutaj ten stary kościół? W pobliżu tego szybu, z którego wyciągnięto ostatnich trzech górników?

– Kościół pod wezwaniem świętego Tadeusza? Chyba tak. – Inaya zmarszczyła brwi. – Nie sądzę, żeby pan Hadleigh pozwolił go rozebrać. Robi, co może, żeby chronić te historyczne miejsca. – Musiałam mieć zaskoczoną minę, bo zupełnie nie byłam w temacie, więc przyjaciółka pospieszyła z wyjaśnieniem: – Kent Hadleigh jest przewodniczącym Towarzystwa Historycznego. Jest supermiły i superbogaty. Chodzę na niektóre zajęcia z Victorią, jego córką. Poznam cię z nią w poniedziałek.

Ułożyłam usta w bezgłośne „och”, ale tak naprawdę nie mogłam przestać myśleć o fantastycznej okazji, jaką był dla mnie stuletni opuszczony kościół, mający za sobą tragiczną historię. Przyjaciółka zorientowała się, co mi chodzi po głowie, i znacząco zmrużyła oczy.

– Nie dodałam jeszcze, że jest przeznaczony do rozbiórki – oznajmiła z kamienną twarzą. – Kościół jest przeznaczony do rozbiórki. Wiesz… „Zabrania się wchodzić do środka” i te sprawy.

– Och, jasna sprawa! – Szybko pokiwałam głową. – Stary, prawdopodobnie nawiedzony, opuszczony kościół? Przez myśl by mi nie przeszło, żeby wejść do środka…!

Inaya westchnęła.

– Dziewczyno, jesteś szalona! Wcześniej czy później, ale raczej wcześniej, wpakujesz się w prawdziwe kłopoty.

Położyłam rękę na sercu, udając, że mnie głęboko uraziła.

– Ja? W kłopoty? Nigdy.

3

Rae

Moje najwcześniejsze wspomnienia związane były właśnie z tą chatą. Domek z zaledwie jedną sypialnią rodzice kupili zaraz po ślubie, nie potrzebowali wtedy więcej miejsca. Ale wkrótce na świecie pojawiłam się ja i miniaturowy gabinet taty w kącie budynku stał się moim pokojem. Po pewnym czasie po prostu wyrośliśmy z tego miejsca, poza tym tata bardzo chciał uciec z małego miasteczka, w którym spędził całe życie. Kiedy miałam siedem lat, przeprowadziliśmy się do południowej Kalifornii, gdzie toczyło się moje życie aż do teraz. Chata stała się naszym domkiem letniskowym, a przez resztę roku tata wynajmował ją innym wczasowiczom.

Do jej drewnianych ścian przylgnęła nostalgia tak jasna jak ich błyszczące wykończenie. Wspomnienia z dzieciństwa niosły ze sobą zupełnie inne emocje niż wspomnienia z okresu, kiedy byłam nastolatką – wydawały się bardziej miękkie, bogatsze, jak smugi farby akrylowej na płótnie malarskim.

Las zawsze był moim królestwem bajek, a schody wiodące do sypialni rodziców stały się wspaniałym gościńcem, którym podążała za mną armia wymyślonych przyjaciół. Na ukrytej pod kuchennymi meblami listwie podłogowej nadal widniał rysunek przedstawiający pieska, który naszkicowałam czerwoną kredką, kiedy miałam pięć lat. Mama nigdy go nie odkryła, a ja teraz poczułam przyjemny dreszczyk podniecenia, kiedy zobaczyłam, że wciąż tam jest. Moje wewnętrzne dziecko było przekonane, że udało mu się dokonać zbrodni doskonałej, jeśli o wandalizm chodzi.

Gabinet-który-stał-się-moim-pokojem przywoływał inne szalone wspomnienia. To właśnie tam zobaczyłam swojego pierwszego ducha.

„Nocny Kowboj”, tak go nazwałam. Mama mówiła, że miałam tylko cztery lata, kiedy po raz pierwszy o nim wspomniałam. Wychodził ze ściany, przechodził obok podnóża mojego łóżka, po czym znikał koło okna. Niewyraźna postać, jakby utkana z dymu, w wysokich butach, dżinsowym kombinezonie i w kapeluszu z szerokim rondem – właśnie z powodu tego ostatniego nazwałam go kowbojem. Nie był przerażający, tylko interesujący.

Taki był początek mojej życiowej obsesji.

Zajęcia zaczynały się dopiero w poniedziałek, więc miałam cwały weekend, żeby na nowo poskładać swoje zapakowane w stos kartonów życie. Kiedy żegnałam się w kawiarni z Inayą, szare niebo już pociemniało. Dotarłam do chaty, gdzie deszcz niespiesznie bębnił w okna. Rozpaliłam ogień w kominku i rozsunęłam wszystkie zasłony, a wnętrze chaty wypełniło blade naturalne światło, które przedarło się przez chmury.

Nie mogłam tu zostać na zawsze. Wkrótce będę musiała zacząć rozglądać się za mieszkaniem, ale na razie nie miałam siły nawet o tym myśleć.

