49,90 zł
Nora Roberts
Gry umysłu
Bestsellerowa autorka przedstawia nową, pełną napięcia powieść o tragedii i traumie, miłości i rodzinie
Jak co roku w czerwcu rodzina Foxów wyrusza krętymi drogami Appalachów, aby zawieźć swoje dzieci na dwutygodniowy pobyt u babci. Tutaj dwunastoletnia Thea może biegać do woli, wdychać zapachy natury, świeżego chleba i ręcznie robionych świec. Nie ma pojęcia, że wkrótce jej rodzinę dosięgnie ogromna tragedia.
Pewnej nocy Thea i jej babcia Lucy budzą się z tego samego koszmaru. I choć nigdy nie rozmawiały o szczególnym rodzaju widzenia, które dzielą, wiedzą, że wydarzyło się coś strasznego. Dzięki wizji Thei morderca jej rodziców spędzi resztę życia w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Z czasem dziewczyna znajdzie przyjaciół, zbuduje karierę i zakocha się. Ale nadal będzie miała zdolność wnikania w umysły i dusze innych.
I choć babcia nazywa tę umiejętność darem, dla niej to przekleństwo – ponieważ człowiek, który zrujnował jej dzieciństwo, ma tę samą zdolność. Thea słyszy jego wypaczone myśli, a on o tym wie i pragnie zemsty…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 597
CZĘŚĆ PIERWSZA
Tragedia
Gwałtowny jest gniew, zapalczywość – nieubłagana, a kto się ostoi przed zazdrością?
Księga Przysłów [27,4]
Daj głos boleści! Ona milcząco wzdymazaparte serce i pęknąć mu każe.
William Szekspir, Makbet, przeł. Józef Paszkowski
Dla Thei najlepszy okres lata zaczynał się wraz z drugim tygodniem czerwca. Ostatni dzień szkoły zasługiwał na symbol pod postacią wielkiego czerwonego serca i oznaczał, że można się kąpać i pluskać w przydomowym basenie, który tak bardzo kochała. Można było jeździć na rowerze i bawić się codziennie z przyjaciółmi. Choć nie nazywali już tego zabawą. Mówiło się, że spędzają wspólnie czas.
Miała w końcu dwanaście lat.
Lubiła posiłki na świeżym powietrzu i długie letnie dni, a szczególnie podobało jej się to, że nie trzeba odrabiać prac domowych.
Każdego roku, mniej więcej tydzień po wielkim czerwonym sercu, wsiadała do samochodu z mamą, tatą, młodszym bratem Remem i ich psem Cocoą, po czym wyruszali w długą podróż z Fredericksburga w Wirginii do Redbud Hollow w Kentucky.
Mama tam dorastała, ale wyjechała do Wirginii na studia, gdzie od razu pierwszego dnia, podczas pierwszych zajęć poznała Johna Foxa.
Reszta zaś, jak mówili – czy jak mówił tata – była już historią.
Pobrali się latem po drugim roku, a po dziesięciu miesiącach, dwóch tygodniach i trzech dniach zjawiła się ona, Thea. Niecały rok później, jak zauważył niegdyś Rem.
Teraz jej tata projektował domy, a mama je urządzała. Ich firma, Fox and Fox Homes, bardzo dobrze prosperowała.
Thea była zorientowana, jak to się mówi. Dorośli uważali, że dzieci niewiele wiedzą o ważnych sprawach, ale ona wiedziała. To na przykład, że jej dziadkowie, rodzice taty, są bogaci i snobistyczni i nie mają najlepszego zdania o mamie – dziewczynie ze wschodniego Kentucky.
Jednakże rodzice taty mieszkali daleko, w San Diego, nieczęsto ich więc widywali. Co zresztą Thei bardzo odpowiadało. Nie musiała słyszeć, jak szanowna babka – tak snobistycznie należało się do niej zwracać – uważa w myślach, że mama śmieje się zbyt głośno albo że nigdy tak naprawdę nie pozbyła się z butów kurzu Appalachów.
Potrafiła słyszeć te myśli, jeśli się dostatecznie wysiliła, i gdy musiała odwiedzać szanowną babkę, nie umiała się jakoś powstrzymać.
Babka myślała tak głośno.
Babkę i dziadka zdawało się nie obchodzić, że John i Cora Fox są szczęśliwi, a nawet odnieśli sukces. Że mieszkają w ładnym domu na przyjemnym osiedlu. Że Thea i Rem (czy też, jak upierali się dziadkowie, Althea i Remington) radzili sobie w szkole lepiej niż dobrze.
Ale babcię Lucy to obchodziło. Wszyscy rozmawiali przez telefon co tydzień, w niedzielę, a w czasie Bożego Narodzenia babcia przyjeżdżała z całym pickupem prezentów, które sama zrobiła. Często zjawiali się też wujowie, Waylon i Caleb, mieli więc wielkie rodzinne przyjęcie, a dom przepełniały muzyka, światła i woń wypieków.
Był to jej drugi ulubiony okres w roku.
Ale ten najlepszy, nawet jeśli musieli jechać bite siedem godzin, a czasem i dłużej, przypadał w czerwcu.
Zawsze wyjeżdżali bladym świtem i grali w Trip Road Bingo, by zabić jakoś czas. Rem zwykle zasypiał, ona czasem też, nieodmiennie jednak wznosili okrzyki radości, gdy tylko zjawiała się granica Kentucky.
Robili postoje, by zjeść mięso z grilla i kulki kukurydziane – zgodnie z tradycją. Bywała głodna, kiedy się zatrzymywali, mimo to pragnęła, by jechali dalej i dotarli wreszcie na miejsce.
Sunęli krętymi drogami, które to opadały, to wznosiły się, przez mosty, które spinały brzegi rwących rzek.
Uwielbiała patrzeć na góry, gdy się wyłaniały, te pofałdowania i szczyty ciemnozielone, a czasem też niebieskawe. Równiny i granie, lasy i strumienie.
I gdy się w to wszystko zanurzała, w te falujące zbocza i ostre wierzchołki, tam gdzie drogi zakręcały bez końca, przychodziło jej na myśl, że jej ładny dom i miłe osiedle w Wirginii nie mogłyby się z tym nigdy równać.
Zastanawiała się, jak matka mogła pozostawić to wszystko, a ilekroć ją pytała, mama nieodmiennie mawiała: „Musiałam spotkać twojego tatę, prawda? W przeciwnym razie by cię tu nie było”.
Wiedziała, że chodzi o coś więcej. Wiedziała, że matka pragnie tego ładnego domu i miłego osiedla. Wiedziała w głębi serca, że matka chciała strzepnąć z butów kurz Appalachów.
Nie powiedziała tego, bo mama od razu zareagowałaby tym swoim spojrzeniem. Nie chciała, by Thea wiedziała o pewnych rzeczach, jak wtedy, gdy tata rzucił: „Gdzie u diabła położyłem kluczyki od samochodu?”.
Lecz ona wiedziała, że rzucił je na szafkę w kuchni i przykrył swoimi papierami, choć kiedy to zrobił, była akurat na zewnątrz.
Wiedziała więc, że choć jej matka kochała babcię, to pragnęła czegoś więcej niż domu w dolinie i czegoś mniej niż to, co za sobą zostawiła.
Nie myślała o tym teraz, kiedy omijali górskie miasto Redbud Hollow z jego stromymi ulicami i sklepami, takimi jak Rzemiosła Appalachów, w których babcia sprzedawała swoje mydła, świece i tego rodzaju wyroby.
Ponieważ w końcu, wreszcie dotarli niemal na miejsce. Słońce wciąż jasno świeciło. Obserwowała przez szyberdach krążącego w górze jastrzębia. Po lasach wędrowały tu jelenie. Czasem widywała je w Wirginii, na sąsiedzkich podwórzach, ale to przecież nie było to samo!
Na końcowym odcinku trasy za kierownicą zawsze siedziała mama, jadąc drogami, którymi chadzała jako mała dziewczynka. I gdy pokonywali ostatni zakręt, oczom Thei ukazywał się dom.
Pomalowany na niebiesko jak niebo, z okiennicami – prawdziwymi – i kolumienkami długiej frontowej werandy, zielonej niczym pola, stał w pewnej odległości od wąskiej, wężowatej drogi. Od przodu przelewał się strumień azalii i wawrzynu górskiego. Z gałęzi judaszowca zwieszały się dziesiątki kolorowych butelek.
Thea nigdy nie widziała, jak to drzewo kwitnie, tylko na obrazkach, ale ponieważ chodziła akurat wtedy do szkoły, mogła to sobie wyobrazić.
Na tyłach rozciągały się ogrody – kwiaty, warzywa i zioła – i stał kurnik, gdzie skrzydlate kumoszki gdakały pod opieką babci i dziobały ziemię. Koza imieniem Molly też miała swój wybieg, a krowa Aster dysponowała aż dwoma polami; babcia przenosiła ją co kilka miesięcy z jednego na drugie.
Stały tam też niewielka stodółka i szopa ogrodowa. I płynął, meandrując, strumyk, który niknął w zaroślach.
I wszędzie wznosiły się pagórki.
Zza domu wybiegły dwa psy gończe babci, Duck i Goose, i ruszyły w stronę samochodu.
Cocoa na tylnym siedzeniu podniosła się i popiskując, zamachała ogonem.
W chwili, gdy Thea otwarła drzwi samochodu, suka wyskoczyła na zewnątrz. Trzy psy zaczęły obwąchiwać sobie zady i poznawać się na nowo.
Drzwi domu otworzyły się i na szeroki frontowy ganek wyszła Lucy Lannigan.
Włosy, prawdziwie czarne, które przekazała w darze swej córce i wnuczce, poprzetykane były gęsto bielą jak fala, od czubka głowy aż do koniuszków po prawej stronie. Mama odziedziczyła też po niej oczy w kolorze lapis lazuli i jej długie rzęsy.
Wzrost sto siedemdziesiąt pięć centymetrów i wiotka sylwetka jakoś nie przypadły w udziale córce, ale sądząc po długości nóg Thei i Rema, prawdopodobnie przypadły w udziale jej wnukom.
Teraz, ubrana w spłowiałe dżinsy i prostą białą koszulę, rozpostarła ramiona.
– Ile osób mogę objąć jednocześnie? – zapytała. – Przekonajmy się.
Thea i Rem, idąc w ślady psa, wyskoczyli z samochodu i pobiegli wprost w objęcia kobiety, która pachniała jak chleb świeżo wyjęty z pieca.
Lucy, wydając z siebie głośne „mmm”, jedną ręką obejmowała i ściskała dzieci, a drugą przygarniała Johna i Corę.
– Serce mam pełne po brzegi. Otacza mnie zewsząd miłość, zwłaszcza teraz, na tym ganku. Mam wielką nadzieję, że jesteście głodni, bo napiekłam kurczaków jak dla pułku wojska po bitwie.
– Zjadłbym konia z kopytami – rzucił Rem, wprawiając babcię w śmiech.
