Gry umysłu - Nora Roberts - ebook + książka

Gry umysłu ebook

Nora Roberts

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts

Gry umysłu

Bestsellerowa autorka przedstawia nową, pełną napięcia powieść o tragedii i traumie, miłości i rodzinie

Jak co roku w czerwcu rodzina Foxów wyrusza krętymi drogami Appalachów, aby zawieźć swoje dzieci na dwutygodniowy pobyt u babci. Tutaj dwunastoletnia Thea może biegać do woli, wdychać zapachy natury, świeżego chleba i ręcznie robionych świec. Nie ma pojęcia, że wkrótce jej rodzinę dosięgnie ogromna tragedia.

Pewnej nocy Thea i jej babcia Lucy budzą się z tego samego koszmaru. I choć nigdy nie rozmawiały o szczególnym rodzaju widzenia, które dzielą, wiedzą, że wydarzyło się coś strasznego. Dzięki wizji Thei morderca jej rodziców spędzi resztę życia w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Z czasem dziewczyna znajdzie przyjaciół, zbuduje karierę i zakocha się. Ale nadal będzie miała zdolność wnikania w umysły i dusze innych.

I choć babcia nazywa tę umiejętność darem, dla niej to przekleństwo – ponieważ człowiek, który zrujnował jej dzieciństwo, ma tę samą zdolność. Thea słyszy jego wypaczone myśli, a on o tym wie i pragnie zemsty…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 597

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część pierwsza. Tragedia

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Tra­ge­dia

Gwał­towny jest gniew, zapal­czy­wość – nie­ubła­gana, a kto się ostoi przed zazdro­ścią?

Księga Przy­słów [27,4]

Daj głos bole­ści! Ona mil­cząco wzdy­ma­za­parte serce i pęk­nąć mu każe.

Wil­liam Szek­spir, Mak­bet, przeł. Józef Pasz­kow­ski

Rozdział 1

Dla Thei naj­lep­szy okres lata zaczy­nał się wraz z dru­gim tygo­dniem czerwca. Ostatni dzień szkoły zasłu­gi­wał na sym­bol pod posta­cią wiel­kiego czer­wo­nego serca i ozna­czał, że można się kąpać i plu­skać w przy­do­mo­wym base­nie, który tak bar­dzo kochała. Można było jeź­dzić na rowe­rze i bawić się codzien­nie z przy­ja­ciółmi. Choć nie nazy­wali już tego zabawą. Mówiło się, że spę­dzają wspól­nie czas.

Miała w końcu dwa­na­ście lat.

Lubiła posiłki na świe­żym powie­trzu i dłu­gie let­nie dni, a szcze­gól­nie podo­bało jej się to, że nie trzeba odra­biać prac domo­wych.

Każ­dego roku, mniej wię­cej tydzień po wiel­kim czer­wo­nym sercu, wsia­dała do samo­chodu z mamą, tatą, młod­szym bra­tem Remem i ich psem Cocoą, po czym wyru­szali w długą podróż z Fre­de­ricks­burga w Wir­gi­nii do Red­bud Hol­low w Ken­tucky.

Mama tam dora­stała, ale wyje­chała do Wir­gi­nii na stu­dia, gdzie od razu pierw­szego dnia, pod­czas pierw­szych zajęć poznała Johna Foxa.

Reszta zaś, jak mówili – czy jak mówił tata – była już histo­rią.

Pobrali się latem po dru­gim roku, a po dzie­się­ciu mie­sią­cach, dwóch tygo­dniach i trzech dniach zja­wiła się ona, Thea. Nie­cały rok póź­niej, jak zauwa­żył nie­gdyś Rem.

Teraz jej tata pro­jek­to­wał domy, a mama je urzą­dzała. Ich firma, Fox and Fox Homes, bar­dzo dobrze pro­spe­ro­wała.

Thea była zorien­to­wana, jak to się mówi. Doro­śli uwa­żali, że dzieci nie­wiele wie­dzą o waż­nych spra­wach, ale ona wie­działa. To na przy­kład, że jej dziad­ko­wie, rodzice taty, są bogaci i sno­bi­styczni i nie mają naj­lep­szego zda­nia o mamie – dziew­czy­nie ze wschod­niego Ken­tucky.

Jed­nakże rodzice taty miesz­kali daleko, w San Diego, nie­czę­sto ich więc widy­wali. Co zresztą Thei bar­dzo odpo­wia­dało. Nie musiała sły­szeć, jak sza­nowna babka – tak sno­bi­stycz­nie nale­żało się do niej zwra­cać – uważa w myślach, że mama śmieje się zbyt gło­śno albo że ni­gdy tak naprawdę nie pozbyła się z butów kurzu Appa­la­chów.

Potra­fiła sły­szeć te myśli, jeśli się dosta­tecz­nie wysi­liła, i gdy musiała odwie­dzać sza­nowną babkę, nie umiała się jakoś powstrzy­mać.

Babka myślała tak gło­śno.

Babkę i dziadka zda­wało się nie obcho­dzić, że John i Cora Fox są szczę­śliwi, a nawet odnie­śli suk­ces. Że miesz­kają w ład­nym domu na przy­jem­nym osie­dlu. Że Thea i Rem (czy też, jak upie­rali się dziad­ko­wie, Althea i Reming­ton) radzili sobie w szkole lepiej niż dobrze.

Ale bab­cię Lucy to obcho­dziło. Wszy­scy roz­ma­wiali przez tele­fon co tydzień, w nie­dzielę, a w cza­sie Bożego Naro­dze­nia bab­cia przy­jeż­dżała z całym pic­ku­pem pre­zen­tów, które sama zro­biła. Czę­sto zja­wiali się też wujo­wie, Way­lon i Caleb, mieli więc wiel­kie rodzinne przy­ję­cie, a dom prze­peł­niały muzyka, świa­tła i woń wypie­ków.

Był to jej drugi ulu­biony okres w roku.

Ale ten naj­lep­szy, nawet jeśli musieli jechać bite sie­dem godzin, a cza­sem i dłu­żej, przy­pa­dał w czerwcu.

Zawsze wyjeż­dżali bla­dym świ­tem i grali w Trip Road Bingo, by zabić jakoś czas. Rem zwy­kle zasy­piał, ona cza­sem też, nie­odmien­nie jed­nak wzno­sili okrzyki rado­ści, gdy tylko zja­wiała się gra­nica Ken­tucky.

Robili postoje, by zjeść mięso z grilla i kulki kuku­ry­dziane – zgod­nie z tra­dy­cją. Bywała głodna, kiedy się zatrzy­my­wali, mimo to pra­gnęła, by jechali dalej i dotarli wresz­cie na miej­sce.

Sunęli krę­tymi dro­gami, które to opa­dały, to wzno­siły się, przez mosty, które spi­nały brzegi rwą­cych rzek.

Uwiel­biała patrzeć na góry, gdy się wyła­niały, te pofał­do­wa­nia i szczyty ciem­no­zie­lone, a cza­sem też nie­bie­skawe. Rów­niny i gra­nie, lasy i stru­mie­nie.

I gdy się w to wszystko zanu­rzała, w te falu­jące zbo­cza i ostre wierz­chołki, tam gdzie drogi zakrę­cały bez końca, przy­cho­dziło jej na myśl, że jej ładny dom i miłe osie­dle w Wir­gi­nii nie mogłyby się z tym ni­gdy rów­nać.

Zasta­na­wiała się, jak matka mogła pozo­sta­wić to wszystko, a ile­kroć ją pytała, mama nie­odmien­nie mawiała: „Musia­łam spo­tkać two­jego tatę, prawda? W prze­ciw­nym razie by cię tu nie było”.

Wie­działa, że cho­dzi o coś wię­cej. Wie­działa, że matka pra­gnie tego ład­nego domu i miłego osie­dla. Wie­działa w głębi serca, że matka chciała strzep­nąć z butów kurz Appa­la­chów.

Nie powie­działa tego, bo mama od razu zare­ago­wa­łaby tym swoim spoj­rze­niem. Nie chciała, by Thea wie­działa o pew­nych rze­czach, jak wtedy, gdy tata rzu­cił: „Gdzie u dia­bła poło­ży­łem klu­czyki od samo­chodu?”.

Lecz ona wie­działa, że rzu­cił je na szafkę w kuchni i przy­krył swo­imi papie­rami, choć kiedy to zro­bił, była aku­rat na zewnątrz.

Wie­działa więc, że choć jej matka kochała bab­cię, to pra­gnęła cze­goś wię­cej niż domu w doli­nie i cze­goś mniej niż to, co za sobą zosta­wiła.

Nie myślała o tym teraz, kiedy omi­jali gór­skie mia­sto Red­bud Hol­low z jego stro­mymi uli­cami i skle­pami, takimi jak Rze­mio­sła Appa­la­chów, w któ­rych bab­cia sprze­da­wała swoje mydła, świece i tego rodzaju wyroby.

Ponie­waż w końcu, wresz­cie dotarli nie­mal na miej­sce. Słońce wciąż jasno świe­ciło. Obser­wo­wała przez szy­ber­dach krą­żą­cego w górze jastrzę­bia. Po lasach wędro­wały tu jele­nie. Cza­sem widy­wała je w Wir­gi­nii, na sąsiedz­kich podwó­rzach, ale to prze­cież nie było to samo!

Na koń­co­wym odcinku trasy za kie­row­nicą zawsze sie­działa mama, jadąc dro­gami, któ­rymi cha­dzała jako mała dziew­czynka. I gdy poko­ny­wali ostatni zakręt, oczom Thei uka­zy­wał się dom.

Poma­lo­wany na nie­bie­sko jak niebo, z okien­ni­cami – praw­dzi­wymi – i kolu­mien­kami dłu­giej fron­to­wej werandy, zie­lo­nej niczym pola, stał w pew­nej odle­gło­ści od wąskiej, wężo­wa­tej drogi. Od przodu prze­le­wał się stru­mień aza­lii i waw­rzynu gór­skiego. Z gałęzi juda­szowca zwie­szały się dzie­siątki kolo­ro­wych bute­lek.

Thea ni­gdy nie widziała, jak to drzewo kwit­nie, tylko na obraz­kach, ale ponie­waż cho­dziła aku­rat wtedy do szkoły, mogła to sobie wyobra­zić.

Na tyłach roz­cią­gały się ogrody – kwiaty, warzywa i zioła – i stał kur­nik, gdzie skrzy­dlate kumoszki gda­kały pod opieką babci i dzio­bały zie­mię. Koza imie­niem Molly też miała swój wybieg, a krowa Aster dys­po­no­wała aż dwoma polami; bab­cia prze­no­siła ją co kilka mie­sięcy z jed­nego na dru­gie.

Stały tam też nie­wielka sto­dółka i szopa ogro­dowa. I pły­nął, mean­dru­jąc, stru­myk, który nik­nął w zaro­ślach.

I wszę­dzie wzno­siły się pagórki.

Zza domu wybie­gły dwa psy goń­cze babci, Duck i Goose, i ruszyły w stronę samo­chodu.

Cocoa na tyl­nym sie­dze­niu pod­nio­sła się i popi­sku­jąc, zama­chała ogo­nem.

W chwili, gdy Thea otwarła drzwi samo­chodu, suka wysko­czyła na zewnątrz. Trzy psy zaczęły obwą­chi­wać sobie zady i pozna­wać się na nowo.

Drzwi domu otwo­rzyły się i na sze­roki fron­towy ganek wyszła Lucy Lan­ni­gan.

Włosy, praw­dzi­wie czarne, które prze­ka­zała w darze swej córce i wnuczce, poprze­ty­kane były gęsto bielą jak fala, od czubka głowy aż do koniusz­ków po pra­wej stro­nie. Mama odzie­dzi­czyła też po niej oczy w kolo­rze lapis lazuli i jej dłu­gie rzęsy.

Wzrost sto sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów i wiotka syl­wetka jakoś nie przy­pa­dły w udziale córce, ale sądząc po dłu­go­ści nóg Thei i Rema, praw­do­po­dob­nie przy­pa­dły w udziale jej wnu­kom.

Teraz, ubrana w spło­wiałe dżinsy i pro­stą białą koszulę, roz­po­starła ramiona.

– Ile osób mogę objąć jed­no­cze­śnie? – zapy­tała. – Prze­ko­najmy się.

Thea i Rem, idąc w ślady psa, wysko­czyli z samo­chodu i pobie­gli wprost w obję­cia kobiety, która pach­niała jak chleb świeżo wyjęty z pieca.

Lucy, wyda­jąc z sie­bie gło­śne „mmm”, jedną ręką obej­mo­wała i ści­skała dzieci, a drugą przy­gar­niała Johna i Corę.

– Serce mam pełne po brzegi. Ota­cza mnie zewsząd miłość, zwłasz­cza teraz, na tym ganku. Mam wielką nadzieję, że jeste­ście głodni, bo napie­kłam kur­cza­ków jak dla pułku woj­ska po bitwie.

– Zjadł­bym konia z kopy­tami – rzu­cił Rem, wpra­wia­jąc bab­cię w śmiech.

– Zawsze mogę na cie­bie liczyć. Jest też dla nie­któ­rych świeża lemo­niada, a dla innych wino jabł­kowe. Naszy­ko­wa­łam wam wasze pokoje, jeśli chcie­li­by­ście się roz­pa­ko­wać.