Ułożyłam książki na pustych półkach, kolekcja sukulentów wylądowała na kuchennym parapecie, a laptop i sprzęt do nagrywania zostawiłam w nieładzie na biurku w sypialni na dole. Rozpakowywanie się było wyczerpujące. Podłączyłam Bluetootha do przenośnego głośnika, który następnie położyłam na stoliku, i puściłam playlistę ze swoimi ulubionymi kawałkami w przypadkowej kolejności. Żmudną pracę umilałam sobie teraz, tańcząc do kawałka Monsters zespołu All Time Low.

Zapadła noc, gęsta pokrywa chmur sprawiła, że na zewnątrz było ciemno choć oko wykol. Kolejna piosenka się buforowała, przez chwilę słychać było tylko krople deszczu uderzające o szybę, lekki wiatr i cykanie świerszczy. Okna zamieniły się w lustra: moje odbicie spoglądało mi prosto w oczy, ze zsuwającymi się z nosa okularami i oversize’owym swetrem w rękach. Gdyby na zewnątrz, w mroku, coś się we mnie wpatrywało, nie miałabym o tym pojęcia.

Ktoś mógłby stać zaraz za oknem, a ja bym o tym nie wiedziała.

Rozległy się pierwsze dźwięki kolejnego kawałka, a mnie przeszedł zimny dreszcz. Chata w nocy wydawała się marnym schronieniem, jakby drewniane ściany i wielkie okna nie były w stanie powstrzymać ciemności. Powinnam wyglądać na zewnątrz, a tymczasem miałam wrażenie, że coś zagląda do wewnątrz. Że to ja jestem obserwowana.

Na stoliku zabrzęczał telefon. Chwyciłam go, muzyka przestała grać, a moja twarz rozjaśniła się uśmiechem na widok wyświetlonego na ekranie numeru. 

– Hej, mamo!

– Cześć, kochanie! Jak tam, czujesz się już jak u siebie w domu? Jak minęła podróż?

W tle słychać było skwierczenie, uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Mama pewnie przygotowywała kolację, a tata siedział w salonie ze szklaneczką szkockiej i powieścią kryminalną, którą aktualnie czytał. Moi rodzice byli zwolennikami, jak to sami nazwali, „wolnego chowu” i najczęściej zostawiali mnie samej sobie, chyba że akurat planowałam zrobić coś katastrofalnie niebezpiecznego lub destrukcyjnego. Mama była uosobieniem hipiski z Woodstock, tyle że w średnim wieku, podczas gdy tata miał spokojniejsze, bardziej kontemplacyjne usposobienie.

– Dłużyła się – powiedziałam, po czym uśmiechnęłam się, słysząc jakiś hałas, a następnie przeklinającą pod nosem mamę. Mama i ja uwielbiałyśmy długie rozmowy, szczególnie wtedy, gdy powinnyśmy skupiać się na czymś innym, na przykład na gotowaniu albo rozpakowywaniu. – Ale widoki były naprawdę piękne!

Gawędziłyśmy jeszcze przez chwilę, mama opowiedziała mi wszystkie ploteczki, które dotarły do niej w ciągu dwóch dni, które ja spędziłam w podróży. Tata, jak to on, skrupulatnie planował każdy aspekt przeprowadzki za granicę, podczas gdy mamie wcale nie zależało na idealnym planie podróży – kolejny dowód, że byłam jej nieodrodną córeczką!

– Już zapomniałam, jak tu jest przyjemnie – powiedziałam, dając sobie spokój z rozpakowywaniem i układając się wygodnie na kanapie z paczką czipsów. – Ludzie są życzliwi, nie ma sieciówek, za to wszędzie urocze, malutkie rodzinne sklepiki. Dlaczego się stąd wyprowadziliśmy?

Mama parsknęła śmiechem, ale odpowiadając mi, ściszyła nieco głos:

– Och, znasz swojego ojca. Te wszystkie jego przesądy, jego… lęki. Małomiasteczkowe życie po prostu nie było dla niego. Miał wrażenie, że ludzie za bardzo wtrącają się w jego sprawy, cokolwiek by to znaczyło. Kiedy zaczęłaś chodzić do szkoły, zrobiło się jeszcze gorzej. – Zawiesiła głos, jakby chciała coś dopowiedzieć, ale najwyraźniej zmieniła zdanie. – Poza tym w Kalifornii było więcej ofert pracy w jego branży.

– Ach, tata i jego stare, dobre zabobony – roześmiałam się. – Jedyna cecha, którą udało mi się po nim odziedziczyć. Niech zgadnę: sprawdził historię każdego domu, którego zakup rozważacie, żeby się upewnić, czy nikt tam nie umarł?

Byłam pewna, że mama w tym momencie wywróciła oczami.

– Jakżeby inaczej!

– I dobrze! – Z aprobatą kiwnęłam głową. – Nie chcielibyście, żeby spokojny czas na emeryturze zakłócały wam szukające zemsty duchy.

– Och, a ta swoje! – Do moich uszu dobiegło szczękanie talerzy. Dobrze wiedziałam, że mama nie skończy rozmowy, choć już była pora kolacji, więc ja to musiałam zrobić.

– Nie będę przedłużać, mamo. Kocham cię! I tęsknię za tobą.

– Ja też za tobą tęsknię, kwiatuszku! – Usłyszałam jakiś szmer w tle, po czym mama dodała: – Tata mówi, żebyś na siebie uważała.