– Zawsze mogę na ciebie liczyć. Jest też dla niektórych świeża lemoniada, a dla innych wino jabłkowe. Naszykowałam wam wasze pokoje, jeśli chcielibyście się rozpakować.
– Od tego zaczniemy. – John ucałował Lucy w policzki. – A potem chętnie spróbuję tego wina.
Dom zawsze pachniał tak dobrze – górami i smacznym jedzeniem, ziołami i kwiatami; pachniał tak, jak to Thea zapamiętała.
Bywała w tym domu tylko latem, nigdy więc nie widziała ognia trzaskającego na kominku w salonie z wielką, starą niebieską kanapą i fotelami krytymi centyfolią, jak nazywała to babcia.
I były kwiaty z ogrodu, słoneczniki ze wzgórz, świece, które babcia sama wyrabiała, i nieodmiennie najnowsze zdjęcia szkolne Thei i Rema.
Tata pomógł zanieść bagaże na górę, podczas gdy mama udała się z babcią do kuchni. Ponieważ, jak zawsze mawiał tata, lubiły uciąć sobie matczyno-córczyną pogawędkę.
Thea nie oponowała, miała przed sobą jeszcze całe dwa tygodnie.
Uwielbiała swój pokój z widokiem na góry. Choć był mniejszy niż ten w domu, też nie miała nic przeciw temu.
Podobało jej się stare żelazne łóżko, pomalowane na śnieżnobiały kolor, i kołdra z wyszywanymi fiołkami, będąca dziełem babki jej babci. Na komodzie w małym szklanym dzbanuszku usadowiły się z zadowoleniem stokrotki. Choć w pokoju znajdowała się niewielka garderoba, miał on też coś, co babcia nazywała szyfoniero–szafą.
Thei podobała się ona bardziej niż jakakolwiek inna garderoba.
I podobało jej się, że matka sypiała tu jako dziewczynka.
Rem miał swój pokój naprzeciw – była to dziecięca sypialnia wuja Waylona – a rodzice rozgościli się w dawnym pokoju wuja Caleba. Jeszcze jedną sypialnię babcia przeznaczyła na pracownię krawiecką i składzik rozmaitych rzeczy; do swojej dyspozycji miała też największy pokój z baldachimowym łożem, które przypadło jej w spadku.
Łoże, w którym się urodziła.
Thea nie mogła sobie tego tak do końca wyobrazić.
Chciała poczuć, że naprawdę tu jest, rozpakowywała się więc czym prędzej, choć słyszała, że Rem zbiegł z powrotem na dół.
Kiedy już poukładała wszystkie rzeczy, doszła do wniosku, że jest wreszcie u siebie.
Zszedłszy na dół, nie spieszyła się. Pokój dzienny, następnie salonik ze starym telewizorem i znacznie starszym wielkim radiem. Duży wyściełany fotel, półki z książkami, koszyk wypełniony kłębkami włóczki, zegar z kukułką na ścianie.
Nieco dalej pokój muzyczny z fortepianem, banjo, gitarą, mandoliną i cymbałami.
Babcia potrafiła zagrać na każdym z tych instrumentów, jeśli była w odpowiednim nastroju. Thea wiedziała, że wuj Waylon potrafi to samo, nie tylko dlatego, że babcia tak twierdziła; zawsze przywoził ze sobą na Boże Narodzenie banjo albo gitarę.
Poza tym zarabiał na życie, grając w Nashville, gdzie mieszkał. Caleb też umiał grać, ale poszedł do college’u studiować teatr, aktorstwo i tego rodzaju sprawy, a potem tym się właśnie zajmował.
Mama grywała czasami, ale babcia zwykła mawiać, że instrumentem Cory jest jej głos, w co Thea akurat nie wątpiła, gdyż mama – zwłaszcza gdy była z czegoś rada – śpiewała jak anioł.
Jednakże ze wszystkich pomieszczeń w domu Thea najbardziej lubiła kuchnię.
Była masywna – to jedno z jej ulubionych słów. I dostatecznie duża, by pomieścić stół, który dziadek babci skonstruował z solidnego dębu. Znajdował się tam też piecyk sześciopalnikowy, który babcia zakupiła, kiedy wprowadzała w kuchni pewne zmiany, ale ze stołem nie chciała się rozstać.
Nazywała go sercem kuchni, a kuchnię sercem domu. Miała mnóstwo szafek i bardzo długich blatów, a także zajmujących całą ścianę półek, na których stały garnki, książki kucharskie z rodzinnymi przepisami, szklane słoje z ryżem, owsianką, makaronem, mamałygą i fasolą, i kolorowe – z marynowanymi burakami, konfiturą pomarańczową, papryką, musem jabłkowym i licho wie z czym tam jeszcze.
Stąd wchodziło się bezpośrednio do aneksu z jego wielkim piecem, solidnymi blatami roboczymi i półkami pełnymi butelek, słoików i narzędzi. Babcia uprawiała tu zioła w nasłonecznionych oknach i rozwieszała pranie.
Właśnie tam wytwarzała świece, mydła, balsamy i medykamenty.
W spiżarni przechowywała zapasy swoich wyrobów, na wypadek gdyby zapragnęła dać komuś prezent albo zjawił się ktoś ze wzgórz z zamiarem pohandlowania.
Nieodmiennie ciekawska, Thea otworzyła drzwi i zaczerpnęła głęboko powietrza, przesuwając spojrzeniem po półkach.
Uważała, że wszystko to pachnie jak ogród niebiański.
Róże i lawenda, rozmaryn i szałwia, heliotrop i sosna, cytryna i pomarańcza. I świeżo skoszona trawa.
Babcia nazywała swój biznes „czarowaniem w górach”, i Thea tak właśnie o nim myślała.
Zobaczyła na blacie szafki ciasto jabłkowe, wciąż zawinięte, i postanowiła zachować po pieczonym kurczaku trochę miejsca na deser.
Rem już biegał na zewnątrz z psami, a rodzice i babcia siedzieli na tylnym ganku ze swoim winem.
Słyszała przez otwarte okno szczekanie, gdakanie, śmiech mamy.
Odmalowała sobie w głowie ten obraz, który mogłaby odtwarzać, gdyby poczuła się z jakiegoś względu samotna albo smutna.
– No, i jest nasza dziewczyna – oznajmiła Lucy, kiedy Thea wyłoniła się z domu. – Nalej sobie lemoniady, zanim Rem osuszy dzbanek. Dziesięcioletni chłopiec wypija hektolitry płynów.
– Musi wybiegać te godziny spędzone w samochodzie. – Uśmiechając się, Cora przesunęła dłonią po ramieniu Thei. – Rozgościłaś się już?
– Mhm. Mogę zobaczyć zwierzęta?
– Jasne.
– Potem, przed wieczorem, będziecie mogli je nakarmić. Leć. – Lucy klepnęła ją w pupę. – Rozprostuj te długie nogi. Zawołamy cię na kolację. – Kiedy dziewczynka ruszyła biegiem, Lucy rzuciła półgłosem: – Rosną obydwoje jak na drożdżach. Tak się cieszę, że obdarowujesz mnie nimi każdego lata.
– Kochają cię. – John sięgnął po dzbanek i dolał wszystkim wina. – Uwielbiają tu przyjeżdżać. Nie będę też kłamał: dwa tygodnie z moją wybranką? – Mrugnął do Cory. – Dar niebios.
– I przyjadą do domu z mnóstwem opowieści. – Cora rozsiadła się wygodnie na swoim bujaku, wyraźnie zrelaksowana. Zmęczenie po podróży i towarzyszący mu lekki ból głowy zaczęły już ustępować. – Lis, którego psy przepędziły z kurnika, ryba, którą złapały albo prawie złapały, dojenie krowy, dojenie kozy, no i stary człowiek z laską, który zjawił się po jakąś maść na artretyzm.
– Przywiozą do domu mydło, które pomogłaś im zrobić, i będą się dopytywać, dlaczego nigdy nie podajemy na śniadanie ciastek z gryki – dodał John.
– Kocham je ponad wszystko. Któregoś dnia Waylon i Caleb ustatkują się i dadzą mi więcej wnuków. Wydaje się, że na was nie mogę już liczyć.
– Należy się nam medal za tych dwoje. – John podniósł kieliszek.
– No cóż, nie zaprzeczę. Mam tylko nadzieję, że moi chłopcy i ich przyszłe wybranki serca będą równie hojni jak wy i podarują mi trochę czasu, tak żebym mogła patrzeć, jak ich dzieciaki dorastają. Wszystko bym za to oddała.
– Nie zdołamy cię namówić do przeniesienia się do Wirginii, prawda, mamo?
Kobieta uśmiechnęła się, patrząc na góry.
– Jestem córą Appalachów, kochanie. Uschłabym, gdybyś mnie przesadziła gdzie indziej. A teraz pójdę zająć się bułeczkami maślanymi. Nie, nie! siedźcie – nakazała. – Macie za sobą długą podróż, a ja nie. Muszę porozpieszczać swe dorosłe dzieci.
– Wszystkich nas rozpieszczasz, jesteśmy za to wdzięczni.
Kiedy Lucy zniknęła w domu, John ścisnął dłoń Cory.
– Idź i porozmawiaj z nią o naszym kompromisie. Sprawdź, co myśli, dopóki dzieciaki są zajęte czym innym.
Kobieta skinęła głową i weszła do domu.
Usiadła przy kuchennej wyspie, podczas gdy Lucy tarła zmrożone masło do miski z mąką.
– Poznaję po twojej minie, że chcesz o czymś porozmawiać.
– Tak. Uważamy, że to dobry pomysł. Mam nadzieję, że się zgodzisz.
– Zamieniam się w słuch, dziecinko.
– Tęsknię za tobą, mamo.
Dłonie Lucy znieruchomiały na chwilę, w oczach pojawiły się łzy.
– Och, moja kochana dziewczyno.
– Wiem, że twój dom jest tutaj, a mój w Wirginii. Ale w gruncie rzeczy to nie tak daleko. I tęsknię za braćmi. Nigdy nie sądziłam, że to powiem.
Matka parsknęła śmiechem.
– Dali popalić swej starszej siostrze, bez dwóch zdań. Ale kochali cię, tak jak kocha się tych dwoje na dworze. Bracia i siostry zawsze się handryczą. Tak musi być.
– I było, aż w nadmiarze. Caleb przenosi się do Nowego Jorku.
– Mówił mi. – Po zmieszaniu masła z mąką Lucy włożyła miskę do lodówki na kilka minut. – Powiedział też, że istnieje coś takiego jak samolot i że może z niego skorzystać, żeby wrócić w rodzinne strony i mnie odwiedzić. I że ja mogę zrobić to samo, jeśli zechce mnie zabrać na jakieś przedstawienie na Broadwayu.
– Ma szansę robić to, co kocha i czego pragnie, ale nie będziemy go tak często widywać jak wtedy, gdy mieszkał w Waszyngtonie. A Waylon siedzi głównie w Nashville albo podróżuje.