– Od tego zaczniemy. – John uca­ło­wał Lucy w policzki. – A potem chęt­nie spró­buję tego wina.

Dom zawsze pach­niał tak dobrze – górami i smacz­nym jedze­niem, zio­łami i kwia­tami; pach­niał tak, jak to Thea zapa­mię­tała.

Bywała w tym domu tylko latem, ni­gdy więc nie widziała ognia trza­ska­ją­cego na kominku w salo­nie z wielką, starą nie­bie­ską kanapą i fote­lami kry­tymi cen­ty­fo­lią, jak nazy­wała to bab­cia.

I były kwiaty z ogrodu, sło­necz­niki ze wzgórz, świece, które bab­cia sama wyra­biała, i nie­odmien­nie naj­now­sze zdję­cia szkolne Thei i Rema.

Tata pomógł zanieść bagaże na górę, pod­czas gdy mama udała się z bab­cią do kuchni. Ponie­waż, jak zawsze mawiał tata, lubiły uciąć sobie mat­czyno-cór­czyną poga­wędkę.

Thea nie opo­no­wała, miała przed sobą jesz­cze całe dwa tygo­dnie.

Uwiel­biała swój pokój z wido­kiem na góry. Choć był mniej­szy niż ten w domu, też nie miała nic prze­ciw temu.

Podo­bało jej się stare żela­zne łóżko, poma­lo­wane na śnież­no­biały kolor, i koł­dra z wyszy­wa­nymi fioł­kami, będąca dzie­łem babki jej babci. Na komo­dzie w małym szkla­nym dzba­nuszku usa­do­wiły się z zado­wo­le­niem sto­krotki. Choć w pokoju znaj­do­wała się nie­wielka gar­de­roba, miał on też coś, co bab­cia nazy­wała szy­fo­niero–szafą.

Thei podo­bała się ona bar­dziej niż jaka­kol­wiek inna gar­de­roba.

I podo­bało jej się, że matka sypiała tu jako dziew­czynka.

Rem miał swój pokój naprze­ciw – była to dzie­cięca sypial­nia wuja Way­lona – a rodzice roz­go­ścili się w daw­nym pokoju wuja Caleba. Jesz­cze jedną sypial­nię bab­cia prze­zna­czyła na pra­cow­nię kra­wiecką i skła­dzik roz­ma­itych rze­czy; do swo­jej dys­po­zy­cji miała też naj­więk­szy pokój z bal­da­chi­mo­wym łożem, które przy­pa­dło jej w spadku.

Łoże, w któ­rym się uro­dziła.

Thea nie mogła sobie tego tak do końca wyobra­zić.

Chciała poczuć, że naprawdę tu jest, roz­pa­ko­wy­wała się więc czym prę­dzej, choć sły­szała, że Rem zbiegł z powro­tem na dół.

Kiedy już poukła­dała wszyst­kie rze­czy, doszła do wnio­sku, że jest wresz­cie u sie­bie.

Zszedł­szy na dół, nie spie­szyła się. Pokój dzienny, następ­nie salo­nik ze sta­rym tele­wi­zo­rem i znacz­nie star­szym wiel­kim radiem. Duży wyście­łany fotel, półki z książ­kami, koszyk wypeł­niony kłęb­kami włóczki, zegar z kukułką na ścia­nie.

Nieco dalej pokój muzyczny z for­te­pia­nem, banjo, gitarą, man­do­liną i cym­ba­łami.

Bab­cia potra­fiła zagrać na każ­dym z tych instru­men­tów, jeśli była w odpo­wied­nim nastroju. Thea wie­działa, że wuj Way­lon potrafi to samo, nie tylko dla­tego, że bab­cia tak twier­dziła; zawsze przy­wo­ził ze sobą na Boże Naro­dze­nie banjo albo gitarę.

Poza tym zara­biał na życie, gra­jąc w Nashville, gdzie miesz­kał. Caleb też umiał grać, ale poszedł do col­lege’u stu­dio­wać teatr, aktor­stwo i tego rodzaju sprawy, a potem tym się wła­śnie zaj­mo­wał.

Mama gry­wała cza­sami, ale bab­cia zwy­kła mawiać, że instru­men­tem Cory jest jej głos, w co Thea aku­rat nie wąt­piła, gdyż mama – zwłasz­cza gdy była z cze­goś rada – śpie­wała jak anioł.

Jed­nakże ze wszyst­kich pomiesz­czeń w domu Thea naj­bar­dziej lubiła kuch­nię.

Była masywna – to jedno z jej ulu­bio­nych słów. I dosta­tecz­nie duża, by pomie­ścić stół, który dzia­dek babci skon­stru­ował z solid­nego dębu. Znaj­do­wał się tam też pie­cyk sze­ścio­pal­ni­kowy, który bab­cia zaku­piła, kiedy wpro­wa­dzała w kuchni pewne zmiany, ale ze sto­łem nie chciała się roz­stać.

Nazy­wała go ser­cem kuchni, a kuch­nię ser­cem domu. Miała mnó­stwo sza­fek i bar­dzo dłu­gich bla­tów, a także zaj­mu­ją­cych całą ścianę pó­łek, na któ­rych stały garnki, książki kuchar­skie z rodzin­nymi prze­pi­sami, szklane słoje z ryżem, owsianką, maka­ro­nem, mama­łygą i fasolą, i kolo­rowe – z mary­no­wa­nymi bura­kami, kon­fi­turą poma­rań­czową, papryką, musem jabł­ko­wym i licho wie z czym tam jesz­cze.

Stąd wcho­dziło się bez­po­śred­nio do aneksu z jego wiel­kim pie­cem, solid­nymi bla­tami robo­czymi i pół­kami peł­nymi bute­lek, sło­ików i narzę­dzi. Bab­cia upra­wiała tu zioła w nasło­necz­nio­nych oknach i roz­wie­szała pra­nie.

Wła­śnie tam wytwa­rzała świece, mydła, bal­samy i medy­ka­menty.

W spi­żarni prze­cho­wy­wała zapasy swo­ich wyro­bów, na wypa­dek gdyby zapra­gnęła dać komuś pre­zent albo zja­wił się ktoś ze wzgórz z zamia­rem pohan­dlo­wa­nia.

Nie­odmien­nie cie­kaw­ska, Thea otwo­rzyła drzwi i zaczerp­nęła głę­boko powie­trza, prze­su­wa­jąc spoj­rze­niem po pół­kach.

Uwa­żała, że wszystko to pach­nie jak ogród nie­biań­ski.

Róże i lawenda, roz­ma­ryn i szał­wia, helio­trop i sosna, cytryna i poma­rań­cza. I świeżo sko­szona trawa.

Bab­cia nazy­wała swój biz­nes „cza­ro­wa­niem w górach”, i Thea tak wła­śnie o nim myślała.

Zoba­czyła na bla­cie szafki cia­sto jabł­kowe, wciąż zawi­nięte, i posta­no­wiła zacho­wać po pie­czo­nym kur­czaku tro­chę miej­sca na deser.

Rem już bie­gał na zewnątrz z psami, a rodzice i bab­cia sie­dzieli na tyl­nym ganku ze swoim winem.

Sły­szała przez otwarte okno szcze­ka­nie, gda­ka­nie, śmiech mamy.

Odma­lo­wała sobie w gło­wie ten obraz, który mogłaby odtwa­rzać, gdyby poczuła się z jakie­goś względu samotna albo smutna.

– No, i jest nasza dziew­czyna – oznaj­miła Lucy, kiedy Thea wyło­niła się z domu. – Nalej sobie lemo­niady, zanim Rem osu­szy dzba­nek. Dzie­się­cio­letni chło­piec wypija hek­to­li­try pły­nów.

– Musi wybie­gać te godziny spę­dzone w samo­cho­dzie. – Uśmie­cha­jąc się, Cora prze­su­nęła dło­nią po ramie­niu Thei. – Roz­go­ści­łaś się już?

– Mhm. Mogę zoba­czyć zwie­rzęta?

– Jasne.

– Potem, przed wie­czo­rem, będzie­cie mogli je nakar­mić. Leć. – Lucy klep­nęła ją w pupę. – Roz­pro­stuj te dłu­gie nogi. Zawo­łamy cię na kola­cję. – Kiedy dziew­czynka ruszyła bie­giem, Lucy rzu­ciła pół­gło­sem: – Rosną oby­dwoje jak na droż­dżach. Tak się cie­szę, że obda­ro­wu­jesz mnie nimi każ­dego lata.

– Kochają cię. – John się­gnął po dzba­nek i dolał wszyst­kim wina. – Uwiel­biają tu przy­jeż­dżać. Nie będę też kła­mał: dwa tygo­dnie z moją wybranką? – Mru­gnął do Cory. – Dar nie­bios.

– I przy­jadą do domu z mnó­stwem opo­wie­ści. – Cora roz­sia­dła się wygod­nie na swoim bujaku, wyraź­nie zre­lak­so­wana. Zmę­cze­nie po podróży i towa­rzy­szący mu lekki ból głowy zaczęły już ustę­po­wać. – Lis, któ­rego psy prze­pę­dziły z kur­nika, ryba, którą zła­pały albo pra­wie zła­pały, doje­nie krowy, doje­nie kozy, no i stary czło­wiek z laską, który zja­wił się po jakąś maść na artre­tyzm.

– Przy­wiozą do domu mydło, które pomo­głaś im zro­bić, i będą się dopy­ty­wać, dla­czego ni­gdy nie poda­jemy na śnia­da­nie cia­stek z gryki – dodał John.

– Kocham je ponad wszystko. Któ­re­goś dnia Way­lon i Caleb ustat­kują się i dadzą mi wię­cej wnu­ków. Wydaje się, że na was nie mogę już liczyć.

– Należy się nam medal za tych dwoje. – John pod­niósł kie­li­szek.

– No cóż, nie zaprze­czę. Mam tylko nadzieję, że moi chłopcy i ich przy­szłe wybranki serca będą rów­nie hojni jak wy i poda­rują mi tro­chę czasu, tak żebym mogła patrzeć, jak ich dzie­ciaki dora­stają. Wszystko bym za to oddała.

– Nie zdo­łamy cię namó­wić do prze­nie­sie­nia się do Wir­gi­nii, prawda, mamo?

Kobieta uśmiech­nęła się, patrząc na góry.

– Jestem córą Appa­la­chów, kocha­nie. Uschła­bym, gdy­byś mnie prze­sa­dziła gdzie indziej. A teraz pójdę zająć się bułecz­kami maśla­nymi. Nie, nie! siedź­cie – naka­zała. – Macie za sobą długą podróż, a ja nie. Muszę poroz­piesz­czać swe doro­słe dzieci.

– Wszyst­kich nas roz­piesz­czasz, jeste­śmy za to wdzięczni.

Kiedy Lucy znik­nęła w domu, John ści­snął dłoń Cory.

– Idź i poroz­ma­wiaj z nią o naszym kom­pro­mi­sie. Sprawdź, co myśli, dopóki dzie­ciaki są zajęte czym innym.

Kobieta ski­nęła głową i weszła do domu.

Usia­dła przy kuchen­nej wyspie, pod­czas gdy Lucy tarła zmro­żone masło do miski z mąką.

– Poznaję po two­jej minie, że chcesz o czymś poroz­ma­wiać.

– Tak. Uwa­żamy, że to dobry pomysł. Mam nadzieję, że się zgo­dzisz.

– Zamie­niam się w słuch, dzie­cinko.

– Tęsk­nię za tobą, mamo.

Dło­nie Lucy znie­ru­cho­miały na chwilę, w oczach poja­wiły się łzy.

– Och, moja kochana dziew­czyno.

– Wiem, że twój dom jest tutaj, a mój w Wir­gi­nii. Ale w grun­cie rze­czy to nie tak daleko. I tęsk­nię za braćmi. Ni­gdy nie sądzi­łam, że to powiem.

Matka par­sk­nęła śmie­chem.

– Dali popa­lić swej star­szej sio­strze, bez dwóch zdań. Ale kochali cię, tak jak kocha się tych dwoje na dwo­rze. Bra­cia i sio­stry zawsze się han­dry­czą. Tak musi być.

– I było, aż w nad­mia­rze. Caleb prze­nosi się do Nowego Jorku.

– Mówił mi. – Po zmie­sza­niu masła z mąką Lucy wło­żyła miskę do lodówki na kilka minut. – Powie­dział też, że ist­nieje coś takiego jak samo­lot i że może z niego sko­rzy­stać, żeby wró­cić w rodzinne strony i mnie odwie­dzić. I że ja mogę zro­bić to samo, jeśli zechce mnie zabrać na jakieś przed­sta­wie­nie na Broad­wayu.

– Ma szansę robić to, co kocha i czego pra­gnie, ale nie będziemy go tak czę­sto widy­wać jak wtedy, gdy miesz­kał w Waszyng­to­nie. A Way­lon sie­dzi głów­nie w Nashville albo podró­żuje.

– Mój min­strel.

