Hegemon Apopi. Córa lasu - Komuda J.K. - ebook + audiobook

Hegemon Apopi. Córa lasu ebook i audiobook

Komuda J.K.

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W świecie elfów każdy człowiek jest służącym. W hierarchii stoi niżej niż zwierzę. Pracuje i umiera u boku swego pana. Co się stanie, jeśli do tego świata trafi ktoś z zewnątrz?


Apopi, studentka wieczorami dorabiająca jako barmanka, zwraca uwagę na podejrzanego klienta. Młodzieniec skrywa twarz pod kapturem. To właśnie on pewnej nocy przebija jej serce sztyletem i odmienia jej los na zawsze. Mimo to dziewczyna budzi się, wciąż żyje, ale... znajduje się w zupełnie nieznanym jej świecie, intrygująco pięknym, ale i brutalnym. W dodatku otrzymuje tytuł, który przynależy tylko elfom. To rzecz niebywała, żeby jakikolwiek człowiek był kimś więcej niż poddanym.
Kim jest tajemniczy młodzieniec?

Dlaczego elfy nienawidzą ludzi?

Czy Apopi znajdzie sprzymierzeńców w obcym świecie?

I jakim cudem żyje, choć umarła?

Baśniowa opowieść o krainie pełnej rozpusty i zepsucia. Oto pierwszy tom niepowtarzalnej historii o Synach i Córach Lasu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 50 min

Lektor: Małgorzata Kozłowska

Oceny
4,2 (194 oceny)
96
57
24
13
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tytusowa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra lektura na wakacje. Żywa akcja, ciekawe charakterki, interesująca fabuła i nieoczekiwane zwroty akcji... Czego trzeba więcej? No trzeba szybko kolejnego tomu! Ale to podobno już w październiku 👍👍👍
21
MilenaLulk

Nie oderwiesz się od lektury

mam mieszane uczucia co do intencji obu panówzswiwymie stworzony swiat
10
kaskuklosowska

Nie oderwiesz się od lektury

To było prześwietne! Nie mogłam się oderwać, a do tej pory nie lubiłam nawet elfów 🙆‍♀️🔥😍
10
Adrianne14

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo 😍
10
Malonek

Nie oderwiesz się od lektury

W książce ogromnie wiele się dzieję i wywołuje wiele emocji. Pierwsze rozdziały bardzo mnie zasmuciły przez to jak traktowana jest bohaterka i w jak trudnej znalazła się sytuacji, ale próbuje przystosować się na ile to możliwe i po jakimś czasie potrafi nawet pokazać, że ma pazur. Szczególnie kiedy na scenę wkracza szary moralnie, sarkastyczny przystojniak ze spiczastymi uszami. Teoretycznie naturalny wróg chwilowo musi zostać sojusznikiem ale nie omieszka tej pozycji wykorzystać na własną korzyść. Autorka zadbała o to aby podsycić nasza ciekawość. Polecam te historie z czystym sumieniem i wyczekuje kontynuacji.
10

Popularność




Copyright © Justyna Komuda, 2021

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Ilustracje na okładce: © Felix Mittermeier/Pexels, Susann Mielke/Pixabay, PublicDomainPictures/Pixabay, Krish Chaitu/Pexelspexel, Oleg Magni/Pexels

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

ebook: JENA

ISBN 978-83-66995-09-3

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.pl/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Rozdział I

Dzień zleciał mi jak zwykle dość szybko i bez większych zaskoczeń. Na uczelni nie wydarzyło się nic ciekawego.A na jednym z wykładów było tak nudno, że postanowiłam się zdrzemnąć.

Teraz jak co wieczór stoję za ladą w pubie i oglądam występ kapeli, która gra u nas co tydzień. Dizzy to jej nazwa, a jedyną osobą, która może dostać zawrotów głowy, jest gitarzysta. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś z takim zamiłowaniem i determinacją kręcił swoimi długimi włosami przez kilka utworów z rzędu.

Od czasu do czasu przetrę blat lub porozlewam piwo do kufli i w sumie tyle. Gdy nie ma klientów, pozostaje mi jedynie gapienie się na ściany i czytanie po raz enty napisów z reklam piwa, którymi jest obwieszony praktycznie każdy skrawek pomieszczenia. W tym niedużym przybytku zmieszczono kilka solidnych drewnianych stołów, podest dla muzyków i miniparkiet.

Praca mi się podoba, mogę słuchać mocnej muzyki i z zazdroś­cią spoglądać na wykonawców. Chciałabym tak jak oni móc stanąć na scenie, robić to, co kocham, ale jakoś mi nie wychodzi.

– Jedno piwo, proszę.

Już widzę, jak stoję na scenie i wszyscy wpatrują się we mnie, a ja…

– Jedno piwo, proszę.

A ja śpiewam piosenkę z pięknym przesłaniem, którą sama napisałam…

– Piwo, proszę.

Co prawda nie znam się na nutach, ale jakoś bym to obeszła, może ktoś inny napisze muzykę albo zanucę, a ten ktoś to zapisze…

– Piwo, poproszę!

– Słucham? Proszę się nie drzeć, przecież słyszę! – Idiota. Nalałam mu piwa i zastanowiłam się, czy do niego nie splunąć. Ponieważ stałam na widoku, zrezygnowałam z tego pomysłu i najzwyczajniej w świecie wręczyłam napój z przesłodkim uśmiechem. – Proszę.

Facet położył równo odmierzoną kwotę na blacie i polazł. Nawet napiwku nie dał, palant.

Nogi mi chyba zaraz wejdą w tyłek, a przede mną jeszcze przynajmniej trzy godziny roboty. Zawsze klienci mogą się rozhulać i wołać bis, jednocześnie zataczając się z kuflem piwa w ręce. A potem trzeba po tych debilach posprzątać, kasę podliczyć. Ale bym sobie teraz zapaliła, niestety ruch jest za duży. A jeszcze ten chłopak, który od dłuższego czasu siedzi w drugim końcu baru i niczego jeszcze nie zamówił, mimo że pytałam trzy razy. Koleś jest naprawdę dziwny. Owszem zdarzają się tacy, co chcą za darmo posłuchać muzyki na żywo, ale zazwyczaj stronią od baru w obawie, że zostaną zauważeni przez obsługę i być może wyproszeni. No, a poza tym on nie przejawia zainteresowania ani muzyką, ani czymkolwiek. Cały czas siedzi z łokciami na kolanach i gapi się w podłogę. Dodatkowo ubrał się na czarno, a na głowę ma nasunięty kaptur, więc twarzy za bardzo nie widzę. Trochę mnie przeraża i nie wiem, co w tej sytuacji zrobić? Znów zapytać, czy coś zamówi, czy go faktycznie wyprosić? Gdyby była dziś ze mną Nadia, toby nie było problemu. Ona zajęłaby się tą sprawą, bo pracuje tu dłużej, ale niestety dziewczyna się nagle rozchorowała i nikt nie mógł wziąć za nią zastępstwa, więc jestem sama.

A może się chłopak źle czuje, bo mocno zabalował na jakiejś imprezie? O nie! A jak on mi tu zaraz puści pawia? Będę musiała po nim, cholera, sprzątać. Wzięłam do ręki plastikowy kubek, nalałam do niego wody i ruszyłam w stronę chłopaka po raz czwarty.

– Podać coś może, panu?

– Nie – odburknął, nawet nie podnosząc głowy, by na mnie spojrzeć.

I znów nie użył słowa „dziękuję”, jak mnie to denerwuje.

– Źle się pan czuje? Może chce się pan napić wody? – nacis­kałam.

– Nie – odpowiedział, po raz kolejny tak samo zwięźle, siedząc cały czas w tej samej pozycji.

Cholero jedna, tak gadać to my nie będziemy. Ja tu grzecznie, z troską, a on nawet pieprzonego dziękuję nie potrafi powiedzieć.

Uczucie oburzenia dodało mi nieco odwagi (bo trochę się go bałam, nie wiadomo, co to za koleś) i powiedziałam:

– W takim razie muszę pana wyprosić, bo widzi pan…

– Czekam na kogoś. – Skurczybyk przerwał mi w połowie zdania.

– Aha. – Na tyle było mnie stać. No już więcej po prostu nie powiem.

Wzięłam kubek z wodą, obróciłam się na pięcie i wróciłam na swoje miejsce na drugim końcu baru. Oparłam się o ladę jedną ręką i w zamyśleniu sączyłam wodę. Powoli znów zaczęły dobiegać do moich uszu dźwięki muzyki, tak bardzo zaabsorbowałam się sprawą, że nie słyszałam jej podczas starcia z chłopakiem.

