Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Grzybojad" - mikropowieść znanego polskiemu czytelnikowi ("Meksykański karnawał", "El Bordo") współczesnego pisarza meksykańskiego. Jest to utrzymana w konwencji baśniowo-magicznej opowieść młodej dziewczyny, która żyjąc na hacjendzie blisko tajemniczego i groźnego świata przyrody, przenosi prawa nim rządzące na stosunki domowe.
Czytelnika tej książki urzec może nie tylko świeżość i subtelność przeżyć bohaterki, ale sama kompozycja utworu, w której w sposób mistrzowski przemieszano elementy świata realnego i fantazji.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 45
Rok wydania: 1982
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sergio
Galindo
GRZYBOJAD
Tytuł oryginału:
El hombre de los hongos Editorial Joaquín Mortiz, México, 1976
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982
Posłowie
Henryk Czubała
To ja, Emma, najlepiej pamiętam przybycie Gaspara. Mojemu rodzeństwu, Sebastianowi i Lucyli, pozostał niejasny obraz na podobieństwo zdarzeń, którym nie przypisuje się — w odpowiednim momencie — właściwego znaczenia i dlatego nie utrwalają się dokładnie w pamięci.
Pojawił się pewnego popołudnia koloru sepii i tego dnia kopyta końskie zadźwięczały wyjątkowo donośnie na bruku dziedzińca frontowego. Wszyscy troje porzuciliśmy nasze zabawy i puściliśmy się biegiem, wśród śmiechów i pokrzykiwań, aż do bramy wjazdowej. Miałam pewność (bez żadnej zapowiedzi usprawiedliwiającej ją), że coś odmiennego przywożą nam z tego polowania. Nie wiem, czy poczułam strach, czy też wielkie szczęście z powodu możliwej niespodzianki. Był to jednak rodzaj radości, która kiełkuje wśród podejrzeń, mogąc oznaczać — bardziej niż przyszłe szczęście — ukryte niebezpieczeństwo. Szybsza ode mnie Lucyla zatrzymała się w osłupieniu, a jej gwałtowne znieruchomienie wstrząsnęło mną, jakby nagle stało się coś, czego nie wyjaśnił mi ani tamten dzień, ani lata całe. Sebastian, który biegł za mną, również mnie wyprzedził i zatrzymał się tuż obok Lucyli, choć już mniej gwałtownie. Tylko ja pobiegłam dalej, wpadając prawie na konia ojca.
Everard, mój ojciec, miał wtedy czterdzieści kilka lat; był bardzo silny, piękny i okrutny jak lampart, jak Toy — jego ulubieniec. Kiedy nosił mnie na rękach, czułam w sobie lekkość snu albo ptaka. Czasem brał nas troje i po kolei, jednym szybkim ruchem ramienia, unosił w powietrze. Woleliśmy, by działo się to w ogrodzie, bo tam mieliśmy uczucie, że możemy bez żadnego niebezpieczeństwa wznieść się aż do wierzchołków drzew. W salonie natomiast ta sama zabawa przerażała nas i krzyczeliśmy. Nie uważam oczywiście, że moja pamięć jest tak dobra, by mogła przechować wszystkie epizody tamtej epoki, w której czas tak się dłużył, że dnie zdawały kończyć się i rozpoczynać tysiące razy, bez udziału nocy. Dużo już zapomniałam i teraz, pisząc, mam wrażenie, jak gdyby wszystko wirowało wokół Gaspara i jakby to, co wydarzyło się przed pamiętnym popołudniem — nie mogło utrwalić się we mnie. Czasami jakaś piosenka staje się pretekstem do łagodnego powrotu w najbardziej odległe dzieciństwo, tak niewyraźnego, iż nie mam nawet pewności, czy ono do mnie należy. Często się zdarza, że nie wiem dokładnie, co jest moje, a co nie. Dlatego wyrazistość wszystkiego, co jest dla mnie obce lub nieosiągalne, sprawia mi ból. Cierpienie zawsze było dla mnie najłatwiejsze i najwygodniejsze. Radość kosztuje mnie dużo niepotrzebnego wysiłku. Z tej przyczyny, już od dziecka, nie walczyłam o wiele rzeczy, które być może, powinny były rozbudzić we mnie zazdrość lub miłość. Nie zabiegałam, na przykład, tak jak Lucyla i Sebastian, o czułość ojca; nie ciekawiła mnie rywalizacja rodzeństwa, a wyłączność moich uczuć do matki zdawała mi się być jeszcze bardziej pozbawiona atrakcyjności. Nie urodziłam się, żeby walczyć, i godziłam się na wszystko z biernością, która bez nałożonej na nią maski pogardy, wydawać by się mogła bliższa głupocie. Po tych słowach można odnieść wrażenie, że nie kochałam moich rodziców, co byłoby nieprawdą; kochałam ich z należną czułością i we właściwym czasie.