– Mój minstrel.
– Znasz, mamo, rodzinę Johna. – Skierowała spojrzenie na ganek. – Nie mają o nas dobrego zdania. W każdym razie nie mają dobrego zdania o mnie. I nie interesują się dziećmi.
– Nie wiedzą, co tracą. – Lucy zacisnęła usta, jakby się bała, że powie coś, czego mówić nie powinna. – Współczuję im i ich zamkniętym na głucho sercom.
Albo próbowała współczuć.
– Ten mężczyzna, tam, na dworze… ten, który biega ze swoimi dziećmi, choć przebył taki kawał drogi? Gdybym miała sobie wyobrazić odpowiedniego męża dla córki i odpowiedniego tatę dla wnuków, to nie przyszedłby mi do głowy nikt lepszy niż John Fox. Jest dla mnie tak samo drogim synem jak ci, których urodziłam.
– Wiem o tym. Co więcej, John też o tym wie. A ty jesteś dla niego matką bardziej niż jego własna.
– Kolejne błogosławieństwo w moim przypadku. I kolejny powód do współczucia tej, która nie widzi darów przed swoimi oczami.
Cora wstała, by się upewnić, że John jest poza zasięgiem ich głosu.
– Wiesz, co zrobili w dwunaste urodziny Thei? Przysłali jej kartkę z dwunastoma dolarami w środku. Jeden dolar za każdy rok. W dodatku spóźnili się z tym o tydzień. Nie chodzi o pieniądze, mamo – dodała Cora pospiesznie. – Nie obchodzi nas, że mają ich mnóstwo. Dajemy sobie doskonale radę. Widzisz… na kartce widniało: „Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Althea. Twoi dziadkowie”. I ani słowa więcej.
Lucy podniosła kieliszek i napiła się odrobinę.
– Powiedziałaś Thei, żeby im odpisała?
– Nie musiałam. Sama usiadła i napisała: „Drodzy dziadkowie, bardzo dziękuję za życzenia urodzinowe i dwanaście dolarów. Wasza wnuczka Thea”.
Lucy skinęła aprobująco głową.
– Dobrze ją wychowujesz.
– Tak jak sama byłam wychowywana. Paliło mnie to żywym ogniem, mamo, i zraniło Johna. Stara się tego nie pokazywać po sobie, ale to boli. Nie chcę, by nasza rodzina tak się oddaliła od siebie, stała się taka nieczuła.
– Nigdy by do tego nie doszło.
– Ale ludzie są tacy zajęci. Ty jesteś zajęta domem, mamo, i swoim biznesem. Caleb i Waylon są zajęci i, tak jak powiedziałaś, najprawdopodobniej założą własne rodziny, a wtedy będą jeszcze bardziej zajęci. Ja i John mamy na głowie dzieci i firmę. Spotkanie dwa razy do roku to za mało.
Mówiąc to, chodziła po kuchni, a Lucy przyglądała jej się, myśląc: moja mądra, niespokojna dziewczyna.
– Upiekłaś ciasto z jabłkami – mruknęła Cora.
– Oczywiście, że tak. Ulubione Johna.
– Nie wiem, dlaczego takie rzeczy jak ciasto z jabłkami i kwiaty na stole znaczą teraz dla mnie więcej niż wtedy, gdy byłam tu małą dziewczynką, albo dlaczego ten dom jest dla mnie bardziej szczególny niż wtedy, kiedy w nim mieszkałam.
– Patrzyłaś w przyszłość, Coro.
– A ty mi na to pozwoliłaś, mamo. Pewnego dnia Thea też popatrzy w przyszłość, rozumiem więc to, czego nie rozumiałam… jak trudno rodzicom pozwolić dziecku żyć tak, jak chce.
– Tak, trudno… – przyznała Lucy, wyjmując z lodówki misę z maślanką. – Ale nagrodą jest duma, kiedy człowiek widzi, co to dziecko osiągnęło. I jestem dumna, Coro, z tego życia, które zbudowałaś, z tego, kim jesteś. Taka jestem dumna.
– Nie doceniałam cię dostatecznie, kiedy byłam dzieckiem.
– Och, daj spokój.
– Nie doceniałam – powtórzyła z uporem Cora, obserwując jednocześnie, po raz nie wiadomo który, jak matka robi dołek we wzgórku mąki i uciera masło, a potem dodaje maślanki.
Uśmiechnęła się i spytała o to, o co pytała już setki razy.
– Dlaczego mieszasz to drewnianą łyżką piętnaście razy? Dokładnie piętnaście.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, a Lucy, nim odpowiedziała, uśmiechnęła się, jak czyniła to wielokrotnie przedtem.
– Bo czternaście to za mało, a szesnaście za dużo.
– Nie doceniałam, mamo, nie rozumiałam, jakie to było dla ciebie trudne, zwłaszcza po śmierci taty. Jak ciężko pracowałaś, by zapewnić nam dach nad głową i pełne żołądki, prowadząc przy tym swój biznes. Nie doceniałam tego, bo wyglądało to tak… – Cora pokręciła głową, znowu przechadzając się po dużej kuchni. – Nie chcę powiedzieć, że łatwo, nie tak do końca, ale po prostu naturalnie. Naturalne było to, że nas kochałaś, że wszystko się jakoś toczyło, że mieliśmy odrobione lekcje i wyszorowane te cholerne zęby. Ot, życie. I że oszczędzałaś, co zaczęliście robić jeszcze za życia taty, żebyśmy mogli pójść na studia.
– Twój tata nie chciał, żeby chłopcy pracowali w kopalni. Sam tam chodził po to, by oni nigdy nie musieli tego robić. Pragnął, oboje pragnęliśmy, żeby nasze dzieci zdobyły wykształcenie i miały możliwości wyboru. – Oprószyła blat mąką, obróciła w niej ciasto, posypała jego wierzch, po czym potarła stary drewniany wałek. – Wybory, których dokonujecie i które określają wasze życie, oddają honor tacie, jego poświęceniom.
– I twoim, bo też się poświęcałaś. Dopiero teraz to dostrzegam. Więc spotkania dwa razy w roku to dla rodziny za mało.
Lucy rozwałkowała ciasto w prostokąt, potem zawinęła rogi i rozwałkowała ponownie. Zerkając na córkę, powtórzyła czynność.
– Chyba coś planujesz.
– Tak, planujemy, John i ja. Chcielibyśmy przyjeżdżać tu częściej. W czasie ferii wielkanocnych i na Święto Dziękczynienia.
Dłonie Lucy znowu zastygły w bezruchu.
– Byłabym zachwycona, Coro. I taka wdzięczna.
– To nie wszystko. Wiemy, że tobie jest trudno podróżować. Musisz znaleźć kogoś, kto będzie się opiekował zwierzętami, ale gdybyś ten jeden raz postanowiła przyjechać, choćby na kilka dni, może do Caleba w Nowym Jorku, to wszyscy byśmy się tam wybrali na parę dni, albo do Nashville, do Waylona. Dzieciaki uwielbiają tu być, a te dwa tygodnie, które im ofiarowujesz, znaczą dla nich mnóstwo, bo to początek lata. Lubimy zabierać je nad morze w ostatnim tygodniu wakacji.
– Kochają to. Dostaję mnóstwo zdjęć i opowieści.
Lucy jeszcze raz zagięła rogi i rozwałkowała ciasto, a następnie zanurzyła foremkę w mące i zaczęła wycinać krążki.
– Chcemy, żebyś też przyjechała. Żeby przyjechali wszyscy, jeśli zechcą. Wynajęliśmy wielki dom przy plaży w Karolinie Północnej. Na cały tydzień w sierpniu. Przetransportujemy cię tam samolotem.
– Samolotem? Ale…
– Proszę cię, zgódź się. Waylon mówi, że przekona też Granny, a wiesz, że umiałby nakłonić człowieka umierającego z pragnienia do oddania ostatniej kropli wody. Ledwie ją widujemy, od kiedy wyszła za Stretcha i przeprowadziła się do Atlanty. Urządzimy prawdziwy zjazd rodzinny Rileyów, Lanniganów i Foxów. A jeśli wuj Buck, ciotka Mae i kuzyni też zechcą przyjechać, to wynajmiemy drugi dom.
Lucy nigdy w życiu nie leciała samolotem – choć czuła, że skoro ma syna w Nowym Jorku, czeka ją to w przyszłości.
I zobaczyła, bardzo wyraźnie, ile to znaczy dla córki. Tej, która zawsze patrzyła przed siebie, w przyszłość, ale też potrafiła spojrzeć wstecz. I obejmować wzrokiem rodzinę.
– No cóż, chyba będzie lepiej, jeśli wstawię do piecyka te ciastka i podam posiłek, inaczej nie zdołam pomyśleć o kupnie kostiumu kąpielowego.
– Och, mamo! – Wydając okrzyk radości, Cora otoczyła ramionami Lucy. – Dzieciaki oszaleją, kiedy im powiem. Chcę, żeby miały to, co ja, gdy dorastałam. I do diabła, chcę, żeby John miał to, czego mu brakowało w dzieciństwie.
– Nakryjmy do stołu. Zawołamy je, żeby umyły ręce, i trochę odpoczniemy.
Raczyli się pieczonym kurczakiem, sałatką ziemniaczaną, fasolką i herbatnikami maślanymi. Cora miała rację: dzieciaki nie posiadały się z radości.
Lucy czuła, jak rośnie w niej serce, gdy wypełniały swoją obecnością dom i tchnęły w niego szczęście.
Jej niespokojna córka znalazła swoje miejsce i osiągnęła w życiu etap, kiedy człowiek pragnie się otworzyć na bliskich mu ludzi i bliskie mu miejsca.
Pomyślała, że i ona ma w tym udział i że z czasem będzie on jeszcze większy.
Nie wątpiła, że kiedyś, po latach, powróci do tego rodzinnego posiłku na początku lata i przypomni sobie dźwięk dziecięcych głosów, wysokich i jasnych. Przypomni sobie śmiech widoczny w oczach córki i wyraz najwyższego zadowolenia w oczach mężczyzny, który był dla niej jak syn.
I pomyśli o lekkim wietrze, wpadającym przez otwarte okna, i o drzwiach z ochronną siatką, przy których leżą psy w oczekiwaniu na kąski.
I przypomni sobie, jak wieczorne słońce obejmowało swym światłem góry, a niebieskie niebo trwało wiecznie nad nimi.
Będzie to wszystko pamiętała i nigdy nie zapomni.
Rano Lucy mieszała ciasto na naleśniki owsiane, jeszcze jedną ulubioną potrawę swego zięcia. Podgrzewała już w piecyku bekon i kiełbaski, zdążyła też zaparzyć kawę, kiedy zjawił się John.
– Tak mi się zdawało, że ktoś już wstał na górze – powiedziała.
Przesunął dłonią po czuprynie kręconych kasztanowych włosów.