No i reszta wieczoru minęła mi na obsługiwaniu klientów i zerkaniu raz na jakiś czas na chłopaka, który wytrwale siedział w jednej pozycji. Po godzinie pomyślałam, stary ona już nie przyjdzie. Po drugiej zaczął mnie wyjątkowo denerwować. Po trzeciej, kiedy kapela rozpoczęła składanie instrumentów i ludzie zaczęli się rozchodzić do domów, a on dalej siedział w tej samej pozycji, stwierdziłam, że jest świrem.

– Proszę pana, musi pan wyjść, już zamykamy – powiedziałam, gdy knajpa opustoszała.

Najzwyczajniej w świecie wstał i ruszył do wyjścia. Nie obdarzył mnie ani jednym spojrzeniem przez cały wieczór, co tam mnie, on na nic ani na nikogo nie zwrócił uwagi. Przed samym naciśnięciem klamki jedynie poprawił kaptur i wyszedł. Co za typ?

Zabrałam się za sprzątanie. Pozbierałam ze stołów resztę kufli, zostawionych przez ostatnich maruderów. Wniosłam z ulicy reklamę zachwalającą naszą knajpę i zamknęłam drzwi od środka, podliczyłam pieniądze w kasie i toby było chyba na tyle. Mam nadzieję, że niczego nie zapomniałam. Skierowałam się na zaplecze, gdzie w oddzielnym pomieszczeniu szef miał swoje biuro, zapukałam do jego drzwi i się pożegnałam. Zawsze mnie denerwował, nigdy nie wychodził z tej swojej nory. Niby to był jego bar, niby zawsze w nim był, a tak naprawdę nie było z niego żadnego pożytku. Co on tam robił całymi godzinami?

Zdjęłam barmański fartuch i nałożyłam na siebie moją ukochaną skórzaną kurtkę. Wygodne klapki zamieniłam na glany. Wyszłam przez tylne drzwi pubu i zaciągnęłam się świeżym powietrzem, dopiero teraz odczułam, jak w środku było duszno. Wyciągnęłam z kieszeni upragnionego papierosa i go odpaliłam, porządnie się przy tym zaciągając. Tak, tego mi było trzeba po tylu godzinach pracy.

Ruszyłam w stronę przystanku autobusowego. Zupełną ciszę zagłuszały jedynie chrzęszczące pod moimi butami kolorowe liście i sporadycznie przejeżdżające w oddali auta. O tak późnej godzinie miasto wydaje się, jakby obumierało. Z jednej strony to bardzo nastrojowe, z drugiej nie przepadam za włóczeniem się samotnie w nocy po ulicy. Nie czuję się wtedy zbyt pewnie, raz na jakiś czas obracam się za siebie i sprawdzam, czy na ulicy jestem sama. Czasem słuch płata mi jakieś figle i wtedy przyspieszam kroku. Tak było i tego wieczoru, więc postarałam się, by jak najszybciej wyjść na główną ulicę, na której znajdował się przystanek. Z ulgą zauważyłam, że czeka na nim jakaś kobieta. Lekko odetchnęłam – w dwójkę zawsze raźniej. Cierpliwie poczekałam na autobus i wróciłam do domu.

Moja kawalerka znajduje się na drugim piętrze niewielkiej kamienicy zbudowanej z czerwonej cegły. Wydaje się taka pusta, kiedy do niej wracam po całym dniu pracy. Nikt mnie w niej nie wita, nawet żaden mruczek nie cieszy się z mojego powrotu. Jest zakaz trzymania zwierząt w budynku.

W kącie, naprzeciw niewielkiego starego telewizora, stoi rozkładana kanapa. Pod ścianą jest solidna szafa, a w niewielkiej wnęce kuchnia. Jest także nieduży stolik, mała łazienka i jeszcze mniejszy balkonik. Ściany są przytłaczająco puste, bo nie wpadłam na pomysł, co na nich powiesić, a na parapetach stoją doniczki z pozostałościami kwiatków, których nie podlewałam.

Przebrałam się w moją ulubioną, za dużą koszulę. Udałam się do lodówki. Niestety to, co w niej zobaczyłam, nie było zadowalające, owszem piwo stało na swoim miejscu, ale żeby stworzyć kanapkę, musiałam się natrudzić. Trzeba zrobić zakupy. Jadłam, oglądając powtórkę głupiego programu.

Po prysznicu chwyciłam za zimne piwo i jak co dzień wyszłam na balkon i odpaliłam wieczornego fajka. Spojrzałam na pustą ulicę oświetloną jedną latarnią.

Takie samotne mieszkanie nie jest wcale tak cudowne, jak mi się wydawało, kiedy żyłam na utrzymaniu rodziców. W sumie to jest całkiem chujowo. Nikt na ciebie nie czeka, jedynym towarzyszem jest telewizor, który obowiązkowo musi być włączony, bo inaczej otacza cię zupełna cisza. Obiadu jak nie zrobisz, to go nie masz. Owszem czasem przychodzi do mnie na noc moja przyjaciółka Katelyn, wtedy jest raźniej, ale to nie to samo. A faceta jakoś tak się złożyło, że nie mam, to i przytulić się w nocy nie mam do kogo.

Kątem oka zobaczyłam, jakby się coś poruszyło na dole ulicy. Właśnie to wyrwało mnie z przygnębiających przemyśleń, ale gdy się rozejrzałam, niczego nie zauważyłam. W międzyczasie mój papieros sam się wypalił i trzeba było go wyrzucić. Uniosłam więc butelkę z piwem na wysokość twarzy i oceniającym wzrokiem zmierzyłam ilość trunku. Resztkę wypiłam duszkiem i pustą butelkę odstawiłam do reszty z poprzednich wieczorów, powstawał z nich całkiem pokaźny zbiór. Cóż czas iść spać.

Ostatnimi czasy mam problemy z zaśnięciem. Przekręcam się z boku na bok i wymyślam przeróżne pozy, w których wygodniej by mi się leżało. Jestem zmęczona po ciężkim dniu, a zasnąć nie mogę – co za cholera?

W końcu zasypiam, ale nie daje mi to wytchnienia, bo mój sen jest bardzo niespokojny. Co chwilę się wybudzam, by za moment znów udać się do krainy snów, która dodatkowo jest wyjątkowo niewyraźna. Nie śni mi się żadna konkretna historia, widzę tylko jakiś niewyraźny ruch jak zza mgły i tyle. Wszystko podszyte jest nieprzyjemną i niepokojącą aurą.

W ten sposób – walcząc ze snem – dotrwałam do rana. I tak jak wieczorem nie mogłam zasnąć, tak teraz nie mogę wstać. Choć na telefonie ustawiłam osiem budzików w odstępie co pięć minut, to z łóżka zwlekam się po ponad pół godzinie. Teraz klasycznie będę się śpieszyć na uczelnię, by się nie spóźnić, ale kreska na oku nie będzie chciała być prosta, autobus mi ucieknie albo przyjedzie po czasie. Będzie korek, a jeśli będę starała się biec, to ludzie będą mi wchodzić pod nogi i ostatnie, ale najważniejsze – spóźnię się. Tyle stresu, tyle złości tylko po to, by i tak nie zdążyć na czas. Dlaczego ja to robię, czy ktoś mnie kontroluje? Nie, więc czemu każdego ranka punktualność stawiam sobie za punkt honoru. Przecież i tak nigdy nie osiągam celu, więc po co się tym jeszcze przejmuję?

Zziajana, rozgrzana wpadam do sali. Staram się po cichu dotrzeć do miejsca, gdzie siedzi Katelyn, ona już się nauczyła, że żeby siedzieć obok mnie, trzeba zająć miejsce przy wejściu. Usiadłam obok niej i zaczęłam szukać długopisu w torbie, przerzucając przy tym niepotrzebnie noszone przeze mnie bambetle. Nie znajdę, zgubiłam, zostawiłam w domu albo, chuj, wie gdzie. Obróciłam głowę w stronę mojej przyjaciółki, a ona już na tę sytuację była przygotowana. Uśmiechnęła się i wręczyła mi jeden ze swoich długopisów, niebieski, bo wiedziała, że tylko takich używam. Zrobiło mi się ciepło na sercu, takie rzeczy mnie strasznie roztkliwiają, kiedy w tak prosty sposób znajomi okazują mi zainteresowanie. Kiedy znają moje zwyczaje i nawyki i uwzględniają je w swoich myślach.