Po skończonej rozmowie chata wydawała mi się jeszcze bardziej pusta. Dobrze, że miałam chociaż Sernika, który właśnie majestatycznym krokiem wyszedł z kuchni i głośnym miauczeniem oznajmił, że już czas na kolację. Był raczej apodyktycznym współlokatorem, ale jednocześnie był takim słodziakiem, że nie mogłam mu tego nie wybaczyć.

Kiedy wracałam na kanapę z miseczką dipu do czipsów, mój wzrok przykuła opakowana w brązowy papier paczuszka wyglądająca z mojej torebki. Książka, którą podarowała mi Inaya, grymuar. Poczułam przyjemne podekscytowanie, całkiem jakbym po raz pierwszy wybierała się na wyprawę w poszukiwaniu duchów: podniecenie zmieszane z lekką obawą.

Położyłam pakunek na stoliku i odwinęłam książkę. Prawdopodobnie powinnam była ubrać rękawiczki; ten przedmiot był tak stary, że należało go trzymać w muzeum. W rogu wewnętrznej strony okładki znajdował się podpis, ale skreślony tak fantazyjnym pismem, że nie byłam w stanie go odczytać.

Przerzuciłam kilka stron, zachwycając się pełnymi szczegółów szkicami i niedługimi, schludnymi łacińskimi sentencjami. Rysunki przedstawiały zioła i inne rośliny, translator online szybko mi podpowiedział, że tekst opisuje magiczne właściwości roślin. Były tam również ryciny ukazujące potwory: kościstego wilka zombie; chudej, pozbawionej twarzy istoty owiniętej wodorostami z przypominającymi macki nogami; stworzenia z wieloma odnóżami, które wyglądało jak pająk z ptasim dziobem sklecony z połamanych gałęzi. Ilustracje były niezwykle kunsztowne, z rodzaju tych, które mogły się stać inspiracją dla twórców creepypastów i niezależnych gier komputerowych.

W książce były działy poświęcone oczyszczeniu, strojom, modlitwom, wydarzeniom astrologicznym – nie miałam cierpliwości, żeby tłumaczyć wszystko, więc wrzucałam do translatora tylko wybrane fragmenty; ilość informacji zawartych w tym rękopisie była imponująca. Ten grymuar to absolutny skarb. Za każdym razem, gdy odwracałam kolejną stronę, moje serce biło odrobinę szybciej.

W pewnym momencie natknęłam się na ilustrację w niczym nieprzypominającą pozostałych. Przedstawiała mężczyznę będącego na oko w moim wieku. Włosy spadały mu na ramiona falami, kręcąc się koło uszu, a delikatne pociągnięcia ołówka podkreślały ich lekkość. Tors miał nagi, klatka piersiowa była imponująco umięśniona, ale pokryta – jak mogłam się tylko domyślać – bliznami oraz niewyraźnymi konturami tatuaży. Usta miał pełne, a w podbródku dołeczek. Oczy, ukryte pod ciemnymi, narysowanymi zdecydowaną kreską brwiami, miały kolor złoty.

Był to jedyny kolorowy akcent, na który, jak na razie, natknęłam się w książce. Dzięki temu jego oczy wydawały się żywe, miałam wrażenie, że mi się przyglądają. Miały taką fakturę, jakby były zrobione z kawałeczków złotego liścia.

Napis na sąsiedniej karcie głosił: Sposób na wezwanie i podporządkowanie sobie Zabójcy.

Zabójca… wezwanie i podporządkowanie sobie…

Była to instrukcja wezwania demona.

Odsunęłam się od książki. Lęk, który do tej pory tylko dodawał pikanterii mojemu podekscytowaniu, teraz zajął centralne miejsce. Nie byłam pewna, czy wierzę w demony i magię. Duchy to jedno – to, co zostało po duszach, które odeszły; utrzymująca się energia; zabłąkane dusze. Jednak demony to coś zupełnie innego, jedne z wielu istot, które od wieków, a nawet tysiącleci, czają się w mroku ludzkich lęków. Nie to, żebym upierała się, że one nie istnieją – po prostu zazwyczaj myślałam o nich w kategorii mitów, tak jak o bogach czy aniołach.

Demony były ekscytujące, fascynujące. Prawdopodobieństwo, że istnieją miejsca nie tylko nawiedzone, ale opętane przez siły zła, to główna siła napędowa rozrywkowego potencjału niezliczonej ilości horrorów. Demony są idealnym ucieleśnieniem ludzkich lęków: tajemnicze, przerażająco potężne, kuszące i uwodzicielskie, uosabiające grzech.

Odwiedzałam miejsca rzekomo nawiedzane przez demony. W żadnym nie było nic specjalnie przerażającego.

Nie mogłam przestać myśleć o tych oczach. Złote, rozjarzone, przeszywające mrok. Przed drugą w nocy nadal nie zmrużyłam oka, leżałam w łóżku z otwartym laptopem, próbując wykorzystać bezsenne godziny, zrobić sobie burzę mózgów i spisać nowe tematy na vloga.

Liczba subskrybentów mojego vloga szybko znalazła się w tyle za nowszymi kanałami, które stawiały raczej na efekciarstwo zamiast na naukę i starannie prowadzone dochodzenia. UŻYWAMY OUIJA W NAJBARDZIEJ NAWIEDZONYM LESIE W MASSACHUSETTS! ZAATAKOWANI PRZEZ DEMONA! Nie do wiary, że taki marny clickbait może zapewnić miliony odsłon. I to w zaledwie kilka dni.

