Głupiec - Katarzyna Franus - ebook + książka

Głupiec ebook

Franus Katarzyna

4,4

Opis

Dowiadujesz się, że został Ci rok życia...

W czerwcu 2022 roku Katarzyna Franus zadebiutowała powieścią Osobni, a po roku wraca z nową propozycją literacką. Głupiec z lekkością stawia ważne pytania egzystencjalne, porywa fabułą, wzrusza emocjami, niepokoi wyborami i zachęca, żeby zatrzymać się i przyjrzeć się swojej drodze. I sprawdzić, czy wybieramy to, czego pragniemy i co nam służy.

Dowiadujesz się, że został Ci rok życia i że możesz podjąć leczenie, które jednak znacząco obniży jakość Twojego życia, zarówno teraz, jak i w przyszłości. Co robisz? Decydujesz się na wdrożenie procedur medycznych, czy wolisz nacieszyć się życiem, póki organizm silny i sprawny? Odpowiedź nie jest ani prosta, ani oczywista.

Olga, główna bohaterka, dowiaduje się o chorobie i musi wybrać – albo koszmarną teraźniejszość z nikłą szansą na przyszłość, jeśli podejmie leczenie, albo piękną i intensywną teraźniejszość bez żadnej przyszłości, jeśli z leczenia zrezygnuje. Przekonana, że jej czas się kończy, ucieka w „tu i teraz” i pazernie syci się chwilą.

Głupiec to powieść drogi. Katarzyna Franus prowadzi bohaterkę ze znanego Śląska na nieznany Hel, z przeszłości w przyszłość, z emocjonalnego chaosu w świat nowych możliwości. Historia Olgi zachęca, żeby się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na pytanie o sens życia. A potem wyruszyć w dalszą podróż ze świadomością jej nieuchronnego końca, aby w pełni wykorzystać każdą chwilę i wybierać tylko to, co nam służy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (30 ocen)
17
10
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanamatka_z_gabryskami

Nie oderwiesz się od lektury

~Pewnego dnia życie Olgi, naszej głównej bohaterki zmienia się diametralnie po druzgocącej wiadomości o jej obecnym stanie zdrowia. Jej czas dobiega końca, więc ma tylko dwie możliwości, jedną z nich jest wyniszczające leczenie i poddanie się specjalistą, którzy nie koniecznie dają szansę na dalszą przyszłość albo oddanie się teraźniejszości, spełniane marzeń i czerpanie z życia pełnymi garściami, jakby jutro miało nie być... Kobieta wybiera drugie rozwiązanie i wraz z matką wybierają się na Hel , aby tam w pełni wykorzystać swój cenny czas. ~"GŁUPIEC" Katarzyny Franus to pozycja, która skusiła mnie piękną iście wakacyjna okładka, co wraz przyjemnym dla oka plastycznym językiem oraz unikatowym egzystencjalnym wnętrzem, stworzyło wybuchowy wulkan emocjonalny, utkany z pełnej palety emocji. ~I tak za sprawą głównej bohaterki jej przeżyć, oraz niezwykle wciągającej fabuły, wybieramy się w niezwykłą podróż życia, która udowadnia nam, że nic w naszym życiu nie jest biało czarne i każdy z na...
10
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Pewnie nie raz przemknęło Wam przez myśl, co zrobilibyście, znając datę swej śmierci? Na szczęście nie jest to możliwe poza paroma szczególnymi wyjątkami. W takiej oto sytuacji postawiona zostaje Olga, która na wieść o śmiertelnej chorobie postanawia diametralnie zmienić swoje życie. Jestem z tych, którzy nie martwią się na zapas i staram się nie zgłębiać przykrego tematu, póki rzeczywiście nie zostanę w niego zaangażowana — niczym Scarlatt O'Hara: "Pomyślę o tym jutro!". Dlatego też nie wiem, jakbym postąpiła, będąc na miejscu Olgi. Przesłanie płynące z powieści każe się zatrzymać i zastanowić nad tym, co w życiu ważne. Czy potrzeba do tego śmiertelnej diagnozy? Nie sądzę. Sięgnięcie po tę opowieść, a uświadomicie sobie bezcelowość wyścigu, w którym bierzecie udział. Urzekła mnie ta historia, która okazała się nadzwyczaj optymistyczna. To pochwała życia: życia tu i teraz, chwytania chwil, czerpania pełnymi garściami. Umieszczona na Półwyspie Helskim akcja przywołała moje najpiękni...
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Jed­nak nie umiem prze­stać kła­mać. Jak czło­wiek raz za­cznie, to nie ma jak skoń­czyć. Im wię­cej kłamstw, tym trud­niej się z nich wyplą­tać. Można kłam­stwo odwo­łać, ale tylko w jeden spo­sób. Kolej­nym. Jak się raz skur­wisz, to je­steś kurwą. I już nic tego nie zmie­ni." Co byś zrobił(a) gdybyś się dowiedział(a), że jesteś chory/chora, że masz nowotwór? Byłaby to najbardziej skrywana prawda, czy wiedziałaby o tym rodzina. Myślę, że ja nie ukrywałabym tak poważnej sprawy i powiedziałabym bliskim. Dzięki temu, zyskałabym dodatkowe wsparcie. Byłam ogromnie ciekawa tej książki, ale pozostaje mi po niej lekki niesmak. Mam wrażenie, że nowotwór został tu pokazany jak zwykłe przeziębienie, które można zbagatelizować. Nie twierdzę, że każdy przypadek od razu jest tym najcięższym. Ale mam w głowie obraz najdroższej mi osoby i wiem, jak to wyglądało... Główna bohaterka dowiedziała się, że został jej rok życia. Ma dwa wyjścia. Jednym z nich jest leczenie, które może znacząco obniży...
00
justyna_gazda