Gdyby Katelyn wiedziała, co teraz sobie myślę, pewnie mocno by się zdziwiła. Co jak co, ale w okazywaniu uczuć jestem niesamowicie subtelna, niemalże tak delikatna jak młot.

– Dzięki, a tak w ogóle to cześć – powiedziałam. Wzięłam od niej długopis i wyciągnęłam z torby jedyny zeszyt, jaki posiadam.

– Cześć. Masz jakieś plany na wieczór, może byśmy gdzieś wyskoczyły razem? Wiesz, w końcu jest piątek – zapytała z nadzieją w głosie.

– Niestety, dzisiaj znów pracuję. – Faktycznie od dłuższego czasu nigdzie z nią nie wychodziłam. – Ale jak skończę pracę, to możemy pójść do mnie, zamówimy pizzę i obejrzymy jakiś film?

– No dobra… ale teraz moja kolej na wybranie filmu. Wypożyczę go wcześniej, a potem odbiorę cię z pracy i wrócimy razem do ciebie?

– Okay.

Gdy tak beztrosko sobie gadałyśmy, wykładowca zaczął nam się bacznie przyglądać, a na jego twarzy malowało się oburzenie. To znak, że czas przestać paplać albo przynajmniej robić to znacznie ciszej, bo sobie nas jeszcze staruszek zapamięta i podczas sesji będziemy miały przechlapane.

Co mnie cholera podkusiło, by po tylu latach przymusowego uczenia się i użerania z wrednymi, zakompleksionymi nauczycielami iść dobrowolnie na studia? Wydawało mi się, że to będzie zupełnie inna bajka, że będę traktowana z szacunkiem, jak dorosły człowiek. Wydaje mi się, że po cichu każdy na to liczył. Ale sprawa wygląda tak naprawdę zupełnie inaczej… Okazało się, że za słowem „pani” kryje się coś w stylu „nawet nie wiem, jak się nazywasz, co roku mam od cholery nowych studentów i mam cię w dupie”, a nie szacunek.

Zresztą teraz każdy może iść na studia. Przestało to być prestiżowe, od kiedy powstało tak dużo prywatnych uczelni, że dla każdego starczy miejsca, jeśli tylko będzie w stanie zapłacić odpowiednią sumę. W ten sposób za płacenie systematycznie określonej kwoty po pewnym czasie można otrzymać stopień naukowy i swobodnie narzekać na brak odpowiedniej pracy dla osoby wykształconej. Tak to teraz mniej więcej wygląda. Więc i ja poszłam na studia. No bo jak wszyscy, to wszyscy, co nie? Ale na luksus chodzenia na płatne nie mogłam sobie pozwolić i musiałam się dostać na państwowe. Nie dałabym rady opłacić i studiów, i kawalerki.

Dziś miałam jeszcze dwa wykłady, ale były tak nudne, że sama nawet nie wiem o czym. Po zajęciach wróciłam do mieszkania, wpadając po drodze do marketu na szybkie zakupy na obiad. Upichciłam sobie na czarno przysmażane kotlety z kupnymi frytkami i zaczęłam pałaszować przy włączonym telewizorze. W ten sposób spędzałam czas wolny od pracy.

Idąc spokojnym krokiem przez klonową aleję z przystanku do pubu, zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że zawsze się wszędzie spóźniam, ale do pracy docieram na czas? Czy to możliwe, że pieniądz potrafi zmobilizować każdego lenia?

Przed samym wejściem do knajpy spojrzałam na stary, stylowy budynek, do którego był przymocowany duży neonowy napis z nazwą lokalu The Glass Is Half Full. Westchnęłam i udałam się w stronę tylnych drzwi przeznaczonych dla personelu. Włożyłam mój strój roboczy i przywitałam się z Tomem, który wziął dziś zastępstwo za wciąż chorą Nadię.

Zamieniliśmy się z dwoma dziewczynami, które również tu pracują, tyle że na pierwszej zmianie, my zaś na drugiej. Dlatego nie znam ich zbytnio, a nasze krótkie rozmowy zazwyczaj dotyczą pracy. Pożegnaliśmy się z nimi i wzięliśmy się do pracy. Ruch był naprawdę duży. W piątki zawsze przychodziło najwięcej klientów, a na małej scence grała najlepsza kapela, na jaką było stać szefa. Dzięki temu obrót był zdecydowanie wyższy niż w inne dni tygodnia. Dla mnie to oznaczało więcej napiwków, ale i pracy.

Zanim zdążyłam nalać choćby jeden kufel piwa, do pubu wkroczył facet z wczoraj. Tak samo jak poprzednio ubrany na czarno, z twarzą wciąż skrytą pod głębokim kapturem. Usiadł na tym samym miejscu co ostatnio. Przybrał jedynie inną pozę, łokcie tym razem oparł na barze, przez co siedział skierowany w moją stronę, ale głowę wciąż trzymał opuszczoną i podpierał ją wspierając czoło o splecione dłonie. Podeszłam, by spełnić mój obowiązek dobrej pracownicy i obsłużyć klienta, choć domyślałam się, jaka będzie odpowiedź.

– Coś podać?

– Nie – odpowiedział obojętnym tonem.

– Mhm… – Obejrzałam się na Toma, może powinnam go poprosić o pomoc. Już się obracałam, by pójść po współpracownika, gdy usłyszałam.

– Zastanawiam się jeszcze – wymamrotał spod kaptura.

– W takim razie przyjdę za chwilę – powiedziałam i wróciłam na swoje stałe miejsce obok kasy i beczki z lanym piwem, zza pleców dobiegło mnie głośne westchnięcie, ale nie zwróciłam na to szczególnej uwagi.

– Co jest? Nie obsłużysz go? – spytał Tom.

– Powiedział, że się jeszcze nie zdecydował – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, choć czułam, że chłopak chciał mnie po prostu w ten sposób spławić.

Ruch był naprawdę duży, wpadliśmy z Tomem w wir pracy i widać było, że mój kolega szybko zapomniał o kliencie, który siedział w kącie i o nic się nie dopominał. Ja natomiast starałam się go specjalnie ignorować. Okazało się to bardzo trudnym zadaniem, czułam się tak, jakby ktoś przewiercał mnie na wskroś wzrokiem, mimo że gdy spoglądałam w jego stronę, to siedział cały czas w tej samej pozycji, z głową zwieszoną w dół. Sytuacja stawała się dla mnie niezręczna. Nie mogłam się skupić na pracy, przez cały czas odczuwałam dyskomfort i próbowałam złapać gościa na gorącym uczynku. Co chwilę zerkałam w jego stronę, ale nie zauważyłam, by chociaż lekko poruszył głową. Doszło w pewnym momencie do takiego absurdu, że specjalnie ustawiłam się do niego tyłem, odczekałam chwilę, udając, że wycieram blat baru, a następnie szybko obróciłam się na pięcie z nadzieją, że zobaczę, jak wlepia we mnie swoje ślepia. Wtedy on uniósł lekko głowę w taki sposób, że mogłam zobaczyć jedynie jego usta skąpane w cieniu kaptura, po chwili wygięły się w półuśmiechu, a ich właściciel prychnął z rozbawienia.

Śmiejesz się ze mnie? Dobra koniec tego przedstawienia, idę do niego i wyrzucam go stąd na zbity pysk.

– Przepraszam, podać coś może – spytałam, siląc się na uprzejmy ton.

– Nie.

– W takim razie proszę stąd wyjść – powiedziałam i ścisnęłam usta w jedną linię, co wyrażało moje niezadowolenie.

– Czekam na kogoś – rzucił swoją starą śpiewkę.

– Obawiam się, że oboje wiemy, że to nie jest prawda. Proszę stąd wyjść.

– Nie. – W jego głosie wyczuwalna była irytacja.

Popatrzyłam przez chwilę na niego i zdecydowałam, że czas najwyższy poprosić Toma o pomoc. Obróciłam się i nabrałam powietrza do płuc, by zawołać kolegę. W tej chwili chłopak, który cały czas siedział w bezruchu, złapał mnie za nadgarstek i uniósł głowę. Patrzył na mnie niesamowicie ciemnymi, niemal czarnymi oczami. Jego wzrok był z jednej strony silny i pewny, a z drugiej wyrażał coś w rodzaju zagubienia. Zamarłam, poczułam się jak zahipnotyzowana. Czułam ból w mocno ściśniętym nadgarstku i chłód jego dłoni.

– Nie będę przeszkadzał – zapewnił twardym tonem, wciąż patrząc mi w oczy.

