Goodbye, Love (wznowienie) - Jessica Foks - ebook

Goodbye, Love (wznowienie) ebook

Foks Jessica

0,0

Opis

Wznowienie  romansu z różnicą wieku. Studentka i pan psycholog.

Dwudziestoletnia Love Porter właśnie rozpoczęła wojnę ze swoim sąsiadem, trzydziestoczteroletnim psychologiem Ryderem Callahanem.

W odpowiedzi na dwuznaczne hałasy dochodzące zza ściany postanowiła uraczyć mężczyznę głośną muzyką. W odwecie Ryder pojawił się w jej sypialni. To był dopiero początek. Kolejne psikusy, które zaczęli sobie wzajemnie robić, doprowadziły do zaognienia i tak napiętej już sytuacji.

Ich wzajemną niechęć dzieli tylko jeden krok do czegoś zupełnie innego. Między Love i Ryderem pojawia się silne przyciąganie, mężczyzna jednak zdaje sobie sprawę z tego, że dziewczyna jest dla niego za młoda.

Ryder odkrywa też, że Love dręczą koszmary z przeszłości. Czy młoda sąsiadka pozwoli mu sobie pomóc?

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.

Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © for the text by Martyna Keller

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Wydanie II

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Karina Przybylik, Natalia Szoppa, Magdalena Kłodowska

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

Ilustracja na okładce: Aleksandra Monasterska

ISBN 978-83-8418-486-8 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Fragment

Ostrzeżenie

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Epilog

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Dla wszystkich posiadaczy nawet tych najbardziej naiwnych marzeń

OSTRZEŻENIE

W książce pojawia się temat zaburzeń odżywiania. Jeśli jesteś na niego wrażliwy, rozważ raz jeszcze lekturę tej pozycji.

PROLOG

LOVE

– Romantyczne gówno.

Kayden zerka na mnie kątem oka, nadal jednak sprawnie przelewa colę do wysokich, papierowych kubków. Gdy kończy, podaje je parze stojącej po drugiej stronie lady i życzy im miłego seansu, jakby jakimś cudem oglądanie tego ścieku mogło okazać się miłe.

Umówmy się: nie mogłoby.

– Gdy jesteś zmęczona, robisz się zrzędliwa, Love. – Chłopak uśmiecha się i zerka na ekran własnego telefonu. – Jeszcze dziesięć minut do końca zmiany. Wytrzymasz.

– Nie jestem zrzędą. Jestem szczera.

– I wszystkie romantyczne filmy oceniasz przez pryzmat braku własnego życia miłosnego. – Kayden przewraca oczami, wyraźnie rozbawiony.

Patrzę na niego spod półprzymkniętych powiek.

– To nieprawda. Po prostu mam za dobry gust, by podniecać się tym, że dwoje ludzi najpierw połyka się na wielkim ekranie, a potem kłamie sobie w żywe oczy, zdradza się pod przykrywką „chwili słabości”, rozchodzi się i schodzi przynajmniej trzydzieści sześć razy w ciągu zaledwie dwóch godzin, a potem kończy z trójką dzieci – bąkam. – To nudne.

– Burzliwa miłość sprzedaje się najlepiej… – słyszę w odpowiedzi.

– Jest przereklamowana. I w większości przypadków promuje toksyczne relacje.

– Ludzie to kupują. – Kay wzrusza ramionami.

– Ludzie są beznadziejni.

– To też prawda – wzdycha mój rozmówca. – Idź już. Serio, wyglądasz, jakby ta zmiana wyssała z ciebie całą energię, a nie chcę cię mieć na sumieniu. Poradzę sobie z ogarnięciem tego syfu.

Krzywię się i odwracam głowę w stronę niewielkiego lustra. W jego odbiciu dostrzegam własne wykończone oblicze. Blade policzki, mętne oczy i niesforne kosmyki rozsypane po twarzy. Dobra, rzeczywiście powinnam odpocząć po tym kilkudniowym maratonie w pracy. Wyglądem przypominam zombie.

– Na pewno? – dociekam. – Dasz sobie radę beze mnie?

Kayden kiwa głową.

– Na pewno. Na razie, Love.

Odpowiadam mu słabym uśmiechem. Ściągam fartuch i ruszam w stronę wyjścia na zaplecze. Stamtąd zgarniam płaszcz i torebkę, a potem kieruję się w stronę drzwi, za którymi znajdują się schody prowadzące na parking. Tuż za nim mogę ujrzeć niezatłoczony o tej porze przystanek.

Szybko wsiadam do nadjeżdżającego autobusu, uciekając przed prószącym śniegiem. Z mokrymi włosami wyglądałabym zapewne jeszcze gorzej niż obecnie. Podróż mija mi spokojnie. Po upływie standardowych kilkunastu minut docieram do domu.

I cóż. Zdecydowanie zaskakuje mnie widok, który tam zastaję. Druga połowa bliźniaka, w którym mieszkam, do tej pory świeciła pustkami. Po śmierci starszej pani Hughes niespecjalnie ktoś chciał się tutaj wprowadzać. A teraz, ujrzawszy na sąsiednim podjeździe dużego range rovera, domyślam się, że ktoś jednak postanowił pobawić się w mojego sąsiada. Ciekawe, kto to jest.

Może rodzina? Oby nie, pewnie mają dzieci.

Kręcę głową i kończę ze snuciem teorii, bo każda kolejna byłaby chyba gorsza od poprzedniej. Powolnym krokiem ruszam do drzwi. Kiedy jestem już w ciepłym mieszkaniu, zaciągam się znajomym zapachem i zrzucam z siebie ubrania. Biorę szybki prysznic, sprawdzam plan jutrzejszych zajęć na uczelni, a potem, już w sypialni, zakopuję się pod kołdrą z zamiarem odespania ostatnich dni.

No właśnie.

Robię to z zamiarem.

Otwieram oczy, gdy słyszę, jak coś uderza w ścianę znajdującą się przy moim łóżku. Mebel drży niespokojnie, a walenie nie ustaje przez kilka dobrych sekund. Mrugam powoli, próbując zrozumieć, co się tutaj, u licha, dzieje.

– Przestań… – Kobiecy śmiech wydaje się odrobinę stłumiony, ale przy tym wciąż dobrze słyszalny.

No to są chyba jakieś jaja, myślę.

– To łaskocze… – słyszę kolejny chichot.

Nie, nie, nie. Przyciskam poduszkę do uszu i udaję, że nic się nie dzieje. Próbuję myśleć o czymś przyjemnym, ale na próżno, bo znowu czuję, jakby ktoś kołysał moim łóżkiem. Mebel przesuwa się delikatnie w przód i w tył, a dźwięk uderzeń w mur przebija się nawet przez mój pancerz stworzony z puchu.

Przez chwilę leżę całkiem nieruchomo. Dociskam poduszkę jeszcze mocniej, ale to wcale nie pomaga, bo wrażenie, jakbym dryfowała na morzu, trzyma się mnie jak rzep. Nie mogę mu się oprzeć, kiedy uderzenia raz po raz przesuwają moje ciało w górę i w dół. Jęczę przeciągle, błagając wszelkie istniejące bóstwa, by moje katusze się już skończyły.

Prędko jednak uświadamiam sobie, że to marzenie ściętej głowy. Szlag, gdybym mogła, ścięłabym ją teraz temu pajacowi, który tak bezwstydnie zabawia się tuż pod moim nosem.

– Cholera – klnę w pewnym momencie, porządnie wytrącona z równowagi.

Kolejna porcja znajomych odgłosów przypomina uderzenie w twarz. Matko. Naprawdę staram się nie myśleć o tym, co dzieje się w sąsiednim mieszkaniu, ale kobiecy chichot jedynie zaognia moje zirytowanie.

Rozglądam się po pokoju, w którym panuje ciemność. Sama nie wiem, czego tak uparcie szukam. Chyba po prostu próbuję nie myśleć o tym, że ktoś ostro pieprzy się za ścianą. Te dźwięki są jednoznaczne. Moi sąsiedzi to bezwstydne zwierzęta. To pieprzone dzikusy. Nie wiem, czy mają świadomość, jak cienkie są mury w tym budynku, ale ja właśnie się o tym dobitnie przekonuję.

Przecieram dłońmi twarz. Kiedy już myślę, że to wszystko ustało, znowu słyszę jednostajne stukanie. Przewracam oczami. Jestem śpiąca i wykończona, ostatnie, na co mam ochotę, to zabawa w zgadywanie, czy moi nowi sąsiedzi kiedykolwiek dadzą mi zwyczajnie zasnąć.

– Koniec? – wzdycham z nadzieją.

Z szybko gasnącą nadzieją.

Biorę głęboki wdech nosem. Jestem półprzytomna, gdy wstaję i podchodzę do głośników znajdujących się naprzeciwko łóżka. Panele pod moimi bosymi stopami drżą, kiedy pokonuję dzielący mnie od nich dystans. Niewiele myśląc, włączam muzykę klasyczną i podgłaśniam. Jeśli to ma zagłuszyć te kobiece jęki i walenie w ścianę, to jestem skłonna słuchać jej przez całą noc.

Ponownie zatapiam się w pościeli i zasypiam z lekkim trudem.

Budzi mnie dziwne przeczucie, że nie jestem sama we własnej sypialni. I, o Boże. Gdy tylko powoli otwieram oczy, niemal dostaję zapaści, bo w mroku dostrzegam zarys wysokiej sylwetki faceta, stojącego przy wyłączonych już głośnikach. Podrywam się natychmiast do siadu i wycofuję pod ścianę, krzycząc do zdarcia gardła.

– Kurwa – słyszę zachrypnięty głos nieznajomego. Gość robi długi krok do przodu, by stanąć w snopie światła rzucanego przez księżyc i wpadającego do sypialni przez niezasłoniętą roletę. – Gdybym wiedział, że jesteś taka głośna, nie pakowałbym się w mieszkanie z tobą po sąsiedzku, świrusko.

