Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
77 osób interesuje się tą książką
POWIEŚĆ O DOJRZEWANIU, BEZRADNOŚCI I ROZPACZY.
Jakie tajemnice skrywa stary domek letniskowy?
Mieszka w nim Sara, młoda samotna kobieta. Od siedmiu lat niemal codziennie wkłada stare, znoszone buty i przemierza wielokilometrową trasę w poszukiwaniu grzybów. W ten sposób zarabia na życie i utrzymuje więź z przeszłością.
Wiadomość o śmierci matki przywołuje wspomnienia i wnosi do życia Sary szereg zmian. Bolesne sekrety skrywane od lat powracają i nie pozwalają już o sobie zapomnieć. Istnieje tylko jeden sposób, by wreszcie od nich uciec.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Houbařka
©Viktorie Hanišová, 2018
©Host – vydavatelství, s.r.o., 2018
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2024
All rights reserved.
Książka została wydana dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej.
Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.
Okładka: Radosław Bączkowski, Quite Studio
Redakcja: Klaudia Kościelska | Ad Fontes
Korekta: Ewa Żak
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN: 978-83-67889-27-8
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek
Nie cierpiałam tego. Brudnoróżowa sukienka z falbanami uciskała mnie w pasie, palce u stóp miałam poobcierane od białych lakierków, siedziałam na tapicerowanym krześle wyprostowana, jakbym połknęła kij od miotły, a kiedy tylko trochę opuściłam ramiona, za każdym razem czułam palec wbijany mi między łopatki.
– Wyprostuj się!
Kątem oka widziałam, że bracia również są niezadowoleni, robią kwaśne miny i co jakiś czas wyrzucają z siebie wulgarne słowa. Lubili operę tak, jak świnie lubią świniobicie, dużo bardziej woleliby pójść do kina lub obejrzeć coś w telewizji. Pewnie nie pogardziliby nawet sztuką teatralną, ale opera… To było dla nich za wiele. Musieliśmy chodzić do Teatru Wielkiego w parku Smetany. Do „jedynego prawdziwego teatru w Pilznie". Była tam porządna scena, duża orkiestra, starannie dopracowana scenografia, klasyczni kompozytorzy: Prokofiew, Verdi, Smetana. Moja matka miała hopla na punkcie klasyki.
Nie mogłam się doczekać, aż światła na widowni zgasną, a szum ucichnie. Kiedy w ciszę wgryzły się pierwsze nuty wygrywane przez skrzypce, mój najstarszy brat dyskretnie wyciągnął z kieszeni discmana, wcisnął w ucho jedną słuchawkę, a drugą podał młodszemu. Mój ojciec, siedzący na przystawionym taborecie, również trochę się rozluźnił w półmroku naszej loży. Opuścił ramiona, oparł głowę o ścianę i co kilka minut zarzucał nawet nogę na nogę. Ja opuszczałam ramiona powoli, milimetr po milimetrze, podsuwałam ostrożnie brodę do balustrady balkonu, aż wreszcie oparłam twarz o dłoń, a drugą ręką wyjęłam z torebki lornetkę. Obserwowanie widzów ciekawiło mnie bardziej niż wydarzenia rozgrywające się na scenie. W polu widzenia szkiełek pojawiały się kolejne damy z natapirowanymi włosami podfarbowanymi na fioletowo, młodzieńcy spoglądający na świecące ekrany swoich telefonów oraz turyści, którzy przyszli w dżinsach i klaskali zapalczywie po każdym solo.
Jednak najciekawsze wydarzenia rozgrywały się za moimi plecami. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ktoś tak chłonął spektakl. Niektórzy widzowie w szkłach mojej lornetki wstrzymywali oddech, inni wręcz płakali, ale to i tak było nic w porównaniu z jej grą. Matka również siedziała na przystawionym taborecie, plecy miała równe jak linijka, rękę trzymała na piersiach i delikatnie rozchylała usta. Wyglądała, jakby ktoś właśnie wypędzał z niej diabła. Każde słowo dochodzące ze sceny, każde tupnięcie na drewnianej podłodze odbijało się na jej obliczu, przy każdym głośniejszym dźwięku podskakiwała i wytrzeszczała oczy lub odwrotnie, przymykała je. Przy scenach miłosnych płonęły jej policzki, natomiast nieprzyjemne wydarzenia obserwowała przez szpary między palcami. Niemal słyszałam bicie jej serca. Mogłabym się jej tak przypatrywać przez cały spektakl, mogłabym ją nawet uszczypnąć w udo, a i tak z pewnością wcale by tego nie zauważyła.