– Znasz, mamo, rodzinę Johna. – Skie­ro­wała spoj­rze­nie na ganek. – Nie mają o nas dobrego zda­nia. W każ­dym razie nie mają dobrego zda­nia o mnie. I nie inte­re­sują się dziećmi.

– Nie wie­dzą, co tracą. – Lucy zaci­snęła usta, jakby się bała, że powie coś, czego mówić nie powinna. – Współ­czuję im i ich zamknię­tym na głu­cho ser­com.

Albo pró­bo­wała współ­czuć.

– Ten męż­czy­zna, tam, na dwo­rze… ten, który biega ze swo­imi dziećmi, choć prze­był taki kawał drogi? Gdy­bym miała sobie wyobra­zić odpo­wied­niego męża dla córki i odpo­wied­niego tatę dla wnu­ków, to nie przy­szedłby mi do głowy nikt lep­szy niż John Fox. Jest dla mnie tak samo dro­gim synem jak ci, któ­rych uro­dzi­łam.

– Wiem o tym. Co wię­cej, John też o tym wie. A ty jesteś dla niego matką bar­dziej niż jego wła­sna.

– Kolejne bło­go­sła­wień­stwo w moim przy­padku. I kolejny powód do współ­czu­cia tej, która nie widzi darów przed swo­imi oczami.

Cora wstała, by się upew­nić, że John jest poza zasię­giem ich głosu.

– Wiesz, co zro­bili w dwu­na­ste uro­dziny Thei? Przy­słali jej kartkę z dwu­na­stoma dola­rami w środku. Jeden dolar za każdy rok. W dodatku spóź­nili się z tym o tydzień. Nie cho­dzi o pie­nią­dze, mamo – dodała Cora pospiesz­nie. – Nie obcho­dzi nas, że mają ich mnó­stwo. Dajemy sobie dosko­nale radę. Widzisz… na kartce wid­niało: „Wszyst­kiego naj­lep­szego w dniu uro­dzin, Althea. Twoi dziad­ko­wie”. I ani słowa wię­cej.

Lucy pod­nio­sła kie­li­szek i napiła się odro­binę.

– Powie­dzia­łaś Thei, żeby im odpi­sała?

– Nie musia­łam. Sama usia­dła i napi­sała: „Dro­dzy dziad­ko­wie, bar­dzo dzię­kuję za życze­nia uro­dzi­nowe i dwa­na­ście dola­rów. Wasza wnuczka Thea”.

Lucy ski­nęła apro­bu­jąco głową.

– Dobrze ją wycho­wu­jesz.

– Tak jak sama byłam wycho­wy­wana. Paliło mnie to żywym ogniem, mamo, i zra­niło Johna. Stara się tego nie poka­zy­wać po sobie, ale to boli. Nie chcę, by nasza rodzina tak się odda­liła od sie­bie, stała się taka nie­czuła.

– Ni­gdy by do tego nie doszło.

– Ale ludzie są tacy zajęci. Ty jesteś zajęta domem, mamo, i swoim biz­ne­sem. Caleb i Way­lon są zajęci i, tak jak powie­dzia­łaś, naj­praw­do­po­dob­niej założą wła­sne rodziny, a wtedy będą jesz­cze bar­dziej zajęci. Ja i John mamy na gło­wie dzieci i firmę. Spo­tka­nie dwa razy do roku to za mało.

Mówiąc to, cho­dziła po kuchni, a Lucy przy­glą­dała jej się, myśląc: moja mądra, nie­spo­kojna dziew­czyna.

– Upie­kłaś cia­sto z jabł­kami – mruk­nęła Cora.

– Oczy­wi­ście, że tak. Ulu­bione Johna.

– Nie wiem, dla­czego takie rze­czy jak cia­sto z jabł­kami i kwiaty na stole zna­czą teraz dla mnie wię­cej niż wtedy, gdy byłam tu małą dziew­czynką, albo dla­czego ten dom jest dla mnie bar­dziej szcze­gólny niż wtedy, kiedy w nim miesz­ka­łam.

– Patrzy­łaś w przy­szłość, Coro.

– A ty mi na to pozwo­li­łaś, mamo. Pew­nego dnia Thea też popa­trzy w przy­szłość, rozu­miem więc to, czego nie rozu­mia­łam… jak trudno rodzi­com pozwo­lić dziecku żyć tak, jak chce.

– Tak, trudno… – przy­znała Lucy, wyj­mu­jąc z lodówki misę z maślanką. – Ale nagrodą jest duma, kiedy czło­wiek widzi, co to dziecko osią­gnęło. I jestem dumna, Coro, z tego życia, które zbu­do­wa­łaś, z tego, kim jesteś. Taka jestem dumna.

– Nie doce­nia­łam cię dosta­tecz­nie, kiedy byłam dziec­kiem.

– Och, daj spo­kój.

– Nie doce­nia­łam – powtó­rzyła z upo­rem Cora, obser­wu­jąc jed­no­cze­śnie, po raz nie wia­domo który, jak matka robi dołek we wzgórku mąki i uciera masło, a potem dodaje maślanki.

Uśmiech­nęła się i spy­tała o to, o co pytała już setki razy.

– Dla­czego mie­szasz to drew­nianą łyżką pięt­na­ście razy? Dokład­nie pięt­na­ście.

Ich spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się, a Lucy, nim odpo­wie­działa, uśmiech­nęła się, jak czy­niła to wie­lo­krot­nie przed­tem.

– Bo czter­na­ście to za mało, a szes­na­ście za dużo.

– Nie doce­nia­łam, mamo, nie rozu­mia­łam, jakie to było dla cie­bie trudne, zwłasz­cza po śmierci taty. Jak ciężko pra­co­wa­łaś, by zapew­nić nam dach nad głową i pełne żołądki, pro­wa­dząc przy tym swój biz­nes. Nie doce­nia­łam tego, bo wyglą­dało to tak… – Cora pokrę­ciła głową, znowu prze­cha­dza­jąc się po dużej kuchni. – Nie chcę powie­dzieć, że łatwo, nie tak do końca, ale po pro­stu natu­ral­nie. Natu­ralne było to, że nas kocha­łaś, że wszystko się jakoś toczyło, że mie­li­śmy odro­bione lek­cje i wyszo­ro­wane te cho­lerne zęby. Ot, życie. I że oszczę­dza­łaś, co zaczę­li­ście robić jesz­cze za życia taty, żeby­śmy mogli pójść na stu­dia.

– Twój tata nie chciał, żeby chłopcy pra­co­wali w kopalni. Sam tam cho­dził po to, by oni ni­gdy nie musieli tego robić. Pra­gnął, oboje pra­gnę­li­śmy, żeby nasze dzieci zdo­były wykształ­ce­nie i miały moż­li­wo­ści wyboru. – Opró­szyła blat mąką, obró­ciła w niej cia­sto, posy­pała jego wierzch, po czym potarła stary drew­niany wałek. – Wybory, któ­rych doko­nu­je­cie i które okre­ślają wasze życie, oddają honor tacie, jego poświę­ce­niom.

– I twoim, bo też się poświę­ca­łaś. Dopiero teraz to dostrze­gam. Więc spo­tka­nia dwa razy w roku to dla rodziny za mało.

Lucy roz­wał­ko­wała cia­sto w pro­sto­kąt, potem zawi­nęła rogi i roz­wał­ko­wała ponow­nie. Zer­ka­jąc na córkę, powtó­rzyła czyn­ność.

– Chyba coś pla­nu­jesz.

– Tak, pla­nu­jemy, John i ja. Chcie­li­by­śmy przy­jeż­dżać tu czę­ściej. W cza­sie ferii wiel­ka­noc­nych i na Święto Dzięk­czy­nie­nia.

Dło­nie Lucy znowu zasty­gły w bez­ru­chu.

– Była­bym zachwy­cona, Coro. I taka wdzięczna.

– To nie wszystko. Wiemy, że tobie jest trudno podró­żo­wać. Musisz zna­leźć kogoś, kto będzie się opie­ko­wał zwie­rzę­tami, ale gdy­byś ten jeden raz posta­no­wiła przy­je­chać, choćby na kilka dni, może do Caleba w Nowym Jorku, to wszy­scy byśmy się tam wybrali na parę dni, albo do Nashville, do Way­lona. Dzie­ciaki uwiel­biają tu być, a te dwa tygo­dnie, które im ofia­ro­wu­jesz, zna­czą dla nich mnó­stwo, bo to począ­tek lata. Lubimy zabie­rać je nad morze w ostat­nim tygo­dniu waka­cji.

– Kochają to. Dostaję mnó­stwo zdjęć i opo­wie­ści.

Lucy jesz­cze raz zagięła rogi i roz­wał­ko­wała cia­sto, a następ­nie zanu­rzyła foremkę w mące i zaczęła wyci­nać krążki.

– Chcemy, żebyś też przy­je­chała. Żeby przy­je­chali wszy­scy, jeśli zechcą. Wyna­ję­li­śmy wielki dom przy plaży w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Na cały tydzień w sierp­niu. Prze­trans­por­tu­jemy cię tam samo­lo­tem.

– Samo­lo­tem? Ale…

– Pro­szę cię, zgódź się. Way­lon mówi, że prze­kona też Granny, a wiesz, że umiałby nakło­nić czło­wieka umie­ra­ją­cego z pra­gnie­nia do odda­nia ostat­niej kro­pli wody. Led­wie ją widu­jemy, od kiedy wyszła za Stret­cha i prze­pro­wa­dziła się do Atlanty. Urzą­dzimy praw­dziwy zjazd rodzinny Rileyów, Lan­ni­ga­nów i Foxów. A jeśli wuj Buck, ciotka Mae i kuzyni też zechcą przy­je­chać, to wynaj­miemy drugi dom.

Lucy ni­gdy w życiu nie leciała samo­lo­tem – choć czuła, że skoro ma syna w Nowym Jorku, czeka ją to w przy­szło­ści.

I zoba­czyła, bar­dzo wyraź­nie, ile to zna­czy dla córki. Tej, która zawsze patrzyła przed sie­bie, w przy­szłość, ale też potra­fiła spoj­rzeć wstecz. I obej­mo­wać wzro­kiem rodzinę.

– No cóż, chyba będzie lepiej, jeśli wsta­wię do pie­cyka te ciastka i podam posi­łek, ina­czej nie zdo­łam pomy­śleć o kup­nie kostiumu kąpie­lo­wego.

– Och, mamo! – Wyda­jąc okrzyk rado­ści, Cora oto­czyła ramio­nami Lucy. – Dzie­ciaki osza­leją, kiedy im powiem. Chcę, żeby miały to, co ja, gdy dora­sta­łam. I do dia­bła, chcę, żeby John miał to, czego mu bra­ko­wało w dzie­ciń­stwie.

– Nakryjmy do stołu. Zawo­łamy je, żeby umyły ręce, i tro­chę odpocz­niemy.

Raczyli się pie­czo­nym kur­cza­kiem, sałatką ziem­nia­czaną, fasolką i her­bat­ni­kami maśla­nymi. Cora miała rację: dzie­ciaki nie posia­dały się z rado­ści.

Lucy czuła, jak rośnie w niej serce, gdy wypeł­niały swoją obec­no­ścią dom i tchnęły w niego szczę­ście.

Jej nie­spo­kojna córka zna­la­zła swoje miej­sce i osią­gnęła w życiu etap, kiedy czło­wiek pra­gnie się otwo­rzyć na bli­skich mu ludzi i bli­skie mu miej­sca.

Pomy­ślała, że i ona ma w tym udział i że z cza­sem będzie on jesz­cze więk­szy.

Nie wąt­piła, że kie­dyś, po latach, powróci do tego rodzin­nego posiłku na początku lata i przy­po­mni sobie dźwięk dzie­cię­cych gło­sów, wyso­kich i jasnych. Przy­po­mni sobie śmiech widoczny w oczach córki i wyraz naj­wyż­szego zado­wo­le­nia w oczach męż­czy­zny, który był dla niej jak syn.

I pomy­śli o lek­kim wie­trze, wpa­da­ją­cym przez otwarte okna, i o drzwiach z ochronną siatką, przy któ­rych leżą psy w ocze­ki­wa­niu na kąski.

I przy­po­mni sobie, jak wie­czorne słońce obej­mo­wało swym świa­tłem góry, a nie­bie­skie niebo trwało wiecz­nie nad nimi.

Będzie to wszystko pamię­tała i ni­gdy nie zapo­mni.

Rozdział 2

Rano Lucy mie­szała cia­sto na nale­śniki owsiane, jesz­cze jedną ulu­bioną potrawę swego zię­cia. Pod­grze­wała już w pie­cyku bekon i kieł­ba­ski, zdą­żyła też zapa­rzyć kawę, kiedy zja­wił się John.

– Tak mi się zda­wało, że ktoś już wstał na górze – powie­działa.

Prze­su­nął dło­nią po czu­pry­nie krę­co­nych kasz­ta­no­wych wło­sów.

– Nie zdą­ży­łem się nawet ogo­lić, a ty zaję­łaś się już kurami, zebra­łaś jajka, wydo­iłaś krowę i kozę, nakar­mi­łaś psy…

– Po co męż­czy­zna miałby się golić w cza­sie krót­kich waka­cji?