Zielonkawy obraz zarejestrowany dzięki noktowizorowi przedstawiał grupę ludzi udających, że zostali opętani. Przyglądałam się, jak biegną przez las, wrzeszcząc wniebogłosy, a następnie przesuwają blaszkę wokół tablicy ouija, formułując w ten sposób przerażające wiadomości, na które potem gapią się wybałuszonymi oczami. Ściema, po prostu jedna wielka ściema. Myślę, że widzowie też doskonale wiedzieli, że to jest nic niewarte, ale sądząc po komentarzach, nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Filmik był ekscytujący i zabawny. Dostarczał rozrywki. Wiele kanałów wypuszczało w świat takie „dzieła”, podczas gdy mój kanał pozostawał w tyle, jeśli chodzi o odsłony, ponieważ ja stawiałam na autentyczność.

Sięgnęłam na stolik nocny po e-papierosa i zaciągnęłam się z irytacją. Jeśli szybko czegoś nie zmienię, nie będę w stanie utrzymać kanału. Wkrótce będę musiała stawić czoła rzeczywistości, postarać się o pracę biurową i zacząć wieść normalne życie. Aż się wzdrygałam na tę myśl, ale, co by nie mówić, już nie byłam nastolatką. Musiałam płacić rachunki, a ta cała dorosłość najwyraźniej została wymyślona po to, żeby zdławić marzenia młodych ludzi.

Zabójca. Złote oczy w mroku.

Zaznaczyłam tę stronę, choć sama nie wiedziałam, dlaczego to robię. Teraz, kiedy sobie przypomniałam, że na dole, na stoliku nocnym leży zamknięty grymuar, a na jednej z jego stron nadal świecą w mroku te złote oczy, jeszcze trudniej było mi zasnąć.

On obserwował.

On czekał.

4

Rae

W poniedziałkowy poranek niebo nadal było szare i padał deszcz. Wyruszyłam na uczelnię, osłaniając się czarnym parasolem, z każdym krokiem rozbryzgując wodę w kałużach, których było pełno na moim wąskim podjeździe wiodącym do głównej drogi. Gdy dotarłam do skrzynek pocztowych, zauważyłam panią Kathy, odbierała właśnie listy. Prawie czternaście lat temu, gdy była moją wychowawczynią w pierwszej klasie, jej jasne włosy były poprzetykane siwymi pasemkami – teraz stały się całkiem srebrne.

– Dzień dobry, pani Kathy! – Pomachałam do niej wesoło spod parasola. Kobieta zmrużyła oczy ukryte za wielkimi okularami w rogowej oprawie, zamrugała gwałtownie, po czym szybko odeszła w stronę własnego podjazdu.

Cholera. No tak.

Droga na kampus zajmowała zaledwie piętnaście minut, ale było tak zimno, że wydawała mi się o wiele dłuższa. Wreszcie zza drzew zaczęły się wyłaniać gotyckie szczyty i wysokie okna Uniwersytetu w Abelaum. Pokryte wijącym się dzikim winem i kępkami mchu kamienne mury kojarzyły się raczej z jakimś podupadającym miejscem niż tętniącą życiem, pełną zaopatrzonych w iPhone’y i kawę ze Starbucksa studentów. Zdecydowanie nikt się tu nie przejmował noszeniem parasola – najwyraźniej mżawka nie przeszkadzała nikomu oprócz mnie. Wszyscy mieli na sobie peleryny z niedbale zarzuconym na głowę kapturem.

W południowej Kalifornii nie było potrzeby posiadania peleryny – w mojej szafie nie wisiała ani jedna. W najbliższym czasie będę musiała wybrać się na zakupy, jeśli nie chcę zwracać na siebie uwagi.

Powoli przemierzałam szerokie kamienne korytarze w poszukiwaniu sali, w której miały się odbyć moje pierwsze zajęcia. Mrużąc oczy, przyglądałam się drobnym, złotym numerkom przymocowanym obok każdych drzwi z ciemnego drewna. Deszcz się wzmógł, po szybach wąskich okien znajdujących się z jednej strony korytarza płynęły teraz niespieszne strużki wody. Widok zasłaniały osiki i świerki, jednak zza ich liści i igieł wyglądały wysokie, ostro zakończone wieżyczki uniwersyteckich budynków. Co kilka kroków ogarniała mnie prawie nieodparta pokusa, żeby wyjąć z torebki aparat, więc kiedy udało mi się dotrzeć do właściwej sali, na dodatek punktualnie, byłam z siebie niezwykle dumna.

Zajęcia wyglądały dokładnie tak jak zawsze pierwszego dnia roku akademickiego – wykładowcy opowiadali, czym się będziemy zajmować. Ale jedna rzecz była nietypowa, obydwaj profesorowie od porannych zajęć odnieśli się do „tragicznej śmierci studenta”. Zapewnili nas, że jesteśmy bezpieczni, że podjęto dodatkowe środki ostrożności, a lokalna policja „robi, co może”. Nie rozumiałam, o co chodzi, dopóki nie skonsultowałam się z wujkiem Google.

Ciało studenta znalezione na terenie kampusu: śledztwo w toku.