– Już przeszkadzasz – powiedział zza moich pleców Tom i zdecydowanym ruchem wyrwał moją rękę z jego dłoni, choć wydaje mi się, że chwyt był na tyle silny, że chłopak gdyby tylko chciał, toby mnie dalej trzymał w uścisku zimnych palców. – Wynoś się albo zadzwonię po policję.

Mężczyzna przybrał obojętny wyraz twarzy, chwilę się zastanowił. Wstał i wyszedł. Cały czas stałam w bezruchu z rozdziawioną buzią i dopóki mogłam, to odprowadzałam go wzrokiem. Gdy wyszedł, tępo patrzyłam na drzwi, za którymi zniknął.

– Wszystko w porządku? – W głosie Toma wyczułam napięcie i troskę.

– Tak, dzięki – odparłam i zaczęłam rozcierać obolały nadgarstek.

Skurczybyk był silny. Rozejrzałam się po sali i zauważyłam, że ludzie nam się bacznie przyglądali, ale gdy stwierdzili, że zagrożenie minęło, wrócili do słuchania muzyki i picia.

– Wracajmy do pracy.

Do końca zmiany już nic ciekawego się nie wydarzyło, a ja w myślach wciąż odtwarzałam wyraz twarzy nieznajomego. Jego niewyobrażalnie bladą skórę. Czarną grzywkę wystającą spod kaptura, przysłaniającą tak samo ciemne oczy. Oczy jednocześnie obojętne i zmartwione. Był w moim wieku, a patrzył tak, jakby przeżył niejedno. Jak to możliwe, że byłam w stanie odczytać ze wzroku aż tyle, skoro nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi na takie rzeczy? Nie umknęło mi też, że był przystojny. Miał kwadratową szczękę i ładne pełne usta. Ciekawe, czy byłabym dla niego uprzejmiejsza, gdybym wiedziała, jak wygląda?

Chwilę przed zamknięciem do lokalu weszła Katelyn z szerokim uśmiechem na twarzy. Wesoło pomachała Tomowi na przywitanie i spytała:

– Gotowa?

– Eee… – Obróciłam się w stronę Toma i spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem, na co on załamał ramiona i kiwnął głową.

– Dobra idź, ale następnym razem ty zamykasz lokal.

– Dobra, dzięki. – Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością i pomknęłam z przyjaciółką na zaplecze. Włożyłam skórzaną kurtkę, pożegnałam się i już nas nie było.

Tradycyjnie ruszyłyśmy na przystanek autobusowy. Katelyn zdawała mi sprawozdanie ze swojego dnia, a ja zamarłam. Parę metrów przed nami stał wśród opadłych liści znany mi ubrany na czarno klient. Opierał się o uliczną latarnię, która rzucała na niego pomarańczowe światło. O cholera, może chce się zemścić? Jakby wyczuwając mój wzrok, podniósł głowę i spojrzał na mnie. Uśmiechnął się i choć wyglądał przy tym atrakcyjnie, zrzedła mi mina. Co on tu robi? Czekał, aż wyjdę, by mnie dopaść? Katelyn nie wyczuwając niczego, cały czas trajkotała. Patrząc mu w oczy, przybliżyłam się do niej i złapałam ją pod ramię.

– Chodźmy szybciej – wyszeptałam jej do ucha, wciąż bacznie go obserwując. – Ten koleś pod latarnią jest jakiś dziwny.

Na twarzy mojej przyjaciółki widoczne było zdziwienie, ale ucichła momentalnie i przyspieszyła kroku. Póki mogłam, kątem oka obserwowałam, czy przypadkiem nie rusza w naszym kierunku? Ale gdy go minęłyśmy, zaczęłam iść jeszcze szybciej, wręcz truchtać, ciągnąc przy tym Katelyn, która chyba nie odczuwała takiego samego zagrożenia. Wytężyłam słuch w oczekiwaniu na dźwięk kroków innych niż nasze, ale nic nie usłyszałam. Będąc już prawie na końcu alei, obróciłam lekko głowę, by sprawdzić, czy za nami mimo wszystko nie idzie. Nie widziałam go, obróciłam głowę więc jeszcze bardziej. Moim oczom ukazała się pusta klonowa aleja. Nie było na niej żywego ducha. Gdzie on się podział? Ten widok wcale mnie nie uspokoił. Wolałabym, by dalej stał pod latarnią.

Doszłyśmy na przystanek. Do przyjazdu autobusu zostało pięć minut. Katelyn już zupełnie wyluzowana usiadła na ławeczce pod wiatą, a ja w potrzebie bliskości przysiadłam się do niej i zaczęłam palić, by się odstresować.

– Fu! Odsuń się! Dym na mnie leci. O co ci chodzi? Przecież już gdzieś sobie polazł.

Ignorując narzekanie na smród, opowiedziałam o dziwnym zachowaniu klienta i o tym, jak go niemiło pożegnaliśmy. Podczas opowieści nie zapomniałam o tym, by nerwowo łypać wzrokiem za siebie i sprawdzać, czy jednak gdzieś się z tyłu za nami nie czai?

– Teraz rozumiem. – Pokiwała głową. – Może powinno się zgłosić na policję, że w okolicy kręci się jakiś podejrzany typ?

– No nie wiem? Wiesz, w końcu, w sumie nic złego nie zrobił. – Czy ja go bronię?

– Sama powiedziałaś, że ci prawie zmiażdżył nadgarstek, a to znaczy, że jest silny. Może być groźny.

Debatę przerwał nam nadjeżdżający nocny autobus, trzeba było pomachać, by się zatrzymał. Dopiero w środku odetchnęłam z ulgą. Katelyn przez całą jazdę zamartwiała się tym, jak młode dziewczyny mają ciężko w życiu i ile czeka na nie niebezpieczeństw. Następnie uznała, że zmuszają mnie do pracy do późna, a potem nikt nawet nie wpadnie na pomysł by mnie odstawić do domu albo chociaż odprowadzić na przystanek. Zaoponowałam, przecież to my wyszłyśmy wcześniej, tak byśmy wracały z Tomem. Przyjaciółka życzliwie się zaśmiała i uszczypliwie skomentowała wątłą posturę kolegi. Dodatkowo zauważyła, że nie zawsze na zmianie jestem z mężczyzną, co oznacza, że czasem są dwie bezbronne kobiety. Później Katelyn zaczęła najeżdżać na szefa knajpy za brak umiejętności w ustawianiu zmian, a ja przestałam jej słuchać. Teraz już po prostu gadała by gadać.

I tak całą podróż autobusem i drogę do domu Katelyn ciągnęła jeden wątek. Zmieniła go dopiero wtedy, jak otworzyłam laptopa i zabrałam się za wybieranie pizzy. Co jak co, ale jedzenie zawsze było dla niej numerem jeden. Co zaskakujące, nie była gruba?! Była na swój sposób piękna, lubiła podkreślać swoją oryginalną, wyrazistą urodę mocnym makijażem. Swój charakter akcentowała donośnym, zaraźliwym śmiechem. Dodatkowo zawsze paplała, nieistotne o czym, ale po prostu musiała mówić. Dokładnie tak jak teraz zastanawia się na głos nad zaletami różnych rodzajów pizzy.

– O, a może tę! Jest z serem, pepperoni i… Ooo… z pieczarkami… Nie lubię pieczarek! A ta? A nie, z tuńczykiem to nie. O patrz pizza z bananem! Ciekawe, jak smakuje? Może weźmiemy na spróbowanie? Albo nie, jeszcze będzie niedobra.

Jak widać, wybór pizzy to bardzo trudna i emocjonalna sprawa.

– Dobra moje pół będzie z tuńczykiem, ty wybierz, jaką chcesz – podjęłam decyzję.

– Nieee! Wtedy nie będziemy mogły się wymieniać – zaprotestowała. – Weźmy pepperoni i hawajską.

Westchnęłam i pokiwałam głową.

– Dzwoń – nakazałam.

– Ale ty płacisz?

– Ta, ta dzwoń.

Ubrane w piżamy, rozwalone na łóżku popijałyśmy schłodzone piwo z lodówki i wcinałyśmy tłustą pizzę, oglądając przy tym denny horror i śmiejąc się do rozpuku z debilnych, „strasznych” scen. Katelyn odgrywała rolę narratora i komentowała właściwie każdą scenę. Jej gadulstwo można jedynie pokochać, bo z pewnością się jej nie przegada ani nie uciszy. Przy niej nie trzeba się wysilać, tak jak przy innych. Szukać tematu do rozmowy czy wspólnego języka. Ona ma swój uniwersalny, nieznoszący ciszy monolog. Potrzebuje jedynie słuchaczy, ale kto ją tam wie? Może jak jest sama, to też gada? Można to uznać za denerwujące albo tak jak ja dostrzec w tym jej osobisty urok.