Facet wsuwa dłonie do kieszeni spodni, a ja oddycham ciężko, wpatrując się z rozchylonymi z wrażenia ustami w drania, który bez ceregieli wparował mi do domu.

– No chyba sobie kpisz – wypalam, gdy udaje mi się zdusić w sobie pierwszą falę szoku. Patrzę na przybysza wściekle i wymierzam palec wskazujący w jego kierunku, pośpiesznie wstając na nogi. – Wparowujesz tutaj jak do siebie…

– Miałaś otwarte drzwi, Panno Przezorna – przerywa mi nagle mój rozmówca, a jego słowa są wręcz przesycone czystą prowokacją.

Szyderstwo malujące się na jego twarzy działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Zaciskam usta w wąską linię i kręcę głową. Jak on śmiał mi przerwać? Co on tutaj w ogóle robi? Czy to podchodzi pod paragraf i mogę to zgłosić policji?

– Co nie znaczy, że miałeś poczuć się jak u siebie! – unoszę się i od razu karcę w duchu, bo mój głos, jak na złość, staje się wyższy o przynajmniej kilka zdradzieckich oktaw.

Mężczyzna nonszalancko opiera się ramieniem o ścianę. Od razu zwracam uwagę na to, jak jest wysoki i dobrze zbudowany. Biały sweter opina jego szerokie ramiona oraz pozwala mi dojrzeć zarys rozbudowanej klatki piersiowej. Mój osobisty włamywacz ma czarne, nieco przydługie włosy, opadające mu swobodnie na czoło, oraz ładnie zarysowane usta, a spomiędzy nich nagle wypada krótkie oraz prześmiewcze:

– Nie czuję się winny.

– A powinieneś – burczę. – Nie dajesz mi spać.

Staję tuż przed nim i zadzieram hardo brodę. Mężczyzna unosi pytająco brew, a mi na moment zasycha w gardle. Z bliska jest… wow. Przystojny. Bardzo przystojny. I bije od niego pewien rodzaj stanowczości podszytej wręcz namacalną pewnością siebie – takiej podpowiadającej mi, że ten gnojek wiecznie rozstawia wszystkich po kątach i robi to z czystą przyjemnością. Ugh, jeszcze tego mi brakowało.

Atrakcyjnego buca-kobieciarza tuż za ścianą.

– No popatrz. Przyszedłem z tym samym problemem – mruczy nisko ciacho, a ja natychmiast odzyskuję rezon i parskam wymownie.

– Och, przepraszam, że wolę słuchać muzyki niż…

Przełykam nagle, czując zażenowanie plądrujące całe moje ciało.

Och, nie powiem tego na głos.

– Niż? – Nieznajomy znowu unosi brew, a moje policzki oblewa gorąco.

– Niż dźwięków dochodzących z twojego mieszkania. To niesmaczne. Obrzydliwe. I… Jezu. Jak można być takim niewyżytym zwierzęciem, co? – wypluwam zdegustowana, kładąc ofensywnie dłoń na biodrze.

Cień rozbawienia znika z twarzy mężczyzny i zostaje zastąpiony przez powagę. Facet taksuje mnie wzrokiem od stóp do głów, zachowując przy tym spokój i opanowanie. Wydaje się tak bardzo niemożliwy do rozszyfrowania. Jego twarz sprawia wrażenie kamiennej, a spojrzenie nieczytelnego. Przez głowę przemyka mi myśl, że może mieć około trzydziestu pięciu lat. Z pewnością jest ode mnie dużo starszy.

I gorący, gdy wyobrażam go sobie w nieco innych okolicznościach jako mężczyznę, który świadomy, czego chce, wypowiada komendę, oczekując cudzej potulności. Ale ma tupet. Duży… tupet, zdolny sprawić, że jedyne, na co mam ochotę, to kopnięcie go w interes.

– Masz problemy z agresją? – pyta neutralnym tonem, ale mogłabym przysiąc, że słyszę w nim szczyptę prowokacji.

Dopiero teraz się orientuję, że palec wskazujący, którym jeszcze przed chwilą w niego mierzyłam, wbija się oskarżycielsko w jego twardą pierś. I, kurde. Ta klata stawia naprawdę mocny opór. Od razu cofam dłoń.

– Nie odwracaj kota ogonem – cedzę.

– Co uważasz za niesmaczne? – drąży zaciekawiony nieznajomy.

Rozchylam usta, ale szybko je zamykam.

– No…

– No?

– Boże święty. Czy możesz już wyjść z mojego mieszkania? – Przecieram ręką twarz, a potem ponownie krzyżuję spojrzenie z tym fagasem. Pozostaje niewzruszony i w pewien sposób wyluzowany, jakby nic nie zrobił.

Wow, on naprawdę nie ma wstydu.

– Wystarczy Ryder. – Cień rozbawienia przemyka przez tę jego przystojną buźkę.

Biorę głęboki wdech.

Jaki ty jesteś irytujący.

– Spieprzaj stąd, draniu.

– Jaką mogę mieć pewność, że kiedy wyjdę, to dasz mi spać? – Przechyla głowę, by przyjrzeć się uważniej mojej twarzy.

Szybko zaczynam czuć żar oblewający podbrzusze i mam ochotę zdzielić się za to po twarzy. Nie mogę tak na niego reagować, nawet jeśli uważam, że to najprzystojniejszy facet, jakiego kiedykolwiek widziałam.

– Ostrzegam cię – wypalam na jednym wydechu. – Lepiej. Stąd. Wyjdź.

Przystojniak marszczy nieznacznie brwi.

– Słucham?

– Jeśli ogłuchłeś przez moje głośniki, to było warto. – Uśmiecham się ironicznie. – Uważaj, bo nie chcesz wchodzić ze mną na wojenną ścieżkę. Nie chcesz tego – powtarzam ciszej, a dziwne napięcie wydaje się unosić w powietrzu, gdy brunet nachyla się nade mną.

Powoli, nieśpiesznie, leniwie.

Wszystko po to, by tuż przy moich ustach rzucić mrukliwie:

– Obawiam się, że już to zrobiłem.

Jego oczy ciemnieją, zanim wychodzi i zostawia mnie samą. Samą z obietnicą, że ten zabójczo przystojny drań jeszcze mnie popamięta.

ROZDZIAŁ 1

LOVE

Wcale nie dziwi mnie fakt, że zaspałam.

Po nocnych ekscesach z atrakcyjnym nieznajomym sen znużył mnie o wiele później, niżbym tego chciała, więc teraz, ledwie żywa, spóźniona na zajęcia i dziękująca wszelkim istniejącym bóstwom za Kaydena Gravesa, czekającego na moim podjeździe i solidaryzującego się ze mną w byciu „najbardziej niepunktualnym studentem na roku”, czuję się jednocześnie podłamana i spokojna.

Jeśli tonąć w szambie, to razem.

Dopijam pośpiesznie herbatę, zgarniam z komody torebkę i omal się nie zabijam, przechodząc przez próg domu w ukochanych butach na platformie. Śnieg prószy z nieba, a ja zamykam drzwi, odruchowo zerkając kątem oka na sąsiedni ogród. Na szczęście nie dostrzegam ulubionego sąsiada. Podniesione ciśnienie z samego rana pewnie nie wpłynęłoby na mnie korzystnie.

Od razu zauważam samochód Kaydena na podjeździe. Nie mija minuta, a usadawiam się na miejscu pasażera i odrzucam torebkę na tylne siedzenia.

– Tryskasz energią, Love – zaczyna chłopak, przekręcając kluczyk w stacyjce.

Poprawiam poły płaszcza, szczelniej opatulając się materiałem. Zima w Aspen bywa naprawdę mroźna.

– Daj spokój. Miałam ciężką noc. – Macham ręką w powietrzu.

Przyjaciel wyjeżdża na ulicę i dopiero po krótkiej chwili, kiedy staje na czerwonym świetle przed skrzyżowaniem, zerka na mnie sugestywnie, dając znać, bym kontynuowała.

– Do drugiej części budynku wprowadził się facet, przez którego nie mogłam zmrużyć oka – bąkam, wyjaśniając powód swojego złego nastroju.

– To znaczy? – Mężczyzna unosi brew. – Gra na gitarze? Ogląda głośno telewizor? Ma hałaśliwe dzieci? A może…

– Kayden – przerywam mu, wypuszczając krótki, zrezygnowany oddech. – On pieprzy się z kimś za ścianą mojej sypialni.

Mój rozmówca milknie na moment. Uparcie wpatruje się w drogę i najpewniej czeka, aż powiem, że tylko żartowałam. Jaka szkoda, że – do diaska – wcale nie żartowałam. Zostałam skazana na życie pod jednym dachem z niezłym lowelasem.

– Och. I jest aż tak… głośny? – wzdycha w końcu.

– Nie, on nie… zresztą, Jezu. Nie mówmy o tym. Może dzisiaj zachowa się spokojniej. – Opieram rękę na drzwiach samochodu i wplatam palce we włosy.

A może będzie tylko gorzej.

– Sama w to nie wierzysz.

Przesuwam spojrzeniem po mijanych przez nas grupach ludzi spacerujących szerokimi chodnikami. Aspen zimą przyciąga prawdziwe tłumy, a widok rozciągający się za szybą samochodu stanowi na to dowód. Większość zmierza w stronę słynnych ośrodków narciarskich, co wcale mnie nie dziwi. W końcu to miasto z nich słynie.

Odwracam głowę i znowu zerkam na profil Gravesa.

– Ten gość ma tupet. Rozumiesz, że jak gdyby nigdy nic, wszedł sobie do mojego mieszkania, żeby wyłączyć muzykę? – Zaciskam zęby, przypominając sobie przedstawienie sąsiada.