Moja matka była widzem, na jakiego zasługuje każda porządna scena. Była częścią Teatru Wielkiego w równym stopniu co bileterki z programem i starannie namalowana scenografia. A nawet w większym! Była najlepszą aktorką na sali. Jej występy zasługiwały na długie owacje na stojąco. Brawo! To były chwile jej sławy. Ojciec, głowa rodziny i nasz jedyny żywiciel, wyglądał przy niej jak nędzny brelok do kluczy, statysta zaledwie towarzyszący prawdziwej gwieździe.
Matka była artystką tak wczuwającą się w swoją rolę, że nie przestawała grać po zakończeniu przedstawienia.
Nikt więc nie mógł mieć jej za złe, że swoje przesadne teatralne gesty prezentowała nawet na łożu śmierci. Jej ostatnie chwile przypominały klasyczną tragedię, której nie powstydziłby się Sofokles.
Tuż po szóstej rano zadzwonili do mnie ze szpitala i powiedzieli, żebym przyjechała jak najszybciej. Mówili, że bardzo osłabła i obawiają się najgorszego. Przez chwilę się wahałam, bo słońce za oknem wzywało mnie do lasu, ale potem z wysiłkiem zwlekłam się z rozklekotanego łóżka, ubrałam w pośpiechu i ruszyłam na dworzec.
Do szpitala dotarłam dopiero przed dziesiątą.
Obaj czekali już przed jej salą. Eugeniusz stał z rękoma za plecami i wyglądał przez okno. O pół głowy niższy Milan opierał się o białą ścianę. Lekko skinął mi głową na powitanie i ostrożnie się uśmiechnął, ale kiedy zobaczył kwaśną minę Eugeniusza, kąciki ust natychmiast mu opadły.
– Czego tu chcesz? – warknął na mnie Eugeniusz.
Nie odpowiedziałam i podeszłam do drzwi, ale Milan chwycił mnie za ramię.
– Poczekaj, Sisi. Jeszcze nie można wchodzić.
Odkaszlnął w zaciśniętą pięść, na której zbielały mu stawy, i opuścił wzrok. Mięśnie mimiczne miał napięte, a na jego czole błyszczały krople potu.
Bez słowa usiadłam na obitej dermą ławce. Dopiero kilka minut później zrozumiałam, dlaczego mnie nie wpuścili. Drzwi sali matki otworzyły się, a na korytarz wyszła pielęgniarka z niebieskimi gumowymi rękawicami. Pchała przed sobą wózek z miską i mokrymi szmatkami. Skinęła nam na znak, że skończyła.
– Nie będę wam przeszkadzać – szepnęła i ruszyła z wózkiem do dyżurki. Jego kółka popiskiwały jak mysz schwytana do łapki.
Weszłam do sali ostatnia. Nie czułam zdenerwowania, byłam całkowicie pewna, że jest to kolejny fałszywy alarm. Eugeniusz i Milan pomimo wszelkich starań również nie potrafili ukryć pewnego zażenowania. Przecież nie po raz pierwszy matka ściągała nas tu niepotrzebnie. Tylko w tym miesiącu zdarzyło się to już dwukrotnie.
Lecz kiedy ujrzałam jej popielatą twarz i spojrzałam w gasnące oczy z pożółkłymi bielmami, zrozumiałam natychmiast, że tym razem jednak nie wodzi nas za nos.
Matka, teraz już pozbawiona wszelkich nieprzyjemnych zapachów, które usunęła pielęgniarka, leżała teatralnie rozwalona na szpitalnym łóżku, przykryta białym kocem narzuconym niechlujnie niczym na jakimś obrazie Rubensa. Tyle że materiał nie skrywał rozłożystego młodego ciała. Rozciągnięta skóra na pulchnych, jasnych ramionach układała się w okolicach łokci i pach w nieestetyczne wachlarzyki. Długie i nieuczesane włosy sterczały na wszystkie strony, a w kącikach ust tkwiły resztki żółtawej śliny. Powietrze w sali było przesiąknięte starością, dezynfekcją i patosem.
Patrzyła zaczerwienionymi oczami w sufit i nic nie wskazywało na to, że jest świadoma naszej obecności. Przez chwilę przestępowaliśmy z nogi na nogę, potem Milan podszedł bliżej i się przywitał, ale jego słowa nie przeniknęły przez zdezorientowaną minę matki, spłynęły po niej niczym kropla po szkle. Mój brat wzruszył więc ramionami, wydął dolną wargę i cofnął się do nas.