Tuż przed rozpoczęciem semestru w jednym z budynków uniwersytetu odnaleziono ciało brutalnie zamordowanego studenta. Historie prawdziwych zbrodni niesamowicie mnie kręciły, więc próbowałam dowiedzieć się więcej, ale nie znalazłam wiele. Brak podejrzanych. Brak tropów. Lokalna policja nie wydała oświadczenia. Byłam szczerze zdumiona, że w takim spokojnym miasteczku miało miejsce morderstwo, a prasa praktycznie milczała na ten temat. Zero plotek, zero spekulacji.

Poranna mgła nadal okrywała kampus, sączyła się między stare budynki i oblepiała swoją wilgocią kamienne mury, nadając im ciemniejszy odcień szarości. Pokryte mchem korzenie drzew iglastych powoli pochłaniała mokra, biała mgła, przesuwająca się jak fala przypływu. Jednak pomimo niesprzyjającej pogody organizacje studenckie oraz liczne kluby zadbały, aby na dziedzińcu pojawiły się stoiska, na których witano nowych studentów. Podekscytowanie towarzyszące rozpoczęciu nowego semestru dziwnie nie pasowało do otulającej kampus wilgotnej mgły; całkiem jakby natura robiła wszystko, żeby uciszyć głośnych studentów.

Miałam trochę czasu przed kolejnymi zajęciami, więc postanowiłam już dłużej ze sobą nie walczyć i wyciągnęłam aparat. W moim obiektywie dosłownie wszystko – od dzwonnicy nad biblioteką aż po otaczający żywopłot niski, krzywy kamienny murek – prezentowało się rewelacyjnie. Wilgoć, zieleń, gotycka atmosfera tego miejsca – miałam wrażenie, że znalazłam się w jednej z baśni braci Grimm, że wróciłam do baśniowego królestwa mojego dzieciństwa.

Jednak do tego królestwa zakradła się śmierć i zaanonsowała swoją obecność jaskrawą żółcią policyjnej taśmy ostrzegawczej, zakazującej wstępu do jednego z położonych w północno-zachodniej części kampusu budynków.

Podeszłam bliżej. Nad starannie zamkniętymi dwuskrzydłowymi drzwiami przymocowane były przeżarte rdzą litery układające się w napis CALGARY, po którym następowałas litera H, a dalej, zdecydowanie za daleko, L. Drzewa przysunęły się tak blisko budynku, że ich konary wydawały się owijać wokół jego stromego dachu, jakby próbowały go zamknąć w żywym kokonie.

Kojarzyłam tę nazwę z artykułów, które czytałam dziś rano – to właśnie tu zostało odnalezione ciało studenta. Cyknęłam jeszcze jedno zdjęcie, próbując uchwycić kontrast między jaskrawą plastikową taśmą a starym, kruszącym się kamieniem. Widok, choć posępny i budzący grozę, był piękny.

Zgubiłaś się, do cholery, czy jak?

Myślcie, co chcecie, ale stoję na stanowisku, że nieprzyjemne głosy są seksowne – a głos, który właśnie odezwał się za moimi plecami, był tak nieprzyjemny, jak to tylko możliwe. Odwróciłam się i zobaczyłam stojącego u podnóża wiodących do budynku Calgary schodów mężczyznę z groźnie skrzyżowanymi na piersi rękami; spojrzenie jego jasnozielonych oczu prześlizgiwało się po mnie. Nie mógł być starszy ode mnie o więcej niż kilka lat, był ubrany cały na czarno, w obcisłą sportową koszulkę z długimi rękawami, bojówki oraz ciężkie wojskowe buty.

Cholera. Dokładnie mój typ. Dupek, ale za to tak przystojny, że to powinno być zabronione.

– Nie zgubiłam się – wyjaśniłam, przylepiając do twarzy mój najlepszy proszę-się-kurwa-odwalić uśmiech. – Ciężko nie zauważyć tej jaskrawożółtej taśmy odgradzającej miejsce przestępstwa.

Odwzajemnił uśmiech, jednak podczas gdy mój był po prostu złośliwy, jego był z rodzaju tych, które obawiamy się zobaczyć za oknem w ciemną noc, z kłami tak ostrymi, jakby mógł nimi rozszarpać cię żywcem.

– A, to cieszę się, że jej nie przeoczyłaś. W takim razie zakładam, że nie potrafisz czytać, skoro postanowiłaś się tu kręcić.

Musiałam użyć całej siły woli, żeby nie przebierać nogami. W jego twarzy było coś dziwnego. Wysokie kości policzkowe mogłyby przeciąć dziewczynę jak brzytwa, jeśli wcześniej nie zrobiłoby tego przeszywające spojrzenie jego zielonych oczu. Pełne usta nadawały mu chłopięcy, niemal niewinny wygląd – ale ta niewinność nie sięgała jego oczu. Były głęboko osadzone pod grubymi brwiami w kolorze miodu, dokładnie w tym samym odcieniu, co włosy, wygolone do linii uszu, za to na czubku głowy długie i rozczochrane.

Był wręcz nieprzyzwoicie atrakcyjny. Żołądek już miałam ściśnięty i właśnie dlatego kolejne słowa powiedziałam ostrzejszym tonem, niż chciałam:

– Przecież na taśmie jest napis „Uwaga!”, a nie „Nie podchodzić”. Nie widzę znaku zabraniającego mi tutaj być.