Kayden uśmiecha się naprawdę szeroko, a ja sięgam do kieszeni płaszcza, by wyciągnąć telefon.

– Odważny. Wpakował się wprost do jaskini lwa – kwituje chłopak. – Co robisz?

Wzruszam szybko ramionami i odpowiadam bez ceregieli:

– Szukam go na Instagramie.

Kierowca marszczy brwi, podczas gdy ja wstukuję w wyszukiwarkę imię i nazwisko znalezione na skrzynce pocztowej sąsiada.

– Myślałem, że masz go dość.

– Oj, Kayden. – Kręcę głową z nieukrywanym politowaniem i cmokam słodko. – Złota zasada mówi, że należy wiedzieć o swoim wrogu wszystko, a potem znaleźć byle pretekst, by wykurzyć go z mieszkania.

– Nie ma takiej zasady.

– W takim razie właśnie ją ustanawiam.

Przeczucie mi podpowiada, że to dopiero początek. Ten buc nie wyglądał na faceta, który szybko odpuszcza. I pech chciał, że trafił swój na swego, bo ja również łatwo się nie poddaję. Wszystko wskazuje na to, że nasza mała bitwa naprawdę zamieni się w wojnę. Och, ani mi się śni ją przegrać.

Przegrać ją z nim.

– Matko. Czy ty wymyślasz właśnie jakiś szatański plan? – Kay łypie na mnie podejrzliwie.

– Hej, to on zaczął tę całą farsę – bronię się i spoglądam na ekran telefonu. – Ryder Callahan – rzucam z przekąsem, śledząc wzrokiem nudny profil nudnego sąsiada.

– Skądś kojarzę to nazwisko – stwierdza Graves, ale nie koncentruję uwagi na jego słowach.

Zamiast tego uśmiecham się z zadowoleniem, mając przed oczami obraz własnego zwycięstwa. Callahana pakującego walizki i spieprzającego z Aspen, gdzie pieprz rośnie.

To piękna wizja. Bardzo piękna.

– Dostanie za swoje – mruczę.

Kayden zatrzymuje się nagle. Dopiero teraz się orientuję, że dojechaliśmy pod uczelnię. Odpinam pas bezpieczeństwa, chowam smartfon do kieszeni i zgarniam z tylnego siedzenia torebkę.

– Nie wątpię w to – parska szatyn. – A teraz chodź. I tak jesteśmy spóźnieni.

Z tymi słowami wysiada, a potem oboje ruszamy w stronę dużego budynku. Ja z zamiarem obmyślenia planu idealnego, a on – przyswojenia w ekspresowo szybkim tempie materiału na dzisiejszy egzamin.

Zapowiada się dobry dzień.

Dochodzi piąta, gdy stoję oparta o krawędź blatu w niewielkiej kawiarni nieopodal centrum Aspen i czekam na swoją herbatę. Tępo wpatrując się w górski krajobraz, orientuję się, że niebo jest już zszarzałe. Śnieg za to nadal nie przestał niemiłosiernie prószyć, więc chodniki i drogi zostaną dziś zasypane. Zapowiada się długa droga do domu.

– Dziękuję. – Uśmiecham się uprzejmie w stronę młodej dziewczyny podającej mi herbatę.

Ta odwzajemnia gest, a ja ruszam do drzwi. Przyczepiony nad nimi dzwonek brzdęka, gdy przekraczam próg.

Jedną dłoń chowam do kieszeni, palce drugiej zaś owijam mocniej wokół papierowego kubka. Jest mi zimno. Bardzo zimno, ale mimo to nie zamieniłabym tej pogody na inną. Z westchnieniem ulgi upijam łyk gorącego napoju i zaczynam marsz w dobrze znanym sobie kierunku. W połowie drogi do domu czuję wibracje telefonu.

– Tak? – rzucam do słuchawki, nie sprawdziwszy nawet nazwy kontaktu.

– Love, umawialiśmy się na coś. – Słysząc znajomy głos, mimowolnie biorę głębszy wdech.

Gdybym jednak się zorientowała, kto dzwoni, raczej nie odebrałabym połączenia. A to wszystko dlatego, że wiem, w jakim celu i dlaczego akurat teraz telefonuje do mnie własna mama.

Dobra, załatw to szybko, Love.

– Uch, przepraszam. Miałam ostatnio pracowite dni. Zapomniałam dać wam znać, że żyję – odpowiadam ze spokojem, wpatrując się beznamiętnie w zaśnieżony chodnik i znaczące go ślady butów.

– Dlatego nadal nie popieram tego, że wyniosłaś się tak daleko.

Przygryzam wnętrze policzka. Wyprowadzając się z rodzinnego miasta, obiecałam, że będę dzwonić do rodziców co jakiś czas, ale nie miałam pojęcia, że oni tę frazę zrozumieją jak: „co dwa dni”.Wiem, że się martwią, ale mam już dwadzieścia lat. Skoro przeżyłam samotnie w Kolorado już niemalże dwa, przeżyję i kolejne.

– Daj spokój, dobrze mi w Aspen. O wiele lepiej niż w Carson City – przyznaję zupełnie szczerze.

Mama wzdycha niepocieszona.

– Odwiedzisz nas w święta? Molly nie może się doczekać, aż ubierzecie razem choinkę. Kupiłam dużo nowych…

– Mamo, ja… nie przyjadę na święta – przerywam jej, by dłużej się nie produkowała. – Tak jak w tamtym roku spędzę je tutaj.

Wiem, że to dla niej cios, ale od początku zapowiadałam, że nie przyjadę w grudniu do Nevady. Sto razy bardziej wolałam spędzić ten czas tutaj, z dala od rodziny.

– Kochanie, przemyśl to jeszcze.

– Nie chcę wracać do Carson City – wtrącam z przekonaniem. To powinno do końca ostudzić nadzieje mamy. – To moja ostateczna decyzja. Przykro mi.

Wypuszczam powietrze, zdmuchując sprzed nosa pojedynczy kosmyk czarnych włosów. Na szczęście niewiele już dzieli mnie od domu. Zaledwie parę minut drogi piechotą.

– Jeśli jednak zmieniłabyś zdanie, zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce, Love – słyszę przy uchu.

Upijam kolejny łyk herbaty. Szkoda, że nie zmienię zdania. W tej kwestii tego nie zrobię, chociażby ktoś przystawił mi nóż do gardła.

– Jasne. – Silę się na wesoły ton. – Wybacz, ale muszę kończyć. Trochę mi się śpieszy, a zaraz zaczynam zmianę w kinie.

Delilah nawet nie podejrzewa, że kłamię jak z nut. Ale dlaczego miałaby? Przecież jej Love świetnie radzi sobie z daleka od rodzinnego domu. Otoczona setką znajomych, związana z chłopakiem z tego samego roku oraz spędzająca czas na studenckich imprezach.

Dobre sobie.

– Rozumiem – mówi na koniec kobieta. – Miłego dnia, córeczko.

– Miłego dnia, mamo.

Kończę połączenie i wrzucam telefon z powrotem do kieszeni. Dosłownie na moment przymykam powieki oraz zaciągam się rześkim powietrzem.

– Do bani – mamroczę pod nosem.

Spokój ogarnia mnie tak szybko, jak dostrzegam przed sobą znajomy budynek. Wrzucam kubek po herbacie do pobliskiego kosza na śmieci, a potem wchodzę na posesję i wzdycham, zanurzając dłoń w torebce. Oczywiście znalezienie w niej pęku kluczy zajmuje mi parę dobrych minut.

W tym czasie uparcie wpatruję się w te wszystkie niepotrzebne szpargały i powolnym krokiem pokonuję dystans dzielący mnie od drzwi. Otwieram je, ale zanim naciskam na klamkę, przeczucie nakazuje mi spojrzeć w dół. I cóż. Jedno łypnięcie na wycieraczkę wystarczy, by żółć podeszła mi do gardła.

Ja pierdolę. Chyba się zrzygam.

Cofam się, przytykając dłoń do ust. Zdechła mysz po przejściach wydaje się patrzeć na mnie wyłupiastymi oczami, więc odwracam wzrok i próbuję powstrzymać torsje.

Ugh, co, do diabła?

Fuj. Obrzydliwe. Obrzydliwe jak Ryder Callahan wychodzący właśnie z mieszkania. Dobra, przynajmniej jego charakter taki jest, bo wygląd… nie. Nie pomyślę o tym. Nie pomyślę, nie pomyślę, nie pomyślę.

Och, dobra. Ryder Callahan jest bardzo, bardzo gorący i wygląda jak facet, za którym jeszcze parę lat temu obejrzałabym się na ulicy. Ubrany w białą koszulę idealnie opinającą umięśnione bicepsy i zwykłe garniturowe spodnie. Włosy ma roztrzepane w artystycznym nieładzie, a spojrzenie pochłaniające w każdym tego słowa znaczeniu. I te duże dłonie, srebrne sygnety na palcach… Jezu.

Prawdziwy Pan Przystojniak. Szkoda, że A – nie bawię się już w relacje damsko-męskie, oraz B – ten okaz idealnego mężczyzny stanowi również klasyczny przykład skończonego buca.

– Hej, Porter! – Jego głos wyrywa mnie z krótkiego letargu.

Mrugam pośpiesznie, bo… o Boże. Przyłapał mnie.

– Mogę podejść bliżej, jeśli potrzebujesz się napatrzeć.

– Callahan – mamroczę pod nosem.

Jak ja cię nie trawię.

– Nie, dzięki! – odkrzykuję. – Kijem bym cię nie dotknęła, fagasie.

Ryder mruży oczy.

– Ślinisz się.

Otwieram szerzej oczy i przecieram przegubem ręki kącik ust, ale szybko dociera do mnie, że ten kretyn tylko sobie żartował. Przewracam teatralnie oczami i krzyżuję ofensywnie ręce pod biustem. Dałam się podejść.