Wszyscy troje usiedliśmy na pustym łóżku obok niej. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Milan bawił się telefonem, Eugeniusz obojętnie spoglądał przez okno, a ja machałam nad podłogą nogami. Nie paliliśmy się, żeby popatrzeć śmierci w twarz. Siedzieliśmy obok siebie jak trzy osoby, które akurat na chwilę przypadkiem usiadły na tej samej ławce w parku. Nikt by się nie domyślił, że jesteśmy rodzeństwem.
Nie mam pojęcia, jak długo to trwało, może kilka godzin, a może zaledwie kilka minut. Wreszcie matka poruszyła się w swoim łóżku i lekko przechyliła ku nam głowę. Z jej oczu zniknęła mglista przesłona. Spojrzała na nas.
– Dzieci – wycharczała. Olbrzymie wole zadrżało pod pożółkłą skórą. Widziałam, że oddycha bardzo płytko. Coś zamigało na monitorze nad jej głową.
Z trudem przełknęła ślinę, kilka razy mrugnęła i rozłożyła ramiona. Zrozumieliśmy, że chce ostatnie chwile życia spędzić w objęciu najbliższych.
Dwie ręce, troje dzieci. Selekcja nawet na łożu śmierci. Spojrzeliśmy na siebie zakłopotani, nikt nie chciał ruszyć do niej jako pierwszy. Niezdecydowany Milan miął brodę, Eugeniusz zagryzał wargi, ja wolałam opuścić wzrok na swoje znoszone buty górskie.
Na kogo wypadnie, na tego bęc…
Od początku było jasne, kto przegra. Eugeniusz rozejrzał się jeszcze kilka razy, po czym zsunął się z łóżka i nieśmiało podszedł do prawej ręki matki. Tuż po nim również Milan zaczął torować sobie drogę między rurkami kroplówki, elektrodami i kablami monitorów. Lekko potrącił woreczek na mocz, wyrzucił z siebie przepraszające „ajaj", ale w końcu udało mu się zająć miejsce przy lewym ramieniu matki.
Ścisnęła dłonie obu synów i znów coś wysapała. Słowa powoli wychodzące z jej ust przerywane były suchym kaszlem. Moi bracia patrzyli jej w oczy i przytakiwali ruchami głowy. Ja siedziałam zbyt daleko, by zrozumieć, co mówi. Przemknęło mi przez myśl, że też podejdę bliżej, spróbuję ją przytulić, pocałować w czoło, przecież jestem jedną z nich, w dodatku jedyną córką, jej małą dziewczynką, ale nie chciałam zakłócać tej doskonałej symetrii. Zresztą i tak z pewnością bym się tam nie zmieściła. Eugeniusz pogłaskał matkę po włosach, pochylił się i szepnął coś do ucha. Jej kąciki ust uniosły się na chwilkę w mdłym uśmiechu, a oczy zalśniły. Milan również się pochylił i przyłożył swoją twarz do jej twarzy. Odniosłam wrażenie, że skamienieli w tej wspólnej bliskości. Ten widok bardzo mnie wzruszył. Pomyślałam, że właśnie tak powinno się umierać, w objęciach rodziny. Właśnie w ten sposób powinny się kończyć tragedie. To było prawdziwe katharsis. Podniosłą atmosferę psułam tylko ja – podglądaczka, dla której nie została wolna ręka.
Bracia pozostali w tym objęciu kilka minut. Matka coś jeszcze im wystękała. Ja patrzyłam przez okno na dachy, od których odbijały się promienie słońca. Marzyłam o tym, żeby być już z powrotem na Szumawie.
Kiedy znów na nich spojrzałam, było po wszystkim. Monitor nad głową matki zaczął piszczeć, a do sali wbiegła pielęgniarka, tym razem bez rękawic. Zerwała z matki okazałą draperię, przyłożyła do jej woskowej skóry dłonie ze splecionymi palcami i krzyknęła do braci, żeby się odsunęli. Usłuchali przerażeni.
Reanimacja trwała krótko, wykonywali ją tylko dla formalności, bo było jasne, że tej pacjentki nie da się już uratować. Trójkąt miłosny matki i jej dwóch synów został rozerwany na wieki.
„Śmierć stwierdzono o 13.56…"
Nikt nie padł zrozpaczony na kolana ani nie rwał włosów z głowy. My troje, którzy pozostaliśmy w tej szpitalnej sali, staraliśmy się nie dać po sobie poznać, co tak naprawdę czujemy. Ulgę.