– Nie zdążyłem się nawet ogolić, a ty zajęłaś się już kurami, zebrałaś jajka, wydoiłaś krowę i kozę, nakarmiłaś psy…
– Po co mężczyzna miałby się golić w czasie krótkich wakacji?
– Założę się, że ich nie miałaś, krótkich czy jakichkolwiek, od Bożego Narodzenia. – Pokręcił głową, nalewając sobie kawy. – Za ciężko pracujesz, Lucy.
– Kocham to, co robię.
Spięła włosy w warkocz, a on przesunął po nim dłonią typowym dla siebie gestem czułości.
– To widać. Wiesz, patrzę na ciebie i widzę, że Cora będzie jeszcze piękniejsza. Uzmysławia mi to, jakie mam szczęście, że usiedliśmy obok siebie na tej sali wykładowej niegdyś, pierwszego dnia studiów.
– A ja powiem, że szczęście nie miało z tym nic wspólnego. Jeśli istnieje na świecie przeznaczenie łączące dwoje nieznanych sobie ludzi, to połączyło ono z pewnością ciebie i Corę. A teraz usiądź i wyznaj mi, co cię trapi. Widać to gołym okiem.
– Chciałem ci powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczy, że chcesz wybrać się z nami w tę podróż i być tam ze wszystkimi, gdy świetnie wiem, że będziesz robiła dokładnie to, co teraz, a nawet więcej. Przyrządzała obfite, doprawdy zdumiewające posiłki. Cora od dwóch miesięcy nie mówi o niczym innym. – Siadając, westchnął nieznacznie. – To przez tę głupią kartkę urodzinową i dwanaście dolarów w środku. Thea niespecjalnie się tym przejęła, bo i tak niczego się po dziadkach nie spodziewa. Z Corą jest inaczej. Cały czas miała nadzieję, że okażą choć trochę serca.
– Niektórzy go nie mają.
– Święta prawda. – Jego słowa tchnęły spokojną rezygnacją. – Ale okazują serce swoim pozostałym wnukom, także szczodrość i opiekuńczość. Oczekiwali, że ożenię się…
– …odpowiednio do swojej pozycji albo ich pozycji.
Wzruszył ramionami.
– Cóż, nie ma dla nich znaczenia, jak bardzo się kochamy, jak wspaniałą Cora jest matką i jak solidnym partnerem w biznesie. Tak bardzo się starała, Lucy, ale dla nich to się nigdy nie liczyło. Ożeniłem się zbyt młodo i z kimś, kogo nie aprobują, zawsze więc będę źródłem rozczarowania. Nie ma to dla mnie znaczenia.
– Ale miało znaczenie dla niej.
– Zbyt duże, jeśli chcesz wiedzieć. Wiesz, córka mojej siostry jest w wieku Rema. Nie zgadniesz, co jej kupili na urodziny. Konia.
– Konia?… Prawdziwego?…
– Zgadza się. Od roku bierze lekcje jazdy. No to kupili jej konia. Zapomnieli o dziesiątych urodzinach Rema, ale to jakoś przeszło bez echa. Dopiero ta kartka, te dwanaście dolarów przelało czarę goryczy. Ten brak równowagi, świadomość, że nasze dzieci nigdy nie będą się dla nich liczyły.
– Zachodzę w głowę, Johnie… – Odwróciła się, by postawić na ogniu dużą żeliwną patelnię. – Zastanawiam się, jakim cudem udało im się wychować kogoś takiego jak ty.
– A ja się czasami zastanawiam, czy byłbym tym, kim jestem, gdyby Cora nie usiadła obok mnie i się nie uśmiechnęła.
– Przeznaczenie… – powtórzyła Lucy.
– Przeznaczenie. – Uniósł w geście toastu kubek z kawą i napił się. – Przestała się przejmować tym, co myślą lub czują, i jest to dla mnie ulga. Zaczęła za tobą tęsknić, za braćmi, za tym, co miała dzięki wam wszystkim, a co chciała mieć także z moimi rodzicami. Czas spędzany z rodziną, bliższe więzi.
– Musiała stworzyć własne, nim naprawdę zapragnęła tego, co zawsze istniało. Powiedziałabym, że obdarowujemy się nawzajem. No dobrze, słyszę, że inni też się już ruszają na górze. Zawołaj ich, a ja zacznę smażyć te naleśniki.
Podszedł do niej i ją objął.
– Kocham cię, Lucy.
– Johnie – pocałowała go w policzek – jesteś jednym z jasnych promyków mojego życia.
*
Zjedli śniadanie przy kuchennym stole, tak jak kolację poprzedniego wieczoru. Dzieci pomogły w zmywaniu. Był to jeden z ich codziennych obowiązków, podobnie jak ścielenie łóżek co rano, pomoc przy praniu czy doglądanie zwierząt.
Miały pomagać, tak jak niegdyś ich matka i wujowie, pielić ogród, kosić trawę, sprzątać dom i uczyć się przyrządzania prostych potraw.
Lucy wcisnęła Johnowi pojemnik ze szczodrym kawałkiem ciasta jabłkowego.
– Weź ze sobą do domu smak Kentucky.
– Wiesz, że z chęcią to zrobię. Okej, dzieciaki! Uściskajcie mnie, udając, że będziecie za nami tęsknić.
– Będziemy tęsknić. – Chichocząc, Thea wtuliła się w ojca. – Odrobinę.
Roześmiał się i podniósł ją, chcąc pocałować, a potem to samo uczynił z Remem.
– Nie muszę wam mówić, żebyście słuchały babci. – Cora objęła dzieci tak mocno, że aż pisnęły. – Wiem, że tak będzie. Czeka was mnóstwo zabawy.
– Zadzwońcie po przyjeździe do domu – poprosiła Lucy. – Żebyśmy wiedzieli, że dotarliście tam bezpiecznie.
Obejmując Johna i Corę, poczuła, jak ściska się jej serce. Jeszcze mocniej otoczyła oboje ramionami.
– Będę za wami tęsknić, i to bardziej niż odrobinę. Uważajcie na drodze i dbajcie o siebie. – Wypuściła ich z objęć. – Przypilnuję tę dwójkę chuliganów, nie martwcie się.
Wciąż machając i posyłając całusy, wsiedli do samochodu. Gdy odjeżdżali, Cora odwróciła się przodem do kierunku jazdy.
– Ty i ja, dziecinko… – John popatrzył przelotnie w lusterko wsteczne i uśmiechnął się do Cory. – Co mamy robić, jak już wrócimy do cichego, pustego domu?
– Chyba otworzymy butelkę wina i zafundujemy sobie naprawdę głośny seks.
Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Czytasz mi w myślach.
*
Z dziećmi u boków i trzema dyszącymi psami Lucy spoglądała na oddalający się samochód, póki nie zniknął jej z oczu.
Zapanowała nad niespokojnym sercem, po czym przeniosła spojrzenie na dzieci. I zacytowała fragment ze swojej – i ich – ulubionej książki, Tam gdzie żyją dzikie stwory.
– Niech się zacznie rozróba! – zawołała.
Thea z radosnym okrzykiem zrobiła gwiazdę. Rem ograniczył się do małpich odgłosów.
Ponieważ Thea zamierzała pisać wieczorem w swoim dzienniku, zwracała baczną uwagę na wszystko, co tego dnia robili.
Najpierw poplewili ogród; teraz górskie powietrze było chłodniejsze niż po południu. Jeśli zapominali nazw niektórych roślin, Lucy przypominała im za pomocą rymowanek.
– Miałam przyjaciela Bazylego.
Więc to była bazylia.
– Ciekawe, kiedy przyleci pustułka.
A to była tawułka.
Na tym polegała cała zabawa. Wszyscy troje nosili w jej trakcie kapelusze o opadających rondach.
Potem ubijali masło ze śmietanki z mleka Aster, lepsze niż to, które kupowało się w sklepie. Na koniec Thea zabrała się do odlewania maślanki, by zachować ją na później.
Oboje obmyli masę maślaną w zimnej wodzie i zaczęli ją ugniatać – Rem powtarzał w kółko „krzepkie-lepkie”.
Babcia zaczerpnęła jej trochę i dodała miodu, by przygotować słodkie smarowidło, jak to nazywała.
Na lunch zjedli resztki kurczaka i herbatniki ze słodkim smarowidłem, które sami przyrządzili.
Po południu wybrali się z psami na spacer po lesie i wzgórzach. Lucy wzięła ze sobą sprej własnego wyrobu, którym zamierzała w razie konieczności odstraszać niedźwiedzie. Nie było na szczęście takiej potrzeby.
Zatrzymali się obok domu, w gruncie rzeczy rozsypującej się chałupinki, która znała lepsze czasy, o czym wiedziała nawet Thea. Na widok psów szary chudy kot wspiął się błyskawicznie na drzewo i posykiwał na nie z gałęzi, one jednak nie zwracały na niego najmniejszej uwagi.
Na zapadającym się ganku siedział chłopiec młodszy od Rema i bawił się samochodzikiem. Thea słyszała, jak babcia nazywa go „blondasem”. Jego jasne włosy zdawały się niemal białe.
– Cześć, Sammy – zaczęła. – Mama w domu?
– Tak, proszę pani. Mamo! Przyszła pani Lucy! – zawołał.
W drzwiach stanęła kobieta z niemowlęciem płci męskiej wspartym na biodrze i dziewczynką przywierającą do jej nogawki. Miała ona na obu rękach czerwone łuskowate obwódki.
– Dzień dobry, pani Lucy. – Poprawiła włosy o nieco ciemniejszym odcieniu niż u syna. – To pani wnuki? Jezu, dziewczynka to wykapana babcia.
– Moja duma i radość. Thea, Rem, przywitajcie się z Katie.
– Dzień dobry – powiedzieli jednocześnie, a Thea starała się nie patrzeć na te osobliwe czerwone obwódki.
– Słyszałam, że Sharona ma problem.
– Złapała grzybicę. Robię wszystko, żeby jej skóra się oczyściła, ale ma to niestety też na głowie.
– Przyniosłam ci specjalne mydło, Katie. Użyj go. – Lucy wyjęła kostkę z plecaka. – Umyj jej tym ręce i głowę i dobrze wysusz. Wilgoć sprzyja grzybicy, wytrzyj więc wszystko starannie czystą szmatką, a potem użyj tego. – Wyjęła małą buteleczkę. – Zmieszaj to z odrobiną wody. Zrobi się z tego pasta, rozsmaruj ją, aż wyschnie. To kurkuma – dodała. – Nie zaszkodzi jej. Powinno pomóc.
– Tak zrobię. Dziękuję, pani Lucy. Nie mam…
– Nie martw się o zapłatę. Jak Billy wyprodukuje ten swój specjał, to mi trochę przyślesz. Daj znać, jakby twojej ślicznej dziewczynce się nie poprawiło.
– Zrobię tak, jak pani mówi. Zrobię na pewno. Mam trochę herbaty z kocimiętki, parzy się na słońcu, jeśli zechcecie do mnie zajrzeć, to was poczęstuję.