Stan sytuacji klaruje się na: tragiczny.

– Nie ufasz samej sobie. – Uśmiecha się leniwie, narzuca na szerokie ramiona czarny płaszcz i opiera się o karoserię range rovera. – To źle, Porter.

Zaciskam palce na łańcuszku torebki. Ten cwaniak to moje utrapienie. Dlaczego musiał trafić mi się tak irytujący sąsiad, a nie stara babcia z kotami? Ach, właśnie. Kot!

– Wiesz, co jest złe? – Unoszę brew.

– To, że do mnie wzdychasz, mimo że jestem od ciebie sporo starszy? Faktycznie, patrząc na to z perspektywy osoby trze…

– Ugh, nie wzdycham do ciebie, pajacu! – przerywam mu, czując, jak gorąco prędko oblewa moje policzki.

– W ciągu jednej rozmowy obraziłaś mnie już dwa razy. Ty naprawdę masz problemy z agresją. – Odpycha się nagle od samochodu i podchodzi do mnie powoli.

Dostrzegam w jego spojrzeniu coś, co wysyła po moim kręgosłupie całą falę dreszczy. Coś władczego. Zupełnie tak, jakby ten palant chciał mi pokazać moje miejsce w szeregu i że nie powinnam się wychylać. Jaka szkoda, że nie zamierzam dać mu się stłamsić. Zadzieram hardo brodę, wypinam pierś i patrzę na niego równie nieustępliwie.

Pieprz się, Ryderze Dupku Callahanie.

– Myślisz, że jesteś zabawny, skoro zostawiasz mi takie niespodzianki pod drzwiami? – prycham. – Dorosły mężczyzna z ciebie, a mścisz się jak gówniarz.

– Niespodzianki? – Ryder marszczy brwi.

Przestępuję z nogi na nogę, kręcąc głową.

– A ta mysz na wycieraczce? Niech zgadnę, pomyślała sobie, że wyzionie ducha akurat pod moimi drzwiami – parskam ironicznie.

Mężczyzna stoi już niecałe dwa jardy ode mnie i wtedy zerka w stronę wycieraczki, na której leżą mysie zwłoki. Jego twarz jednak pozostaje kamienna, spojrzenie niewzruszone, a słowa przemyślane, gdy odpowiada mi bez zbędnego namysłu:

– Najwyraźniej nawet ona nie chciała mieć z tobą do czynienia i wcale jej się nie dziwię.

Otwieram szerzej oczy.

Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam.Zaciskam usta w linię wąską jak kartka i przez chwilę wgapiam się w jego minę, jakbym chciała wymusić na nim cofnięcie wypowiedzianych przed sekundą słów. Ale ten facet wcale nie zamierza tego zrobić, bo jedynie uśmiecha się kącikiem ust. Ledwie zauważalnie, powoli, z dozą pewnego rodzaju wyrachowania.

– Jesteś bezczelny – wypalam oszołomiona.

Wsuwa dłonie do kieszeni płaszcza, wzruszając krótko ramionami.

– Wybacz. Śmierdzi od ciebie tupeciarską siksą na milę, stąd ten wniosek.

I w tym momencie wizja wtargnięcia do jego mieszkania w nocy i ucięcia mu języka nie wydaje mi się wcale tak odległa i abstrakcyjna. Byłabym zdolna to zrobić, byle tylko w końcu się przymknął. Wow, on naprawdę działa mi na nerwy, a mieszka obok ledwie dzień.

Chcę coś odpowiedzieć, ale nagle dostrzegam, że coś rudego tarza się w śniegu.

– To on – syczę, wskazując palcem na kota.

Ryder przekrzywia głowę i ściąga brwi.

– Co ci zrobił Klakier? – pyta, a jego pupil jak na zawołanie się przeciąga i wplątuje pomiędzy jego nogi, oczekując pieszczot.

Klakier? Serio… Klakier?

– To on musiał ją podrzucić.

Mężczyzna znowu się uśmiecha. A potem… przykuca, by pogłaskać rudzielca.

– Dobry kociak – rzuca z aprobatą.

Mimowolnie rozchylam usta, patrząc, jak przesuwa dużymi, męskimi dłońmi po grzbiecie zwierzęcia. Ryder na mnie nie patrzy i całe szczęście, bo czuję, jak robi mi się cieplej na sam ich widok.

Biorę krótki wdech.

Nie gap się, powtarzam sobie.

– Kpisz sobie ze mnie? Masz to zabrać. – Wskazuję ręką na mysiego nieboszczyka, a żółć znowu podchodzi mi do gardła, bo śnieg przyprószył już zwłoki.

– To rozkaz? – Sąsiad unosi brew.

Wydaje się dziwnie… zaintrygowany.

– Ugh, tak? – odbijam piłeczkę.

Mężczyzna uśmiecha się kpiąco, eksponując białe zęby.

– Wsadź go sobie w…

Nie pozwalam mu dokończyć, gdy warczę:

– Masz. To. Zabrać. Callahan.

Podnosi się do pionu. Już nie patrzę na niego z góry, a muszę porządnie zadrzeć nos, by nasze spojrzenia mogły się skrzyżować. Jest coś elektryzującego w chłodnym, zimowym powietrzu, gdy czarnowłosy przejeżdża szybko językiem po dolnej wardze, a ja śledzę wzrokiem ten przypadkowy, bądź nie, ruch.

– Trochę mi się śpieszy, Porter – mówi ze spokojem.

– I? – W moim głosie króluje lekceważenie.

– I musisz być dzisiaj samowystarczalna.

Parskam wymownym śmiechem.

– To twój kot daje mi prezenty, więc sobie je zabieraj.

– Najwyraźniej cię lubi. Chociaż on.

Przymykam powieki i niecałą sekundę później czuję, jak na rzęsach zaczynają osadzać mi się płatki śniegu. Zdzierżę nawet rozmazany makijaż, ale nie widok zadowolenia na wściekle pięknej twarzy Pana Przystojniaka. Czasami wyobrażam sobie, że przejeżdżam paznokciami po jego gardle. Mocno. Głęboko. Do krwi.

Cudownie byłoby wcielić taką wizję w życie.

– Wynoś się stąd – odpieram w końcu, bo ręce zaczynają mnie świerzbić.

Otwieram oczy i ponownie krzyżuję spojrzenie z Callahanem.

Ryder unosi dłonie w obronnym geście i cofa się o kilka kroków.

– Spokojnie. Już spadam – stwierdza, odwraca się na pięcie i odchodzi.

Odprowadzam go wzrokiem, wciąż nabuzowana.

– A mysz?! – wołam za nim.

– Kazałaś mi się wynosić! – odpowiada nieco głośniej, bym zdołała go usłyszeć, nie przerywając marszu w stronę auta.

Uważnie obserwuję, jak pokonuje leniwym krokiem tę małą odległość, czując, że wszystko się we mnie gotuje.

Zaciskam zęby. Chryste, jak ja go nienawidzę. Nienawidzę go tak, że już bardziej nie umiem. Niewiele myśląc, kucam i chwytam w zmarzniętą dłoń trochę śniegu. Formuję sporą śnieżkę, a potem z całą siłą rzucam nią w stronę tego fagasa.

– Dupek! – krzyczę i zastygam w bezruchu, bo śnieg rozbija się na czarnym materiale męskiego płaszcza, tworząc biały ślad.

O kurczę.

Ryder odwraca się bardzo powoli. Przełykam z trudem nagromadzoną w ustach ślinę, patrząc na niego z miną niewyrażającą niczego. A on odwdzięcza mi się tym samym. Ma ściągnięte brwi, gdy zabójczo powolnym ruchem strzepuje z okrycia śnieg.

– Radziłbym ci spieprzać, Porter – cedzi złowrogo.

– Bo co? Skończę w zaspie? – parskam śmiechem.

– Przerobię cię, kurwa, na bałwana.

Milknę.

On nie żartuje, uświadamiam sobie. Nie gdy na jego twarzy brakuje tego cynicznego uśmieszku, a szare oczy ciskają we mnie gromy. Sztywnieję, bo Pan Przystojniak w wersji wyrwę-ci-kłaki-z-głowy wygląda równie gorąco, jak niebezpiecznie. Poważnie, sama nie wiem, czy ten widok okazuje się bardziej miły dla oka, czy niemiły dla mojej fryzury.

Niewinnie składam usta w dzióbek, chichocząc nerwowo. Ale Callahan wciąż gapi się na mnie jak na najgorszego wroga, którym pewnie jestem. Założę się, że wskoczyłam na pierwsze miejsce jego listy najbardziej znienawidzonych ludzi na tej planecie.

Rozchylam mimowolnie wargi, kiedy mężczyzna robi długi krok w moją stronę.

– Nie złapiesz mnie – wypalam pośpiesznie.

– Módl się, żebym nie złapał.

A potem nie zastanawiam się zbyt długo. Rzucam się do biegu z pełną świadomością, że jeśli dam się dorwać, skończę marnie. Śnieg chrupie pod moimi stopami, kiedy mknę przed siebie, czując za sobą obecność faceta. Nie odwracam się. Oddycham szybko, pokonując kolejne jardy w zawrotnym tempie.

Jezu, to takie żałosne.

Mój sąsiad goni mnie po własnym ogródku.

– Masz za słabą kondycję – prycham głośno pomiędzy łapczywymi wdechami.

Obraz przed moimi oczami wydaje się rozmazany, kiedy przyśpieszam. Zimne powietrze smaga mnie w rozgrzaną twarz, a wiatr rozwiewa włosy. Rany, wypluję sobie zaraz płuca.

– Regularnie biegam! – słyszę jego głos gdzieś za plecami, ale nie przestaję gnać przed siebie w szaleńczym tempie.