Zamknęliśmy szerokie drzwi, a matkę z twarzą przykrytą śnieżnobiałym kocem zostawiliśmy na zawsze za sobą.
– Damy ci znać, kiedy będzie pogrzeb. Nie będziemy obciążać cię sprawami organizacyjnymi, siostra – powiedział Eugeniusz na pożegnanie.
Milan podał mi dłoń, a potem dał braterskiego kuksańca. Stałam tam i obserwowałam, jak ci dwaj oddalają się po szpitalnym korytarzu. Eugeniusz szedł wyprostowany, dostojny. Milan machał rękami, żeby dotrzymać mu szybkiego tempa. Przed schodami obrócił się na chwilkę i pomachał do mnie.
Pogrzeb odbył się tydzień później. Prawie się na niego spóźniłam. Pociąg zatrzymał się między Mileczą a Nepomukiem, znów przez jakiegoś egoistycznego samobójcę. Po półgodzinie czekania poddałam się i zaczęłam łapać stopa, bo nie było mnie stać na taksówkę. W Pilznie również mi się nie poszczęściło. Na przystanku przy dworcu głównym omyłkowo wsiadłam do autobusu, który zamiast na cmentarz, zawiózł mnie do centrum handlowego i musiałam zbiec z dużej górki.
Do kaplicy weszłam jako jedna z ostatnich, a przepocony golf przywierał mi do pleców. Kiedy przekroczyłam próg, odniosłam wrażenie, że w ławkach rozlega się szmer, ale może tylko mi się wydawało. Czułam się jak osa w pszczelim ulu.
Udało mi się zająć miejsce w ostatnim rzędzie. Mocno wyperfumowana czterdziestoletnia kobieta siedząca z prawej strony rzuciła mi wrogie spojrzenie. Próbowałam dopasować do jej twarzy jakieś imię. Na próżno, lecz do nieprzyjaznych ludzkich spojrzeń przywykłam już dawno.
Drzwi odcięły nas od słońca i świeżego powietrza, a szum w kaplicy przeszedł w ciszę zakłócaną tylko przez pojedyncze zduszone kaszlnięcia. Po chwili pomieszczenie wypełniły pierwsze dźwięki sonaty Księżycowej Beethovena. Wszyscy wstali jak na rozkaz, a półmrok sali rozkwitł białymi chustkami. Muzyka ucichła i wszyscy znów usiedli.
Na podium wszedł pierwszy mówca, długoletni znajomy ojca z uniwersytetu i jednocześnie przyjaciel rodziny. Stanął za pulpitem, przejrzał zapisane kartki i zaczął:
– Drodzy żałobnicy…
Przemawiał długo o ciężkiej pracy, szacunku i tradycyjnych wartościach, a między kolejnymi słowami robił wyraźne przerwy.
– Była to żona wielkiego mężczyzny – oświadczył znacząco, uniósł wzrok znad kartek i pokiwał głową.
Jego słowa wprawiły mnie w zakłopotanie. Wprawdzie miał rację, bo ojciec przewyższał matkę pod wieloma względami. Wykształceniem, doświadczeniem czy pochodzeniem matka nie sięgała ojcu nawet do pięt, a ponadto była o dwie głowy niższa. Niemniej był to przecież jej pogrzeb. Ojciec swoje ostatnie pięć minut sławy miał dwa lata temu. Pragnęłam wstać i zwrócić mówcy uwagę, że w trumnie po jego prawej stronie nie leży mój ojciec, lecz matka. Rozejrzałam się po sali, ale wszyscy tylko ugniatali chusteczki, wpatrzeni w mężczyznę za pulpitem. Nawet nie zahaczyli wzrokiem o fotografię zmarłej.
Pojęłam, że ci wszyscy ludzie nie zebrali się tu, by oddać ostatni hołd mojej matce, tylko by pokłonić się jemu – mojemu ojcu, a tym samym również jego najstarszemu synowi. Żeby w obecności Eugeniusza, który odziedziczył po ojcu nie tylko wygląd i styl bycia, ale również część wpływów, okazać lojalność naszej rodzinie. Pogrzeb stanowił jedynie pretekst.
– Żegnamy się z cudowną żoną, matką i koleżanką – powiedział na koniec mówca, a głos posłusznie mu się złamał.
Miałam ochotę wrzasnąć: A czy nie chce się pan przypadkiem pożegnać z Magdaleną Cichą, z domu Minacz?
Ludzie znów wstali. Ponownie rozległa się muzyka, tym razem bardziej dyskretna i melancholijna. Próbowałam dojrzeć trumnę matki zza pleców oraz wzgórz wieńców i bukietów, ale niezbyt mi to wychodziło.