Dobrze spędzony czas

jest oky.
00
RosarioTijeras

Nie oderwiesz się od lektury

"Głupiec ma u stóp cały świat. Jeśli porzuci wszystko i wyruszy w drogę, zyska więcej, niż kiedykolwiek miał" Olga mieszka w Warszawie i pnie się po szczeblach kariery. Osiągnęła wiele a może jeszcze wiecej. Jednak, gdy słyszy diagnozę jej dotychczasowe życie wali się jak domek z kart. Kobieta zmienia wszystko. Decyduje się korzystać z ostatnich dni, żyć chwilą i robić to, czego dotychczas nie robiła. Myślała przecież, że ma jeszcze czas. Wraz z niczego nieświadomą mamą wyruszają nad morze, by przeżyć przygodę. Dokąd zaprowadzi Olgę ta podróż? Jaka ta książka była znakomita i ciepła! Autorka pisze tak pięknie i otulająco, nawet jeśli dosadnie i wulgarnie. Wraz z Olgą wyruszamy w podróż, przeżywamy przygodę życia. Łapiemy piękno przyrody i ulotność chwili. Popełniamy błędy, robimy głupoty, żyjemy pełną piersią. Jakby na zapas. Ta powieść jest w duchu Mindfulness. Czytając czujemy piasek na stopach, wiatr na skórze i ten nadbałtycki spokój. Wracamy wspomnieniami do szalonych wyjazdów w...
00

Popularność



Kolekcje



ROZDZIAŁ 1. Głupiec

Głu­piec ma u stóp cały świat.

Pod warun­kiem że porzuci wygodne życie i to, co zna. A potem, nie­świa­domy zagro­żeń i ogra­ni­czeń, z entu­zja­zmem i dzie­cięcą ufno­ścią ruszy przed sie­bie.

Patrzę na Głupca i nie rozu­miem. Nie rozu­miem, dla­czego cią­gle mi się wyświe­tla. Prze­kli­kuję się przez kolejne strony taro­to­wej apli­ka­cji, a on upar­cie wraca. I wraca. I znów wraca.