Jego uśmiech zgasł. Po prostu rozpłynął się tak, jak zwisające zimą z dachu sople lodu topnieją, gdy na chwilę wyjdzie słońce. Wspiął się w moją stronę po schodach, a ja skrzyżowałam ramiona na piersi. Szybko pożałowałam, że zwyczajnie stąd nie odeszłam, bo zauważyłam, że na koszulce ma naszywkę „Agencja Ochrony PNW”.

Cholera. Wdałam się w pyskówkę z ochroniarzem.

Był o wiele wyższy ode mnie. Musiał się pochylić, żeby spojrzeć mi w twarz.

– Jak się nazywasz? – Głos miał cichy, słowa groźnie owijały się wokół mojej szyi tak, jak mogłyby to zrobić jego wielkie ręce. Nerwowo przygryzłam dolną wargę i poprawiłam kciukiem okulary.

– Alex – powiedziałam. Może zamierzał zgłosić mój wybryk, a mowy nie ma, żebym zaliczyła negatywny wpis w aktach pierwszego dnia na uniwersytecie. Jednak on tylko potrząsnął głową, obdarzając mnie niespiesznym, uważnym spojrzeniem.

– To nie jest twoje imię.

Odniosłam wrażenie, że niewidzialne palce na mojej szyi się zacisnęły. Miałam ochotę podnieść rękę i sprawdzić, czy na pewno nic tam nie ma, ale powstrzymałam się. Właściwie to z czym ten facet ma problem? Może gdybym od początku mu się nie stawiała, nie byłby tak wkurzony, no, ale na to już było trochę za późno.

Stałam, dotykając plecami zamkniętych drzwi budynku Calgary, a mężczyzna zagradzał mi dostęp do prowadzących w dół schodów. Wahałam się, co odpowiedzieć, a on tymczasem wyprostował się i oparł jedną rękę o drzwi nad moją głową. Teraz do niewidzialnej dłoni ściskającej mnie za gardło doszedł but depczący moją czaszkę, wciskający mnie w beton oraz niezrozumiałe groźby szeptane wprost do mojego ucha…

– Jestem Raelynn – wymamrotałam pospiesznie. Przytłaczające uczucie natychmiast zniknęło. Co, u licha…? Czy mam niski poziom cukru we krwi, czy też ten typek naprawdę jest aż tak przerażający? Odrobinę mocniej przycisnęłam do siebie torebkę z książkami. – Jeżeli masz się z tego powodu zachowywać jak palant, to lepiej już sobie pójdę.

Głośno prychnął, co mogło być równie dobrze wyrazem rozbawienia, co pogardy. Nie potrafiłam rozszyfrować kamiennego wyrazu jego twarzy, ale wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że poczułam się niekomfortowo. Odepchnął się od ściany i odsunął w bok, robiąc mi miejsce, z czego natychmiast skorzystałam i pospiesznie odeszłam.

– Uważaj, gdzie się włóczysz, dziewczyno – powiedział, nie używając mojego imienia, choć przecież je ze mnie wyciągnął. – Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Właściwie to nawet chciałam się dowiedzieć, jakie „piekło” miał na myśli, ponieważ w towarzystwie mężczyzny obdarzonego taką urodą nawet piekło mogło się okazać interesującym miejscem. Było mi wstyd, że wystarczyła para jasnych oczu i głęboki głos, żeby moje postanowienie, że unikam dupków, rozpłynęło się w powietrzu.

Zdecydowanym krokiem oddaliłam się od budynku i weszłam na trawnik, czując wbite w tył czaszki spojrzenie tych jasnozielonych oczu. Odrzuciłam do tyłu włosy, żeby dodać sobie pewności siebie i żeby nie zauważył, jak bardzo mnie rozbiła nasza krótka wymiana zdań. Jednak stało się coś dziwnego. Miałam wrażenie, że wokół kostki owija mi się sznurek, który następnie podsuwa się coraz wyżej i wyżej, zaciska się coraz bardziej i bardziej.

Czyżby to moja toksyczna relacja z grawitacją? Tak, grawitacja nie przepuści okazji, żeby mi dokopać…!

Potknęłam się o własne stopy, a w tym samym momencie moja stara, pokryta przypinkami torebka wreszcie odmówiła posłuszeństwa. Wystrzępiony pasek przerwał się i torba się otworzyła. Podręczniki wypadły na wilgotną murawę, kartki z notatkami zaczęły pływać po kałużach, a z kubka z mrożoną kawą na wynos, który lekkomyślnie upchnęłam w rogu torebki, odleciała nakładka i jego zawartość chlusnęła mi prosto na buty.

Potrzebowałam chwili, żeby ochłonąć, po czym uklękłam i zaczęłam zbierać swoje rzeczy. Czułam na sobie wzrok mijających mnie studentów – z jednej strony było im mnie żal i chcieli pomóc, ale z drugiej czuli się niezręcznie, więc w rezultacie tylko przyspieszali kroku. Z płonącymi policzkami zerknęłam przez ramię tylko po to, żeby przekonać się, że ochroniarz nadal bacznie mnie obserwuje.