Zastanawiałam się, co matka powiedziałaby o tej okazałej ceremonii. Czy choć tym razem, mając ostatnią szansę, nie zapragnęłaby opuścić swej wielkiej sceny i uciec bocznym wyjściem prosto do domu? Może wolałaby skromniejszy pogrzeb, na przykład w jej rodzinnych stronach, pod Tatrami. Najbliżsi krewni zgromadzeni przy trumnie, ksiądz, trzyosobowa kapela, a potem miejsce w ziemi obok rodziców. Zamiast tego spalą ją i wsypią do mosiężnej urny.
Żałobnicy ustawili się w kolejkach prowadzących do moich braci, głównych aktorów tragedii, a oni przyjmowali kondolencje i wymieniali frazesy, obaj w doskonale dopasowanych garniturach i lśniących butach. Oprócz podobieństwa twarzy nic nie wskazywało na jakiekolwiek pokrewieństwo między tymi dwoma mężczyznami. Pomimo różnicy wieku zaledwie dwóch lat Milan wyglądał o dziesięć młodziej. Na czole nie miał żadnych zmarszczek, a jeden nażelowany kosmyk oddzielił się od reszty włosów i opadał mu na twarz. Zauważyłam, że ma rozpięty górny guzik koszuli, a jej rąbek wystaje mu spod marynarki. Natomiast Eugeniusz prezentował się nienagannie i sterylnie. Za każdym razem, kiedy dziękował za kondolencje, pogłębiała się mu bruzda między brwiami.
Ja wolałam uniknąć kondolencji, więc stanęłam przy trumnie. W przepełnionej kaplicy sprawiała wrażenie całkowicie opuszczonej.
Zastanawiałam się, dlaczego bracia postanowili jej nie otwierać. Przecież ciało matki było z pewnością w dobrym stanie, a pracownicy pogrzebowi potrafią dziś zdziałać z twarzami umarłych cuda i umalować je tak, że niemal wcale nie wyglądają na nieżywe. Czy bracia wstydzili się wystawić na pokaz opuchniętą twarz i pulchną, pomarszczoną szyję? Bo przecież na stojaku przy trumnie ustawili dużą fotografię matki z czasów, kiedy jeszcze była piękna.
Właściwie wewnątrz mógłby leżeć ktokolwiek, ale ja intensywnie odczuwałam jej obecność. Od stóp do głów czułam mrowienie, a sama świadomość martwego ciała pod drewnianym wiekiem wywoływała we mnie lęk i wstyd. Lecz gdzieś pod warstwami nienawiści, obrzydzenia i duszących wspomnień poczułam głęboki ból. Ta martwa góra mięsa i kości była kiedyś moją mamą. Pogłaskałam trumnę w miejscach, gdzie pod rzeźbionym topolowym drewnem, które zaraz wsuną do pieca krematoryjnego, wyczuwałam jej twarz. Schyliłam się i przyłożyłam policzek do trumny, zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Nadeszła chwila, do której długo się przygotowywałam.
Nagle ktoś wpadł na mnie od tyłu.
– Przepraszam – wyjąknął spocony łysielec i wskazał ręką za siebie. Zrozumiałam, że przeszkadzam, kolejka od moich braci przemieszczała się do trumny. Przez chwilę się wahałam, ale nie miało to sensu. Ten łysielec wszystko mi zepsuł. Przestałam myśleć o trumnie i szybko wyszłam z kaplicy.
Wybiegłam po schodach i schowałam się w cieniu płaskorzeźby przedstawiającej kobietę z pochodnią. Spojrzałam na zegarek. Jeśli zwinę się stąd za pół godziny, zdążę na pociąg do Horażdiovic. Wpadnę do swojej chatki, ściągnę czarny golf, zmienię buty i jeszcze pójdę do lasu.
Lecz zamiast tego tkwiłam tam jak słup soli. Potrąciłam czubkiem stopy czerwony znicz, który walał mi się pod nogami, a on potoczył się po zalanym słońcem chodniku w stronę naszego rodzinnego grobowca. Wkrótce na jego masywnej płycie postawią urnę z prochami matki.
Z rozmyślań wyrwał mnie kuksaniec w plecy.
– Jak tam, siostra? – zagadnął Milan. – Dobrze, że też przyjechałaś.