Film się skończył, pizza i piwo też (teraz już naprawdę będę musiała iść do sklepu na porządne zakupy). A Katelyn zasypiając, ostatkami sił mamrotała coś o słabej grze aktorskiej. Ja natomiast klasycznie udałam się na balkon, by zapalić ostatniego dziś papierosa. Oparłam się o barierkę, przeleciałam wzrokiem po dobrze znanej mi uliczce, a przed oczami mignęła mi sylwetka mężczyzny, stał pod drzewem.

On wie, gdzie mieszkam! Z powrotem spojrzałam w miejsce, gdzie go zauważyłam, ale nikogo tam nie było. Nikt nie stał pod drzewem, a przecież tylko przez ułamek sekundy patrzyłam w inne miejsce. Wyrzuciłam papierosa za poręcz balkonu i wpadłam do mieszkania jak oparzona. Szybko zamknęłam drzwi balkonowe i od razu poleciałam do tych frontowych, zasunęłam obie zasuwy i zatknęłam łańcuch służący do ich uchylania. Szarpnęłam jeszcze porządnie za klamkę, by się upewnić, czy na pewno są zamknięte.

Katelyn nawet się nie obudziła. Powróciłam pod drzwi balkonowe, stanęłam za ścianą i wyjrzałam przez okno. Ulica była pusta, panował na niej niczym niezmącony spokój. Postałam tak jeszcze chwilę i się poddałam. To głupie, ale może mi się wydawało. Nie mogę zadzwonić na policję i powiedzieć, że w pobliżu kręci się jakiś podejrzany typ, skoro się nie kręci.

Poszłam do łóżka i wsunęłam się pod kołdrę, obok chrapiącej Katelyn. Leżąc skierowałam wzrok na drzwi wejściowe i przez chwilę intensywnie się na nie patrzyłam. Wytężyłam też słuch, by być pewną, że nikt się za nimi nie kręci. Nic. Obróciłam więc się na drugi bok i patrzyłam przez okna. Spokojnie, jesteśmy na drugim piętrze. Trzeba się uspokoić i iść spać. Słowa rozsądku nie działały, a serce wciąż jakby kołatało szybciej niż zwykle. Nie jestem już małym dzieckiem, nie powinnam tak łatwo się dawać wystraszyć.

Tymczasem cienie za oknem przybierały różne niepokojące kształty. Może jednak ten horror nie był taki najgorszy? Powoli w końcu zaczęło wygrywać zmęczenie, powieki same się przymykały, a myśli stawały się coraz bardziej płynne.

Rozdział II

Pobudka! – wrzasnęła mi do ucha moja najdroższa przyjaciółka. – Już zdążyłam być w sklepie i zrobić zakupy na śniadanie, a ty wciąż śpisz. Muszę powiedzieć, że załamujesz mnie swoim brakiem odpowiedzialności. W lodówce jedynie resztka keczupu i zgniła cytryna. I tak jest za każdym razem, kiedy u ciebie nocuję. Tak nie może być! Słyszysz? – Z każdym słowem jej głos przybierał na sile.

– Przepraszam, mamo – wymruczałam zaspanym głosem, po czym przetarłam oczy, usiadłam na łóżku i uśmiechnęłam się do niej.

– Oj, córuś, córuś – pociągnęła żart, złapała się przy tym za boki i pokręciła głową niczym matka niezadowolona ze swego dziecka. Roześmiała się. – To co jajecznica? Omlecik?

– Omlet z dżemem, poproszę.

– A gdybym kiedyś nie kupiła tego dżemu? Może w końcu zaczęłabyś sama chodzić do sklepu? – zapytała i zabrała się za gotowanie.

Ja tymczasem poszłam do łazienki na poranną toaletę. Umyłam zęby i zabrałam się za nakładanie grubej kreski eye-linerem. Gdy skończyłam, spojrzałam na swoje odbicie krytycznym wzrokiem. Szczupła twarz o bladej cerze, a na niej prosty nos i mocniej niż zwykle podkrążone oczy, których wdzięk ratował makijaż. Na czubku głowy szalały niesforne, czarne, krótkie włosy. Już jakiś czas temu w przypływie pewności siebie poszłam do fryzjera i ścięłam się na tak zwanego chłopaka. Oczywiście zażyczyłam sobie dłuższą grzywkę ułożoną w fantazyjne fale do góry, za co teraz płaciłam tym, że każdego dnia musiałam ją układać na nowo. Ewentualnie jak nie starczało mi z rana czasu (a zdarzało się to często), to zostawiałam ją zwisającą do dołu i lekko przysłaniającą jedno oko. Tak też zrobiłam teraz, tyle że z lenistwa. Efekt zadowalał na tyle, że nie wstydziłabym się wyjść do ludzi.

Irytującym aspektem mojej cielesności jest natomiast wzrost, na mój gust mogłabym być parę centymetrów niższa oraz może trochę okrąglejsza w niektórych miejscach.

Przejrzałam się w tafli lustra jeszcze raz i wyszłam z łazienki.

– No w końcu, już miałam cię wołać. Omlet gotowy – powiedziała Katelyn i z dumą postawiła przede mną talerz z idealnie okrągłym omletem pokrytym dżemem.

– Jesteś cudowna. Co ja bym bez ciebie zrobiła? – spytałam retorycznie, ale ona i na to miała odpowiedź.

– Pewnie umarłabyś z głodu – skwitowała. Zaparzyła herbatę dla nas obu i usiadła naprzeciwko mnie ze swoją porcją. – Słyszałaś, że…

No i się zaczęło. Teraz już nic nie zatrzyma Katelyn od przekazania mi najnowszych wieści, o których każdy poważany w gronie znajomych człowiek powinien wiedzieć. Tyle że mnie nigdy jakoś nie interesowało, co kto zrobił i dlaczego.

Może właśnie z tego powodu przypomniałam sobie o wczorajszym wieczorze, domniemanym człowieku na ulicy i lęku przed zaśnięciem. Teraz skojarzyłam, że dziś w pracy znów mogę go spotkać. Nie spodobała mi się ta myśl. Facet odstrasza mnie od pracy. Nigdy w życiu nie sądziłam, że „robota” może być fajna, ale ta pozwalała mi słuchać dobrej muzyki i obracać się w środowisku jej wykonawców, czyli lepiej trafić nie mogłam. A teraz bałam się tam pójść przez mężczyznę skąpanego w czerni.

Myliłam się jednak. Chłopaka nie było. Nie było go, kiedy przyszłam do pubu i rozpoczęłam swoją zmianę, i nie zjawił się też później. Przy natłoku zajęć łatwo zapomniałam o wcześniejszym stresie związanym z jego osobą. Jedyne co zmieniło się w moim zachowaniu, to ukradkowe zerkanie w kierunku drzwi za każdym razem, gdy wchodził nowy klient. Nie doczekałam się na szczęś­cie jego sylwetki w drzwiach. Pracowałam więc tak jak zazwyczaj, roznosząc piwo, zbierając zamówienia i sprzątając ze stołów. W chwilach gdy miałam czas na to by odetchnąć, patrzyłam rozmarzonym wzrokiem na występujących The Scream. Wsłuchiwałam się z uwielbieniem w głęboki tembr głosu wokalisty.

Muzyka potrafi tak wiele zmienić w otoczeniu, w nastrojach ludzi. Nadaje niepowtarzalny klimat każdej scenerii. Jedna i ta sama piosenka zagrana w dwóch różnych miejscach może nieść zupełnie inne przesłanie. Najlepsze w niej jest jednak to, że kiedy zamknie się oczy, to w głowie powstają magiczne historie, niemożliwe do wymyślenia przez nikogo innego. Dzięki niej każdego dnia „mój” pub jest inny. Dziś opływał w dźwiękach sentymentalnych, rockowych ballad. Zabawnie jest się przyglądać klientom, którzy zależnie od rodzaju muzyki są w innym nastroju i tematy ich rozmów wskakują na różne tory. Teraz są bardziej wyciszeni niż wczoraj i skupiają się bardziej na swoich rozmówcach niż na piwie, które dziś jest tylko miłym dodatkiem, a wczoraj było ich głównym celem.

– Ekchem, sprzątniesz stoliki ze swojej części? – usłyszałam zniecierpliwiony głos Toma dochodzący zza moich pleców. – Niedługo zamykamy.

– Co? Tak, jasne. Już, już.