Spoglądał na moje przemoczone rzeczy z krzywym uśmieszkiem, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?”. Ten uśmiech może nawet i byłby czarujący, gdyby facet nie był takim palantem.

Zresztą, kogo ja próbowałam oszukać? Tak czy siak, jego uśmiech był czarujący, a moje zdradzieckie ciało drżało tylko dlatego, że się na mnie gapił.

– Ojej, Rae, co się stało?

Podniosłam wzrok, nadal próbując upchnąć jakąś książkę w torebce. Inaya biegła w moją stronę przez trawnik, a jej słonecznie żółta peleryna kontrastowała z ponurą aurą. Mruknęła ze współczuciem, kiedy zobaczyła, w jakim stanie jestem: skurczona w dziwnej pozie na trawie – bo niełatwo jest kucnąć w taki sposób, żeby wszyscy dookoła nie zobaczyli twoich majtek – z czarnymi legginsami mokrymi i wypaćkanymi błotem na kolanach oraz zsuwającymi się z nosa okularami.

– To musi być przekleństwo pierwszego dnia, przysięgam – powiedziała. – Po prostu wszystko musi iść nie tak. – Przykucnęła obok mnie, żeby pomóc mi pozbierać książki, a ja tymczasem zajęłam się zniszczonymi papierami. Potem pomogła mi wstać, a ja prowizorycznie związałam pasek torebki. – Od teraz to już będzie bułka z masłem, nic się nie martw.

Spojrzałam na nią z nadąsaną miną, ale nie mogłam wytrzymać i parsknęłam śmiechem, a ona serdecznie mnie przytuliła. Objęłam ją ramieniem i wspólnie ruszyłyśmy w stronę dziedzińca.

– Widzę, że już spotkałaś uroczego Leona, naszego nowego ochroniarza – powiedziała, dyskretnie zerkając przez ramię.

– O tak. Niezły z niego padalec…! – wymamrotałam ze złością, ale moje myśli zaprzątało teraz coś więcej niż niepokojąco gorący drań. Żartobliwie uderzyłam przyjaciółkę w ramię. – Dlaczego mi nie powiedziałaś, Inayo, że na kampusie ktoś został zamordowany?

Jęknęła, wywracając oczami.

– Ponieważ większość ludzi by spanikowała, słysząc coś takiego, a ja nie chciałam jeszcze bardziej utrudniać ci przeprowadzki, wariatko! – Spojrzała na mnie, potrząsając głową. – To było naprawdę przerażające. Nie słyszałam, żeby coś takiego wcześniej się tutaj zdarzyło.

Zmierzałyśmy w stronę ułożonych w kwadrat czterech kamiennych ławeczek ustawionych pod wysokimi czerwonymi olchami. Zebrała się tutaj grupka studentów i studentek, a kiedy byłyśmy już blisko, Inaya pomachała do nich podekscytowana.

– Wreszcie będę mogła przedstawić cię wszystkim! – wyszeptała radośnie, kiedy z ławeczki podniósł się znajomo wyglądający mężczyzna w szarej dwurzędowej kurtce marynarskiej i szeroko rozłożył ramiona.

– Panna Raelynn Lawson! – huknął donośnym głosem, podnosząc mnie i mocno ściskając, podczas gdy Inaya pękała ze śmiechu. – Kupa czasu! Ale urosłaś!

– No tak, hahaha, bardzo zabawne… – powiedziałam z uśmiechem, a on odstawił mnie na ziemię. Trent, narzeczony Inai, dwa lata wcześniej skończył Uniwersytet w Abelaum i – z tego, co powiedziała mi Inaya – robił teraz błyskotliwą karierę w firmie inwestycyjnej w Seattle. – To te buty. Noszę je tylko po to, żeby sięgać ci choćby do pasa.

Trent parsknął cichym śmiechem i wyciągnął szyję, żeby przywitać Inayę szybkim buziakiem w czoło. Przyjaciółka wskazała na mężczyznę i kobietę siedzących koło nas.

– Rae, poznaj Jeremiaha i Victorię Hadleigh. – Na pierwszy rzut oka było widać, że są bliźniętami. Jasnobrązowe włosy, ciemnoniebieskie oczy, blada cera i piegowate nosy. Wyglądali na takich, którzy byli popularni w szkole średniej. Victoria miała idealnie proste włosy, długie czarne paznokcie trumienki, a usta muśnięte błyszczykiem w kolorze cielistym. Z kolei jej brat wyglądał na sportowca – wysoki, muskularny, z kwadratową szczęką i uśmieszkiem na ustach, który, choć bezczelny, wcale nie był irytujący.

– Można powiedzieć, że ich tata jest właścicielem naszej szkółki, więc jeśli masz jakieś uwagi, możesz się udać prosto do nich – zdradziła Inaya, na co Victoria zareagowała przeciągłym jękiem, a Jeremiah tylko potrząsnął głową.

– Nie, nie i jeszcze raz nie – oznajmił Jeremiah. – Nie jesteśmy właścicielami uczelni.

– Właściwie to tata posiada tylko trzy budynki – uzupełniła Victoria, zaciągając się wąskim, srebrnym e-papierosem, który wyjęła z kieszeni czarnej peleryny. – A jedyny budynek, który naprawdę ma znaczenie, to Biblioteka Hadleighów. – Wskazała na znajdujący się za nią ogromny gmach, zajmujący cały wschodni bok dziedzińca. Puściła do mnie oko. – Jeżeli masz jakieś sugestie co do księgozbioru, to, owszem, możesz się nimi z nami podzielić.