– Moje morale właśnie spadło! – odkrzykuję, a zimny pot oblewa mi plecy.

Rety.

Jak mnie dogoni, to nie oszczędzi.

– Porter, i tak cię…

Nie dokańcza, bo najpierw ja wpadam na zaspę śniegu, a potem, gdy się w niej przewracam, wpada na mnie on. Przygniata mnie do niej ciężarem swojego ciała, dysząc mi ciężko w usta i patrząc prosto w oczy. Próbuję nie myśleć o tym, że leżę z Callahanem w dwuznacznej pozycji, ale, o Boże. Coś dużego ociera mi się o udo i naprawdę wolałabym nie myśleć, co to jest.

Zamiast tego, poczerwieniała ze złości, a może i nie, rzucam:

– No bez jaj. Nie zachowuj się jak buc i oszczędź mi włosy. – Mam nadzieję, że jak już wytarza mnie w śniegu, to da mi spokój.

– Chyba śnisz.

Jego oddech rozbija się na moim policzku, a spojrzenie wydaje się wypalać skórę. Dawno nie byłam tak blisko z żadnym facetem, więc nie dziwi fakt, że wzdrygam się zupełnie mimowolnie. Mięśnie nagle się napinają, a serce przyśpiesza rytm, bo Ryder Pieprzony Callahan nie zamierza wstać.

Wygodnie ci, gnojku?

– Proszę? – nalegam słodko.

Mężczyzna marszczy brwi, łypiąc na mnie jak na naiwną idiotkę.

– Nie?

– Ładnie proszę? – ponawiam próbę, siląc się na uroczy ton.

Ale ten kretyn jest nieugięty.

– Nie?

– Zacznę krzyczeć i przypną ci łatkę osiedlowego kryminalisty – wyduszam z siebie, wijąc się pod ciężarem twardego ciała.

– A więc szantaż? – Ryder rozdziela moje nogi kolanem, by wygodniej się usadowić.

Na ten ruch jedyne, co robię, to wciągam powoli powietrze do płuc. Mam nadzieję, że ten ciężki drań tego nie słyszy.

– Każdy sposób jest dobry, jeśli okaże się skuteczny. – Szczerzę się.

Brunet śledzi wzrokiem moją twarz, aż zatrzymuje się przez dłuższą chwilę na ustach. Intensywność jego spojrzenia sprawia, że czuję na nich dziwne mrowienie. Rozchylam je delikatnie, a moja pierś faluje z każdym zaczerpniętym wdechem.

– Ty naprawdę jesteś świrnięta – stwierdza w końcu mężczyzna.

– A ty ciężki – mruczę. – Zejdź ze mnie.

– Ktoś musi ci dać nauczkę, Porter.

Mrugam powoli i zastygam. Siła bijąca od Rydera odbiera mi nagle dech. Przeszywa wszystkie nerwy i dociera do serca, które zaczyna kołatać jeszcze mocniej. Nie mam pewności, czy tkwiąc pod nim i słysząc słowo „nauczka”, myślę o karze czy o nagrodzie.

Mój żołądek robi fikołka, gdy mężczyzna bierze w dłoń śnieg.

– Nie zrobisz tego. – Patrzę kątem oka na jego broń.

– Zrobię. – Uśmiecha się jak psychopata.

– Ni… – zaczynam, ale w tej samej chwili czuję, jak wciera śnieg w moje włosy.

Piszczę cicho, próbując się spod niego wydostać, ale bezskutecznie. Okazuje się zbyt silny. Dopiero po niecałej minucie kończy swoje dzieło.

Zgrzytam zębami, burcząc pod nosem krótkie:

– Super.

Zemszczę się, dupku.

– Ryder! – Słysząc czyjeś wołanie, razem z mężczyzną odwracamy głowy w kierunku jego podjazdu.

Na widok tajemniczej brunetki mój ulubiony sąsiad zaczyna podnosić się do pionu. Ja natomiast szybko rozpoznaję ten głos. Należy do kobiety, która ostatniej nocy wspominała, że „coś ją łaskocze”.

A więc kochanka, przechodzi mi przez myśl. Nie wstaję. Zamiast tego próbuję pozbyć się nadmiaru śniegu z włosów. Callahan przygląda mi się przez krótką chwilę z góry, zanim ledwie zauważalnie unosi kącik ust i mruczy w moim kierunku z niebywałą aprobatą:

– Miło było, Śnieżko.

Z tymi słowami zostawia mnie samą, zakopaną w śniegu, z mokrymi włosami, wypiekami na twarzy i potężnie urażonym ego. Patrzę spod półprzymkniętych powiek, jak ten drań wsiada do samochodu ze swoją panną, a potem wyjeżdża na ulice Aspen.

Śnieżko, jego głos echem rozbrzmiewa w mojej głowie jeszcze przez kilka najbliższych minut. No pięknie. Chyba zyskałam nowy tytuł nadany przez samego Rydera Callahana.

– Jeszcze zobaczymy, kto tu rządzi – mamroczę pod nosem i wstaję.

Bałwan.

Prawie nastaje noc, gdy nadal koczuję w kuchni i czekam na powrót sąsiada z ostrym nożem w ręku. Przez ostatnie godziny zdążyłam przekląć go przynajmniej trzydzieści sześć razy i odkryć, że typ obsmarował mi rano śniegiem okna, przez co w niektórych miejscach popękały uszczelki.

Tak, marznę.

Nie, nie ujdzie mu to płazem.

Odruchowo spoglądam na zegar. Jego wskazówki ustawiły się na godzinie dziesiątej. Nie wiem, jak długo ten drań zamierza pozostać poza domem, ale mam nadzieję, że szybko wróci. Muszę wyrównać z nim kilka rachunków.

Stukam paznokciami o blat, odwracając głowę w kierunku okna. Burza na zewnątrz trwa w najlepsze. Porywisty wiatr targa gałęziami drzew, a ich szum dociera do kuchni, w której siedzę, nawet mimo tego, że wszystkie okna i drzwi są zamknięte. Co jakiś czas czarne niebo przecina błyskawica. W chwili, w której pojawia się kolejna, dostrzegam range rovera wjeżdżającego na sąsiedni podjazd.

Mam cię, Callahan.

Otacza mnie mrok, więc się nie martwię, że wyglądający na zmęczonego Ryder dostrzeże mnie w oknie. Facet wysiada z samochodu, a ja, upewniwszy się, że ruszył do domu, narzucam na ramiona kurtkę. Czekam dłuższą chwilę i wychodzę na zewnątrz, mając w głowie jedynie plan zemsty mogący umilić mi trochę fakt, że mam takiego buca za sąsiada.

Przeraźliwe zimno atakuje mnie zewsząd. Śnieg pomieszany z deszczem sypie mi w oczy, kiedy przemykam do znajomego samochodu. Ostatni raz zerkam w kierunku bazy wroga i uśmiecham się, bo nie dostrzegam go w oknach. A potem zaciskam mocniej dłoń na rękojeści noża i zaczynam przebijać oponę auta tego dupka.

Po wszystkim wracam do siebie. Przebieram się w zwykłą czarną bluzę, zgarniam notatki do kolejnego egzaminu i opadam na sofę w salonie z zamiarem wkuwania materiału przez całą noc. I nie spodziewam się, że gdy tylko przeczytam pierwsze zdanie zapisane na kartce, światła w całym domu nagle zupełnie zgasną.

No pięknie. To się nazywa fart.

Od razu zaczynam poszukiwania świeczek. Kiedy je odnajduję, zapalam kilka i wmawiam sobie, że prąd szybko wróci. Wyglądam za okno i orientuję się, że w żadnym domu nieopodal nie pali się światło. Ekstra. Przynajmniej to nie tak, że zalegam z opłatami i odłączyli mi energię elektryczną.

Przecieram dłonią zmęczoną twarz i marszczę brwi w zdumieniu, gdy słyszę dźwięk dzwonka do drzwi. Za nimi, jak szybko się okazuje, stoi kobieta, która przerwała dzisiaj mi i Callahanowi zabawę w śniegu.

– Cześć… – Nieznajoma drapie się po tyle głowy. – Jestem Chloe.

Taksuję ją przelotnie od stóp do głów, a potem spoglądam prosto w jej szare oczy i dostrzegam w nich wyczekiwanie. Och, no tak.

– Love – kontruję, przyjmując jej dłoń.

Czego chce ode mnie laska Rydera?

– Widzę, że ty też nie masz prądu – wysnuwa wniosek, ale nie jest przy tym jakkolwiek irytująca. Okazuje się uprzejma, miła i nie wydaje się wcale tępa jak but.

A właśnie tego oczekiwałam po kimś, kto zadaje się z Callahanem.

– Awaria z tego, co widzę, trwa na całym osiedlu – bąkam mrukliwie.

Chloe kiwa głową, uśmiechając się serdecznie. I tak, to zdecydowanie rodzaj uśmiechu, który można by zakwalifikować do tych wzbudzających same pozytywne emocje. Niewymuszony i sympatyczny. Ugh, Ryder znalazł sobie uroczą dziewczynę.

– Nie miałabyś może pożyczyć kilku świeczek? – pyta z nadzieją.

A co, potrzebujecie stworzyć sobie nastrój, żeby znowu nie dać mi zmrużyć oka?, prycham pogardliwie w duchu.

– Jasne. – Wzruszam ramionami. – Wejdź.

Otwieram szerzej drzwi i pozwalam jej przekroczyć próg. Sama ruszam w stronę salonu i komody, gdzie trzymam podobne rzeczy. Odnajduję coś dziwnego w świadomości, że wybranka Rydera pląta się po moim domu. Jego nigdy bym tutaj nie wpuściła. Fuj.

– Nie wiem, o co chodziło Ryderowi – słyszę za plecami.

– Hm?