Myśli, które przed chwilą zupełnie zaprzątnęły moją głowę, teraz ulotniły się w mgnieniu oka. Wzięłam ścierkę i dziarskim krokiem wyszłam zza lady. Mijając mojego współpracownika, zobaczyłam, jak kręci z dezaprobatą głową i bierze się za porządkowanie paragonów fiskalnych. Faktycznie nie zauważyłam, że nieuchronnie zbliżał się czas zamknięcia lokalu. Była to najwyższa pora na rozpoczęcie sprzątania, co również dawało klientom znak, by podopijali swoje trunki i zbierali się do wyjścia. Kapela również zapowiedziała, że to ostatni kawałek. Pośpieszyłam się więc, by skończyć jak najszybciej tę najmniej przyjemną część każdego dnia, która łączyła się z odstawianiem wszystkiego na miejsce i zamykaniem pubu. W tej chwili odczułam też zmęczenie po całym dniu i ból stóp, które nie miały ani chwili wytchnienia przez te parę godzin.

Gdy już uwinęłam się ze wszystkim, zamknęłam frontowe drzwi za wychodzącymi muzykami. Pogasiłam światła i pożegnałam się z Tomem, który mimo wczorajszych ustaleń, został dłużej, by zrobić podliczenie z szefem. Poszłam na zaplecze, przebrałam się w odzież wierzchnią i wyszłam w ciemną wietrzną noc.

Uliczne lampy rzucały lekkie światło na alejkę prowadzącą na przystanek. Po chodniku hulały popychane przez wiatr, wysuszone liście. Wiatr dął i świszczał, sprawiając przy tym, że końcówki krótkich włosów siekły mnie w twarz. Czułam się jak jedyna osoba, która w tym mieście jeszcze nie śpi. Włożyłam ręce do kieszeni i ruszyłam w dobrze mi znanym kierunku. Przymknęłam oczy i westchnęłam – jestem cholernie zmęczona. Gdy otworzyłam oczy, pod jedną z latarni zamajaczyła znajoma już postać mężczyzny.

Niepewnie przyspieszyłam kroku. Spokojnie, wczoraj też tak było i nic się nie stało. Oceniłam dystans, który pozostał mi do przebycia na przystanek autobusowy. Drogi zostało jeszcze sporo. Mężczyzna wycofał się w cień. Może znów przywidzenie? Minęłam miejsce, w którym rzekomo jeszcze przed chwilą stał. Obejrzałam się po chwili za siebie i ujrzałam jak owa mroczna postać spokojnie za mną podąża. Powoli, bezdźwięcznie, środkiem alei. Oddech mi przyspieszył, zaczęłam iść jeszcze szybciej, słysząc, jak każdy krok odznacza się donośnym szelestem liści. Adrenalina zapukała mi do trzewi i zmąciła myśli. Znów spojrzałam za siebie. Cały czas niespiesznie podążał za mną, jednakże odleg­łość pomiędzy nami jakby się zmniejszyła. Zaczęłam truchtać, a nawet biec, co chwilę przy tym obracając głowę do tyłu. Teraz i on przyspieszył i to w widoczny sposób. Czemu ten pieprzony przystanek jest tak daleko? Nie było sensu już się upewniać, czy mnie goni. Postanowiłam skorzystać z długich nóg w najlepszy sposób, jaki umiałam, i biec co tchu w płucach. Skupiłam się na tym, by stawiać stopy jak najdalej od siebie, by nadać sobie największą prędkość przemieszczania się, jaka tylko była możliwa. Natężenie i częstotliwość zawodzenia pożółkłych liści wzrosło.

Oddech szybko zaczął mi rzęzić, znaczy płuca palacza dają się we znaki. By zwilżyć wyschnięte gardło, przełknęłam resztki śliny. Nigdy nie przepadałam za bieganiem, toteż i kondycję miałam nie najlepszą. Po raz kolejny spojrzałam przez lewe ramię, wciąż biegnąc. Nikogo tam nie było! Tak mnie to zdziwiło, że trochę zwolniłam, ale gdy znów zwróciłam wzrok przed siebie, on wyskoczył z prawej tuż przede mną. Zachłysnęłam się powietrzem. Nie zdążyłam zareagować.

Mężczyzna w jednej chwili rzucił się i przewrócił mnie na chodnik, tak że boleśnie przywaliłam tyłem głowy o beton, aż pociemniało mi przed oczyma.

Gdy odzyskałam zdolność widzenia, ujrzałam, że siedział na mnie okrakiem, przygważdżając mój tułów i ręce do podłoża. Pulsujący ból z tyłu głowy był niemiłosierny. Rozpoczęłam szamotaninę i z trudem nabrałam powietrza, by krzyknąć, ale nim jakikolwiek dźwięk wydobył się z moich ust, on zatknął je lewą dłonią. Zakrztusiłam się i spojrzałam przerażona w oczy mojego oprawcy. Niesamowicie zimne, cholernie ciemne, wręcz czarne i takie spokojne. Sięgnął ręką do tyłu i zza cholewy buta coś wyciągnął.

Boże! Nóż! Moje ciało sięgnęło po skrywane pokłady sił, ale rozpaczliwe starania, by go z siebie zrzucić, nie dawały efektów. Ciężar ciała napastnika przygniatał mnie do twardego podłoża i nie ustępował ani na chwilę. Z mojego gardła dobiegał stłumiony przez jego rękę krzyk.

Uniósł ostrze, przez ułamek sekundy zalśniło odbitym światłem latarni. Strach zgniótł moje struny głosowe, nastała cisza. Mężczyzna szybkim, wprawnym ruchem opuścił sztylet i wbił go w moją klatkę piersiową. W serce.

W ustach poczułam smak rdzy. Ubranie w szybkim tempie nasiąkło gorącą cieczą. Ostatni raz spojrzałam na jego twarz, pozbawioną jakichkolwiek emocji.

Ostatni raz serce spróbowało zawalczyć o przepompowanie krwi. Czy to koniec? Tak ma się skończyć to zasrane życie? – pomyślałam. Przez jego usta przebiegł uśmiech satysfakcji, tylko tyle. Śmierć nadeszła szybko i prawie bezboleśnie.

Rozdział III

Zachłysnęłam się powietrzem. Oczy niemal wyskoczyły mi z orbit. Ręka odruchowo powędrowała ku skaleczonemu miejscu i starała się wymacać ranę. Zerwałam się do pozycji siedzącej i dysząc zaczęłam się obmacywać w poszukiwaniu obrażeń. Nic. Nic! Żadnej krwi! Rozchyliłam utytłaną błotem kurtkę, ale nawet w koszulce nie było dziury, a na ciele najmniejszego zadrapania. Ze zdenerwowania zrobiło mi się niedobrze. Spazmatycznie oddychając, starałam się powstrzymać wymioty, połykając co chwilę ślinę.

– Zaraz się porzyga.

Ktoś tu jest! Podniosłam wzrok i rozejrzałam się dookoła. Jacyś ludzie, dużo ludzi. Okrążyli mnie, choć zachowali dystans. Gdzie ja jestem? Przyjrzałam się jednemu z nich, coś w jego wyglądzie było nieludzkiego.

– O kurwa! – wydusiłam z siebie.

– Niesamowicie elokwentna – skomentował ktoś.

Wciąż ledwie zipiąc, podążyłam wzrokiem za dźwiękiem i moim oczom ukazał się zaskakujący widok. Kobieta, wygodnie siedząca na czymś co najłatwiej byłoby chyba nazwać tronem. Bo jak nazwać konar potężnego drzewa, które ze swych gałęzi tworzy majestatyczne siedzisko. Uśmiechnęła się kpiąco. Mimo dojrzałego wieku była niesamowicie piękna. Na mocno zaryso­wanych kościach policzkowych opinała się aksamitna skóra. ­Pełne usta odznaczały się ciemną czerwienią, a z oczu wyzierała pewność siebie. Odziana była w długą czarną suknię z drogiego delikatnego materiału. Prosto i klasycznie, ale elegancko. Dłonią wspierała głowę. W jej wyglądzie zwracały uwagę długie ­spiczaste uszy.

Ponownie się rozejrzałam, w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby mi określić, gdzie się znajduję. Choć w półmroku rozświetlanym jedynie wysokimi pochodniami postawionymi w pobliżu tronu niewiele było widać. Będąc otoczoną ze wszech stron tymi istotami i siedząc wciąż na ziemi, niewiele mogłam zobaczyć. Jednak nogi odmawiały mi posłuszeństwa i jedyne, co udało mi się osiągnąć, to pozycja – na czworaka. Kim oni są? Patrząc wysoko ponad ich głowy, dostrzegałam jedynie korony drzew, potężnych, dostojnych i zupełnie mi nieznanych.