– To super, dziękuję! – Natychmiast zanotowałam to w pamięci, bo posiadanie znajomych na stanowiskach w bibliotece mogło być niezwykle przydatne podczas moich śledztw. Nie wszystko mogłam znaleźć w internecie, szczególnie jeśli chodziło o bardzo stare albo rzadkie teksty. Budynek biblioteki był okolony drzewami, a wejście zwieńczał potężny łuk ozdobiony witrażem. – Ta biblioteka jest wspaniała!

– Dzięki. – Victoria wzruszyła ramionami, jakby przyjmowanie komplementów dotyczących biblioteki ojca było dla niej chlebem powszednim. – Ale nie mówmy już o nas. Powiesz coś o sobie, Miss Kalifornii? Jaki jest twój znak zodiaku, co lubisz robić, czym się zajmujesz?

– Och, no cóż, jestem spod znaku Strzelca. – Odchrząknęłam, nerwowo bawiąc się węzłem na pasku torebki. – Studiuję film i media, lubię fotografię, yyy…

– Film, powiadasz? – wtrącił się Jeremiah. – Może potrzebujesz aktorów do nowego projektu?

Zachichotałam nerwowo, ale Inaya uratowała mnie przed koniecznością odpowiadania na to pytanie, mówiąc:

– Opowiedz im o swoim kanale na YouTubie! O swoich dochodzeniach.

– Dochodzeniach? – Victoria oparła podbródek na dłoni. – Jesteś kimś w rodzaju detektywa?

Uśmiechnęłam się z przymusem, przygotowując się na to, że zaraz zaczną dziwnie na mnie patrzeć.

– Hmmm, tak jakby. Prowadzę vloga, w którym opowiadam lokalne legendy i historie z dreszczykiem… Moje śledztwa dotyczą zjawisk paranormalnych.

– Jest łowczynią duchów – wyjaśniła Inaya.

Z ulgą stwierdziłam, że Jeremiah i Victoria sprawiali wrażenie raczej zaintrygowanych niż zniechęconych.

– Serio? – Jeremiah pochylił się w moją stronę. – Udało ci się coś zarejestrować? Duchy?

– Hmmm, jak na razie tylko dziwne głosy, świetlne kule, cienie… – Wzruszyłam ramionami i usiadłam ciężko na ławce obok Inai. – Ciągle mam nadzieję, że uda mi się nagrać coś naprawdę ekstra: zjawę albo chociaż mglistą postać o ludzkim kształcie.

– Jedno jest pewne, jeśli chodzi o pierdoły nie z tej ziemi, to trafiłaś w dobre miejsce. – Victoria spojrzała na mnie zmrużonymi oczami, stukając paznokciami w e-papierosa. – Urodziłaś się w tej okolicy, prawda? Twoja rodzina pochodzi stąd?

Przytaknęłam.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

5

Leon

Dostępne w wersji pełnej

6

Rae

Dostępne w wersji pełnej

7

Rae

Dostępne w wersji pełnej

8

Rae

Dostępne w wersji pełnej

9

Leon

Dostępne w wersji pełnej

10

Rae

Dostępne w wersji pełnej

11

Rae

Dostępne w wersji pełnej

12

Leon

Dostępne w wersji pełnej

13

Rae

Dostępne w wersji pełnej

14

Rae

Dostępne w wersji pełnej

15

Leon

Dostępne w wersji pełnej

16

Rae

Dostępne w wersji pełnej

17

Rae

Dostępne w wersji pełnej

18

Leon

Dostępne w wersji pełnej

19

Rae

Dostępne w wersji pełnej

20

Rae

Dostępne w wersji pełnej

21

Rae

Dostępne w wersji pełnej

22

Leon

Dostępne w wersji pełnej

23

Rae

Dostępne w wersji pełnej

24

Rae

Dostępne w wersji pełnej

25

Rae

Dostępne w wersji pełnej

26

Leon

Dostępne w wersji pełnej

27

Rae

Dostępne w wersji pełnej

28

Rae

Dostępne w wersji pełnej

29

Rae

Dostępne w wersji pełnej

30

Leon

Dostępne w wersji pełnej

31

Leon

Dostępne w wersji pełnej

32

Rae

Dostępne w wersji pełnej

33

Rae

Dostępne w wersji pełnej

34

Leon

Dostępne w wersji pełnej

35

Rae

Dostępne w wersji pełnej

36

Rae

Dostępne w wersji pełnej

37

Rae

Dostępne w wersji pełnej

38

Rae

Dostępne w wersji pełnej

39

Leon

Dostępne w wersji pełnej

40

Rae

Dostępne w wersji pełnej

41

Rae

Dostępne w wersji pełnej

42

Leon

Dostępne w wersji pełnej

43

Rae

Dostępne w wersji pełnej

44

Rae

Dostępne w wersji pełnej

45

Rae

Dostępne w wersji pełnej

46

Leon

Dostępne w wersji pełnej

47

Rae

Dostępne w wersji pełnej

48

Rae

Dostępne w wersji pełnej

49

Leon

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Rae

Dostępne w wersji pełnej