Z kieszeni marynarki wyciągnął niebieskie gauloisesy, postukał od góry w zamkniętą paczkę i dopiero potem wyciągnął środkowego papierosa i przejechał po nim językiem, zanim wsunął go do ust. Tak samo robi jeden włóczęga u nas w Suszycy. Sterczy zazwyczaj przed winiarnią na rynku. On też myśli, że jest to luzackie i pociągające. W mieście mówią na niego świntuch lub wioskowy głupek. Kiedy Milan skończył palić, zaproponował, że podwiezie mnie na dworzec.
– Żebyś nie musiała się tłuc autobusem – powiedział, ale nie o to mu chodziło.
Już zamierzałam się zgodzić i nawet podziękować, ale nagle coś się we mnie zbuntowało. Czy ja nie jestem jedną z trzech najbliższych krewnych? Czy moje imię nie znajdowało się na klepsydrze tuż za imionami braci?
– Pojadę z wami – odparłam, a Milan podrapał się zakłopotany w głowę.
– Jak chcesz…
Żałobnicy wychodzili z budynku, uwieszone na ramionach mężów kobiety z lekkim smutkiem wymalowanym na twarzy. Milczący mężczyźni. Doskonałość całego obrazu psuło tylko ciepłe wiosenne słońce. O wiele bardziej pasowałby do tej sceny deszcz.
Wsiedliśmy do czarnego BMW Milana i włączyliśmy się w końcówkę konduktu żałobników. W drodze do domu brat palił jednego papierosa za drugim, przeczesywał dłonią nażelowane włosy i milczał.
– Cholera! – syknął wreszcie, gdy zobaczył, że samochody gości zatarasowały mu wjazd do garażu.
Zaparkował w następnej przecznicy, nawet na mnie nie spojrzał i pośpiesznie ruszył do domu. Ledwo za nim nadążałam.
Przed naszym płotem ogarnęło mnie stare i dobrze mi znane uczucie. Przed tym majestatycznym cieniem ugięły mi się kolana. Ale utrzymałam się na nogach.
Nasza dwupiętrowa willa jest jednym z najładniejszych domów w Bezovce. Rodzice nie należeli do tych napływowych mieszkańców pilzneńskich Borów, którzy wraz z nowym adresem pragnęli zyskać wyższy status społeczny. Ojciec mieszkał tu od dawien dawna, zakorzeniony niczym stuletni dąb w ogrodzie. Jako syn pierworodny odziedziczył tę willę po ojcu, a on z kolei po swoim ojcu. Mój pradziadek, ważny radny miejski, zbudował ją w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Zależało mu, by była okazała, lecz skromna. Architektonicznie oraz lokalizacyjnie doskonale wkomponowała się w okoliczne zabudowania, a pozostałe budynki przewyższała nieznacznie. Nawet dziś, po niemal stu latach, nasza willa wzbudza podziw. Podczas gdy sąsiednie domy wyszczerzyły nowiutkie zębiska nadbudówek, opatuliły się styropianem, roześmiały się krzykliwymi kolorami, a w ich oknach zaczęły pobłyskiwać plastikowe rolety, nasz dom nie uległ żadnej zmianie. Piaskowe ściany, prześwitujące wśród gałęzi rozłożystego dębu, wciąż sprawiają wrażenie skromnej elegancji. Tylko bardzo wnikliwy obserwator mógłby spostrzec, że farba na rogach się łuszczy, a pęknięcia tynku pokrywa czarna pleśń.
Minęliśmy furtkę i wspięliśmy się po schodkach do rzeźbionych drzwi, nieustępujących urodą trumnie matki. Z przedpokoju weszliśmy bezpośrednio do największego pomieszczenia w domu – pokoju dziennego, który nazywamy odświętnym. Tu od zawsze z kieliszkiem prawdziwego szampana byli witani goście, a srebrnymi łyżeczkami mieszano kawę w porcelanowych filiżankach ze złotymi obwódkami.
Pamiętam to jak dziś. Koledzy taty z uniwersytetu i różni sponsorzy rozsiadali się na skórzanej kanapie i w fotelach i dyskutowali o polityce, kulturze i piłce nożnej, popijając przy tym ze szklaneczek drogą szkocką („gdzie ją zdobyłeś?") i trzymając papierosy w rękach opartych o podłokietniki.
– A jak brzmi pańska opinia, panie Cichy?
Tata usiadł wygodnie, wypił kolejny łyczek i spoglądał przez okna na angielski ogród. Pilnował, by jego milczenie nie trwało zbyt długo, ale jednocześnie by było wystarczająco dramatyczne. Goście przytakiwali głowami, jeszcze zanim tata zaczął mówić.