Otwieram szufladę i zaczynam przewracać jej zawartość, cały czas czując na sobie ciężar spojrzenia Chloe. Dziewczyna opiera się ramieniem o ścianę i bacznie mi się przygląda.

– No… On z jakiegoś powodu nie chciał, żebym tutaj przychodziła – tłumaczy.

Oczywiście, że nie chciał. Jego duma mu na to nie pozwalała.

– Cóż.

– Dobrze, że pozostaję odporna na wpływ starszego brata. Gdyby nie mój upór, pewnie siedziałby w ciemnościach przez całą noc. – Chloe parska dźwięcznym śmiechem, a ja zastygam na moment.

Dopiero po chwili bardzo powoli się odwracam, by spojrzeć jej w oczy. No właśnie. Oczy. Łudząco podobne do tych Rydera.

Wiedziałam, że wydają mi się znajome.

– Jesteś jego… siostrą? – dukam.

Brunetka kiwa ochoczo głową.

– Tak. Pomagam mu w przeprowadzce. Wybacz, jeśli ostatniej nocy słyszałaś dziwne dźwięki. Strasznie się tłukliśmy, ale składanie mebli… Uch, tego nie da się robić cicho. No i szybko rzecz jasna, gdy masz kota uwielbiającego kraść uwagę i łaskotać ogonem. – Chloe znowu się uśmiecha, a ja czuję, jak oblewa mnie rumieniec.

O Jezu. Czyli Ryder Callahan nie uprawiał wcale ostrego seksu za ścianą mojej sypialni.

Ups.

– Nic się nie stało. – Obnażam zęby w nieco nerwowym uśmiechu i powracam spojrzeniem do zawartości szuflady. Pośpiesznie wyciągam z niej te pieprzone świeczki i niemalże wciskam je w dłonie dziewczyny. – Proszę. Mam nadzieję, że przetrwacie.

Moja rozmówczyni dziękuje mi skinieniem głowy.

– Tak pomyślałam… może wybierzemy się kiedyś na kawę? – proponuje.

Ryder mnie zabije. Gołymi rękami.

– Jasne – zgadzam się. – Zawsze jesteś tu mile widziana, Chloe.

– Wystarczy Chlo – rzuca wesoło i rusza w stronę wyjścia. – Wielkie dzięki. Ratujesz nam życie.

– Nie ma problemu. Pozdrów Rydera.

Chociaż mówię to bez emocji, czuję, jak przez moje żyły przepływa czysta satysfakcja. Mój ulubiony sąsiad z pewnością by nie chciał, bym złapała dobry kontakt z jego siostrą. Szkoda, że wszystko wskazuje na to, że postaram się z nią dogadać. Naprawdę… planuję nawiązać dobre stosunki, czym przy okazji nieco go poirytuję.

– Jasne. Na razie, Love – mówi na odchodne Chlo, a potem przechodzi przez próg mojego domu.

Ale tylko przez próg, bowiem zderza się z własnym bratem. Przygryzam wargę. Widok Rydera Callahana budzi we mnie naprawdę sporo sprzecznych emocji. Z jednej strony czysty gniew, a z drugiej – niewyjaśnioną ekscytację.

Niezręczną ciszę postanawia przerwać jego siostra:

– Patrz, Ryder. Love podzieliła się z nami świeczkami. – Z tymi słowami wyciąga w jego stronę swoją zdobycz.

Mężczyzna zachowuje kamienną twarz. Patrzy najpierw na wesołą dziewczynę, a dopiero potem na mnie. Zimny pot oblewa moje plecy, bo facet ma ściągnięte brwi, zmrużone złowrogo oczy i naprawdę wściekle mroczne spojrzenie. Zupełnie tak, jakby powstrzymywał się przed spraniem mi tyłka.

Ups. Czyżby się zorientował?

– Nie będą nam już potrzebne, bo wrócił prąd. To była jakaś dosłownie chwilowa awaria. Wracaj do domu, Chlo. Muszę zamienić z Porter parę słów. – Zwraca się do brunetki i uśmiecha przy tym kącikiem ust, zachowując pozory.

Niczego nieświadoma dziewczyna przytakuje.

– Ale wracaj szybko, w porządku?

– Jasne.

Zasycha mi w gardle. Zostaję sam na sam z wkurzonym Ryderem Callahanem, który nagle zamyka kopniakiem drzwi i podchodzi do mnie w trzech długich krokach. Jego oczy ciemnieją, gdy staje naprzeciwko. Patrzy na mnie z góry, obserwując uważnie niczym drapieżnik swoją ofiarę.

A potem wyciąga rękę w moim kierunku. Chłodny sygnet ociera się o mój policzek w chwili, kiedy ten dupek owija sobie wokół palca kosmyk moich włosów. Tracę dech, bo ten drań jest nieczytelny i nieobliczalny. To enigma.

– Powiedz mi, Porter… – zaczyna niskim głosem, na co przechodzą mnie ciarki.

Wypuszczam długi oddech z płuc, czując, że mężczyzna ciągnie mnie za pasmo i przyciąga moją twarz do swojej, tak że dzielą nas ledwie cale. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tracę grunt pod nogami, gdy jest tak blisko.

– Czy ty naprawdę przebiłaś mi pieprzoną oponę?

Rozchylam usta.

Ojej.

ROZDZIAŁ 2

RYDER

Nigdy nie spotkałem kogoś tak nieobliczalnego jak Love Tykająca Bomba Porter. Przypadek, który najpierw idealnie usypia ludzką czujność, a potem atakuje w najmniej spodziewanym momencie.

Patrzę na swoją upierdliwą sąsiadkę i myślę, że w żadnym wypadku nie mógłbym się spodziewać, jak wielki ładunek wybuchowy może tkwić w tak drobnym ciele i jak wielkie wyrachowanie mogłaby skrywać pod maską uroczej dziewczyny z sąsiedztwa. Porter idealnie pali głupa, gdy mruży oczy w fałszywym niezrozumieniu i pyta:

– Ale o co ci tak właściwie chodzi?

Wydaje się przy tym tak autentyczna, że gdybym nie był psychologiem i nie zwracał uwagi na pewne szczegóły, pewnie bym jej uwierzył. A do tego przeprosił za najście. Jedno jest pewne – ta dzikuska wie, jak stwarzać pozory, a to czyni ją naprawdę niebezpieczną.

– Przebiłaś mi oponę – powtarzam zniecierpliwiony.

Dziewczyna parska śmiechem.

– Ja? – Wskazuje na siebie palcem.

– Nie, Święty Mikołaj – ironizuję.

Brunetka przygryza wargę, taksując mnie ostentacyjnie wzrokiem.

– Tobie akurat bliżej do Grincha.

Przewracam oczami.

Boże, co ja z nią mam.

– Po prostu się przyznaj – rozkazuję twardo i kładę ofensywnie dłonie na biodrach. – Jesteś jedyną osobą w promieniu mili zdolną to zrobić.

– Skąd ta pewność?

Biorę głębszy wdech nosem.

– Bo nazywasz się Love Porter.

– Auć. – Przykłada teatralnie dłoń do serca. – Więc co złego, to ja.

Ręce mi opadają. Kurwa, czuję, jakbym mówił do ściany. To przecież oczywiste, że żywot mojej biednej opony postanowiła zakończyć ta świruska. Mimo że znam ją krótko, już zdążyłem się przekonać, ile popapranych pomysłów siedzi jej w głowie.

– Nie bawmy się w przedszkole. Nie jesteśmy dziećmi. – Wzdycham.

Moja rozmówczyni uśmiecha się kpiąco.

– Oczywiście, że nie – mówi i dodaje szeptem pod nosem: – W końcu ktoś tu raczej przechodzi kryzys wieku średniego.

Zaciskam zęby. Porter wie, że działa na mnie jak czerwona płachta na rozwścieczonego byka, i zamiast zejść z linii ostrzału, sama mi się nadstawia. Mimowolnie przybliżam się do niej jeszcze bardziej, tak że czubki naszych butów się stykają.

– Jesteś nieznośnym dzieciakiem – cedzę. – Przyznaj się.

Ściąga brwi w politowaniu.

– Nie zmusisz mnie do tego, skoro nie jestem niczemu winna. – W jej głosie słychać szczyptę prowokacji.

Tym razem to ja się uśmiecham.

– Masz rację – rzucam cicho, jakby do siebie.

– Co?

– Najlepiej będzie, jeśli obejrzymy miejsce zdarzenia. Może coś ci się przypomni i doznasz pieprzonego olśnienia – sugeruję, wskazując ręką drogę do drzwi. – Panie przodem, Porter.

Brunetka prycha pogardliwie, zakładając ręce pod biustem.

– Śnisz.

– O tobie? Całe szczęście nie miałem jeszcze takiego koszmaru – wypluwam niczym obrazę.

I teraz czuję się jeszcze bardziej chujowo z faktem, że tej nocy Love Porter rzeczywiście nawiedziła mnie w snach: jej ciskające gromami oczy, pełne, niepotrzebnie otwierające się usta i zgrabne ciało na czele z ładnym tyłkiem wciśniętym w dopasowane jeansy.

O zgrozo, to naprawdę złe.

– Nie wiesz, co tracisz. – Puszcza do mnie oczko.

– Porter – mamroczę zniecierpliwiony.

– Nigdzie z tobą nie pójdę.

Z tymi słowami odwraca się na pięcie i rusza w tylko sobie znanym kierunku. Odprowadzam ją wzrokiem i mimowolnie zjeżdżam nim na… Jezu. Tam, gdzie nie powinienem, jeśli nie chcę nabawić się obsesji.

Wypuszczam zalegające w płucach powietrze, przecieram dłonią zmęczoną twarz i ruszam w pogoń za dziewczyną, która najwyraźniej myśli, że udało jej się mnie spławić.

Nie, Love Porter. Ze mną, do diabła, nie wygrasz.