Uśmie­cha się do mnie, zarzuca tobo­łek na ramię i raź­nym kro­kiem roz­po­czyna marsz ku… prze­pa­ści.

No, tak. Prze­paść.

Czeka na mnie. Jak wyrok na zbrod­nia­rza.

Zbli­żam się do niej z każ­dym kolej­nym dniem. Ile jesz­cze kro­ków mi zostało?

Kli­kam w kartę Głupca i spraw­dzam, kiedy ten ucha­chany mło­dzie­niec w końcu spad­nie z klifu. A on, jakby ni­gdy nic, pusz­cza do mnie oko, macha dziu­ra­wym wor­kiem na krzy­wym patyku i star­tuje w stronę słońca.

Gdzie leziesz, gapo? Nie widzisz, że kilka metrów dalej ląd się urywa?

Nie widzi.

Pół­noc już, pora spać. Cyfry zerują się w pra­wym gór­nym rogu moni­tora. Późny wie­czór to nie jest dobry czas na roz­my­śla­nia, na otwie­ra­nie pal­cem setek okien i szu­ka­nie w nich pod­po­wie­dzi. Za każdą godzinę ośle­pioną ekra­nem kom­pu­tera i przy­gar­bioną natło­kiem infor­ma­cji orga­nizm wystawi rachu­nek.

Naj­pierw pod czaszką, w mroku nocy, wyświe­tli serię scen z hor­ro­rów i fil­mów kata­stro­ficz­nych. Potem przy­po­mni kla­sówkę w liceum, do któ­rej się nie przy­go­to­wało i na któ­rej nie było od kogo ścią­gać, bo mate­ma­tyca roz­sa­dziła wszyst­kich daleko od sie­bie. A nad ranem wje­dzie na sygnale SMS-em o spóź­nio­nej płat­no­ści i odcię­ciu prądu, ogrze­wa­nia, wody i… nawet tlenu.

Świta. Powieki czują napór dzien­nego świa­tła, ale nie chcą się roz­kleić.

Czy ja się duszę? Nie. Ja oddy­cham! I to bez pro­blemu.

A więc tlen jest! Dobrzy ludzie uli­to­wali się nade mną. Tlenu jed­nak nie odcięli.

Ale… Kto dostar­cza tlen do miesz­kań? Kto może zabrać powie­trze?

Nagłe prze­bły­ski świa­do­mo­ści dziu­ra­wią senne płótno.

Obrazy pod powie­kami roz­pa­dają się na kawałki, naj­szyb­ciej roz­sy­puje się sekwen­cja bia­łych liter na zie­lo­nym tle tele­fo­nicz­nej wia­do­mo­ści.

Po omacku szu­kam dło­nią twar­dego i śli­skiego pro­sto­kąta.

Kto, do cho­lery, wysłał mi SMS-a o odcię­ciu tlenu?

Otwie­ram oczy, ści­skam pla­stik tele­fonu, skro­luję wia­do­mo­ści. Spraw­dzam. Ha! To mój smart­fon wysyła zie­lone SMS-y! Nato­miast te, które przy­cho­dzą ze świata, mają szare tła i czarne litery.

Gapię się w ekran apa­ratu. Dla­czego we śnie wysy­łam do sie­bie wia­do­mo­ści o tym, że za chwilę stracę tlen i nie będę miała czym oddy­chać? Nie wiem, co o tej upior­nej zie­leni myśleć.

Nie chcę myśleć. Myśli są złe.

Zapa­rzam her­batę, staję z kub­kiem przy uchy­lo­nym oknie. Za szybą gołąb tupta po kuchen­nym para­pe­cie. Tam i z powro­tem. Tam i z powro­tem.

Jest jaśniej, niż mi się wyda­wało. I póź­niej.