– Wypełniłeś swoją misję – rzekła do kogoś kobieta z tronu, odwracając przy tym moją uwagę od reszty otoczenia.

Spojrzałam w kierunku osoby, do której mówiła, i wydałam z siebie nieartykułowany dźwięk. Ni to jęk, ni krzyk. On! To on! Facet z ulicy! Z opuszczoną głową klęczał przed nią na jednym kolanie. Niczym poparzona zaczęłam się odpychać nogami i rękami od podłoża, byleby znaleźć się jak najdalej od niego. Nabieranie powietrza do płuc znów wydało mi się niesamowicie trudną sztuką. Zupełnie nie zwracałam uwagi na wyschnięte gałęzie, które wbijały mi się w dłonie i zaczepiały o ubrania. Muszę uciekać! W tym momencie podczas wycofywania się uderzyłam o coś plecami. Uniosłam wzrok i ujrzałam mężczyznę w bardzo podobnym stroju do tego, który nosił mój oprawca. Jego twarz była pełna dezaprobaty. Schylił się i ścisnął moje ramiona w taki sposób, by uniemożliwić mi powstanie i ucieczkę bądź jakikolwiek inny niepożądany ruch.

W tym samym czasie kobieta z tronu w ciszy patrzyła na mnie z irytacją. A kiedy zostałam już unieruchomiona, znów zwróciła się do mojego oprawcy, który nie zaszczycił mnie ani jednym spojrzeniem. Tkwił nieruchomo w poddańczej pozie.

– Zaprzysiężenie jutro o zmierzchu. Odejdź – powiedziała władczo.

Mężczyzna pogłębił swój ukłon i nie odrywając wzroku od poszycia się wycofał.

– Eldricu, zabierz ją gdzieś, gdzie będzie mogła przeczekać do jutra.

Co? Co będzie jutro? Ręce, które jeszcze przed chwilą uniemożliwiały mi ruch, teraz chwyciły mnie pod pachy, uniosły i ustawiły w pozycji pionowej.

– Idź – wymamrotał cicho i lekko mnie popchnął w plecy.

Tyle wystarczyło, bym przypomniała sobie, jak się chodzi. Ruszyłam z wolna.

– Za mną – bąknął i mnie wyprzedził.

Ruszyłam za nim potulnie, bo cóż innego miałam zrobić, będąc otoczona przez zgraję jego kamratów, którzy śledzili każdy mój ruch.

Opuściliśmy polanę, po której jeszcze przed chwilą się czołgałam, i skierowaliśmy się w prawo. Szliśmy przez dłuższą chwilę, a ja zachowywałam się, jakby odjęło mi rozum, a oczy zasnuły się mgłą. Kompletnie nie zwracałam uwagi na odmienność otoczenia.

Muszę się wziąć w garść. Skupić się na tym, by uciec. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, ale zamierzałam uciec. Resztą mogłam zająć się potem. Czekałam tylko na chwilę, w której będziemy odpowiednio daleko od polany.

Mężczyzna szedł pewnym krokiem i nawet się nie oglądał. Zmiana planu. Zamiast od razu rzucać się w szaleńczy pęd i zwiewać, najpierw schowam się za jakimś drzewem w nadziei, że moje zniknięcie nie zostanie od razu zauważone. Potem po cichu ucieknę. Z lekka zwolniłam, zwiększając przy tym dzielącą nas odległość. Mój przewodnik nawet nie zareagował. Nie zorientował się, znaczy warto spróbować. Wybrałam drzewo na tyle grube, by nie było mnie zza niego widać i dałam za nie susa. Odruchowo wstrzymałam oddech i odczekałam chwilę. Chwilę pełną napięcia i nasłuchiwania. Wyjrzałam i moim oczom ukazał się obraz oddalającej się wysokiej postaci, powoli znikającej pośród listowi.

Oparłam głowę o korę drzewa i odetchnęłam z ulgą.

– Udało się – szepnęłam i uśmiechnęłam się sama do siebie. – Dobra, co teraz?

Muszę wymyślić co dalej. Gdzie ja jestem?

– Było całkiem zabawnie. – Zza drzewa wychynęła ironicznie uśmiechnięta twarz Eldrica. – Ale musisz wiedzieć, że to zupełnie bez sensu. Bo widzisz, każdy dźwięk tego lasu jest unikalny, a twoje kroki są w nim nowe i przy okazji bardzo głośne. Możemy się umówić, że nie będziesz już tego próbowała? – spytał uprzejmie. – Nie mam na to czasu, obowiązki mnie gonią. Pani będzie zła, że się ociągam – skwitował.

Sparaliżowana strachem przez cały jego wywód stałam nieruchomo, przyklejona plecami do drzewa. Przełknęłam ślinę. Ostatnia próba, zanim pomyślałam, byłam gotowa do biegu i ruszyłam. Nim obrałam jakikolwiek kierunek, on zdążył już mnie mocno chwycić za nadgarstek. Cmoknął z dezaprobatą.

– Widzę, że się nie rozumiemy – wycedził przez zęby. Cała jego „uprzejmość” zniknęła w okamgnieniu i ustąpiła miejsce zirytowaniu. – Idziemy.

Popchnął mnie, a ja posłusznie ruszyłam. Nie wiadomo, czy na następny mój wybryk starczyłoby mu cierpliwości, a coś mi podpowiadało, że w szamotaninie szanse mogłyby być lekko nierówne.

Zatrzymaliśmy się przed niewielką, acz solidną ziemianką. Cała pokryta była mchem i gęstym zielonym bluszczem. Widok robił wrażenie. Konstrukcja tak dobrze wpasowywała się w otocznie, że miało się wrażenie, jakby sam las był twórcą tego schronienia. Człowiek w czarnym odzieniu imieniem Eldric odchylił zwisające pęta bluszczu i otworzył ukryte za nimi drzwi.

– Wchodź – nakazał.

Zaczęłam się mimowolnie wycofywać. Westchnął i chwycił mnie za nadgarstek, pociągnął i siłą wrzucił do pomieszczenia, po czym bezceremonialnie wyszedł i zamknął drzwi. W jednej sekundzie znalazłam się przy nich i rozpoczęłam próbę ich otwarcia. Ciągnęłam, potem pchałam, na końcu nawet w nie waliłam.

– Otwieraj, sukinsynu! – wrzeszczałam. – Wypuść mnie stąd, ty popierdolcu!

Cisza, zero odpowiedzi. Sięgnęłam do kieszeni po telefon komórkowy. Jest! Na szczęście nie wypadł. No i koniec szczęścia – brak zasięgu… oczywiście. Fajki w drugiej kieszeni też były, ale po zapalniczce ani śladu.

U góry drzwi znajdował się niewielki otwór. Wystarczający, by przez niego wyjrzeć, ale zbyt mały, by się przecisnąć i położony zbyt wysoko, by sięgnąć ręką do klamki po drugiej stronie. Wyjrzałam i sprawa ciszy się wyjaśniła. Słabe światło pochodni oświetlało pustą okolicę.

Poleciało jeszcze parę wiązanek z mojej strony, najpierw pod jego adresem, potem całej reszty, którą widziałam na polanie. Próbowałam jeszcze kopniakiem wyważyć drzwi jak na filmach, ale efekt był taki, że bolała mnie noga. Coś wyjątkowo trwałe to ustrojstwo. Co jeszcze mi zostało? Wołanie o pomoc, ale kto właściwie może mnie usłyszeć w nocy w środku lasu? Mimo to nie zaszkodzi spróbować. Zmęczona obróciłam się plecami do drzwi i zsunęłam się na dół tak, by móc usiąść.

Pokoik był niewielki i ubogo umeblowany. Znajdowało się w nim tylko łóżko, a właściwie mogę chyba rzec prycza. Wyściełana nadnaturalnie dużymi liśćmi nieznanego mi drzewa stanowiła jedyny mebel w tym pomieszczeniu. Podłogę tworzyło ubite klepisko.

Rozpoczęłam nawoływanie. Jak się okazało, prosić o pomoc można na różne sposoby. Wypróbowałam też sztuczki z pożarem, ale na „pali się” też nikt nie przybył z pomocą.

Nie wiem, ile czasu minęło, od kiedy mnie tu zamknięto, ale moje struny głosowe odmawiały już posłuszeństwa. Pod koniec właściwie szeptałam, walcząc z opadającymi powiekami. Sen nadszedł nieproszony. Zasnęłam, tak jak siedziałam, oparta plecami o drzwi.