– Och, chętnie byśmy weszli, ale musimy odwiedzić jeszcze parę osób. No dalej, umyj tę słodką dziewuszkę. I daj znać, jak się czuje.
– Niech Bóg panią błogosławi.
Kiedy ruszyli w dalszą drogę, Lucy zwróciła się do dzieci:
– Katie kilka lat temu straciła ojca, umarł na pylicę, a jej matka poprzedniej zimy na zapalenie płuc. Jest ciężko, kiedy nie ma ludzi, na których można liczyć.
– Co to takiego ten specjał? – chciała wiedzieć Thea.
– Och, to bimber, kochanie. Billy robi doskonały. Poza tym pracuje ciężko. Pije trochę za dużo tego swojego specjału, mimo że od czasu do czasu, ale haruje jak wół. Jest dobrym mężem i dobrym ojcem.
Odbyli jeszcze kilka wizyt, tu dali kostkę mydła, tam podarowali świeczkę. Lucy pobierała opłatę, jeśli specyfik był zamówiony, a jeśli ktoś nie miał pieniędzy, następował handel wymienny.
Gdy tylko wrócili do domu, psy ułożyły się do drzemki. Thea usiadła z bratem i Lucy na tylnym ganku. Raczyli się zimną lemoniadą i słodkimi wypiekami.
– Znasz wszystkich w górach, babciu?
– Większość tych, którzy mieszkają w pobliżu. Niektórzy cenią samotność. Nie narzucam się im, chyba że po coś przychodzą. Jeśli ktoś potrzebuje pomocy, tak jak Katie czy stary Carl ze swoim zapaleniem torebki stawowej, to pomagam w miarę możności. Gdybym to ja potrzebowała pomocy, też by mi na pewno pomogli. Mam tam pół sągu drewna przygotowanego na chłody. I ktoś mi jeszcze przyniesie, jak będę potrzebowała więcej. Tak to jest i powinno być.
*
Każdy dzień oznaczał nową przygodę. Obowiązki pozostawały obowiązkami, ale sprawiały radość. Tylko u babci Thea mogła doić krowę albo patrzeć, jak Rem doi kozę. Karmili kury i zbierali jajka. Lucy nauczyła wnuki, jak robić południowoamerykański sos do szynki, jajek i kaszy kukurydzianej.
Co wieczór mogli przesiadywać na dworze dłużej niż w zwykłe dni wolne od szkoły. Lucy wiedziała wszystko o konstelacjach gwiazd, a Rem wskazywał je bezbłędnie po nazwach.
Raz nawet zobaczyli spadającą gwiazdę. Chłopiec zdecydował, że zostanie astronautą. I każdego wieczoru czytali głośno na zmianę fragment z książki, którą wybrali na początku wakacji.
Była to książka, która im odpowiadała. Nigdy nie usłyszeli od Lucy: „Nie, nie ta”.
Opowieści, jak twierdziła, spajają świat. Najlepsze wszakże było to, że je odgrywali, posługując się różnymi głosami. Thea musiała przyznać, że Rem ma do tego talent. Jego głos zmieniał się z warkliwego na wysoki, z drżącego na beznamiętny, zależnie od roli. Brat potrafił też stroić odpowiednie miny – otwierał oczy szeroko albo mrużył, zaciskał wargi, albo szczerzył w uśmiechu zęby.
Prawie nie potykał się o słowa, nawet te najtrudniejsze.
Lucy twierdziła, że jest urodzonym aktorem jak jego wuj Caleb, a ponieważ wiedziała, że zamierzał być astronautą, dodawała, że pewnie będzie kręcił filmy na Marsie.
Zawsze otulała go do snu pierwszego. Thea z lubością leżała i słuchała ich głosów. Rem miał zazwyczaj tysiąc pytań, zwłaszcza w porze zasypiania.
Wtedy zjawiała się Lucy i siadała na brzegu łóżka Thei.
– Jaki jest dzisiejszy sen?
– Czarodziejski las.
– Brzmi obiecująco. – Lucy zaczesała włosy Thei do tyłu. – Jest pełen wróżek i elfów?
– O tak! Musi tak być. Jest też zła czarodziejka, ma równie złe psy, które wyczarowała, takie z ostrymi skrzydłami i jeszcze ostrzejszymi zębami. Chce rządzić lasem i wszystkim innym, więc dojdzie do wielkiej bitwy. No i jest młoda czarodziejka, elf i wróżka, i muszą się zjednoczyć, i wykorzystać swoje moce i umiejętności, żeby pokonać czarodziejkę. I jest pogoń za czymś. Muszę to wszystko wyśnić.
– Jestem pewna, że ci się uda. – Lucy nachyliła się i pocałowała Theę w policzek. – Może któregoś dnia spiszesz te sny, a Rem będzie je odgrywał. Zaśnij teraz, skarbie. Jutro jest znowu dzień.
Jak czyniła niemal każdego wieczoru, Thea zamknęła oczy i zaczęła tworzyć swój sen.
Podobnie jak w inne poranki, kiedy budziła się dość wcześnie, tak i dzisiaj, tego ostatniego ranka niewinności, utrwaliła sen na papierze. Las z jego dużymi drzewami, niebieskimi liśćmi, złotymi jabłkami i fioletowymi gruszkami. I złą czarodziejkę Mog w długiej czarnej szacie z kapturem, przyozdobionej dziwnymi symbolami.
Dodała kilka ilustracji, choć nie umiała rysować tak, jak by sobie tego życzyła. Przedstawiały jej bohaterów – czarownicę Gwyn, wróżkę Twink i elfa Zeda – i złe skrzydlate psy zwane Wenami.
W późniejszym czasie zamierzała napisać ich więcej, pamiętała bowiem te senne opowieści.
Pościeliła łóżko, zgodnie z zasadami babci, potem umyła zęby. Nie ubrała się od razu, najpierw sprawdziła, czy w nocy urosły jej piersi.
Niestety, nie urosły, a przecież pierwszy okres dostała dwa dni po dwunastych urodzinach w kwietniu.
Miała na wszelki wypadek stanik sportowy, taki zwyczajny do treningów, ale czuła się w nim głupio, skoro nic go nie wypełniało. Poza tym ma równie głupią nazwę, pomyślała, wiążąc włosy w pojedynczy warkocz, na wzór babci.
Gdybyż tak mogła wytrenować piersi, ażeby sterczały, z pewnością by to zrobiła!
Przyglądała się jeszcze przez chwilę swej twarzy w lustrze, zadając sobie pytanie, jak by wyglądała, gdyby miała we włosach pojedyncze białe pasemko, takie jak u babci. Od zawsze uważała to za coś z pogranicza magii.
Istotnie było niezwykłe, jako że pojawiło się według rodzinnej legendy w ciągu zaledwie jednej nocy, kiedy to dziadek, którego Thea znała tylko ze zdjęć i opowieści, zginął w kopalni.
Gdyby wyszła za mąż, nie chciałaby, żeby jej mąż umarł. Pragnęła żyć potem długo i szczęśliwie, tak jak chciała się upewnić, że jej sny się spełnią.
Pomyślała akurat o Zachariahu Lanniganie, poszła więc do pokoju Lucy. Pościelone starannie łóżko, ponieważ babcia zawsze wstawała pierwsza, zapach wzgórz płynący z kwiatów na komodzie, wietrzyk poruszający firankami w otwartych oknach. I zdjęcie w brązowej skórzanej oprawie, przedstawiające jasnowłosego mężczyznę o oczach, których kolor jej mama określała jako zieleń morskiej piany, gdy urządzała komuś dom.
Był przystojny, może nie tak jak obecny obiekt jej marzeń, Nick Jonas, ale mimo wszystko przystojny, choć znacznie starszy.
Lucy mówiła, że sama zrobiła to zdjęcie w jego trzydzieste urodziny.
Zginął w zawale górniczym niespełna rok później.
– Przykro mi, że tak się stało. – Przemawiając do zdjęcia, dotykała oprawy. – Babcia, to znaczy Lucy, wciąż za tobą tęskni. Czuję to. Mama, to znaczy Cora, myśli o tobie w Dniu Ojca, w Boże Narodzenie, w twoje urodziny, w rocznicę twojej śmierci, a czasem też kiedy indziej. Uważa, że Rem, mój brat, ma po tobie brodę i usta, i chyba tak jest. W każdym razie…
Nie przyszło jej do głowy nic więcej, co mogłaby powiedzieć zdjęciu, opuściła więc pokój i zeszła na dół.
Lucy siedziała na tylnym ganku, popijając kawę.
– Dzień dobry, kochanie. Dobrze śniłaś?
– Mhm. Mog to zła czarodziejka. Ma czarną sterczącą brodę i oczy, które też są prawie czarne.
– Mój Boże, to nawet wygląda na kogoś złego!
– Jeśli znajdzie Klejnot Starożytnych, zanim zrobią to Gwyn, Twink i Zed, zamieni wszystkich w niewolników, a potem będzie rządzić lasem, a także okolicznymi wzgórzami, dolinami i rzeką.
– Niech się lepiej wezmą do roboty! Podziwiam twoją wyobraźnię, Theo, i zastanawiam się nieraz, jak ją wykorzystasz. – Mrugnęła okiem. – Rem wciąż śpi.
Dziewczynka skinęła głową i schyliła się pogłaskać po łbach dwa psy leżące u stóp babci.
– Cocoa zalega z nim w łóżku – oznajmiła.
– Padli z wyczerpania, niechże więc sobie odpoczną – odrzekła babcia. – Siedzieliśmy do późna, prawda? Może zaprowadzisz Aster do obory i ją wydoisz? Nakarmimy kury i zobaczymy, co nam zniosły. Mleko Milly zużyjemy dziś do wyrobu mydeł.
– Rem miał nam przy tym pomagać.
Kobieta spojrzała na nią ze spokojem, a potem wstała.
– Gdybyś to ty była taka zmęczona, poprosiłabym Rema, by zrobił to samo za ciebie.
– Okej.
– No i będzie czyścił jajka z kurzych kup.
– Bardzo to lubi.
– To, że się lubi jakiś obowiązek, nie znaczy, że nie jest męczący i można go wykonać po łebkach. Po dojeniu wyprowadzimy Aster na pole, spędzi tam cały dzień. Po kolacji trzeba będzie ją zabrać z powrotem do obory. Nadciąga burza. I to z piorunami.
Thea powiodła spojrzeniem w górę i zobaczyła niebieskie niebo z kilkoma strzępiastymi chmurami. Nie kwestionowała jednak babcinej prognozy pogody.
– Okej.
– Nadciąga burza – powtórzyła Lucy i potarła się z roztargnieniem po sercu.
Dziewczynka zaprowadziła Aster do obory. Bardzo to lubiła, ale, tak jak powiedziała Lucy, rzecz trzeba było wykonać należycie.
Lubiła strzykać krowim mlekiem do wiadra. Niektórzy z jej znajomych uważali to za coś odrażającego, jej jednak ta czynność bardzo się podobała.