Ostat­nie skrawki sen­nych kadrów roz­pierz­chają się na boki, jak dzi­kie zwie­rzęta nocy, zasko­czone wsta­ją­cym słoń­cem, gwa­rem ulicy i smro­dem spa­lin. I tym sza­rym kapu­cy­nem, który lubi zgiełk mia­sta i gru­cha rado­śnie.

Pro­stuję plecy, nabie­ram powie­trza w płuca.

Pio­ni­zuję myśli. Jedną po dru­giej głasz­czę i sze­re­guję, niczym grzbiety wolu­mi­nów w biblio­tece. Już żadna mi nie wypad­nie i nie naru­szy porządku dnia.

Bo to będzie dobry dzień. Dobrze uło­żony. Jak ja.

* * *

O trzy­na­stej mam lunch z sze­fem. Wpi­sa­łam mu poranne spo­tka­nie do kalen­da­rza, a on zamie­nił je na wspólny posi­łek. Pew­nie chce doło­żyć mi obo­wiąz­ków i boi się, że tym razem się nie zgo­dzę. Ma chło­pak intu­icję. Jak każdy prze­ło­żony, który dobrze czyta pod­wład­nych, ale sam nie lubi się prze­pra­co­wy­wać.

Przed trzy­na­stą zagląda do mnie i zaska­kuje zmianą loka­li­za­cji. Nie idziemy do knajpy naprze­ciwko, tylko jedziemy do mojego ulu­bio­nego sushi baru.

Pamię­tał. Tylko raz mu opo­wia­da­łam o tym miej­scu. Szok.

Mkniemy arte­riami sto­licy jego wypu­co­waną limu­zyną. Co on kom­bi­nuje?

Kel­nerka wita nas i pro­wa­dzi do sto­lika. Kręci mi się w gło­wie. Od cytru­so­wego zapa­chu męskiej wody, odpra­so­wa­nej koszuli Damiana i por­ce­la­no­wych uśmie­chów obsługi.

– Zasko­czona? – Damian szcze­rzy zęby z satys­fak­cją, gdy roz­sia­damy się przy szkla­nym stole.

– Tro­chę – bur­czę pod nosem. – Wie­trzę jakiś pod­stęp.

– Jak zwy­kle podejrz­liwa!

– Poprzed­nim razem mój pseu­do­awans zakoń­czył się na eta­pie „peł­nią­cej obo­wiązki” i pracy na dwa etaty. Wtedy też zabra­łeś mnie do restau­ra­cji.

– To był tylko etap pośredni.

– Trwa już trzy lata.

– Wła­śnie się zakoń­czył. – Damian zawie­sza głos i błą­dzi wzro­kiem po moim dekol­cie.

Szybko zapi­nam guziki pod szyją. Chyba się zmie­szał. To dobrze. Prze­ciw­nika należy wytrą­cać z pew­no­ści sie­bie.

I co to ma zna­czyć, że etap się zakoń­czył? Co on bre­dzi? Zapro­sił mnie na obiad, żeby wrę­czyć mi wypo­wie­dze­nie? Kogo weź­mie na świadka? Kel­nerkę? Kie­row­nika restau­ra­cji?

Roz­glą­dam się, czy mi tu nagle z ciem­nego kąta HR-owiec nie wysko­czy. Nie, w kame­ral­nej salce nie ma nikogo poza nami.

Wybie­ram z karty naj­droż­sze pozy­cje. Niech prze­ło­żony poczuje war­tość pod­wład­nego. Przy­naj­mniej w kie­szeni. A raczej na kar­cie płat­ni­czej. Nie­stety, nie swo­jej, tylko fir­mo­wej.

Damian wygląda na roz­ba­wio­nego, sam też sobie nie żałuje. Zama­wia sake i zazna­cza, że on tylko skosz­tuje, bo pro­wa­dzi, ale ja nie muszę się oszczę­dzać.

– W godzi­nach pracy?

– Jest oka­zja, jest dobre sake – tłu­ma­czy.

Pod­no­szę brwi ze zdzi­wie­nia i wpa­truję się w jego roze­śmiane oczy.