– Założę się, że ich nie mia­łaś, krót­kich czy jakich­kol­wiek, od Bożego Naro­dze­nia. – Pokrę­cił głową, nale­wa­jąc sobie kawy. – Za ciężko pra­cu­jesz, Lucy.

– Kocham to, co robię.

Spięła włosy w war­kocz, a on prze­su­nął po nim dło­nią typo­wym dla sie­bie gestem czu­ło­ści.

– To widać. Wiesz, patrzę na cie­bie i widzę, że Cora będzie jesz­cze pięk­niej­sza. Uzmy­sła­wia mi to, jakie mam szczę­ście, że usie­dli­śmy obok sie­bie na tej sali wykła­do­wej nie­gdyś, pierw­szego dnia stu­diów.

– A ja powiem, że szczę­ście nie miało z tym nic wspól­nego. Jeśli ist­nieje na świe­cie prze­zna­cze­nie łączące dwoje nie­zna­nych sobie ludzi, to połą­czyło ono z pew­no­ścią cie­bie i Corę. A teraz usiądź i wyznaj mi, co cię trapi. Widać to gołym okiem.

– Chcia­łem ci powie­dzieć, jak wiele dla mnie zna­czy, że chcesz wybrać się z nami w tę podróż i być tam ze wszyst­kimi, gdy świet­nie wiem, że będziesz robiła dokład­nie to, co teraz, a nawet wię­cej. Przy­rzą­dzała obfite, doprawdy zdu­mie­wa­jące posiłki. Cora od dwóch mie­sięcy nie mówi o niczym innym. – Sia­da­jąc, wes­tchnął nie­znacz­nie. – To przez tę głu­pią kartkę uro­dzi­nową i dwa­na­ście dola­rów w środku. Thea nie­spe­cjal­nie się tym prze­jęła, bo i tak niczego się po dziad­kach nie spo­dziewa. Z Corą jest ina­czej. Cały czas miała nadzieję, że okażą choć tro­chę serca.

– Nie­któ­rzy go nie mają.

– Święta prawda. – Jego słowa tchnęły spo­kojną rezy­gna­cją. – Ale oka­zują serce swoim pozo­sta­łym wnu­kom, także szczo­drość i opie­kuń­czość. Ocze­ki­wali, że oże­nię się…

– …odpo­wied­nio do swo­jej pozy­cji albo ich pozy­cji.

Wzru­szył ramio­nami.

– Cóż, nie ma dla nich zna­cze­nia, jak bar­dzo się kochamy, jak wspa­niałą Cora jest matką i jak solid­nym part­ne­rem w biz­ne­sie. Tak bar­dzo się sta­rała, Lucy, ale dla nich to się ni­gdy nie liczyło. Oże­ni­łem się zbyt młodo i z kimś, kogo nie apro­bują, zawsze więc będę źró­dłem roz­cza­ro­wa­nia. Nie ma to dla mnie zna­cze­nia.

– Ale miało zna­cze­nie dla niej.

– Zbyt duże, jeśli chcesz wie­dzieć. Wiesz, córka mojej sio­stry jest w wieku Rema. Nie zgad­niesz, co jej kupili na uro­dziny. Konia.

– Konia?… Praw­dzi­wego?…

– Zga­dza się. Od roku bie­rze lek­cje jazdy. No to kupili jej konia. Zapo­mnieli o dzie­sią­tych uro­dzi­nach Rema, ale to jakoś prze­szło bez echa. Dopiero ta kartka, te dwa­na­ście dola­rów prze­lało czarę gory­czy. Ten brak rów­no­wagi, świa­do­mość, że nasze dzieci ni­gdy nie będą się dla nich liczyły.

– Zacho­dzę w głowę, Joh­nie… – Odwró­ciła się, by posta­wić na ogniu dużą żeliwną patel­nię. – Zasta­na­wiam się, jakim cudem udało im się wycho­wać kogoś takiego jak ty.

– A ja się cza­sami zasta­na­wiam, czy był­bym tym, kim jestem, gdyby Cora nie usia­dła obok mnie i się nie uśmiech­nęła.

– Prze­zna­cze­nie… – powtó­rzyła Lucy.

– Prze­zna­cze­nie. – Uniósł w geście toa­stu kubek z kawą i napił się. – Prze­stała się przej­mo­wać tym, co myślą lub czują, i jest to dla mnie ulga. Zaczęła za tobą tęsk­nić, za braćmi, za tym, co miała dzięki wam wszyst­kim, a co chciała mieć także z moimi rodzi­cami. Czas spę­dzany z rodziną, bliż­sze więzi.

– Musiała stwo­rzyć wła­sne, nim naprawdę zapra­gnęła tego, co zawsze ist­niało. Powie­dzia­ła­bym, że obda­ro­wu­jemy się nawza­jem. No dobrze, sły­szę, że inni też się już ruszają na górze. Zawo­łaj ich, a ja zacznę sma­żyć te nale­śniki.

Pod­szedł do niej i ją objął.

– Kocham cię, Lucy.

– Joh­nie – poca­ło­wała go w poli­czek – jesteś jed­nym z jasnych pro­my­ków mojego życia.

*

Zje­dli śnia­da­nie przy kuchen­nym stole, tak jak kola­cję poprzed­niego wie­czoru. Dzieci pomo­gły w zmy­wa­niu. Był to jeden z ich codzien­nych obo­wiąz­ków, podob­nie jak ście­le­nie łóżek co rano, pomoc przy pra­niu czy doglą­da­nie zwie­rząt.

Miały poma­gać, tak jak nie­gdyś ich matka i wujo­wie, pie­lić ogród, kosić trawę, sprzą­tać dom i uczyć się przy­rzą­dza­nia pro­stych potraw.

Lucy wci­snęła Joh­nowi pojem­nik ze szczo­drym kawał­kiem cia­sta jabł­ko­wego.

– Weź ze sobą do domu smak Ken­tucky.

– Wiesz, że z chę­cią to zro­bię. Okej, dzie­ciaki! Uści­skaj­cie mnie, uda­jąc, że będzie­cie za nami tęsk­nić.

– Będziemy tęsk­nić. – Chi­cho­cząc, Thea wtu­liła się w ojca. – Odro­binę.

Roze­śmiał się i pod­niósł ją, chcąc poca­ło­wać, a potem to samo uczy­nił z Remem.

– Nie muszę wam mówić, żeby­ście słu­chały babci. – Cora objęła dzieci tak mocno, że aż pisnęły. – Wiem, że tak będzie. Czeka was mnó­stwo zabawy.

– Zadzwoń­cie po przy­jeź­dzie do domu – popro­siła Lucy. – Żeby­śmy wie­dzieli, że dotar­li­ście tam bez­piecz­nie.

Obej­mu­jąc Johna i Corę, poczuła, jak ści­ska się jej serce. Jesz­cze moc­niej oto­czyła oboje ramio­nami.

– Będę za wami tęsk­nić, i to bar­dziej niż odro­binę. Uwa­żaj­cie na dro­dze i dbaj­cie o sie­bie. – Wypu­ściła ich z objęć. – Przy­pil­nuję tę dwójkę chu­li­ga­nów, nie mar­tw­cie się.

Wciąż macha­jąc i posy­ła­jąc całusy, wsie­dli do samo­chodu. Gdy odjeż­dżali, Cora odwró­ciła się przo­dem do kie­runku jazdy.

– Ty i ja, dzie­cinko… – John popa­trzył prze­lot­nie w lusterko wsteczne i uśmiech­nął się do Cory. – Co mamy robić, jak już wró­cimy do cichego, pustego domu?

– Chyba otwo­rzymy butelkę wina i zafun­du­jemy sobie naprawdę gło­śny seks.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

– Czy­tasz mi w myślach.

*

Z dziećmi u boków i trzema dyszą­cymi psami Lucy spo­glą­dała na odda­la­jący się samo­chód, póki nie znik­nął jej z oczu.

Zapa­no­wała nad nie­spo­koj­nym ser­cem, po czym prze­nio­sła spoj­rze­nie na dzieci. I zacy­to­wała frag­ment ze swo­jej – i ich – ulu­bio­nej książki, Tam gdzie żyją dzi­kie stwory.

– Niech się zacznie roz­róba! – zawo­łała.

Thea z rado­snym okrzy­kiem zro­biła gwiazdę. Rem ogra­ni­czył się do mał­pich odgło­sów.

Ponie­waż Thea zamie­rzała pisać wie­czo­rem w swoim dzien­niku, zwra­cała baczną uwagę na wszystko, co tego dnia robili.

Naj­pierw pople­wili ogród; teraz gór­skie powie­trze było chłod­niej­sze niż po połu­dniu. Jeśli zapo­mi­nali nazw nie­któ­rych roślin, Lucy przy­po­mi­nała im za pomocą rymo­wa­nek.

– Mia­łam przy­ja­ciela Bazy­lego.

Więc to była bazy­lia.

– Cie­kawe, kiedy przy­leci pustułka.

A to była tawułka.

Na tym pole­gała cała zabawa. Wszy­scy troje nosili w jej trak­cie kape­lu­sze o opa­da­ją­cych ron­dach.

Potem ubi­jali masło ze śmie­tanki z mleka Aster, lep­sze niż to, które kupo­wało się w skle­pie. Na koniec Thea zabrała się do odle­wa­nia maślanki, by zacho­wać ją na póź­niej.

Oboje obmyli masę maślaną w zim­nej wodzie i zaczęli ją ugnia­tać – Rem powta­rzał w kółko „krzep­kie-lep­kie”.

Bab­cia zaczerp­nęła jej tro­chę i dodała miodu, by przy­go­to­wać słod­kie sma­ro­wi­dło, jak to nazy­wała.

Na lunch zje­dli resztki kur­czaka i her­bat­niki ze słod­kim sma­ro­wi­dłem, które sami przy­rzą­dzili.

Po połu­dniu wybrali się z psami na spa­cer po lesie i wzgó­rzach. Lucy wzięła ze sobą sprej wła­snego wyrobu, któ­rym zamie­rzała w razie koniecz­no­ści odstra­szać niedź­wie­dzie. Nie było na szczę­ście takiej potrzeby.

Zatrzy­mali się obok domu, w grun­cie rze­czy roz­sy­pu­ją­cej się cha­łu­pinki, która znała lep­sze czasy, o czym wie­działa nawet Thea. Na widok psów szary chudy kot wspiął się bły­ska­wicz­nie na drzewo i posy­ki­wał na nie z gałęzi, one jed­nak nie zwra­cały na niego naj­mniej­szej uwagi.

Na zapa­da­ją­cym się ganku sie­dział chło­piec młod­szy od Rema i bawił się samo­cho­dzi­kiem. Thea sły­szała, jak bab­cia nazywa go „blon­da­sem”. Jego jasne włosy zda­wały się nie­mal białe.

– Cześć, Sammy – zaczęła. – Mama w domu?

– Tak, pro­szę pani. Mamo! Przy­szła pani Lucy! – zawo­łał.

W drzwiach sta­nęła kobieta z nie­mow­lę­ciem płci męskiej wspar­tym na bio­drze i dziew­czynką przy­wie­ra­jącą do jej nogawki. Miała ona na obu rękach czer­wone łusko­wate obwódki.

– Dzień dobry, pani Lucy. – Popra­wiła włosy o nieco ciem­niej­szym odcie­niu niż u syna. – To pani wnuki? Jezu, dziew­czynka to wyka­pana bab­cia.

– Moja duma i radość. Thea, Rem, przy­wi­taj­cie się z Katie.

– Dzień dobry – powie­dzieli jed­no­cze­śnie, a Thea sta­rała się nie patrzeć na te oso­bliwe czer­wone obwódki.

– Sły­sza­łam, że Sha­rona ma pro­blem.

– Zła­pała grzy­bicę. Robię wszystko, żeby jej skóra się oczy­ściła, ale ma to nie­stety też na gło­wie.

– Przy­nio­słam ci spe­cjalne mydło, Katie. Użyj go. – Lucy wyjęła kostkę z ple­caka. – Umyj jej tym ręce i głowę i dobrze wysusz. Wil­goć sprzyja grzy­bicy, wytrzyj więc wszystko sta­ran­nie czy­stą szmatką, a potem użyj tego. – Wyjęła małą bute­leczkę. – Zmie­szaj to z odro­biną wody. Zrobi się z tego pasta, roz­sma­ruj ją, aż wyschnie. To kur­kuma – dodała. – Nie zaszko­dzi jej. Powinno pomóc.

– Tak zro­bię. Dzię­kuję, pani Lucy. Nie mam…

– Nie martw się o zapłatę. Jak Billy wypro­du­kuje ten swój spe­cjał, to mi tro­chę przy­ślesz. Daj znać, jakby two­jej ślicz­nej dziew­czynce się nie popra­wiło.

– Zro­bię tak, jak pani mówi. Zro­bię na pewno. Mam tro­chę her­baty z koci­miętki, parzy się na słońcu, jeśli zechce­cie do mnie zaj­rzeć, to was poczę­stuję.

– Och, chęt­nie byśmy weszli, ale musimy odwie­dzić jesz­cze parę osób. No dalej, umyj tę słodką dzie­wuszkę. I daj znać, jak się czuje.

– Niech Bóg panią bło­go­sławi.