Podczas gdy Aster przeżuwała paszę, Thea umyła jej wymię i sutki, po czym je osuszyła. Umyła też dłonie i zastosowała przygotowany przez Lucy krem do wymion.
Następnie przyszła kolej na próbne dojenie, tak by się upewnić, że mleko jest wolne od brudu.
I wreszcie najzabawniejszy etap: strzykanie białych strużek wpadających do czystego, pustego wiaderka, potem zaś chlupotanie, gdy mleka z wolna przybywało.
Lubiła śpiewać w takt tych dźwięków, uważała, że krowie też się to podoba. Kiedy pierwszy sutek zrobił się miękki i gąbczasty, ujęła drugi, wciąż twardy w dotyku.
Wyobrażała sobie, że za czarodziejskim lasem, w zielonej dolinie, jakaś inna dziewczynka też doi krowę. I że nie ma pojęcia o zmaganiach toczonych wśród drzew, o poszukiwaniach jakiejś cennej rzeczy, o bitwach, w których wyniku mogłaby się stać niewolnicą, póki dobro nie zwyciężyłoby zła.
Dojąc krowę, Thea przygarnęła tę dziewczynkę do swego snu. Dojenie dobiegło końca, przynajmniej ten najzabawniejszy początkowy etap.
Gdy zaniosła wiaderko – teraz z pokrywką – do domu, żeby odlać mleko do szklanego dzbanka, Rem stał już przy zlewie i obmywał jajka z kurzych odchodów.
Był rozczochrany, na policzku miał ślad odciśnięty przez poduszkę.
– Nakarmiłeś Cocoę?
– Tak, tak, jasne. Umierała z głodu. Tak jak ja teraz.
– Ty zawsze umierasz z głodu.
– Babcia powiedziała, że możemy sobie przyrządzić jajecznicę z szynką, kaszę z serem i tosty z dżemem jeżynowym. Zostały jajka jeszcze z wczoraj, ale najpierw muszę umyć te tutaj. Mnóstwo kupowatych kup! Kurzych gównianych kup!
Thea przewróciła wymownie oczami.
Zanim usiedli do śniadania – teraz i ona umierała z głodu – zwierzęta zostały obsłużone, wiaderka po mleku odkażały się w zmywarce, a psy przeganiały szczekaniem wiewiórki próbujące się dostać do karmnika dla ptaków.
Reszta poranka upłynęła na robieniu mydła.
Lucy miała zamówienie ze sklepu w mieście i kilka specjalnych, od klientów indywidualnych, i tymi się w pierwszej kolejności zajęła.
Nazywała to procesem „na zimno-zimno”, ale była to naprawdę gorąca robota!
Posiadała specjalne formy do wyrobu mydła, olejki i barwniki, mleko Milly i wodę alkaliczną, suszone zioła i kwiaty.
Wszyscy musieli mieć długie rękawy, zakładać rękawice i okulary ochronne. I choć Thea była prawie nastolatką, Lucy uważała, że minie jeszcze co najmniej rok, nim dziewczynka będzie mogła operować ługiem i nalewać diabelnie gorące, surowe mydło do forem.
Mogła jednak ważyć olejki i je rozpuszczać, a kiedy już Lucy dodała wody alkalicznej i produkt zaczynał przypominać masło, przychodziła kolej na Rema, który dodawał barwniki, ona zaś dolewała mleko Molly.
Do pierwszej partii mydła dodali lawendę, do drugiej rozmaryn, trzecia była z owsem i czwarta, ulubiona Thei, z płatkami różnych kwiatków.
Lucy obstukała formy na blacie szafki, chcąc pozbyć się pęcherzyków powietrza, a potem je odstawiła, by substancja stężała; zastygłą masę mogła pociąć w kostki dopiero po upływie całego dnia. I zawsze czekała dwa tygodnie, nim zaopatrzyła mydła w sznureczek z etykietą.
Cały proces wymagał mnóstwa czasu i wysiłku, Thea wiedziała jednak, że ludzie chętnie kupują „wyczarowane w górach” mydła, świece, balsamy, sole do kąpieli i inne czarodziejskie wyroby.
Ludzie zewsząd, którzy przyjeżdżali do Redbud Hollow, aby wędrować po górach albo zatrzymywali się tam po drodze, zjawiali się w sklepie pod nazwą „Rzemiosło Appalachów” i kupowali rzeczy, które jej babka sporządzała w swej domowej kuchni.
Dobrze było wiedzieć, że ktoś nabywał i kupował produkt, który ona, Thea, pomagała wytworzyć.
– No dobrze, najważniejsze zrobione. – Lucy zdjęła rękawicę i otarła czoło. – Chyba przekąsimy coś na lunch, a potem popakujemy trochę wcześniej zrobionych produktów i zawieziemy je do miasta, tak czy owak, czeka nas jeszcze jedna robota.
– Będziemy mogli zafundować sobie lody? – chciał wiedzieć Rem.
– Niezły pomysł, skoro robi się gorąco. Ale przychodzi mi do głowy coś lepszego, jeśli mogę liczyć na tak pracowitych pomocników. Co wy na to, jeśli przyrządzę na kolację pizzę, a na deser podam krem karmelowy z domowymi lodami waniliowymi?
Rem wyraził swą opinię głośnym wiwatem, obejmując przy tym babcię.
– Z wisienką na samej górze?
– Nie inaczej.
*
Jechali do miasta z opuszczonymi szybami i radiem nastawionym na bluegrass. Wydawało się, że tak właśnie należy zmierzać do małej górskiej mieściny z jej główną ulicą pełną sklepów i restauracji o nazwach w rodzaju „Smak Appalachów” czy „Jedzenie jak w domu”, mających nadzieję na przechwycenie od turystów kilku dodatkowych dolarów.
Dzieciaki pomogły zanieść pudełka na tylny ganek sklepu. Wkrótce pojawiła się kobieta i klasnęła w dłonie. Thea pamiętała ją jeszcze z poprzednich wizyt; wiedziała, że ta pani o blond kręconych włosach, z okularami na złotym łańcuszku, to właścicielka tego przybytku.
– Słowo daję, Lucy! – zawołała. – Właśnie mówiliśmy o tym, że może przywieziesz dziś trochę tych swoich zaetykietowanych czarów. Skończyło się rano twoje lawendowe mydło. Sprzedaliśmy ostatnią kostkę, tak jak i świecę lawendową i balsam, pewnej kobiecie z Chicago. Mamy jeszcze tylko jedną świeczkę z dodatkiem skórki pomarańczowej i tę, którą nazywasz „Leśnym spacerem”.
– Więc zjawiliśmy się w samą porę – odparła Lucy, po czym zwróciła się do dzieci: – Pamiętacie pannę Abby, prawda?
– To chyba twoje wnuki! – Kobieta chwyciła się za serce, ale Thea wiedziała, że to zdziwienie jest udawane, mimo to i tak się uśmiechnęła. – A niech mnie, przysięgłabym, że podrosły dobre trzydzieści centymetrów od ostatniego lata.
– Istotnie, rosną te moje kochane zielska. Thea, zanieś te mydła do składziku. Ty, Rem, zajmij się pudłem z mydłem w płynie. Cieszą się chyba powodzeniem, jak się zdaje.
Lucy podniosła pierwsze pudło ze świeczkami.
– Przytrzymam wam drzwi – powiedziała Abby. – I mam dla dzieci słodkie sopelki, jeśli babcia nie ma nic przeciwko temu.
– Zasłużyły na to.
– Idźcie i powiedzcie pani Louise, że Abby kazała wam dać po dwa lizaki, jeden na teraz, jeden na potem.
– Dziękujemy, pani Abby.
Thea nie lubiła właściwie takich słodyczy, wiedziała jednak, że się przydadzą, żeby mieć czym przekupić później Rema. Poza tym mogła pobuszować po sklepie. Lucy i pani Abby potrzebowały sporo czasu, żeby omówić rachunki, wymienić się ploteczkami i popytać o bliskich.
Jej mama powiedziała, że tak jest na Południu, że wszystko trwa dwa razy dłużej, niż powinno, gdyż zgodnie z obyczajem należało uciąć pogawędkę.
Nie miała nic przeciwko zaczekaniu, mogła w tym czasie popatrzeć na dzieła rzemiosła, te z drewna i te ze szkła i metalu, albo i z tego, i z tego. Mogła oglądać obrazy i odczuwać dumę na widok półek z wyrobami babci.
Gdy pojawiła się Lucy, dziewczynka musiała zamienić słówko także z Louise i kimś o imieniu Jimmy; mężczyzna zaczął pracować w sklepie przed Bożym Narodzeniem.
Miał duże, szeroko rozstawione oczy i długaśną szyję. Thea wyobraziła go sobie ze spiczastymi uszami i doszła do wniosku, że mógłby być jednym z jej wyśnionych elfów.
Rem tymczasem pochłaniał swego lizaka, lecz wcale nie powstrzymało go to przed zjedzeniem także fioletowego winogronowego loda. Thea jadła wolniej, kiedy szli niespiesznie wzdłuż Front Street.
Lucy musiała znowu poświęcić czas paru napotkanym osobom. Znała tu prawie wszystkich, a oni prawie wszyscy znali ją. Potem udali się wprost do banku, gdzie Lucy złożyła wieczorny depozyt, jak się wyraziła, ponieważ oddział zamykali o czternastej.
– Skąd będą wiedzieć, że to twoje pieniądze? – zdziwił się Rem.
Lucy spojrzała na chłopca, kiedy szli w górę ulicy.
– No cóż, czek jest wystawiony na mnie i przeze mnie podpisany, poza tym na dowodzie wpłaty widnieje moje nazwisko i mój numer konta.
– A skąd wiesz, że nie ukradną tych pieniędzy i nie powiedzą, że nigdy ich nie dostali?
– Odznaczasz się cynicznym umysłem, chłopcze. Wiem, że nie ukradną, bo znam kierownika banku od czasu, jak był w twoim wieku. Prowadził go zresztą z moim bratem Buckiem. Raz nawet poszłam z nim na tańce, bo twój dziadek nie spieszył się z zaproszeniem. I był to ostatni raz, kiedy się nie spieszył.
– Pocałowałaś go w usta?
– Nie, interesował mnie tylko Zachariah Lannigan.
– Może ukradnie twoje pieniądze, bo nie pocałowałaś go w usta.
Mierzwiąc włosy Rema, babcia roześmiała się serdecznie.
– Nie wydaje mi się, by miał o to pretensje, zwłaszcza że ożenił się z moją dobrą przyjaciółką, Abigail Barns, innymi słowy z panią Abby. Doczekali się trzech córek i pięciorga wnucząt.
– Mężczyźni potrafią kochać bez wzajemności.
– Zawsze udaje ci się mnie rozbawić, Remingtonie Fox.
– Mam fioletowy język? – Wysunął go.
– Bez wątpienia.