Straciłam Milana z oczu w tym tłumie, stanęłam więc na progu i obserwowałam wydarzenia w pokoju dziennym.
Ubrani na czarno goście stali lub siedzieli, trzymając w dłoni filiżankę kawy lub kieliszek wina. Wspominali moich rodziców i oglądali ich stare fotografie.
Kiedy byłam tu po raz ostatni? Wtedy, gdy stąd uciekłam, by już nigdy nie wrócić? Minęło siedem lat. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Absolutnie nic. Meble wciąż stoją w tych samych miejscach, na ścianach wiszą te same obrazy, a w nozdrza wdarł mi się dobrze znany zapach. Tylko zamiast ojca u szczytu stołu w wielkim fotelu siedział Eugeniusz. Był do niego niewiarygodnie podobny, tego samego wzrostu, równie szczupły, z nieco wypukłym brzuchem. Na czole robiły mu się zakola, był prawie tak łysy jak tata, kiedy umierał. Zarzucił nogę na nogę, w jednej dłoni dzierżył kieliszek, drugą trzymał na piersiach, a na jego twarzy widniało dostojne przygnębienie. Widziałam jednak, że kątem oka obserwuje, co dzieje się wokół.
Mógł czuć zadowolenie. Na scenie udało się wprowadzić doskonale żałobną atmosferę. Wszyscy zaproszeni goście szeptali nabożnie i oglądali fotografie wiszące na ścianach i stojące na meblach. Nikt nie chciał śmiechem czy głośnym szlochem zniszczyć swojej reputacji w oczach Eugeniusza, znaczącego pilzneńskiego biznesmena i świeżo upieczonego radnego miejskiego. A przecież długo wszystko wskazywało na to, że Eugeniusz nie pójdzie w ślady ojca. Kiedy nie dostał się na prawo, ojciec zasypał go wyrzutami i żalem. Czarna owca Eugeniusz wolał wyjechać do Pragi na politechnikę, ale swoją karierę tam zakończył na licencjacie. Kiedy ja wyprowadzałam się z domu, on z niepełnym wykształceniem od kilku miesięcy nie mógł zdobyć porządnej pracy. Dopiero po moim upadku zaczęło mu się powodzić. Wrócił do Pilzna, założył firmę IT i zdobywał zlecenie za zleceniem. Wtedy najwyraźniej powrócił do łask ojca.
Kiedy zrobiłam kilka kroków, goście rozstąpili się jak stado baranów. Przez chwilę żałowałam, że nie pojechałam z cmentarza prosto na dworzec. Nalałam sobie herbatę z dzbanka i wmieszałam się w tłum, celowo witając się z tymi, którzy odwracali ode mnie wzrok, i podając rękę tym, którzy wpatrywali się w czubki swoich butów. A gdy przestało mnie bawić ich zakłopotanie, wróciłam do przedpokoju i weszłam po okrągłych drewnianych schodach na pierwsze piętro. Chciałam jeszcze raz przejść się po swoim dawnym domu, dotknąć przeszłości, pogłaskać wspomnienia.
Stawiałam kroki powoli, bez pośpiechu, delektując się każdą chwilą. W korytarzu na piętrze były poustawiane płaskie pudła z ikei. Regały, szafy i stół. Eugeniusz nie tracił czasu po śmierci matki. Czy może wprowadził się tu już wcześniej, jeszcze kiedy była w szpitalu? Przejechałam palcem po klamce trzecich drzwi.
Wprawdzie mój pokój był najmniejszy, ale mnie podobał się najbardziej. Nawet teraz, po wszystkich tych latach, był to mój pokój. Skrzypienie parkietu rozlegało się na wszystkie strony, dźwięk dotarł do pustych ścian, a ponieważ nie miało go co wchłonąć, odbił się i wyruszył w drogę powrotną. Wszystkie moje rzeczy, książki, ubrania i obrazki zniknęły. Eugeniusz usunął meble i firanki, pokój był przygotowany do malowania. I na przyjście pierwszego potomka, którego mój najstarszy brat z pewnością wkrótce pocznie. Będzie to syn, jakżeby inaczej. Położyłam się na parkiecie, zamknęłam oczy i starałam się wchłonąć nosem resztki znajomych zapachów. Przez otwarte okno dobiegał mnie szum ulicy. Na moment przeniosłam się w czasy, w których byłam tu najszczęśliwsza. W czasy przed moimi dziesiątymi urodzinami. Wiedziałam, że już nigdy tu nie powrócę.