Kiedy ruszyli w dal­szą drogę, Lucy zwró­ciła się do dzieci:

– Katie kilka lat temu stra­ciła ojca, umarł na pylicę, a jej matka poprzed­niej zimy na zapa­le­nie płuc. Jest ciężko, kiedy nie ma ludzi, na któ­rych można liczyć.

– Co to takiego ten spe­cjał? – chciała wie­dzieć Thea.

– Och, to bim­ber, kocha­nie. Billy robi dosko­nały. Poza tym pra­cuje ciężko. Pije tro­chę za dużo tego swo­jego spe­cjału, mimo że od czasu do czasu, ale haruje jak wół. Jest dobrym mężem i dobrym ojcem.

Odbyli jesz­cze kilka wizyt, tu dali kostkę mydła, tam poda­ro­wali świeczkę. Lucy pobie­rała opłatę, jeśli spe­cy­fik był zamó­wiony, a jeśli ktoś nie miał pie­nię­dzy, nastę­po­wał han­del wymienny.

Gdy tylko wró­cili do domu, psy uło­żyły się do drzemki. Thea usia­dła z bra­tem i Lucy na tyl­nym ganku. Raczyli się zimną lemo­niadą i słod­kimi wypie­kami.

– Znasz wszyst­kich w górach, bab­ciu?

– Więk­szość tych, któ­rzy miesz­kają w pobliżu. Niektó­rzy cenią samot­ność. Nie narzu­cam się im, chyba że po coś przy­cho­dzą. Jeśli ktoś potrze­buje pomocy, tak jak Katie czy stary Carl ze swoim zapa­le­niem torebki sta­wo­wej, to poma­gam w miarę moż­no­ści. Gdy­bym to ja potrze­bo­wała pomocy, też by mi na pewno pomo­gli. Mam tam pół sągu drewna przy­go­to­wa­nego na chłody. I ktoś mi jesz­cze przy­nie­sie, jak będę potrze­bo­wała wię­cej. Tak to jest i powinno być.

*

Każdy dzień ozna­czał nową przy­godę. Obo­wiązki pozo­sta­wały obo­wiąz­kami, ale spra­wiały radość. Tylko u babci Thea mogła doić krowę albo patrzeć, jak Rem doi kozę. Kar­mili kury i zbie­rali jajka. Lucy nauczyła wnuki, jak robić połu­dnio­wo­ame­ry­kań­ski sos do szynki, jajek i kaszy kuku­ry­dzia­nej.

Co wie­czór mogli prze­sia­dy­wać na dwo­rze dłu­żej niż w zwy­kłe dni wolne od szkoły. Lucy wie­działa wszystko o kon­ste­la­cjach gwiazd, a Rem wska­zy­wał je bez­błęd­nie po nazwach.

Raz nawet zoba­czyli spa­da­jącą gwiazdę. Chło­piec zde­cy­do­wał, że zosta­nie astro­nautą. I każ­dego wie­czoru czy­tali gło­śno na zmianę frag­ment z książki, którą wybrali na początku waka­cji.

Była to książka, która im odpo­wia­dała. Ni­gdy nie usły­szeli od Lucy: „Nie, nie ta”.

Opo­wie­ści, jak twier­dziła, spa­jają świat. Naj­lep­sze wszakże było to, że je odgry­wali, posłu­gu­jąc się róż­nymi gło­sami. Thea musiała przy­znać, że Rem ma do tego talent. Jego głos zmie­niał się z war­kli­wego na wysoki, z drżą­cego na bez­na­miętny, zależ­nie od roli. Brat potra­fił też stroić odpo­wied­nie miny – otwie­rał oczy sze­roko albo mru­żył, zaci­skał wargi, albo szcze­rzył w uśmie­chu zęby.

Pra­wie nie poty­kał się o słowa, nawet te naj­trud­niej­sze.

Lucy twier­dziła, że jest uro­dzo­nym akto­rem jak jego wuj Caleb, a ponie­waż wie­działa, że zamie­rzał być astro­nautą, doda­wała, że pew­nie będzie krę­cił filmy na Mar­sie.

Zawsze otu­lała go do snu pierw­szego. Thea z lubo­ścią leżała i słu­chała ich gło­sów. Rem miał zazwy­czaj tysiąc pytań, zwłasz­cza w porze zasy­pia­nia.

Wtedy zja­wiała się Lucy i sia­dała na brzegu łóżka Thei.

– Jaki jest dzi­siej­szy sen?

– Cza­ro­dziej­ski las.

– Brzmi obie­cu­jąco. – Lucy zacze­sała włosy Thei do tyłu. – Jest pełen wró­żek i elfów?

– O tak! Musi tak być. Jest też zła cza­ro­dziejka, ma rów­nie złe psy, które wycza­ro­wała, takie z ostrymi skrzy­dłami i jesz­cze ostrzej­szymi zębami. Chce rzą­dzić lasem i wszyst­kim innym, więc doj­dzie do wiel­kiej bitwy. No i jest młoda cza­ro­dziejka, elf i wróżka, i muszą się zjed­no­czyć, i wyko­rzy­stać swoje moce i umie­jęt­no­ści, żeby poko­nać cza­ro­dziejkę. I jest pogoń za czymś. Muszę to wszystko wyśnić.

– Jestem pewna, że ci się uda. – Lucy nachy­liła się i poca­ło­wała Theę w poli­czek. – Może któ­re­goś dnia spi­szesz te sny, a Rem będzie je odgry­wał. Zaśnij teraz, skar­bie. Jutro jest znowu dzień.

Jak czy­niła nie­mal każ­dego wie­czoru, Thea zamknęła oczy i zaczęła two­rzyć swój sen.

Podob­nie jak w inne poranki, kiedy budziła się dość wcze­śnie, tak i dzi­siaj, tego ostat­niego ranka nie­win­no­ści, utrwa­liła sen na papie­rze. Las z jego dużymi drze­wami, nie­bie­skimi liśćmi, zło­tymi jabł­kami i fio­le­to­wymi grusz­kami. I złą cza­ro­dziejkę Mog w dłu­giej czar­nej sza­cie z kap­tu­rem, przy­ozdo­bio­nej dziw­nymi sym­bo­lami.

Dodała kilka ilu­stra­cji, choć nie umiała ryso­wać tak, jak by sobie tego życzyła. Przed­sta­wiały jej boha­te­rów – cza­row­nicę Gwyn, wróżkę Twink i elfa Zeda – i złe skrzy­dlate psy zwane Wenami.

W póź­niej­szym cza­sie zamie­rzała napi­sać ich wię­cej, pamię­tała bowiem te senne opo­wie­ści.

Poście­liła łóżko, zgod­nie z zasa­dami babci, potem umyła zęby. Nie ubrała się od razu, naj­pierw spraw­dziła, czy w nocy uro­sły jej piersi.

Nie­stety, nie uro­sły, a prze­cież pierw­szy okres dostała dwa dni po dwu­na­stych uro­dzi­nach w kwiet­niu.

Miała na wszelki wypa­dek sta­nik spor­towy, taki zwy­czajny do tre­nin­gów, ale czuła się w nim głu­pio, skoro nic go nie wypeł­niało. Poza tym ma rów­nie głu­pią nazwę, pomy­ślała, wią­żąc włosy w poje­dyn­czy war­kocz, na wzór babci.

Gdy­byż tak mogła wytre­no­wać piersi, ażeby ster­czały, z pew­no­ścią by to zro­biła!

Przy­glą­dała się jesz­cze przez chwilę swej twa­rzy w lustrze, zada­jąc sobie pyta­nie, jak by wyglą­dała, gdyby miała we wło­sach poje­dyn­cze białe pasemko, takie jak u babci. Od zawsze uwa­żała to za coś z pogra­ni­cza magii.

Istot­nie było nie­zwy­kłe, jako że poja­wiło się według rodzin­nej legendy w ciągu zale­d­wie jed­nej nocy, kiedy to dzia­dek, któ­rego Thea znała tylko ze zdjęć i opo­wie­ści, zgi­nął w kopalni.

Gdyby wyszła za mąż, nie chcia­łaby, żeby jej mąż umarł. Pra­gnęła żyć potem długo i szczę­śli­wie, tak jak chciała się upew­nić, że jej sny się speł­nią.

Pomy­ślała aku­rat o Zacha­riahu Lan­ni­ga­nie, poszła więc do pokoju Lucy. Poście­lone sta­ran­nie łóżko, ponie­waż bab­cia zawsze wsta­wała pierw­sza, zapach wzgórz pły­nący z kwia­tów na komo­dzie, wie­trzyk poru­sza­jący firan­kami w otwar­tych oknach. I zdję­cie w brą­zo­wej skó­rza­nej opra­wie, przed­sta­wia­jące jasno­wło­sego męż­czy­znę o oczach, któ­rych kolor jej mama okre­ślała jako zie­leń mor­skiej piany, gdy urzą­dzała komuś dom.

Był przy­stojny, może nie tak jak obecny obiekt jej marzeń, Nick Jonas, ale mimo wszystko przy­stojny, choć znacz­nie star­szy.

Lucy mówiła, że sama zro­biła to zdję­cie w jego trzy­dzie­ste uro­dziny.

Zgi­nął w zawale gór­ni­czym nie­spełna rok póź­niej.

– Przy­kro mi, że tak się stało. – Prze­ma­wia­jąc do zdję­cia, doty­kała oprawy. – Bab­cia, to zna­czy Lucy, wciąż za tobą tęskni. Czuję to. Mama, to zna­czy Cora, myśli o tobie w Dniu Ojca, w Boże Naro­dze­nie, w twoje uro­dziny, w rocz­nicę two­jej śmierci, a cza­sem też kiedy indziej. Uważa, że Rem, mój brat, ma po tobie brodę i usta, i chyba tak jest. W każ­dym razie…

Nie przy­szło jej do głowy nic wię­cej, co mogłaby powie­dzieć zdję­ciu, opu­ściła więc pokój i zeszła na dół.

Lucy sie­działa na tyl­nym ganku, popi­ja­jąc kawę.

– Dzień dobry, kocha­nie. Dobrze śni­łaś?

– Mhm. Mog to zła cza­ro­dziejka. Ma czarną ster­czącą brodę i oczy, które też są pra­wie czarne.

– Mój Boże, to nawet wygląda na kogoś złego!

– Jeśli znaj­dzie Klej­not Sta­ro­żyt­nych, zanim zro­bią to Gwyn, Twink i Zed, zamieni wszyst­kich w nie­wol­ni­ków, a potem będzie rzą­dzić lasem, a także oko­licz­nymi wzgó­rzami, doli­nami i rzeką.

– Niech się lepiej wezmą do roboty! Podzi­wiam twoją wyobraź­nię, Theo, i zasta­na­wiam się nie­raz, jak ją wyko­rzy­stasz. – Mru­gnęła okiem. – Rem wciąż śpi.

Dziew­czynka ski­nęła głową i schy­liła się pogła­skać po łbach dwa psy leżące u stóp babci.

– Cocoa zalega z nim w łóżku – oznaj­miła.

– Padli z wyczer­pa­nia, niech­że więc sobie odpoczną – odrze­kła bab­cia. – Sie­dzie­li­śmy do późna, prawda? Może zapro­wa­dzisz Aster do obory i ją wydo­isz? Nakar­mimy kury i zoba­czymy, co nam znio­sły. Mleko Milly zuży­jemy dziś do wyrobu mydeł.

– Rem miał nam przy tym poma­gać.

Kobieta spoj­rzała na nią ze spo­ko­jem, a potem wstała.

– Gdy­byś to ty była taka zmę­czona, popro­si­ła­bym Rema, by zro­bił to samo za cie­bie.

– Okej.

– No i będzie czy­ścił jajka z kurzych kup.

– Bar­dzo to lubi.

– To, że się lubi jakiś obo­wią­zek, nie zna­czy, że nie jest męczący i można go wyko­nać po łeb­kach. Po doje­niu wypro­wa­dzimy Aster na pole, spę­dzi tam cały dzień. Po kola­cji trzeba będzie ją zabrać z powro­tem do obory. Nad­ciąga burza. I to z pio­ru­nami.

Thea powio­dła spoj­rze­niem w górę i zoba­czyła nie­bie­skie niebo z kil­koma strzę­pia­stymi chmu­rami. Nie kwe­stio­no­wała jed­nak bab­ci­nej pro­gnozy pogody.

– Okej.

– Nad­ciąga burza – powtó­rzyła Lucy i potarła się z roz­tar­gnie­niem po sercu.

Dziew­czynka zapro­wa­dziła Aster do obory. Bar­dzo to lubiła, ale, tak jak powie­działa Lucy, rzecz trzeba było wyko­nać nale­ży­cie.

Lubiła strzy­kać kro­wim mle­kiem do wia­dra. Nie­któ­rzy z jej zna­jo­mych uwa­żali to za coś odra­ża­ją­cego, jej jed­nak ta czyn­ność bar­dzo się podo­bała.

Pod­czas gdy Aster prze­żu­wała paszę, Thea umyła jej wymię i sutki, po czym je osu­szyła. Umyła też dło­nie i zasto­so­wała przy­go­to­wany przez Lucy krem do wymion.

Następ­nie przy­szła kolej na próbne doje­nie, tak by się upew­nić, że mleko jest wolne od brudu.