Roz­lewa ryżówkę do kie­lisz­ków, unosi swój, stuka mój i przy­biera odświętną minę.

– Olga, witamy w gro­nie dyrek­to­rów Ben­ton & Bow­les!

Zamie­ram. Odsta­wiam kie­li­szek na blat stołu.

– Ha! Jed­nak udało mi się cie­bie zasko­czyć. – Damian pociera brodę z zado­wo­le­niem.

Na stół wjeż­dża sashimi. Zacią­gam się surową wonią mię­si­stego tuń­czyka i tłu­stego łoso­sia, solą sosu sojo­wego, kwa­śną mary­natą imbiru i chrza­no­wym zapa­chem wasabi.

Zie­lone wasabi… Zaraz kichnę. Świ­druje mi w nosie to wasabi, tak pie­kiel­nie zie­lone, jak pie­kiel­nie zie­lona była nocna wia­do­mość o braku tlenu.

Czuję, że zaczy­nam się dusić. Damian dostrzega panikę w moich oczach.

– Nie cie­szysz się? – pyta, zawie­dziony.

Jakimś cudem udaje mi się roz­chy­lić żebra i napeł­nić płuca powie­trzem. Powta­rzam ten ruch kilka razy, to mnie uspo­kaja. Wycią­gam rękę po kie­li­szek. Opróż­niam go jed­nym hau­stem. Na języku zostaje słod­kawy posmak. Meta­liczny taki.

Schy­lam się do torby i wycią­gam z niej doku­ment.

Kładę go na pustym tale­rzu Damiana. Nie patrzę mu w oczy.

– Wypo­wie­dze­nie? – W jego gło­sie sły­chać nie­do­wie­rza­nie. – Dla… dla­czego? – Nie­do­wie­rza­nie zamie­nia się w zawo­dze­nie.

– Spa­dam. W prze­paść.

Damian wygląda teraz jak dzie­ciak, któ­remu zabrano ulu­bioną zabawkę.

– Nie chcę was cią­gnąć ze sobą – dodaję rze­czowo, bez emo­cji.

Wstaję od stołu. Żołą­dek przy­wiera mi do krę­go­słupa. Nawet mi nie żal ani tej nalewki, ani tych japoń­skich cyme­sów. I tak nie była­bym w sta­nie niczego wię­cej prze­łknąć, poza zawar­to­ścią jed­nego kie­liszka.

– Weź na wynos. Ludzie w zespole się ucie­szą. Powiedz im, że to poże­gnalny pre­zent ode mnie – rzu­cam przez ramię i odwra­cam się na pię­cie.

Nie widzę wyrazu twa­rzy Damiana. Nie chcę widzieć.

Bie­gnę chod­ni­kiem wzdłuż ulicy, potrą­cam ludzi, wpa­dam do jakiejś bramy, cho­wam się na podwórku. Już się nie kon­tro­luję. Ryczę. Ryczę wnie­bo­głosy.

Nie wie­dzia­łam, że potra­fię. Tak pła­kać. Szloch targa całym moim cia­łem, a oskrzela rzężą, jak jakiejś gruź­liczce.

– Płacz, płacz, kocha­nie, a będzie ci dane. – Skrze­kliwy głos wybija mnie z transu. Sta­ruszka wysu­szoną dło­nią głasz­cze mnie po ple­cach. – Naj­święt­sza Panienka odpu­ści ci grze­chy. Wszyst­kie.

Podą­żam za jej wzro­kiem. W ścia­nie, o którą się opie­ram, wyrzeź­biono figurę Matki Boskiej i poma­lo­wano na zie­lono.

– Płacz, płacz, nie prze­ry­waj sobie. – Siwo­włosa odwraca się i zgar­biona, drobi w głąb podwórka, do wej­ścia na klatkę scho­dową. – Pamię­taj, że zie­lony to kolor nadziei! – wykrzy­kuje piskli­wym tonem, zanim cięż­kie drzwi zatrza­sną się za nią.