Kiedy zeszłam po schodach na dół, podszedł do mnie zarośnięty czterdziestolatek, któremu na szyi kołysał się aparat z dużym obiektywem. Twierdził, że każdego gościa prosi, by pozwolił się sfotografować i by wpisał się do księgi kondolencyjnej, dla rodziny na pamiątkę. Czy może mnie również o to poprosić? I kim tak właściwie jestem?
Spojrzałam do pokoju dziennego. Jaśnie pan Eugeniusz siedział w odświętnym fotelu taty wciąż w tej samej pozycji, tylko teraz założył lewą nogę na prawą. Za nim stała żona z dłonią na jego ramieniu. Oboje wpatrywali się we mnie.
– Jestem nikim, całkowitym zerem, nie mam z tą rodziną nic wspólnego – odparłam ze wzrokiem wbitym w Eugeniusza.
– Więc co pani tu robi?
Wzruszyłam ramionami, machnęłam ręką, przeszłam pokój i wyszłam na zewnątrz przez otwarte drzwi.
Zanim otworzyłam furtkę, ostatni raz obejrzałam się za siebie. Przez ostatnich kilka lat prześladował mnie natrętny sen, w którym pukam do tych drzwi, mama, tata i bracia otwierają je na oścież i wszyscy nawzajem podajemy sobie ręce, może nawet się przytulamy i całujemy w policzek. Wszystko sobie wyjaśniamy, trochę razem płaczemy i wreszcie zapominamy o przeszłości. To, co się wydarzyło, było zwykłym nieporozumieniem, krótkim epizodem, który można po prostu skasować. Ten niemożliwy do spełnienia sen był tak kuszący, że jego delikatną aurę czułam nawet teraz, po śmierci rodziców.
Na schodach spadła mi na czoło pierwsza kropla deszczu. Furtki nie udało mi się domknąć nawet przy trzeciej próbie, zawiasy się poluzowały, a metalowe obramowanie ocierało się o słupek z cegieł. Nie miałam siły jej zatrzasnąć. Eugeniusz będzie musiał kogoś do tego wezwać.
Do Dvorców dotarłam dopiero po dwudziestej trzeciej. Było już za późno na kolację, rozłupałam sobie jedynie kilka orzechów ze słoika i od razu wskoczyłam do łóżka, bez mycia zębów, tylko w majtkach i koszulce bez rękawów. Usnęłam nad ranem. We śnie uwierała mnie myśl, że zawiodłam. Nie zdążyłam przez grube topolowe drewno szepnąć matce tego, co zamierzałam.
Wybaczam ci.
Ale i tak wyszło lepiej niż ostatnio.
– To twoja wina, Sisi – powiedzieli mi bracia na pogrzebie ojca. Tym razem zadowolili się milczeniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej
Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?
Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.
Wśród czytelników Wron duże kontrowersje wywołuje zakończenie powieści, otwarte i pozostawiające pole do interpretacji. Co tak naprawdę wydarzyło się w scenie końcowej? Co mogło się wydarzyć?
Jestem głód to opowieść z wyraźnymi motywami autobiografi cznymi. Wychowująca się w opresyjnej rodzinie dziewczynka uzdolniona plastycznie poszukuje własnej drogi, własnych uczuć, własnego ja. Wie, że aby pozostać sobą i nie zatracić się w dusznej relacji z matką, musi uciec, dokądkolwiek i jak najszybciej. Podczas lektury przeżyjemy z nią trzydzieści dwa lata pełne rozterek, wzlotów i upadków. Wraz z nią będziemy dojrzewać, kochać, rodzić, cieszyć się i cierpieć. Wpuści nas do swojego intymnego świata tak daleko, jak tylko było to możliwe. A to wszystko, podobnie jak we Wronach, ku przestrodze nas wszystkich.
Zmęczony konfliktami z przełożonymi oraz stereotypowym myśleniem parafii an ksiądz odchodzi z Kościoła i wprowadza się do zaniedbanego domu odziedziczonego po dziadkach. Do budynku przylega duży i zarośnięty ogród, a ksiądz postanawia tchnąc w to miejsce nowe Zycie i przywrócić mu dawny blask.
Pomimo rożnych problemów konsekwentnie realizuje swój plan, jednak widmo przeszłości nie daje o sobie zapomnieć. Na domiar złego światło dnia ujrzy jedna związana bezpośrednio z księdzem mroczna tajemnica, o której nie miał dotychczas pojęcia.
Czy po wieloletnim stażu w stanie duchownym uda mu się powrócić do tak zwanego normalnego życia?