– Byłoby zabawne, gdyby cały czas miał taki kolor.
– Widzisz? – Babcia objęła go ramieniem, a drugim Theę. – Zawsze potrafisz mnie rozbawić.
*
Thea uważała, że to jak dotąd najwspanialszy dzień wakacji, i zapisała to nawet w swoim dzienniku. Wydoiła Aster sama, osobiście! Zanotowała dodatkowo, żeby spróbować przyrządzić dla mamy na jej urodzinowe śniadanie szynkę z sosem – z pomocą Rema (może też taty). Pomogła przecież wyrabiać mydło i choć nie doczekałaby chwili, gdy miało być ładnie zapakowane, babcia i tak przysłałaby jego zdjęcia.
Spędzili w mieście sporo czasu. Po powrocie dali psom smakołyki w nagrodę za pilnowanie domostwa, po czym zabrali się do robienia lodów i gotowe włożyli do zamrażarki.
Następnie przygotowali własnoręcznie pizze z ciasta i sosu babci, podczas gdy Lucy tarła ser. Pizza Thei wyszła niemal idealnie okrągła. Rem uznał, że jego jest sześciokątna. Babcia dodała do swojej grzyby i oliwki; chłopiec zrobił za jej plecami minę pełną obrzydzenia.
Po wieczornych obowiązkach, kiedy świeciły już gwiazdy, zjedli lody na tylnym ganku.
Jest tak wiele gwiazd, pomyślała Thea. Może babcia myliła się co do nadchodzącej burzy?
Gdy zjawiła się Lucy powiedzieć dobranoc i otulić wnuki, dziewczynka odłożyła dziennik.
– Jutro upłynie tydzień, jak tu jesteśmy.
Kobieta usiadła na brzegu łóżka.
– To oznacza, że pozostał wam jeszcze jeden – stwierdziła. – No i za dwa miesiące jedziemy wszyscy nad morze. Po raz pierwszy w życiu będę odpoczywała ze swoją rodziną nad oceanem! To cudowne, że twoja mama i twój tata zapraszają nas wszystkich. A potem, kilka miesięcy później, wy zjawicie się tu w komplecie. Przygotuję w Święto Dziękczynienia kolację, jakiej nie umiesz sobie nawet wyobrazić. – Postukała Theę w skroń. – Zaczekaj, a się przekonasz.
– Wszystko będzie wyglądało wtedy inaczej. I nawet chcę, żeby tak było. Po Święcie Dziękczynienia ty, babciu, przyjedziesz do nas na Boże Narodzenie.
– Pewnie. A na wiosnę wy przyjedziecie do mnie na Wielkanoc.
– Zobaczę, jak kwitnie judaszowiec.
– Tak, i dziki dereń. Wyglądają przepięknie. Zamierzasz śnić dziś w nocy ten swój sen czy zaczniesz jakiś nowy?
– Nie skończyłam jeszcze tego drugiego. Tego, który rozgrywa się w czarodziejskim lesie Endonu.
– Endon?…
– To nazwa świata. Przychodzi mi do głowy kilka nowych postaci. Muszę zobaczyć, co się wydarzy.
– Śnij więc zgodnie z planem. – Lucy nachyliła się do pocałunku. – Ja też chcę wiedzieć, co się stanie.
Thea zadowolona otuliła się pościelą i zamknęła oczy. Odpłynęła w sen pełen koloru, przygody i magii. A kiedy śniła, chmury zaczęły z wolna przesłaniać gwiazdy. Gdzieś w oddali rozległ się grom.
Gdy nadciągnęła burza, zgodnie z przewidywaniami babci, sen pełen elfów i wróżek przerodził się w koszmar.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Lucy wkładała lody do zamrażarki, Cora wyszła ze spotkania. Tak udanego spotkania, że aż w wyobraźni poklepała się po plecach.
Ponieważ do końca dnia miała wolne, postanowiła załatwić kilka spraw i zorganizować dla siebie i Johna małą uroczystość.
Mogła odebrać rzeczy z pralni, zajrzeć do drukarni po najnowsze broszury reklamowe, wstąpić do ulubionego sklepu z winami, zahaczyć o supermarket i kupić dwa steki, które John wrzuciłby na grilla, wreszcie odwiedzić targ warzywny i kupić składniki do sałatki oraz trochę ziemniaków.
John uwielbiał jej pieczone ziemniaki.
Nigdy nie byłaby taką kucharką jak jej matka, ale uważała, że razem z Johnem świetnie sobie w tej dziedzinie radzą.
Miała spotkanie z niezwykle wymagającym i zamożnym klientem, zdecydowała się więc na wizerunek spod znaku „kobiety profesjonalnej”.
Spięła włosy w gładki kok i włożyła obcisłą sukienkę bez rękawów w kolorze głębokiego różu, do tego sandały na obcasie.
Zamiast zwykłego zegarka pracującej matki włożyła na nadgarstek czasomierz marki Bulgari, który John podarował jej na dziesiątą rocznicę ślubu. Śmieszna ekstrawagancja – przyszło jej do głowy.
Na kopercie kazał wygrawerować serce i słowa „Po wsze czasy”.
Uwielbiała ten chronometr.
Załatwiała sprawy jedną po drugiej, jeżdżąc z włączonym radiem i uśmiechem na twarzy.
Targ warzywny przypomniał jej o dzieciach i o tym, jak ona i John popełniali nieodmiennie błąd, zabierając je ze sobą, co zawsze się kończyło dwoma rodzajami chipsów, dwoma rodzajami lodów, dwoma rodzajami płatków śniadaniowych i Bóg wie czym jeszcze w dwóch wersjach.
Tak bardzo za nimi tęskniła.
Nie znaczyło to, że jako samotna para nie czuli się cudownie. Ożywczo. I, co tu kryć, sexy. Tęskniła jednak za ich twarzyczkami, ich energią, nawet kłótniami.
Mimo wszystko rozmawiali przynajmniej co drugi dzień, a wtedy ze słuchawki dosłownie wylewały się dziecięca radość i ekscytacja, co przepełniało jej serce po brzegi.
Uwielbiały tę małą farmę babci, a ona z pewnością organizowała im każdego lata wspaniałe dwa tygodnie. Troszczyła się o nie i dawała miłość we wszystkich jej wymiarach.
Cora wiedziała, że doznają tej miłości i troski jeszcze więcej podczas pobytu nad morzem, w Święto Dziękczynienia i Wielkanoc.
Te krótkie przerwy w życiu rodzinnym wszystkim ładowały akumulatory.
Skupiona na wyborze odpowiednich steków, mając serce pełne swoich dzieci, nie zauważyła mężczyzny z sześciopakiem coli, torebką chrupek kukurydzianych i paczką chipsów w koszyku.
Ale Ray Riggs ją zauważył.
Z miejsca rozpoznawał bogatą sukę i właśnie teraz ją rozpoznał.
Snobistyczna fryzura, kwadratowy diament na obrączce i ten zegarek za tysiące dolarów.
Zwłaszcza on, ten zegarek, syczał mu w uszach: „Jestem lepsza niż ty, Ray”.
Nienawidził jej za to.
Tak wystrojona wybrała się do zwykłego sklepu? To prawdopodobnie żona jakiegoś sukinsyna, taka baba na pokaz. Z tych, co to patrzą z góry na ludzi jego pokroju.
Paliło go to żywym ogniem.
Z tych, co to mają mnóstwo supersamochodów i superdom. A w środku mnóstwo luksusowych przedmiotów, takich jak ten zegarek. I gotówkę w sejfie na wszelki wypadek.
To go zainteresowało.
Zainteresowało tak bardzo, że postawił koszyk na podłodze, wyszedł ze sklepu i skierował się do swego samochodu.
Mojego samochodu, pomyślał, ponieważ kazał go przemalować. Zwracająca uwagę wiśniowa czerwień, którą wybrał poprzedni właściciel – bogaty sukinsyn – została zastąpiona lśniącą dyskretną czernią. Ray od razu wymienił też tablice rejestracyjne z Marylandu na Pensylwanię.
Zawsze można było znaleźć tablicę spoza stanu w jakimś nędznym motelu przy autostradzie.
W wieku osiemnastu lat, po dwóch bitych latach spędzonych w drodze, Ray wiedział już wszystko o nędznych motelach i kamuflażu skradzionych aut.
Teraz siedział w czarnym sedanie Mercedesa, zarejestrowanym na niejakiego Philipa Allena Clarke’a, który wraz ze swoją wiedźmowatą żonką, Barbarą Anne Clarke, gnił w jakimś grobie na jakimś cmentarzu w pieprzonym eleganckim Potomac w stanie Maryland.
Wyciągnął od Clarke’ów cztery superzegarki i zastawił w Waszyngtonie rolexa należącego do mężczyzny dwa tygodnie po tym, jak go zdobył. Stara wiedźma miała trochę porządnej biżuterii, ale co do niej to zamierzał zaczekać, nim zamieni ją i pozostałe zegarki na gotówkę.
Ray Riggs nie był głupi.
Na dodatek wyciągnął od tej starej suki szyfr do sejfu, nim ją zabił, i zgarnął siedem tysięcy w gotówce. Plus dwa tysiące trzysta z ich portfeli, plus drobny zapas w szufladzie z bielizną starej wiedźmy.
Tak więc, będąc przy forsie, wynajął sobie domek przy plaży w Myrtle Beach.
Żeby się poopalać, a przy okazji obrabiać bogatych turystów.
Zatrzymał się przy sklepie, chcąc kupić trochę jedzenia na drogę; na stacjach benzynowych zdzierali z człowieka.
Któregoś dnia wysadzi jedną i tak dowiedzie swej racji.
Teraz jednak doszedł do wniosku, że ten postój to nie przypadek. O nie! Nie wątpił w to ani przez chwilę, gdy ta bogata suka wyszła ze sklepu i włożyła jedną torbę do BMW – czyżby nikt już nie kupował pieprzonych amerykańskich wozów?
I tak czas był zmienić brykę; przecież zwinął na wszelki wypadek tablice rejestracyjne Wirginii Zachodniej.
Tak, to zdecydowanie nie przypadek.
Kiedy wyjechała z parkingu, ruszył za nią na targ rolny. Jakby ludzie jej pokroju nie mieli rolników głęboko w dupie.
Wróciła do samochodu z drugą, mniejszą torbą.
Żadnych dzieciaków, doszedł do wniosku. Za mało żarcia.
Może ujadający pies. Okej, musiałby się tym zająć.
Wyglądała jak ktoś z ujadającym małym pieskiem o imieniu Fluffy albo Chauncy.
No cóż, rozwaliłby kopniakiem łeb ujadającego Fluffy’ego.
Pojechała na osiedle wielkich, ważniackich domów. MPR, jak je nazywał. Mc-pieprzone-rezydencje.
Zaparkował przy krawężniku, wiedząc, że mercedes zapewni mu odpowiednią przykrywkę, przynajmniej na kilka minut. Ludzie, którzy mieszkali w wyszukanych domach, nie spodziewali się kłopotów ze strony ludzi w superwozach.