Obudziło mnie pukanie, które odbijało się echem w mojej głowie.

– Odsuń się, proszę, od drzwi, bo nie mogę otworzyć – usłyszałam kobiecy głos.

Zrobiłam to, o co poproszono. Do środka wlało się oślepiające światło. Gdy już oczy się przyzwyczaiły, ujrzałam przed sobą smukłą postać w ciemnozielonej, niepretensjonalnej sukni. W dłoniach trzymała tacę z jedzeniem, a na jej twarzy widniał delikatny uśmiech. Wszystko to okraszone było spiczastymi, dorodnymi uszami.

– Dzień dobry – rzekła cicho. – Już ranek, przyniosłam ci drobny poczęstunek.

Podeszła bliżej, by wręczyć mi tacę, ale skrzyżowałam ręce w odmowie, więc postawiła ją na łóżku. Odwróciła się i skierowała ku wyjściu.

– Zaczekaj! – sapnęłam. – Powiedz mi, gdzie jestem? Czemu mnie tu zamknęliście? Moja rodzina nie ma pieniędzy.

Dziewczyna w odpowiedzi pokręciła głową.

– Zrobiłam coś złego? Chodzi o tego faceta z knajpy, tak? Nie powinnam go była wtedy wypraszać? Powinnam go zostawić w spokoju, jak prosił. Przeszkodziłam mu w czymś? – Doszukiwałam się w tym wszystkim jakiegoś sensu bądź mojej winy. – Przepraszam.

Delikatny uśmiech kobiety pogłębił się, tak jakbym ją czymś rozbawiła.

– Wszystkiego dowiesz się dziś o zmierzchu – powiedziała łagodnie i wyszła przez te same drzwi, z którymi ja w nocy stoczyłam tak wiele walk.

– Zaczekaj! Proszę, wypuść mnie! – Drzwi zamknęły się, szansa przepadła. – Co będzie dziś wieczorem? Odpowiedz mi, proszę! Co będzie o zmierzchu?! – wołałam za nią błagalnym tonem.

Wyjrzałam przez okienko, ale już jej nie było widać. Usiadłam zdołowana na pryczy. Kubek z wodą, kubek z parującą złocistą cieczą, talerz z owocami i ciepłe cienkie chlebki. To zawartość tacy, którą przyniosła. Głód z pewnością czaił się w moich trzewiach, ale jedzenie mogło być zatrute. Chociaż po co mieliby je truć? Wydaje się, że ze zwykłym zabiciem mnie nie mieliby problemów. W sumie to już raz im się nawet udało. Mimo wszystko nie będę dodatkowo ryzykować.

Co to było? Czemu na klatce piersiowej nie mam nawet zadraśnięcia? Co do prawdziwości tamtych przeżyć nie mam wątpliwości. Ból głowy uderzającej o zimny chodnik był tak wyraźny, a krew w ustach tak dławiąca, że nawet najbardziej realistyczny sen nie byłby w stanie tego odtworzyć. Co się tutaj dzieje? Może ja naprawdę przeszkodziłam w czymś tamtemu kolesiowi? Może on faktycznie na kogoś czekał lub dokonywał jakiejś ważnej transakcji, a ja tego nie zauważyłam i mu utrudniałam sprawę? Boże, po co ja byłam taka namolna? I to jeszcze za taką gównianą stawkę. Może oni myślą, że ja coś widziałam? Ale właściwie, kim oni są? Na mafiosów raczej nie wyglądali. Może to jakaś sekta?! Tak, zdecydowanie wyglądają na jakichś naćpanych czubków. Chociaż nie, jak na narkomanów prezentują się za dobrze. No i te spiczaste uszy. To jakieś modyfikacje ciała? Stylizują się na elfy? Co za czuby!?

Godziny mijały. Jedzenie pozostało nietknięte. Pytań przybywało. Gdzie ja jestem, do cholery? Co to za las? Podeszłam do okienka w drzwiach. W świetle słonecznym sytuacja prezentowała się jeszcze gorzej. Drzewa są gigantyczne jak na sterydach. Z pewnością liczą sobie setki lat. Nie jest to flora, którą podziwiam od dzieciństwa, na próżno w niej szukać klonów czy kasztanów. Gdzie oni mnie wywieźli? Ogromne liście cechowały się piękną soczystą zielenią. Wydawało się, jakby oko mogło dostrzec, jak życiodajna woda pulsuje w ich żyłach. Do uszu dobiegały stłumione dźwięki śpiewu ptaków. Wcześniej zupełnie głucha na zewnętrzne bodźce teraz mogłam dostrzec i usłyszeć tętnienie życia tego lasu. Uderzające bogactwo barw odbijało się refleksami światła od zdrowych błyszczących płatów liści. Grube pnie drzew majestatycznie pięły się ku górze, by u swego zwieńczenia zachwycać bogatymi koronami. U podszycia wśród mnogich paproci wiły się potężne korzenie.

Niezwykłość tego skrawka zieleni, który mog­łam dostrzec przez malutkie okienko, uzmysławiała mi, że bez wątpienia jestem daleko od domu. Jak to możliwe? Nawet gdyby udało mi się stąd wydostać, to dokąd miałabym uciec? W którym kierunku? Jak duży może być ten las? Czy w ogóle przeżyłabym w nim samotnie chociaż dzień? Usiadłam załamana z powrotem na pryczy. Odgłos pukania rozległ się po wnętrzu ziemianki.

– Przyniosłam ci świeże ubranie. – Zza drzwi dało się słyszeć głos kobiety, która z rana przyniosła mi pożywienie.

Weszła, trzymając w rękach skrzętnie złożony ciemnozielony materiał. Na twarzy malował się ten sam spokojny, delikatny uśmiech, który zelżał po tym, gdy spojrzała na tacę.

– Powinnaś była coś zjeść – stwierdziła. Po chwili namysłu dodała: – Tutaj nie marnuje się jedzenia.

– Gdzie jestem? Gdzie mnie wywieźliście? Co to za miejsce? – zaatakowałam ją pytaniami.

– Przebierz się. Nie powinnaś być w brudnych ubraniach na ceremonii. Niedługo będzie zmierzchać – powiedziała i położyła ubrania na łóżku, a tacę zabrała i skierowała się do wyjścia. – Miałam zamiar przynieść ci coś jeszcze, żebyś nie siedziała tu głodna, ale widzę, że nie potrzeba – skomentowała i już miała mnie zostawić bez odpowiedzi.

– Zaczekaj! Powiedz mi chociaż, co to za ceremonia? – Prośba w moim głosie mieszała się z rozpaczą.

– Ceremonia Zaprzysiężenia – rzekła i wyszła.

– Aha i wszystko wiadomo, ty głupia suko! – krzyknęłam za nią, ale odpowiedzi na moją prowokację nie usłyszałam.

Żeby wyładować energię, zaczęłam krążyć po ciasnym pomieszczeniu. Ceremonia Zaprzysiężenia? Co to, kurwa, za ceremonia?! Chcą, żebym dołączyła do ich sekty!? Tak sobie to wymyślili? Za mało im wyznawców!? Ja im, kurwa, dam. Gówno, nie włożę tych szmat.

– Słyszysz, suko! Nie włożę tych szmat! – wrzasnęłam.

Boże, co ja teraz zrobię? To już niedługo, tak powiedziała. A co jeśli oni nie chcą, bym do nich dołączyła? A co jeśli oni są jeszcze bardziej popierdoleni, niż mi się wydaje? A jeśli chcą mnie złożyć w jakiejś ofierze? Pytań miałam już dość, rzuciłam się zdesperowana na drzwi i zaczęłam w nie tłuc z całej siły.

– Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie! Otwórzcie te cholerne drzwi! – Waliłam pięściami w solidne i nieugięte drewno. – Proszę, wypuśćcie mnie! Błagam.

Łzy napłynęły mi do oczu, aż dziw, że dopiero teraz. Objęłam drżące ramiona i opadłam na kolana. Lepiej mi było wtedy naprawdę umrzeć, niż teraz tutaj czekać na nieznane. A co jeśli będą się nade mną znęcać? Torturować mnie dla własnej przyjemności. Boże, jak ja się boję. Dlaczego mnie to spotkało? Nie powinnam była brać tej zasranej pracy. Nie powinnam była wracać sama po nocy. Katelyn miała rację. Katelyn…

Płakałam tak długo, aż łzy same przestały lecieć. Zagłębiłam się w depresyjnych myślach i czekałam na to, co miało nadejść.

Rozdział IV

D