Dud­nie­nie okuć nie­sie się po podwórku jak po studni.

* * *

Nie pozwa­lam już sobie na zary­wa­nie nocy. Ile ich jesz­cze mi zostało?

Nie­wiele.

Nie­wiele dni.

Dni szkoda bar­dziej niż nocy.

Trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć poran­ków. Może tro­chę wię­cej, może tro­chę mniej.

Chcia­ła­bym wszyst­kie dobrze zapla­no­wać, naj­le­piej jak się da, ale to nie­moż­liwe. Trudno wyli­czyć dokład­nie, ile mam czasu. Na ile dni roz­ło­żyć mają­tek, który zebra­łam? Tak żeby go mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stać. Do ostat­niej zło­tówki. I jed­no­cze­śnie nie zostać bez środ­ków do życia, jeśli czasu mam wię­cej, niż mi się wydaje.

Czter­dzie­ści dwa lata to nie jest wiek, w któ­rym czło­wiek chce zada­wać sobie pyta­nia osta­teczne. O sens życia może tak, ale nie o to, co po nim zosta­nie.

Nie sądzi­łam, że brak kon­ty­nu­acji może boleć. Że nagle moje miesz­ka­nie wyda mi się osie­ro­cone tylko dla­tego, że nikt go po mnie nie odzie­dzi­czy. Nikt z mojej krwi. Nikt z mojego ciała.

To po to się rodzi dzieci? Żeby prze­ka­zać im wszystko to, co się zebrało w życiu? Wie­dzę, doświad­cze­nia, miesz­ka­nia, domy, meble, biżu­te­rię, ubra­nia, zdję­cia, płyty, książki, histo­rie? A jak nie ma się kogo obda­ro­wać, to tak jakby tego wszyst­kiego nie było? Jakby to wszystko ni­gdy się nie wyda­rzyło? Jakby samemu się nie naro­dziło?

Miesz­ka­nie trzeba sprze­dać jak naj­szyb­ciej. Niech idzie w dobre ręce. Wybrane przeze mnie, póki wybie­rać jesz­cze mogę. Podob­nie – działka nad jezio­rem, ją też pusz­czę zna­jo­mym. Może cza­sami wspo­mną mnie przy jakimś grillu? Uśmiechną się z wdzięcz­no­ścią? Spry­skają zie­mię czer­wo­nym winem? Moim ulu­bio­nym. I – zawsty­dzeni – przed gośćmi uda­dzą, że to tylko nie­chcący, bo się o kamyk potknęli.

Na końcu oddam samo­chód. Dam komuś w pre­zen­cie.

Przy­ja­ciół się nie sprze­daje.

Dobrze, że nie mam psa.

Ani kota.

Źle, że mam mamę.

* * *

– No, wresz­cie! Już chcia­łam dzwo­nić do two­ich sąsia­dek.

Odsu­wam ucho od apa­ratu, wiem, że czeka mnie dłuż­sza tyrada o tym, jak bar­dzo mama się mar­twiła, gdy przez pół­tora dnia nie odbie­ra­łam tele­fonu.

– Wiem, że coś cię trapi. Sły­szę to w twoim gło­sie – kon­ty­nu­uje.

– Nie zdą­ży­łam się jesz­cze ode­zwać.

– Jak zwy­kle zło­śliwa.

– Nie zło­śliwa, tylko kon­kretna. I w nie­do­cza­sie.

– Zwol­nij, roz­cho­ru­jesz się od tego pośpie­chu.

– Na cho­roby to ja już nie mam czasu.

– Oj, żebyś tego w złą godzinę nie powie­działa. Jola, córka Ewe­liny, wiesz, tej, z którą pra­co­wa­łam w labo­ra­to­rium…

– Mamo…

– Słu­chaj, to ważne. Jola też tak mówiła jak ty. Wczo­raj była u leka­rza i…

Odkła­dam tele­fon na stół, nasta­wiam czaj­nik, wbi­jam zęby w twardy miąższ jabłka.