Oczy mojego ojca były wesołe i nieraz, kiedy patrzyły na mnie uważnie, zarażały mnie tą radością. Owego popołudnia tak właśnie się stało. Przez moment wzrok miał utkwiony we mnie, po czym kazał mi spojrzeć na to, co trzymał w ramionach. Wtedy zobaczyłam go: owinięty w ojcowską pelerynę, Gaspar przyglądał mi się, pogodny, jakby znajdował się dokładnie w miejscu, w którym powinien się znaleźć. Był dzieckiem o czarnych oczach i kręconych włosach. Ktoś podszedł do ojca, aby wziąć od niego ten ciężar, i w jednym momencie, gdy zmieniano mu okrycie, dostrzegłam, że jest nagi. Ojciec zeskoczył z konia, pocałował mnie w czoło i przygarniając do siebie, zapytał: — Podoba ci się?
Przytaknęłam.
— Daruję ci go!
— A jak ma na imię?
— Nazwiemy go: Gaspar.
Lucyla i Sebastian zaczęli znowu biec i przystanęli obok nas.
— Co zabiłeś? — spytał Sebastian.
— Wspaniałego dzika, zaraz zobaczysz.
— A ten, kto to jest? — zainteresowała się Lucyla.
— Nie wiem, kim może być.
,,Gaspar — powtórzyłam sobie — jak jeden z Trzech Króli”. Lucyla zadawała jeszcze pytania, na które ojciec nie odpowiedział. Długie i szczegółowe wyjaśnię nie otrzymała moja matka, jedyna osoba, która go wcale nie pragnęła.
Mama siedziała przed lustrem toaletki. W ciągu dnia, o jakiejkolwiek godzinie, gdy ktoś jej potrzebował, biegł jej szukać w lustrze. Czasami, nawet bez potrzeby, przybiegał, by na nią patrzeć, żeby ujrzeć nowy cud, jakiego dokonała ze swymi włosami. Fantazja jej nie miała granic. Myślę, że żadna z fryzur — nigdy ich nie powtarzała — zdawała przemieniać ją w inną kobietę. Tego popołudnia (kiedy wszyscy troje towarzyszyliśmy ojcu) znowu nas zaskoczyła: jej włosy przypominały dym, pełznące w nieskończoność spirale dymu. Wydawała się nie być ludzką istotą; była dziełem twórcy, którego wyobraźnia przewyższała rzeczywistość i szaleństwo. Trzeba było wysiłku, by przekonać siebie, że to nadal jest ona. Ręce ułożyła spokojnie na marmurze toaletki i błyszczącymi, zadowolonymi oczami przyglądała się sobie w lustrze. I w nim, nie odwracając głowy, zobaczyła nasze wejście. Jak się często zdarzało, moje rodzeństwo i ja zostaliśmy tak oczarowani magią jej nowego uczesania, że nie odważyliśmy się podejść bliżej. Nasz zachwyt przerwał głos ojca opowiadającego...
...Wiesz, że znam okolicę tak dobrze, że mógłbym przemierzyć ją po ciemku, w najgłębszą, bezgwiezdną i bezksiężycową noc i dotarłbym tam, gdzie chciałem dojść. Nie ma dla mnie nie znanego zakątka na całej tej równinie ani też w parowach, gdzie wielokrotnie zapuszczałem się, pragnąc za każdym razem napotkać nowy cudowny kwiat dla ciebie. Urwiste skały również nie są obce mym wyprawom. Wspinałem się na nie tysiąc razy, z różnych stron, nowymi ścieżkami, które sam wynajdywałem, by zasmakować rozkoszy, że oto jestem na szczycie — i spoglądać stamtąd na dalekie morze. Królewstwo moje tam się kończy...