I wresz­cie naj­za­baw­niej­szy etap: strzy­ka­nie bia­łych stru­żek wpa­da­ją­cych do czy­stego, pustego wia­derka, potem zaś chlu­po­ta­nie, gdy mleka z wolna przy­by­wało.

Lubiła śpie­wać w takt tych dźwię­ków, uwa­żała, że kro­wie też się to podoba. Kiedy pierw­szy sutek zro­bił się miękki i gąb­cza­sty, ujęła drugi, wciąż twardy w dotyku.

Wyobra­żała sobie, że za cza­ro­dziej­skim lasem, w zie­lo­nej doli­nie, jakaś inna dziew­czynka też doi krowę. I że nie ma poję­cia o zma­ga­niach toczo­nych wśród drzew, o poszu­ki­wa­niach jakiejś cen­nej rze­czy, o bitwach, w któ­rych wyniku mogłaby się stać nie­wol­nicą, póki dobro nie zwy­cię­ży­łoby zła.

Dojąc krowę, Thea przy­gar­nęła tę dziew­czynkę do swego snu. Doje­nie dobie­gło końca, przy­naj­mniej ten naj­za­baw­niej­szy począt­kowy etap.

Gdy zanio­sła wia­derko – teraz z pokrywką – do domu, żeby odlać mleko do szkla­nego dzbanka, Rem stał już przy zle­wie i obmy­wał jajka z kurzych odcho­dów.

Był roz­czo­chrany, na policzku miał ślad odci­śnięty przez poduszkę.

– Nakar­mi­łeś Cocoę?

– Tak, tak, jasne. Umie­rała z głodu. Tak jak ja teraz.

– Ty zawsze umie­rasz z głodu.

– Bab­cia powie­działa, że możemy sobie przy­rzą­dzić jajecz­nicę z szynką, kaszę z serem i tosty z dże­mem jeży­no­wym. Zostały jajka jesz­cze z wczo­raj, ale naj­pierw muszę umyć te tutaj. Mnó­stwo kupo­wa­tych kup! Kurzych gów­nia­nych kup!

Thea prze­wró­ciła wymow­nie oczami.

Zanim usie­dli do śnia­da­nia – teraz i ona umie­rała z głodu – zwie­rzęta zostały obsłu­żone, wia­derka po mleku odka­żały się w zmy­warce, a psy prze­ga­niały szcze­ka­niem wie­wiórki pró­bu­jące się dostać do karm­nika dla pta­ków.

Reszta poranka upły­nęła na robie­niu mydła.

Lucy miała zamó­wie­nie ze sklepu w mie­ście i kilka spe­cjal­nych, od klien­tów indy­wi­du­al­nych, i tymi się w pierw­szej kolej­no­ści zajęła.

Nazy­wała to pro­ce­sem „na zimno-zimno”, ale była to naprawdę gorąca robota!

Posia­dała spe­cjalne formy do wyrobu mydła, olejki i barw­niki, mleko Milly i wodę alka­liczną, suszone zioła i kwiaty.

Wszy­scy musieli mieć dłu­gie rękawy, zakła­dać ręka­wice i oku­lary ochronne. I choć Thea była pra­wie nasto­latką, Lucy uwa­żała, że minie jesz­cze co naj­mniej rok, nim dziew­czynka będzie mogła ope­ro­wać ługiem i nale­wać dia­bel­nie gorące, surowe mydło do forem.

Mogła jed­nak ważyć olejki i je roz­pusz­czać, a kiedy już Lucy dodała wody alka­licz­nej i pro­dukt zaczy­nał przy­po­mi­nać masło, przy­cho­dziła kolej na Rema, który doda­wał barw­niki, ona zaś dole­wała mleko Molly.

Do pierw­szej par­tii mydła dodali lawendę, do dru­giej roz­ma­ryn, trze­cia była z owsem i czwarta, ulu­biona Thei, z płat­kami róż­nych kwiat­ków.

Lucy obstu­kała formy na bla­cie szafki, chcąc pozbyć się pęche­rzy­ków powie­trza, a potem je odsta­wiła, by sub­stan­cja stę­żała; zasty­głą masę mogła pociąć w kostki dopiero po upły­wie całego dnia. I zawsze cze­kała dwa tygo­dnie, nim zaopa­trzyła mydła w sznu­re­czek z ety­kietą.

Cały pro­ces wyma­gał mnó­stwa czasu i wysiłku, Thea wie­działa jed­nak, że ludzie chęt­nie kupują „wycza­ro­wane w górach” mydła, świece, bal­samy, sole do kąpieli i inne cza­ro­dziej­skie wyroby.

Ludzie zewsząd, któ­rzy przy­jeż­dżali do Red­bud Hol­low, aby wędro­wać po górach albo zatrzy­my­wali się tam po dro­dze, zja­wiali się w skle­pie pod nazwą „Rze­mio­sło Appa­la­chów” i kupo­wali rze­czy, które jej babka spo­rzą­dzała w swej domo­wej kuchni.

Dobrze było wie­dzieć, że ktoś naby­wał i kupo­wał pro­dukt, który ona, Thea, poma­gała wytwo­rzyć.

– No dobrze, naj­waż­niej­sze zro­bione. – Lucy zdjęła ręka­wicę i otarła czoło. – Chyba prze­ką­simy coś na lunch, a potem popa­ku­jemy tro­chę wcze­śniej zro­bio­nych pro­duk­tów i zawie­ziemy je do mia­sta, tak czy owak, czeka nas jesz­cze jedna robota.

– Będziemy mogli zafun­do­wać sobie lody? – chciał wie­dzieć Rem.

– Nie­zły pomysł, skoro robi się gorąco. Ale przy­cho­dzi mi do głowy coś lep­szego, jeśli mogę liczyć na tak pra­co­wi­tych pomoc­ni­ków. Co wy na to, jeśli przy­rzą­dzę na kola­cję pizzę, a na deser podam krem kar­me­lowy z domo­wymi lodami wani­lio­wymi?

Rem wyra­ził swą opi­nię gło­śnym wiwa­tem, obej­mu­jąc przy tym bab­cię.

– Z wisienką na samej górze?

– Nie ina­czej.

*

Jechali do mia­sta z opusz­czo­nymi szy­bami i radiem nasta­wio­nym na blu­egrass. Wyda­wało się, że tak wła­śnie należy zmie­rzać do małej gór­skiej mie­ściny z jej główną ulicą pełną skle­pów i restau­ra­cji o nazwach w rodzaju „Smak Appa­la­chów” czy „Jedze­nie jak w domu”, mają­cych nadzieję na prze­chwy­ce­nie od tury­stów kilku dodat­ko­wych dola­rów.

Dzie­ciaki pomo­gły zanieść pudełka na tylny ganek sklepu. Wkrótce poja­wiła się kobieta i kla­snęła w dło­nie. Thea pamię­tała ją jesz­cze z poprzed­nich wizyt; wie­działa, że ta pani o blond krę­co­nych wło­sach, z oku­la­rami na zło­tym łań­cuszku, to wła­ści­cielka tego przy­bytku.

– Słowo daję, Lucy! – zawo­łała. – Wła­śnie mówi­li­śmy o tym, że może przy­wie­ziesz dziś tro­chę tych swo­ich zaety­kie­to­wa­nych cza­rów. Skoń­czyło się rano twoje lawen­dowe mydło. Sprze­da­li­śmy ostat­nią kostkę, tak jak i świecę lawen­dową i bal­sam, pew­nej kobie­cie z Chi­cago. Mamy jesz­cze tylko jedną świeczkę z dodat­kiem skórki poma­rań­czo­wej i tę, którą nazy­wasz „Leśnym spa­ce­rem”.

– Więc zja­wi­li­śmy się w samą porę – odparła Lucy, po czym zwró­ciła się do dzieci: – Pamię­ta­cie pannę Abby, prawda?

– To chyba twoje wnuki! – Kobieta chwy­ciła się za serce, ale Thea wie­działa, że to zdzi­wie­nie jest uda­wane, mimo to i tak się uśmiech­nęła. – A niech mnie, przy­się­gła­bym, że pod­ro­sły dobre trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów od ostat­niego lata.

– Istot­nie, rosną te moje kochane ziel­ska. Thea, zanieś te mydła do skła­dziku. Ty, Rem, zaj­mij się pudłem z mydłem w pły­nie. Cie­szą się chyba powo­dze­niem, jak się zdaje.

Lucy pod­nio­sła pierw­sze pudło ze świecz­kami.

– Przy­trzy­mam wam drzwi – powie­działa Abby. – I mam dla dzieci słod­kie sopelki, jeśli bab­cia nie ma nic prze­ciwko temu.

– Zasłu­żyły na to.

– Idź­cie i powiedz­cie pani Louise, że Abby kazała wam dać po dwa lizaki, jeden na teraz, jeden na potem.

– Dzię­ku­jemy, pani Abby.

Thea nie lubiła wła­ści­wie takich sło­dy­czy, wie­działa jed­nak, że się przy­da­dzą, żeby mieć czym prze­ku­pić póź­niej Rema. Poza tym mogła pobu­szo­wać po skle­pie. Lucy i pani Abby potrze­bo­wały sporo czasu, żeby omó­wić rachunki, wymie­nić się plo­tecz­kami i popy­tać o bli­skich.

Jej mama powie­działa, że tak jest na Połu­dniu, że wszystko trwa dwa razy dłu­żej, niż powinno, gdyż zgod­nie z oby­cza­jem nale­żało uciąć poga­wędkę.

Nie miała nic prze­ciwko zacze­ka­niu, mogła w tym cza­sie popa­trzeć na dzieła rze­mio­sła, te z drewna i te ze szkła i metalu, albo i z tego, i z tego. Mogła oglą­dać obrazy i odczu­wać dumę na widok pó­łek z wyro­bami babci.

Gdy poja­wiła się Lucy, dziew­czynka musiała zamie­nić słówko także z Louise i kimś o imie­niu Jimmy; męż­czy­zna zaczął pra­co­wać w skle­pie przed Bożym Naro­dze­niem.

Miał duże, sze­roko roz­sta­wione oczy i dłu­ga­śną szyję. Thea wyobra­ziła go sobie ze spi­cza­stymi uszami i doszła do wnio­sku, że mógłby być jed­nym z jej wyśnio­nych elfów.

Rem tym­cza­sem pochła­niał swego lizaka, lecz wcale nie powstrzy­mało go to przed zje­dze­niem także fio­le­to­wego wino­gro­no­wego loda. Thea jadła wol­niej, kiedy szli nie­spiesz­nie wzdłuż Front Street.

Lucy musiała znowu poświę­cić czas paru napo­tka­nym oso­bom. Znała tu pra­wie wszyst­kich, a oni pra­wie wszy­scy znali ją. Potem udali się wprost do banku, gdzie Lucy zło­żyła wie­czorny depo­zyt, jak się wyra­ziła, ponie­waż oddział zamy­kali o czter­na­stej.

– Skąd będą wie­dzieć, że to twoje pie­nią­dze? – zdzi­wił się Rem.

Lucy spoj­rzała na chłopca, kiedy szli w górę ulicy.

– No cóż, czek jest wysta­wiony na mnie i przeze mnie pod­pi­sany, poza tym na dowo­dzie wpłaty wid­nieje moje nazwi­sko i mój numer konta.

– A skąd wiesz, że nie ukradną tych pie­nię­dzy i nie powie­dzą, że ni­gdy ich nie dostali?

– Odzna­czasz się cynicz­nym umy­słem, chłop­cze. Wiem, że nie ukradną, bo znam kie­row­nika banku od czasu, jak był w twoim wieku. Pro­wa­dził go zresztą z moim bra­tem Buc­kiem. Raz nawet poszłam z nim na tańce, bo twój dzia­dek nie spie­szył się z zapro­sze­niem. I był to ostatni raz, kiedy się nie spie­szył.

– Poca­ło­wa­łaś go w usta?

– Nie, inte­re­so­wał mnie tylko Zacha­riah Lan­ni­gan.

– Może ukrad­nie twoje pie­nią­dze, bo nie poca­ło­wa­łaś go w usta.

Mierz­wiąc włosy Rema, bab­cia roze­śmiała się ser­decz­nie.

– Nie wydaje mi się, by miał o to pre­ten­sje, zwłasz­cza że oże­nił się z moją dobrą przy­ja­ciółką, Abi­gail Barns, innymi słowy z panią Abby. Docze­kali się trzech córek i pię­ciorga wnu­cząt.

– Męż­czyźni potra­fią kochać bez wza­jem­no­ści.

– Zawsze udaje ci się mnie roz­ba­wić, Reming­to­nie Fox.

– Mam fio­le­towy język? – Wysu­nął go.

– Bez wąt­pie­nia.

– Byłoby zabawne, gdyby cały czas miał taki kolor.

– Widzisz? – Bab­cia objęła go ramie­niem, a dru­gim Theę. – Zawsze potra­fisz mnie roz­ba­wić.