– Pójdziesz – odpowiadam, na co brązowooka przystaje w miejscu.

Odwraca się i posyła mi kpiący uśmieszek, jak to ma w zwyczaju.

– Musiałbyś wynieść mnie siłą, Panie Stanowczy.

Nie odpowiadam. I to staje się dla Love ostrzeżeniem, bo rozchyla usta ze zdziwienia, gapiąc się na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Ryder… – Parska nerwowym śmiechem, robiąc krok w tył.

Próbuje się wycofać, ale jestem od niej szybszy. Przyciągam ją do siebie, a jej drobne ciało zderza się z moim torsem zupełnie niespodziewanie. Układam dłonie na biodrach dziewczyny tylko po to, by z łatwością ją podnieść i przerzucić sobie przez ramię niczym worek ziemniaków.

Okazała się naprawdę lekka, przechodzi mi przez myśl. Zbyt lekka, jakby nic nie ważyła.

– Zwariowałeś?! – Jej warknięcie wytrąca mnie z letargu.

O tak, Porter. Przegrałaś.

– To naruszenie przestrzeni osobistej! – syczy, uderzając mnie żałośnie w dolną część pleców. Jej ciosy są jednak tak słabe, że ledwie wyczuwalne.

Zaczynam marsz w stronę drzwi, nieprzejęty jej małym buntem. Stawiam długie, ciężkie kroki, wsłuchując się w przyśpieszony oddech dziewczyny i ledwo słyszalne, szeptane pod nosem przekleństwa.

– To dowód, że straciłem do ciebie cierpliwość – prycham, mocniej ściskając dłonią jej udo i dbając o to, by nie ześlizgnęła mi się z ramienia, gdy tak się wierci. – Paskudna kłamczucha z ciebie.

– Puść. Mnie. Dupku. – Słyszę, jak wyraźnie akcentuje każde wypowiedziane słowo.

– To się przyznaj – kontruję.

– Po moim trupie! – Kolejny cios.

– Da się załatwić.

Brunetka wciąga powietrze. Ja w tym czasie bez problemu otwieram drzwi, przechodzę przez próg i mimo przeraźliwego zimna panującego na zewnątrz nawet się nie wzdrygam. Niewyparzony język tej jędzy rozgrzał mnie do pieprzonej czerwoności.

– Nie jestem twoim popychadłem – cedzi.

– A ja nie jestem twoim kolegą, żeby tolerować takie szczeniackie wybryki.

Porter w końcu się zamyka. Kiedy znajduję się już przy własnym samochodzie, stawiam ją na ziemi i obserwuję jej poczerwieniałą ze złości twarz. Śnieg prószy na czarne włosy, które zaczesuje za uszy, eksponując wysokie kości jarzmowe. Wygląda na porządnie wpienioną. A przynajmniej to wyrażają jej oczy – zimne, pełne rezerwy i nieskrywanej pretensji.

– Za to chyba jesteś kiepskim kierowcą. Gołym okiem widać, że musiałeś walnąć o krawężnik. – Zerka mimochodem na tę przeklętą oponę, a potem znowu krzyżuje ze mną spojrzenie.

– Jesteś mistrzynią wciskania ludziom kitu.

Dziewczyna wsuwa dłonie do kieszeni bluzy i wzrusza ramionami. Obserwując ją z kamienną miną, rozchylam wargi, by spomiędzy nich mogły wydostać się słowa obrony:

– A ja zajebistym kierowcą.

– Czuły punkt odnaleziony. – Kącik jej ust nieznacznie drga.

Porter przestępuje z nogi na nogę. Dopiero teraz zauważam, że jej bose stopy wciśnięte w warstwę śniegu zaczynają czerwienieć.

Na moment milknę. Zupełnie mimowolnie zaczynam się zastanawiać, jaki czuły punkt mogłaby posiadać Love Porter. Ta roztrzepana panna wydaje się naprawdę trudna do rozszyfrowania, nawet dla kogoś takiego jak ja.

– Wiem, że to ty – wzdycham po chwili.

– Wspaniale – mruczy lekceważąco.

Jest tak tupeciarska, że mam ochotę uciąć jej język.

– I liczę, że ty z kolei wiesz, że odwdzięczę ci się za to z nawiązką.

Zwężam oczy, a moje słowa stanowią pewien rodzaj obietnicy. Bo moje pokłady cierpliwości względem bezczelnego charakteru sąsiadki naprawdę się dzisiaj skończyły.

Brunetka przechyla nieznacznie głowę, by dokładniej mi się przyjrzeć. Jej oczy w ulicznym świetle lampy wydają się jeszcze intensywniejsze, a porcelanowa twarz, pośród sypiącego zewsząd śniegu, wydaje się jaśniejsza. Nigdy w życiu bym nie powiedział, że ktoś wyglądający tak niewinnie mógłby przypominać zło wcielone w każdym aspekcie.

Ta bestia staje się dla mnie srogą nauczką.

– To wojna, Ryder. – Przybliża się do mnie nagle. Wspina się na palce, by wyszeptać mi do ucha: – A na niej wszystkie chwyty są dozwolone.

Włos mimowolnie jeży mi się na karku, bo panna zniża głos o kilka oktaw. Jest hipnotyzujący, przesiąknięty odwagą i manierą. Mimo tego, że wprawia mnie on w naprawdę dziwny stan, pozostaję niewzruszony, gdy zaciskam palce na jej biodrze, widząc, że zamierza się cofnąć. Mój uścisk wypada stanowczo i po tym, jak Porter się wzdryga, szybko nabieram przekonania, że wyczuwa mój gniew.

– Więc strzeż się – mamroczę w jej lekko rozchylone usta. – Atak może nadejść w każdej chwili i z każdej strony.

Jej twarz rozświetla drapieżny uśmiech. Zanim jednak brunetka zdąży odpowiedzieć, słyszę znajomy głos rozbrzmiewający na podwórku. Od razu ściągam dłoń z ciała sąsiadki i odwracam się w kierunku zmierzającej do nas Chlo.

– Zmarzniecie! – Początkowo karcący ton siostry szybko staje się neutralny. – Nie stójcie tak, bo zaraz nabawicie się zapalenia płuc. Jezu, Love, czy ty naprawdę nie masz butów? Lepiej pomóżcie mi z pierniczkami. Oboje – zaznacza, mierząc nas tym swoim rozentuzjazmowanym spojrzeniem.

Przełykam z trudem i zerkam na Porter, na co ona tylko rozciąga usta w szerokim, pełnym zadowolenia uśmiechu. Uparcie próbuję wymusić na niej odrzucenie propozycji Chlo, ale jedyne, co robi mój wróg numer jeden, to oświadcza z przesadną radością:

– Pierniczki? Jasne, uwielbiam pierniczki. – Brunetka szczerzy się jeszcze bardziej i rusza ochoczo w stronę mojej siostry.

Krzywię się na ten widok, bo szybko do mnie dociera, że wieczór wcale nie minie spokojnie. Nie gdy te dwie wiedźmy znajdą się pod jednym dachem.

– Ryder, nie stój tak. – Głos Chlo sprawia, że odzyskuję rezon.

Z westchnieniem podążam za nimi, uprzednio ostatni raz zerkam w stronę przebitej opony. Muszę ją potem wymienić, a wszystko przez to, że Love Porter ma zadatki na bycie osiedlową kryminalistką i najwyraźniej nie cofnie się przed niczym.

Ale w porządku. Chce prawdziwej wojny? To ją dostanie.

Całe szczęście udaje mi się uciec z ich pola widzenia. Nie wiem, czy zdołałbym wytrzymać z tą dziewczyną w jednym pomieszczeniu dłużej niż kwadrans. Przemykam niezauważenie do gabinetu, gdzie jak zawsze panuje półmrok, i zasiadam w fotelu. Chcąc oczyścić umysł, sięgam po leżące na biurku dokumenty i zagłębiam się w lekturę papierów dotyczących mojego pacjenta.

Devon jest chłopakiem, który nie miał w życiu łatwo. Jego ojciec, szanowany facet zasiadający w radzie miasta, latami znęcał się nad własną żoną, a młody musiał na to patrzeć, odkąd sięgał pamięcią. Całe dzieciństwo kojarzyło mu się ze świstem kabli, rozlegającym się za każdym razem, gdy ten tyran prał swoją kobietę, i z jej wyszlochanymi prośbami. Prośbami nie brzmiącymi wcale jak: „Przestań”, tylko: „Nie pozwól mu na to patrzeć, każdemu, tylko nie jemu”.

Ale owe prośby wcale nie zostały wysłuchane. Bo Devon patrzył, patrzył i patrzył. Zawsze patrzył. A gdy próbował pomóc matce, zamykany był na dwie doby w piwnicy. Piekło tego dzieciaka trwało, dopóki nie skończył szesnastu lat. Wtedy nie zdołał nad sobą zapanować. Po prostu wbił ojcu nóż w plecy, podczas gdy ten niemalże skatował matkę.

Devon nosił wiele blizn. Nikt do tej pory nie przepracował z chłopakiem tkwiących w nim traum, zakorzenionych naprawdę głęboko. Pod maską przebojowego, może nawet odrobinę gruboskórnego chłopaka, skrywało się zranione wnętrze i nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Ludzie z reguły woleli przyjmować pozy i udawać twardych, by nie wzbudzać podejrzeń. Odgrywali role, a wszystko po to, by nikt nie ujrzał, jak bardzo są złamani i jak bardzo potrzebują, by ktoś wyciągnął do nich pomocną dłoń.