Ich błąd.
Brama garażu otworzyła się, kobieta wjechała do środka, brama się zamknęła.
Siedział jeszcze przez parę minut, myśląc i planując, gdy wkrótce znów się pojawiła w drzwiach wejściowych.
Podlewała kwiaty w doniczkach na frontowym ganku, także te zwieszające się z filarów. Nie wybiegł za nią żaden wrzaskliwy pies, może więc go nie było.
Kiedy odstawiła konewkę, na podjazd skręcił kolejny SUV. Jeszcze jedno BMW.
Nie wysiadł z niego jakiś stary sukinsyn, ale młodszy, niż zakładał. Wysoki, wyglądający na sprawnego. Hmm… plan wymagał niejakiej korekty.
Ona zeszła z ganku, on podszedł do niej.
Objęli się i pocałowali.
Nie słyszał żadnego szczekania, nie widział żadnych dzieciaków wybiegających z krzykiem: „Tata wrócił!”.
Najprawdopodobniej mieszkali tylko we dwójkę w tym cholernie wielkim domu. W domu, który powinien należeć do niego. Wszystko to powinno należeć do niego.
Wiedział, że kiedy minie noc, co nieco będzie już należeć do niego.
Kiedy skierowali się do drzwi, ruszył w głąb ulicy – przestrzegając sumiennie ograniczenia prędkości – i objechał posesję, tak by się zorientować w miarę możności, co jest na tyłach.
Oczywiście, wielkie podwórze i cholerny basen.
Zbyt wielu ludzi miało zbyt wiele, jeśli o niego chodzi. Wydawało się czymś uczciwym i słusznym, by dostał jakąś część, to, czego pragnął i na co zasługiwał.
Bądź co bądź, tam, gdzie zamierzał ich posłać, nie mogli tego ze sobą zabrać.
*
Cora podała Johnowi konewkę.
– Możesz nalać do tego wody i zanieść na tylny ganek? – powiedziała. – Chciałabym pójść na górę i się przebrać.
– Wyglądasz świetnie – odparł.
Uśmiechnęła się.
– Prawda? Adele podziwiała moje buty i tak jak za każdym razem, kiedy noszę przy niej mój wspaniały zegarek, wyczuwam jej zazdrość. Opowiem ci o spotkaniu – same dobre wiadomości – kiedy zdejmę to oszałamiające obuwie, na które moje stopy zaczynają już jednak narzekać.
– Zrób to. A ja mam dobre wieści à propos projektu dla Barnaby’ego. Albo się nie przebieraj i pozwól się zabrać na kolację. A później może kino?
Przystanęła na schodach i rzuciła mu przez ramię zalotne spojrzenie.
– Dlaczego proponujesz mi randkę, Johnie Fox?
– Byłbym idiotą, gdybym tego nie zrobił.
– Zgadzam się, ale przełóżmy to na jutro. Mam plany na dziś wieczór.
Przechylił głowę i obrzucił ją udawanie szorstkim spojrzeniem.
– Jakie plany?
– Powiem ci. – Wciąż się zalotnie uśmiechając, wysunęła stopy z butów. – Usmażysz na grillu steki, które kupiłam po drodze do domu. A ja przyrządzę słynne dwukrotnie pieczone ziemniaki.
– Znane całemu światu.
– I sałatkę ze składników z targu rolnego. Do tego butelka twojego ulubionego caberneta, którą kupiłam po drodze.
– Plan doskonały. Co na deser?
– Myślałam o dzieciakach, o tym, jak się świetnie bawią. Podczas gdy my tkwimy tu sami w tym wielkim, pustym domu. – Zakręciła butami trzymanymi za rzemyki. – Więc przyszło mi do głowy, że powinnam zafundować sobie szalony seks ze swoim mężem.
– Deser wszech czasów.
– Lepszy niż ciasto z jabłkami mamy?
– Nawet od tego lepszy.
– Właściwa odpowiedź. Może otworzysz tę butelkę, a ja się zajmę ziemniakami, kiedy zejdę na dół? Posiedzimy przez chwilę na zewnątrz, nim zaczniesz grillować.
– Kocham cię, Coro.
Nie zatrzymała się, wchodząc na górę, ale znów spojrzała przez ramię i postukała palcem zegarek.
– Po wsze czasy.
Ruszył z powrotem do kuchni i przystanął przy ich ściennej galerii. Rodzinnej, jak ją w myślach nazywał. Zdjęcia ich obojga, potem trojga, wreszcie czworga. Zdjęcia dzieci. Jej matki, jej braci. Grupowe, indywidualne, wypełniały całą ścianę.
Sprawiały, że był najszczęśliwszym sukinsynem na świecie.
Po wsze czasy.
Otworzył butelkę wina i nalał wody do konewki.
*
Tymczasem Ray zajechał do myjni i zapłacił za dodatkowe czyszczenie wnętrza.
Wóz lśnił czystością.
Znalazł spokojne miejsce na pochłonięcie kanapki z wieprzowiną, cholernie dobrej sałatki coleslaw i frytek. Siedział na dworze, rozkoszując się ciepłem, a przy tym jadł i pracował nad schematem domu.
Przyszło mu do głowy, że mógłby być architektem, tylko właściwie po jaką cholerę miałby projektować domy dla kogoś innego?
Zakładał, że sypialnie są na górze, także ta główna, państwa domu, z osobną łazienką i garderobą. Jeśli mieli sejf, to znajdowałby się właśnie tam albo w gabinecie czy bibliotece, która mówiła: patrzcie, jakie z nas bystrzaki.
Jego łup? Gotówka, biżuteria i jeden z samochodów.
Później ruszy nim do Karoliny Północnej, prześpi się w jakimś gównianym motelu, a rano pojedzie w drogę. Nim ktokolwiek się zorientuje, że ta bogata suka i jej sukinsyn nie żyją, on będzie już daleko stąd.
Solidny plan – doszedł do wniosku. Łyknął coli. Teraz będzie musiał tylko spędzić jakoś te kilka godzin.
Poszedł do centrum handlowego, pokręcił się tam, zajrzał do salonu gier automatycznych, następnie wstąpił do kina. Transformers: Zemsta upadłych.
Całkiem niezły film.
Około jedenastej przejechał się bez pośpiechu po tej spokojnej ulicy klasy wyższej.
Wciąż paliło się zbyt wiele świateł. Jeździł więc jeszcze jakiś czas, zastanawiając się, jak najlepiej dotrzeć do trasy 95, kiedy się upora z robotą.
Przed pierwszą na ulicy wreszcie zapanował spokój. Kilka świateł na gankach, kilka zewnętrznych, to tu, to tam w jakimś domu, zostawionych przez ludzi, którzy sądzili, że odstraszy to potencjalnego włamywacza.
Opracował już plan dotarcia do celu, przemknął na tyły osiedla. Zgasił światła, zaparkował na jakimś podjeździe, wyłączył silnik.
Czekał, wypatrując blasku w oknach i nasłuchując szczekania psa, ale trwała niezmącona cisza. Włożył rękawiczki i starannie wytarł przednie siedzenie, kierownicę i deskę rozdzielczą. Następnie wyjął spod fotela kierowcy pistolet Smith & Wesson 9 mm.
Zdobył go po swoim trzecim zabójstwie – tego ulizanego prawnika i jego suki z wielkimi sztucznymi cyckami.
Poderżnął im gardła, tak jak tej parze wcześniej, i Jezu! Co za pieprzone ohydztwo. Krew nie zrobiła na nim szczególnego wrażenia, ale się wściekł, że się nią cały umazał.
Wtedy razem z gotówką i biżuterią zdobył też broń.
Oraz mnóstwo amunicji. Mógł jej jeszcze dokupić, gdyby potrzebował.
Nie uważał się za wytrawnego strzelca, ale przy niewielkiej odległości nie miało to większego znaczenia.
Dowiódł tego podczas kolejnej roboty.
Włożył broń do skórzanej przypinanej pochwy, którą też zabrał ulizanemu prawnikowi, a potem wyjął z bagażnika swój sprzęt.
Nigdy nie podróżował obładowany, więc wziął plecak, a podręczną torbę zarzucił na ramię.
Zatrzasnął klapę bagażnika – cicho – wytarł ją, po czym ruszył dalej.
Jego trasa wiodła przez posesję innego bogatego człowieka i łatwe do pokonania ogrodzenie wprost na podwórze, o które chodziło, to z migotliwym basenem i rozległym patio. A ten taras na piętrze? O tak, za tamtymi drzwiami spała bogata suka, która nosiła ten swój fikuśny superzegarek.
Ominął basen, przeszedł przez patio, gdzie zauważył grill, wielki i lśniący, który kosztował zapewne ze dwa albo i trzy tysiące dolców.
Sam jego widok, stojącego tu i lśniącego, wzbudził w nim urazę. Pożałował, że nie ma przy sobie pałki albo stalowej rurki. Gdyby miał jedno lub drugie, roztrzaskałby ten grill w drobny mak.
Zapanował jednak nad wściekłością. Miał przecież robotę do wykonania, a ta wymagała czystego umysłu.
Oddychając powoli, głęboko, położył dłonie w rękawiczkach na drzwiach patio. I tym czystym umysłem przeniknął do wnętrza domu.
Tak przejawiał się jego wrodzony dar.
Matka próbowała wyrugować z niego tę umiejętność modlitwą; ojciec próbował wyrugować ją logiką.
Nie udało im się.
Postanowił, że pewnego dnia w przyszłości odpłaci im za to, że nie dali mu cholernie wielkiego domu takiego jak ten, by w nim dorastał, ani basenu, w którym mógłby się pluskać.
Odpłaci za to, że smażyli burgery na prostym gównianym grillu węglowym, a nie na dużym i lśniącym, takim jak ten na patio.
Tymczasem wystarczało mu, że żył wolny jak ptak i wykorzystywał swój talent, by odbierać bogatym i brać ich dobra dla siebie.
Nie ma żadnego psa w domu. Teraz przynajmniej, choć wcześniej był. I są dzieci, jedno, może dwoje, ale nie teraz.
Jedyni ludzie w tym domu spali teraz na górze, tak jak przewidział.
A jednak doznawał uczucia czegoś w rodzaju oddechu na karku, tak jakby ktoś go obserwował, jakby obserwował z tak bliska, że tkwił niemal w nim samym.
Ta myśl przyprawiła go o krople potu na skroni, zmusiła do spojrzenia za siebie.
Pieprzyć to, rzekł sobie.
Nie zauważył śladów ostrzegających o zabezpieczeniach ani śladów zabezpieczeń.
Pracował pewnego lata ze swoim sknerowatym ojcem, instalując systemy alarmowe w dużych MPR jak ten tutaj, wiedział więc, czego szukać.
I jak postąpić, gdyby coś znalazł.
Teraz jedynym elementem na szerokich szklanych drzwiach był tylko zamek.