– …i nic dziw­nego, że nagle wszy­scy zasko­czeni, nikt się nie spo­dzie­wał takiej dia­gnozy, choć ja już od dawna mówi­łam, że…

Zale­wam liścia­stą her­batę, nie uży­wam tore­bek, odkąd usły­sza­łam, że mają w sobie pełno tok­sycz­nego syfu, ale wła­ści­wie jakie ma to teraz zna­cze­nie? Przy­kry­wam kubek spodkiem. Jed­nak ma, pozwala cele­bro­wać, nie pozwala się śpie­szyć.

– …ale prze­cież mnie nikt nie słu­cha.

Wyrzu­cam ogry­zek do kosza. Klapa zamyka się z trza­skiem.

– Jesteś tam? Co to za huk? Czemu się nie odzy­wasz?

Wzdy­cham gło­śno, teatral­nie.

– Tak, oczy­wi­ście, to są zbyt banalne tematy dla cie­bie. Ale z nich składa się życie.

– Będę jutro.

– Już jutro? Ale ja nie jestem gotowa! Jesz­cze pra­nie muszę zro­bić, dom zaopa­trzyć. Jutro nie będzie obiadu.

– Nie przy­jeż­dżam na obiad, tylko zoba­czyć się z tobą.

– A to nie mogłaś mi wcze­śniej dać znać? Skąd ten nagły pośpiech?

– Pogoda ładna.

– Od mie­siąca jest ładna.

– Ale wcze­śniej nie mia­łam kiedy.

– Ty ni­gdy nie masz kiedy! Cią­gle tylko praca i praca.

– O nic się nie martw. Niczego nie musisz prać ani kupo­wać. O wszystko zadbam.

– Ty? Prze­cież ty nie masz czasu nawet śnia­da­nia sobie zro­bić, że o obie­dzie to nawet nie wspo­mnę.

– Od dziś mam.

* * *

Zjeż­dżam z eks­pre­sówki na par­king. Na siku. Ale powie­trze o szó­stej rano tak ożyw­czo pach­nie wil­go­cią ziemi, majową zie­le­nią i schnącą korą, roz­sy­paną wokół mło­dych drze­wek, że zatrzy­muję się na dłu­żej. Roz­le­gły MOP, liczący przy­naj­mniej kilka hek­ta­rów trawy, przy­go­to­wano pod przy­szłą auto­stradę. Pew­nie ja już jej nie… Nie, nie chcę o tym myśleć.

Zrzu­cam san­dały, zakła­dam buty bie­gowe. I co z tego, że kil­ka­dzie­siąt lat skró­ciło mi się do jed­nego roku? Nie, nie skró­ciło. Skon­den­so­wało!

Kiedy ostatni raz chciało mi się wstać o pią­tej rano, żeby o szó­stej być już daleko w tra­sie?

Prze­le­cia­ła­bym na auto­ma­tycz­nym pilo­cie przez te wszyst­kie lata, które miały otwie­rać się przede mną każ­dego kolej­nego pierw­szego stycz­nia. I obu­dzi­ła­bym się w wieku osiem­dzie­się­ciu lat z poczu­ciem, że nie żyłam i że niczego nie doświad­czy­łam. Niczego tak naprawdę. Do ostat­niego tchnie­nia. Do ostat­niej kro­pli potu. Do ostat­niego pro­myka słońca, zacho­dzą­cego na nad­mor­skiej plaży.

Roz­grze­wam mię­śnie i przy­po­mi­nam sobie słowa sur­fera spo­tka­nego na grec­kim spo­cie. Byłam tam na waka­cjach all inc­lu­sive dla nud­nych ludzi, zmę­czo­nych codzienną walką o lep­sze życie, a on na jakiejś sexy kli­nice dla zaawan­so­wa­nych ści­ga­czy. Gapi­łam się na gości śli­zga­ją­cych się po grzbie­tach fal i obie­ca­łam sobie, że kie­dyś spró­buję wind­sur­fingu.