*

Thea uwa­żała, że to jak dotąd naj­wspa­nial­szy dzień waka­cji, i zapi­sała to nawet w swoim dzien­niku. Wydo­iła Aster sama, oso­bi­ście! Zano­to­wała dodat­kowo, żeby spró­bo­wać przy­rzą­dzić dla mamy na jej uro­dzi­nowe śnia­da­nie szynkę z sosem – z pomocą Rema (może też taty). Pomo­gła prze­cież wyra­biać mydło i choć nie docze­ka­łaby chwili, gdy miało być ład­nie zapa­ko­wane, bab­cia i tak przy­sła­łaby jego zdję­cia.

Spę­dzili w mie­ście sporo czasu. Po powro­cie dali psom sma­ko­łyki w nagrodę za pil­no­wa­nie domo­stwa, po czym zabrali się do robie­nia lodów i gotowe wło­żyli do zamra­żarki.

Następ­nie przy­go­to­wali wła­sno­ręcz­nie pizze z cia­sta i sosu babci, pod­czas gdy Lucy tarła ser. Pizza Thei wyszła nie­mal ide­al­nie okrą­gła. Rem uznał, że jego jest sze­ścio­kątna. Bab­cia dodała do swo­jej grzyby i oliwki; chło­piec zro­bił za jej ple­cami minę pełną obrzy­dze­nia.

Po wie­czor­nych obo­wiąz­kach, kiedy świe­ciły już gwiazdy, zje­dli lody na tyl­nym ganku.

Jest tak wiele gwiazd, pomy­ślała Thea. Może bab­cia myliła się co do nad­cho­dzą­cej burzy?

Gdy zja­wiła się Lucy powie­dzieć dobra­noc i otu­lić wnuki, dziew­czynka odło­żyła dzien­nik.

– Jutro upły­nie tydzień, jak tu jeste­śmy.

Kobieta usia­dła na brzegu łóżka.

– To ozna­cza, że pozo­stał wam jesz­cze jeden – stwier­dziła. – No i za dwa mie­siące jedziemy wszy­scy nad morze. Po raz pierw­szy w życiu będę odpo­czy­wała ze swoją rodziną nad oce­anem! To cudowne, że twoja mama i twój tata zapra­szają nas wszyst­kich. A potem, kilka mie­sięcy póź­niej, wy zja­wi­cie się tu w kom­ple­cie. Przy­go­tuję w Święto Dzięk­czy­nie­nia kola­cję, jakiej nie umiesz sobie nawet wyobra­zić. – Postu­kała Theę w skroń. – Zacze­kaj, a się prze­ko­nasz.

– Wszystko będzie wyglą­dało wtedy ina­czej. I nawet chcę, żeby tak było. Po Świę­cie Dzięk­czy­nie­nia ty, bab­ciu, przy­je­dziesz do nas na Boże Naro­dze­nie.

– Pew­nie. A na wio­snę wy przy­je­dzie­cie do mnie na Wiel­ka­noc.

– Zoba­czę, jak kwit­nie juda­szo­wiec.

– Tak, i dziki dereń. Wyglą­dają prze­pięk­nie. Zamie­rzasz śnić dziś w nocy ten swój sen czy zaczniesz jakiś nowy?

– Nie skoń­czy­łam jesz­cze tego dru­giego. Tego, który roz­grywa się w cza­ro­dziej­skim lesie Endonu.

– Endon?…

– To nazwa świata. Przy­cho­dzi mi do głowy kilka nowych postaci. Muszę zoba­czyć, co się wyda­rzy.

– Śnij więc zgod­nie z pla­nem. – Lucy nachy­liła się do poca­łunku. – Ja też chcę wie­dzieć, co się sta­nie.

Thea zado­wo­lona otu­liła się pościelą i zamknęła oczy. Odpły­nęła w sen pełen koloru, przy­gody i magii. A kiedy śniła, chmury zaczęły z wolna prze­sła­niać gwiazdy. Gdzieś w oddali roz­legł się grom.

Gdy nad­cią­gnęła burza, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami babci, sen pełen elfów i wró­żek prze­ro­dził się w kosz­mar.

Rozdział 3

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy Lucy wkła­dała lody do zamra­żarki, Cora wyszła ze spo­tka­nia. Tak uda­nego spo­tka­nia, że aż w wyobraźni pokle­pała się po ple­cach.

Ponie­waż do końca dnia miała wolne, posta­no­wiła zała­twić kilka spraw i zor­ga­ni­zo­wać dla sie­bie i Johna małą uro­czy­stość.

Mogła ode­brać rze­czy z pralni, zaj­rzeć do dru­karni po naj­now­sze bro­szury rekla­mowe, wstą­pić do ulu­bio­nego sklepu z winami, zaha­czyć o super­mar­ket i kupić dwa steki, które John wrzu­ciłby na grilla, wresz­cie odwie­dzić targ warzywny i kupić skład­niki do sałatki oraz tro­chę ziem­nia­ków.

John uwiel­biał jej pie­czone ziem­niaki.

Ni­gdy nie byłaby taką kucharką jak jej matka, ale uwa­żała, że razem z Joh­nem świet­nie sobie w tej dzie­dzi­nie radzą.

Miała spo­tka­nie z nie­zwy­kle wyma­ga­ją­cym i zamoż­nym klien­tem, zde­cy­do­wała się więc na wize­ru­nek spod znaku „kobiety pro­fe­sjo­nal­nej”.

Spięła włosy w gładki kok i wło­żyła obci­słą sukienkę bez ręka­wów w kolo­rze głę­bo­kiego różu, do tego san­dały na obca­sie.

Zamiast zwy­kłego zegarka pra­cu­ją­cej matki wło­żyła na nad­gar­stek cza­so­mierz marki Bul­gari, który John poda­ro­wał jej na dzie­siątą rocz­nicę ślubu. Śmieszna eks­tra­wa­gan­cja – przy­szło jej do głowy.

Na koper­cie kazał wygra­we­ro­wać serce i słowa „Po wsze czasy”.

Uwiel­biała ten chro­no­metr.

Zała­twiała sprawy jedną po dru­giej, jeż­dżąc z włą­czo­nym radiem i uśmie­chem na twa­rzy.

Targ warzywny przy­po­mniał jej o dzie­ciach i o tym, jak ona i John popeł­niali nie­odmien­nie błąd, zabie­ra­jąc je ze sobą, co zawsze się koń­czyło dwoma rodza­jami chip­sów, dwoma rodza­jami lodów, dwoma rodza­jami płat­ków śnia­da­nio­wych i Bóg wie czym jesz­cze w dwóch wer­sjach.

Tak bar­dzo za nimi tęsk­niła.

Nie zna­czyło to, że jako samotna para nie czuli się cudow­nie. Ożyw­czo. I, co tu kryć, sexy. Tęsk­niła jed­nak za ich twa­rzycz­kami, ich ener­gią, nawet kłót­niami.

Mimo wszystko roz­ma­wiali przy­naj­mniej co drugi dzień, a wtedy ze słu­chawki dosłow­nie wyle­wały się dzie­cięca radość i eks­cy­ta­cja, co prze­peł­niało jej serce po brzegi.

Uwiel­biały tę małą farmę babci, a ona z pew­no­ścią orga­ni­zo­wała im każ­dego lata wspa­niałe dwa tygo­dnie. Trosz­czyła się o nie i dawała miłość we wszyst­kich jej wymia­rach.

Cora wie­działa, że doznają tej miło­ści i tro­ski jesz­cze wię­cej pod­czas pobytu nad morzem, w Święto Dzięk­czy­nie­nia i Wiel­ka­noc.

Te krót­kie prze­rwy w życiu rodzin­nym wszyst­kim łado­wały aku­mu­la­tory.

Sku­piona na wybo­rze odpo­wied­nich ste­ków, mając serce pełne swo­ich dzieci, nie zauwa­żyła męż­czy­zny z sze­ścio­pa­kiem coli, torebką chru­pek kuku­ry­dzia­nych i paczką chip­sów w koszyku.

Ale Ray Riggs ją zauwa­żył.

Z miej­sca roz­po­zna­wał bogatą sukę i wła­śnie teraz ją roz­po­znał.

Sno­bi­styczna fry­zura, kwa­dra­towy dia­ment na obrączce i ten zega­rek za tysiące dola­rów.

Zwłasz­cza on, ten zega­rek, syczał mu w uszach: „Jestem lep­sza niż ty, Ray”.

Nie­na­wi­dził jej za to.

Tak wystro­jona wybrała się do zwy­kłego sklepu? To praw­do­po­dob­nie żona jakie­goś sukin­syna, taka baba na pokaz. Z tych, co to patrzą z góry na ludzi jego pokroju.

Paliło go to żywym ogniem.

Z tych, co to mają mnó­stwo super­sa­mo­cho­dów i super­dom. A w środku mnó­stwo luk­su­so­wych przed­mio­tów, takich jak ten zega­rek. I gotówkę w sej­fie na wszelki wypa­dek.

To go zain­te­re­so­wało.

Zain­te­re­so­wało tak bar­dzo, że posta­wił koszyk na pod­ło­dze, wyszedł ze sklepu i skie­ro­wał się do swego samo­chodu.

Mojego samo­chodu, pomy­ślał, ponie­waż kazał go prze­ma­lo­wać. Zwra­ca­jąca uwagę wiśniowa czer­wień, którą wybrał poprzedni wła­ści­ciel – bogaty sukin­syn – została zastą­piona lśniącą dys­kretną czer­nią. Ray od razu wymie­nił też tablice reje­stra­cyjne z Mary­landu na Pen­syl­wa­nię.

Zawsze można było zna­leźć tablicę spoza stanu w jakimś nędz­nym motelu przy auto­stra­dzie.

W wieku osiem­na­stu lat, po dwóch bitych latach spę­dzo­nych w dro­dze, Ray wie­dział już wszystko o nędz­nych mote­lach i kamu­flażu skra­dzio­nych aut.

Teraz sie­dział w czar­nym seda­nie Mer­ce­desa, zare­je­stro­wa­nym na nie­ja­kiego Phi­lipa Allena Clarke’a, który wraz ze swoją wiedź­mo­watą żonką, Bar­barą Anne Clarke, gnił w jakimś gro­bie na jakimś cmen­ta­rzu w pie­przo­nym ele­ganc­kim Poto­mac w sta­nie Mary­land.

Wycią­gnął od Clarke’ów cztery superze­garki i zasta­wił w Waszyng­to­nie rolexa nale­żą­cego do męż­czy­zny dwa tygo­dnie po tym, jak go zdo­był. Stara wiedźma miała tro­chę porząd­nej biżu­te­rii, ale co do niej to zamie­rzał zacze­kać, nim zamieni ją i pozo­stałe zegarki na gotówkę.

Ray Riggs nie był głupi.

Na doda­tek wycią­gnął od tej sta­rej suki szyfr do sejfu, nim ją zabił, i zgar­nął sie­dem tysięcy w gotówce. Plus dwa tysiące trzy­sta z ich port­feli, plus drobny zapas w szu­fla­dzie z bie­li­zną sta­rej wiedźmy.

Tak więc, będąc przy for­sie, wyna­jął sobie domek przy plaży w Myr­tle Beach.

Żeby się poopa­lać, a przy oka­zji obra­biać boga­tych tury­stów.

Zatrzy­mał się przy skle­pie, chcąc kupić tro­chę jedze­nia na drogę; na sta­cjach ben­zy­no­wych zdzie­rali z czło­wieka.

Któ­re­goś dnia wysa­dzi jedną i tak dowie­dzie swej racji.

Teraz jed­nak doszedł do wnio­sku, że ten postój to nie przy­pa­dek. O nie! Nie wąt­pił w to ani przez chwilę, gdy ta bogata suka wyszła ze sklepu i wło­żyła jedną torbę do BMW – czyżby nikt już nie kupo­wał pie­przo­nych ame­ry­kań­skich wozów?

I tak czas był zmie­nić brykę; prze­cież zwi­nął na wszelki wypa­dek tablice reje­stra­cyjne Wir­gi­nii Zachod­niej.

Tak, to zde­cy­do­wa­nie nie przy­pa­dek.

Kiedy wyje­chała z par­kingu, ruszył za nią na targ rolny. Jakby ludzie jej pokroju nie mieli rol­ni­ków głę­boko w dupie.

Wró­ciła do samo­chodu z drugą, mniej­szą torbą.

Żad­nych dzie­cia­ków, doszedł do wnio­sku. Za mało żar­cia.

Może uja­da­jący pies. Okej, musiałby się tym zająć.

Wyglą­dała jak ktoś z uja­da­ją­cym małym pie­skiem o imie­niu Fluffy albo Chauncy.

No cóż, roz­wa­liłby kop­nia­kiem łeb uja­da­ją­cego Fluffy’ego.

Poje­chała na osie­dle wiel­kich, waż­niac­kich domów. MPR, jak je nazy­wał. Mc-pie­przone-rezy­den­cje.

Zapar­ko­wał przy kra­węż­niku, wie­dząc, że mer­ce­des zapewni mu odpo­wied­nią przy­krywkę, przy­naj­mniej na kilka minut. Ludzie, któ­rzy miesz­kali w wyszu­ka­nych domach, nie spo­dzie­wali się kło­po­tów ze strony ludzi w super­wo­zach.

Ich błąd.

Brama garażu otwo­rzyła się, kobieta wje­chała do środka, brama się zamknęła.