Przesuwam kciukiem wzdłuż linii żuchwy w mimowolnym zamyśleniu i odkładam dokumenty na biurko. W myślach ustalam przebieg jutrzejszego spotkania z Devonem. Muszę działać powoli, by utrzymać jego zaufanie. Badać grunt ostrożnie, bo lawina pytań mogłaby go spłoszyć. Zapisuję kilka uwag na kartce, a potem zerkam na zegar. Zorientowawszy się, że od czasu, gdy zostawiłem w kuchni Chloe i Porter, minęło już dobre pięćdziesiąt minut, podnoszę się do pionu, a uprzednio gaszę lampę na biurku.

Ściągam brwi, gdy w tym całym bałaganie dostrzegam tylko swoją sąsiadkę. Stoi odwrócona tyłem do mnie, mieszając coś energicznie w misce i kręcąc biodrami w rytm kultowego Last Christmas. Obserwuję ją z politowaniem i dziwnym podekscytowaniem, bo ten widok okazuje się nie tylko niewiarygodnie komiczny, lecz również wyjątkowo seksowny.

Love Porter wywijająca w różowym fartuchu w mojej kuchni wygląda jak seksbomba.

Opieram się ramieniem o framugę i na chwilę odrywam wzrok od tej wariatki, starając się odnaleźć Chlo. Dostrzegam ją na tarasie, gdy stojąc na drabinie, przymocowuje świąteczne lampki do krawędzi dachu. Wzdycham bezdźwięcznie, bo nienawidzę tych pstrokatych ozdób, ale z jakiegoś powodu mam słabość do młodszej siostry.

– I keep my distance, but you still catch my eye… – Dźwięczny głos rozbrzmiewa w kuchni przy akompaniamencie muzyki, a ja od razu uciekam spojrzeniem do brunetki.

Naprawdę staram się nie prychnąć. Jedyne, na co sobie pozwalam, to zrobienie trzech kroków w stronę dziewczyny. Stojąc za jej plecami, dostrzegam w misce gotową masę na te przeklęte pierniki. Już mam zamiar się odezwać, ale ona w tej samej chwili unosi wzrok na czarne, lustrzane, marmurowe płytki, którymi wyłożona jest ściana naprzeciwko. Zanim zdążę zareagować, drewniana łyżka zatrzymuje się na mojej twarzy, a resztki masy lądują na koszuli.

Zwieszam głowę i zerkam na poplamiony materiał.

– Odłóż broń – mruczę, wracając wzrokiem do oczu Porter.

Dziewczyna zaciska usta w wąską linię.

– Nie.

– Nie? – Unoszę brew.

– Zachodzisz mnie od tyłu. To wystarczający powód, bym tego nie robiła.

Prycham wymownie.

– Miałem pokojowe zamiary. Tym razem. – Unoszę ręce w obronnym geście.

– Nie wierzę ci. – Brązowooka przybliża łyżkę do mojego gardła. Na jej twarzy maluje się tylko podejrzliwość. Cóż… Jest w pełni uzasadniona. – Jak dużo widziałeś?

Policzki sąsiadki oblewa szkarłat. Uśmiecham się półgębkiem, opuszczając ręce.

– Dużo – odpowiadam niekonkretnie. – Ale nie przejmuj się. Uznałem to za miły widok.

Dziewczyna przewraca oczami. Opuszcza rękę i wraca do mieszania masy. A przynajmniej tak myślę, bo na moment tracę czujność i nie wiem, kiedy ten diabeł sięga po garść mąki i rzuca nią w moją stronę. Przecieram twarz leniwym ruchem, pozbywając się z niej białego proszku. Nie wierzę, że to, do cholery, zrobiła.

– Ty nie jesteś normalna – cedzę.

Odpowiada mi słodkim uśmiechem.

– To też miły widok, wiesz? – parska uroczo.

Nie myślę za dużo. Staję za nią i przyciskam ją swoim ciężarem do blatu, by odciąć drogę ucieczki. Słyszę, jak wciąga nerwowo powietrze, zapewne doskonale czując moje ciało na sobie. W pierwszej chwili próbuje walczyć, ale w odpowiedzi jedynie mocniej do niej przywieram. Love Porter mocno ociera się o mnie ładnym tyłkiem, ale naprawdę staram się o tym nie myśleć. Po prostu sięgam po jajko i rozbijam je na włosach tej jędzy.

Nie odsuwam się jednak. Zamiast tego nachylam się nad jej uchem i powolnym ruchem ręki zaczesuję za nie jej posklejane pasma, szepcząc ochryple:

– Dlaczego tak stoisz? Czyżbyś się poddała?

Jak na zawołanie, brunetka zaczyna się pode mną wiercić. Ale nie jest w stanie nic wskórać, kiedy opieram wyprostowane ręce po obu jej stronach na krawędziach kuchennego blatu. Przez moje żyły przepływa czysta adrenalina podszyta satysfakcją.

Porter oddycha ciężko. W odbiciu płytek widzę, że sznuruje usta. Wydaje się bliska zdzielenia mnie po twarzy. Szkoda tylko, że nie ma absolutnie żadnego pola manewru. Unosi wzrok na ścianę i krzyżuje go z moim. Gniew w jej oczach wywołuje w moim ciele falę pobudzenia.

– Tylko się odsuń, a wydłubię ci oczy – grozi.

– To nie brzmi jak prośba.

Dziewczyna kręci głową w proteście.

– Nie zamierzam się przed tobą płaszczyć, kretynie.

– Twój wybór, Porter. – Wzruszam krótko ramionami, a potem sięgam po kolejne jajko. Słyszę, że Love bierze płytki wdech. – Jesteś pewna, że nie wolisz poprosić?

– Obawiam się, że „proszę” skierowane w twoją stronę nie przejdzie mi przez gardło.

– Auć. – Udaję urażonego i rozbijam jajko na czarnych włosach.

Dziewczyna przymyka powieki, bo żółtko spływa jej po policzku.

– Dobrze się bawisz? – pyta znużona.

– Dopiero się rozkręcam – odpowiadam zgodnie z prawdą i chwytam opakowanie mąki. Posypuję nią czarne pukle, czując nieodparte zadowolenie. Kto by pomyślał, że znęcanie się nad sąsiadką stanie się dla mnie tak satysfakcjonujące?

Słysząc skrzypiący dźwięk wydawany przez drzwi tarasowe, odruchowo zerkam w tamtym kierunku. Gdy tylko dostrzegam wchodzącą do domu Chlo, odsuwam się od Porter i przeklinam w duchu wyczucie czasu własnej siostry.

Ta, wchodząc do kuchni, przystaje w miejscu i mierzy nas zdziwionym spojrzeniem.

– Serio? – wykrztusza z udręką. – Ile wy macie lat, co?

– Ja się tylko broniłem – zaznaczam i zerkam na swoją ofiarę.

Gdyby wzrok dziewczyny mógł zabijać, już dawno wpędziłby mnie do grobu.

– Nieważne. Idźcie się ogarnąć czy coś. Ja to posprzątam. – Chlo macha ręką w powietrzu i od razu zgarnia z blatu otwarte składniki.

Porter natomiast rusza na poszukiwania łazienki, nawet na mnie nie patrząc. Podążam za nią aż do właściwego pomieszczenia, gdzie moja sąsiadka staje naprzeciwko lustra i spogląda z grymasem obrzydzenia na swoje odbicie. Próbuje wyczesać z włosów skorupki jajek palcami, ale bezskutecznie. Ma naprawdę długie kudły.

– Będziesz tutaj tak stał? – mruczy cierpko.

Podchodzę do niej powoli i wzdycham.

– Zostaw to. Tylko pogarszasz sprawę.

Porter parska wymownym śmiechem.

– No, popatrz. Ktoś sprawił, że już jest zła.

– Zasłużyłaś na to, Love.

Odnajduję grzebień Chlo leżący na szafce. Najwyżej urwie mi jaja, jeśli ten znajdzie się w opłakanym stanie.

Brunetka spina się nieznacznie, gdy tylko wypowiadam tych kilka słów. Mrużę podejrzliwie oczy, bo odnajduję coś dziwnego w jej reakcji, coś, co nie pozwala mi myśleć, że to tylko przypadek. Zupełnie tak, jakby „zasłużyłaś na to” wywarło na nią pewien wpływ.

– Chodź tutaj – rzucam cicho, chwytam delikatnie jedną warstwę włosów i zaczynam je rozczesywać.

Są długie, miękkie i gęste, ale posklejane.

Porter przymyka powieki.

– Mów, jeśli ciągnę za mocno. Nie chcę ci zrobić krzywdy – zaznaczam.

– Jest… w porządku.

Kiwam głową i spoglądam w lustro. W jego odbiciu widzę siebie, leniwym ruchem ręki rozczesującego pasma, i dziewczynę, dziwnie zamyśloną. Korci mnie, by zapytać, co się stało, ale wiem, że nie dość, że by mi nie powiedziała, to jeszcze opieprzyłaby za wścibstwo. Zresztą… umówmy się. Nie jesteśmy dla siebie nikim innym jak wrogami.

A wrogowie nie pytają wzajemnie o to, co ich zasmuciło.

– Na pewno? – Nie mam pojęcia, czy Love wychwytuje w tym drugie dno.

Otwiera oczy. Odwracam więc automatycznie wzrok i skupiam się na ciemnych włosach przelatujących mi przez palce.

– Na pewno, Ryder – odpowiada szeptem.

Słyszę, że stuka paznokciami o krawędź umywalki w szybkim, nerwowym tempie. Czuję, jak jej mięśnie pozostają spięte, słyszę urywany oddech i widzę drżenie dolnej wargi. Nie trwa to jednak długo, a ona szybko się reflektuje. Znowu zakłada maskę. Znowu gra zimną sukę.

Ale się nie odzywa. I ja też tego nie robię, gdy w milczeniu rozczesuję jej włosy. Nie robię tego nawet wtedy, gdy Love Porter wychodzi z łazienki bez słowa, a potem trzaska drzwiami mojego domu, zostawiając mnie samego z całym szeregiem niewypowiedzianych pytań.