Sie­dział jesz­cze przez parę minut, myśląc i pla­nu­jąc, gdy wkrótce znów się poja­wiła w drzwiach wej­ścio­wych.

Pod­le­wała kwiaty w donicz­kach na fron­to­wym ganku, także te zwie­sza­jące się z fila­rów. Nie wybiegł za nią żaden wrza­skliwy pies, może więc go nie było.

Kiedy odsta­wiła konewkę, na pod­jazd skrę­cił kolejny SUV. Jesz­cze jedno BMW.

Nie wysiadł z niego jakiś stary sukin­syn, ale młod­szy, niż zakła­dał. Wysoki, wyglą­da­jący na spraw­nego. Hmm… plan wyma­gał nie­ja­kiej korekty.

Ona zeszła z ganku, on pod­szedł do niej.

Objęli się i poca­ło­wali.

Nie sły­szał żad­nego szcze­ka­nia, nie widział żad­nych dzie­cia­ków wybie­ga­ją­cych z krzy­kiem: „Tata wró­cił!”.

Naj­praw­do­po­dob­niej miesz­kali tylko we dwójkę w tym cho­ler­nie wiel­kim domu. W domu, który powi­nien nale­żeć do niego. Wszystko to powinno nale­żeć do niego.

Wie­dział, że kiedy minie noc, co nieco będzie już nale­żeć do niego.

Kiedy skie­ro­wali się do drzwi, ruszył w głąb ulicy – prze­strze­ga­jąc sumien­nie ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści – i obje­chał pose­sję, tak by się zorien­to­wać w miarę moż­no­ści, co jest na tyłach.

Oczy­wi­ście, wiel­kie podwó­rze i cho­lerny basen.

Zbyt wielu ludzi miało zbyt wiele, jeśli o niego cho­dzi. Wyda­wało się czymś uczci­wym i słusz­nym, by dostał jakąś część, to, czego pra­gnął i na co zasłu­gi­wał.

Bądź co bądź, tam, gdzie zamie­rzał ich posłać, nie mogli tego ze sobą zabrać.

*

Cora podała Joh­nowi konewkę.

– Możesz nalać do tego wody i zanieść na tylny ganek? – powie­działa. – Chcia­ła­bym pójść na górę i się prze­brać.

– Wyglą­dasz świet­nie – odparł.

Uśmiech­nęła się.

– Prawda? Adele podzi­wiała moje buty i tak jak za każ­dym razem, kiedy noszę przy niej mój wspa­niały zega­rek, wyczu­wam jej zazdrość. Opo­wiem ci o spo­tka­niu – same dobre wia­do­mo­ści – kiedy zdejmę to osza­ła­mia­jące obu­wie, na które moje stopy zaczy­nają już jed­nak narze­kać.

– Zrób to. A ja mam dobre wie­ści à pro­pos pro­jektu dla Bar­naby’ego. Albo się nie prze­bie­raj i pozwól się zabrać na kola­cję. A póź­niej może kino?

Przy­sta­nęła na scho­dach i rzu­ciła mu przez ramię zalotne spoj­rze­nie.

– Dla­czego pro­po­nu­jesz mi randkę, Joh­nie Fox?

– Był­bym idiotą, gdy­bym tego nie zro­bił.

– Zga­dzam się, ale prze­łóżmy to na jutro. Mam plany na dziś wie­czór.

Prze­chy­lił głowę i obrzu­cił ją uda­wa­nie szorst­kim spoj­rze­niem.

– Jakie plany?

– Powiem ci. – Wciąż się zalot­nie uśmie­cha­jąc, wysu­nęła stopy z butów. – Usma­żysz na grillu steki, które kupi­łam po dro­dze do domu. A ja przy­rzą­dzę słynne dwu­krot­nie pie­czone ziem­niaki.

– Znane całemu światu.

– I sałatkę ze skład­ni­ków z targu rol­nego. Do tego butelka two­jego ulu­bio­nego caber­neta, którą kupi­łam po dro­dze.

– Plan dosko­nały. Co na deser?

– Myśla­łam o dzie­cia­kach, o tym, jak się świet­nie bawią. Pod­czas gdy my tkwimy tu sami w tym wiel­kim, pustym domu. – Zakrę­ciła butami trzy­ma­nymi za rze­myki. – Więc przy­szło mi do głowy, że powin­nam zafun­do­wać sobie sza­lony seks ze swoim mężem.

– Deser wszech cza­sów.

– Lep­szy niż cia­sto z jabł­kami mamy?

– Nawet od tego lep­szy.

– Wła­ściwa odpo­wiedź. Może otwo­rzysz tę butelkę, a ja się zajmę ziem­nia­kami, kiedy zejdę na dół? Posie­dzimy przez chwilę na zewnątrz, nim zaczniesz gril­lo­wać.

– Kocham cię, Coro.

Nie zatrzy­mała się, wcho­dząc na górę, ale znów spoj­rzała przez ramię i postu­kała pal­cem zega­rek.

– Po wsze czasy.

Ruszył z powro­tem do kuchni i przy­sta­nął przy ich ścien­nej gale­rii. Rodzin­nej, jak ją w myślach nazy­wał. Zdję­cia ich obojga, potem trojga, wresz­cie czworga. Zdję­cia dzieci. Jej matki, jej braci. Gru­powe, indy­wi­du­alne, wypeł­niały całą ścianę.

Spra­wiały, że był naj­szczę­śliw­szym sukin­sy­nem na świe­cie.

Po wsze czasy.

Otwo­rzył butelkę wina i nalał wody do konewki.

*

Tym­cza­sem Ray zaje­chał do myjni i zapła­cił za dodat­kowe czysz­cze­nie wnę­trza.

Wóz lśnił czy­sto­ścią.

Zna­lazł spo­kojne miej­sce na pochło­nię­cie kanapki z wie­przo­winą, cho­ler­nie dobrej sałatki cole­slaw i fry­tek. Sie­dział na dwo­rze, roz­ko­szu­jąc się cie­płem, a przy tym jadł i pra­co­wał nad sche­ma­tem domu.

Przy­szło mu do głowy, że mógłby być archi­tek­tem, tylko wła­ści­wie po jaką cho­lerę miałby pro­jek­to­wać domy dla kogoś innego?

Zakła­dał, że sypial­nie są na górze, także ta główna, pań­stwa domu, z osobną łazienką i gar­de­robą. Jeśli mieli sejf, to znaj­do­wałby się wła­śnie tam albo w gabi­ne­cie czy biblio­tece, która mówiła: patrz­cie, jakie z nas bystrzaki.

Jego łup? Gotówka, biżu­te­ria i jeden z samo­cho­dów.

Póź­niej ruszy nim do Karo­liny Pół­noc­nej, prze­śpi się w jakimś gów­nia­nym motelu, a rano poje­dzie w drogę. Nim kto­kol­wiek się zorien­tuje, że ta bogata suka i jej sukin­syn nie żyją, on będzie już daleko stąd.

Solidny plan – doszedł do wnio­sku. Łyk­nął coli. Teraz będzie musiał tylko spę­dzić jakoś te kilka godzin.

Poszedł do cen­trum han­dlo­wego, pokrę­cił się tam, zaj­rzał do salonu gier auto­ma­tycz­nych, następ­nie wstą­pił do kina. Trans­for­mers: Zemsta upa­dłych.

Cał­kiem nie­zły film.

Około jede­na­stej prze­je­chał się bez pośpie­chu po tej spo­koj­nej ulicy klasy wyż­szej.

Wciąż paliło się zbyt wiele świa­teł. Jeź­dził więc jesz­cze jakiś czas, zasta­na­wia­jąc się, jak naj­le­piej dotrzeć do trasy 95, kiedy się upora z robotą.

Przed pierw­szą na ulicy wresz­cie zapa­no­wał spo­kój. Kilka świa­teł na gan­kach, kilka zewnętrz­nych, to tu, to tam w jakimś domu, zosta­wio­nych przez ludzi, któ­rzy sądzili, że odstra­szy to poten­cjal­nego wła­my­wa­cza.

Opra­co­wał już plan dotar­cia do celu, prze­mknął na tyły osie­dla. Zga­sił świa­tła, zapar­ko­wał na jakimś pod­jeź­dzie, wyłą­czył sil­nik.

Cze­kał, wypa­tru­jąc bla­sku w oknach i nasłu­chu­jąc szcze­ka­nia psa, ale trwała nie­zmą­cona cisza. Wło­żył ręka­wiczki i sta­ran­nie wytarł przed­nie sie­dze­nie, kie­row­nicę i deskę roz­dziel­czą. Następ­nie wyjął spod fotela kie­rowcy pisto­let Smith & Wesson 9 mm.

Zdo­był go po swoim trze­cim zabój­stwie – tego uli­za­nego praw­nika i jego suki z wiel­kimi sztucz­nymi cyc­kami.

Pode­rżnął im gar­dła, tak jak tej parze wcze­śniej, i Jezu! Co za pie­przone ohydz­two. Krew nie zro­biła na nim szcze­gól­nego wra­że­nia, ale się wściekł, że się nią cały uma­zał.

Wtedy razem z gotówką i biżu­te­rią zdo­był też broń.

Oraz mnó­stwo amu­ni­cji. Mógł jej jesz­cze doku­pić, gdyby potrze­bo­wał.

Nie uwa­żał się za wytraw­nego strzelca, ale przy nie­wiel­kiej odle­gło­ści nie miało to więk­szego zna­cze­nia.

Dowiódł tego pod­czas kolej­nej roboty.

Wło­żył broń do skó­rza­nej przy­pi­na­nej pochwy, którą też zabrał uli­za­nemu praw­ni­kowi, a potem wyjął z bagaż­nika swój sprzęt.

Ni­gdy nie podró­żo­wał obła­do­wany, więc wziął ple­cak, a pod­ręczną torbę zarzu­cił na ramię.

Zatrza­snął klapę bagaż­nika – cicho – wytarł ją, po czym ruszył dalej.

Jego trasa wio­dła przez pose­sję innego boga­tego czło­wieka i łatwe do poko­na­nia ogro­dze­nie wprost na podwó­rze, o które cho­dziło, to z migo­tli­wym base­nem i roz­le­głym patio. A ten taras na pię­trze? O tak, za tam­tymi drzwiami spała bogata suka, która nosiła ten swój fiku­śny superze­ga­rek.

Omi­nął basen, prze­szedł przez patio, gdzie zauwa­żył grill, wielki i lśniący, który kosz­to­wał zapewne ze dwa albo i trzy tysiące dolców.

Sam jego widok, sto­ją­cego tu i lśnią­cego, wzbu­dził w nim urazę. Poża­ło­wał, że nie ma przy sobie pałki albo sta­lo­wej rurki. Gdyby miał jedno lub dru­gie, roz­trza­skałby ten grill w drobny mak.

Zapa­no­wał jed­nak nad wście­kło­ścią. Miał prze­cież robotę do wyko­na­nia, a ta wyma­gała czy­stego umy­słu.

Oddy­cha­jąc powoli, głę­boko, poło­żył dło­nie w ręka­wicz­kach na drzwiach patio. I tym czy­stym umy­słem prze­nik­nął do wnę­trza domu.

Tak prze­ja­wiał się jego wro­dzony dar.

Matka pró­bo­wała wyru­go­wać z niego tę umie­jęt­ność modli­twą; ojciec pró­bo­wał wyru­go­wać ją logiką.

Nie udało im się.

Posta­no­wił, że pew­nego dnia w przy­szło­ści odpłaci im za to, że nie dali mu cho­ler­nie wiel­kiego domu takiego jak ten, by w nim dora­stał, ani basenu, w któ­rym mógłby się plu­skać.

Odpłaci za to, że sma­żyli bur­gery na pro­stym gów­nia­nym grillu węglo­wym, a nie na dużym i lśnią­cym, takim jak ten na patio.

Tym­cza­sem wystar­czało mu, że żył wolny jak ptak i wyko­rzy­sty­wał swój talent, by odbie­rać boga­tym i brać ich dobra dla sie­bie.

Nie ma żad­nego psa w domu. Teraz przy­naj­mniej, choć wcze­śniej był. I są dzieci, jedno, może dwoje, ale nie teraz.

Jedyni ludzie w tym domu spali teraz na górze, tak jak prze­wi­dział.

A jed­nak dozna­wał uczu­cia cze­goś w rodzaju odde­chu na karku, tak jakby ktoś go obser­wo­wał, jakby obser­wo­wał z tak bli­ska, że tkwił nie­mal w nim samym.

Ta myśl przy­pra­wiła go o kro­ple potu na skroni, zmu­siła do spoj­rze­nia za sie­bie.

Pie­przyć to, rzekł sobie.

Nie zauwa­żył śla­dów ostrze­ga­ją­cych o zabez­pie­cze­niach ani śla­dów zabez­pie­czeń.

Pra­co­wał pew­nego lata ze swoim skne­ro­wa­tym ojcem, insta­lu­jąc sys­temy alar­mowe w dużych MPR jak ten tutaj, wie­dział więc, czego szu­kać.

I jak postą­pić, gdyby coś zna­lazł.

Teraz jedy­nym ele­men­tem na sze­ro­kich szkla­nych drzwiach był tylko zamek.