Kie­dyś. Do nie­dawna moje ulu­bione słowo.

Trzeba się nażyć, powie­dział. Żeby pod koniec czuć się zuży­tym i nie mieć siły żyć dalej, dodał. Wtedy jego słowa nie przy­kle­iły się do mnie, teraz dźwię­czą mi pod czaszką każ­dego dnia. Każ­dego ranka po prze­bu­dze­niu, każ­dego wie­czora przed zaśnię­ciem.

Miał jakieś sześć­dzie­siąt parę lat. Prze­ka­zał firmę dzie­ciom i pla­no­wał kolejne mie­siące i lata dzie­lić mię­dzy plaże w Afryce, w Ame­ryce Połu­dnio­wej, w Azji i na naszym Pół­wy­spie. Mie­siące i lata… Spo­dzie­wał się wielu lat w dobrej for­mie.

Prze­la­tują mi przed oczami foty, które zna­jomi sur­fe­rzy słali i na­dal ślą na fejs­buka i na insta­grama. Z tych wszyst­kich miejsc, któ­rych ja już nie zoba­czę.

Ści­ska mnie w dołku.

Robię okrą­że­nie za okrą­że­niem, przy­śpie­szam, jak­bym chciała prze­biec kilo­me­try, któ­rych już nie prze­bie­gnę pod­czas przy­stan­ków na siku w dro­dze do mamy.

Czy można się nażyć na zapas?

* * *

– Coś ty wymy­śliła? – ochrza­nia mnie mama, ale w jej gło­sie sły­chać pod­nie­ce­nie przy­godą.

Mamy jesz­cze do obsko­cze­nia sklepy ze stro­jami kąpie­lo­wymi, T-shir­tami, spoden­kami i let­nimi sukien­kami. Uzu­peł­niamy maminą gar­de­robę na wypa­dek, gdyby w maju na Pół­wy­spie było gorąco.

Zmę­czone dzie­siąt­kami wybo­rów i obju­czone papie­ro­wymi tor­bami, przy­sia­damy na pufach kafejki w samym cen­trum gale­rii han­dlo­wej. Spraw­dzam z listą, czy o niczym nie zapo­mnia­ły­śmy. Zostały nam jesz­cze oku­lary prze­ciw­sło­neczne i pla­żowa mata ter­mo­izo­la­cyjna, bo stawy mamy nie lubią wil­goci. A majowy pia­sek bywa zimny i mokry.

– Pycha! – Mama przy­gląda się szklance z reszt­kami ciem­no­zie­lo­nego smo­othie i obli­zuje usta. – Z czego to zro­bili?

– Mango, kiwi, jar­muż i coś jesz­cze.

– Ale żeby to aż tyle kosz­to­wało?

– Zdro­wie kosz­tuje.

– Strasz­nie roz­rzutna się zro­bi­łaś.

– Nie, wręcz prze­ciw­nie. Zaczę­łam racjo­nal­nie pla­no­wać wydatki.

– Dzi­siaj wyda­ły­śmy, to zna­czy: ty wyda­łaś, mają­tek!

– Robię zakupy raz na kilka lat. Aku­rat teraz wypa­dło uzu­peł­nia­nie gar­de­roby.

– No, tak, nie możesz cho­dzić w tych samych ciu­chach przez kolej­nych dzie­sięć lat, tak jak cho­dzi­łaś przez dzie­sięć poprzed­nich. – Mama kiwa głową ze zro­zu­mie­niem, które brzmi jak wyrzut.

Ucie­kam wzro­kiem, odchrzą­kuję i udaję, że się zamy­ślam. Marsz­czę brwi i coś niby spraw­dzam na liście zaku­pów.

– A do pracy nic nowego nie potrze­bu­jesz? – Przy­po­mniała sobie.

– Do pracy są mi teraz potrzebne spor­towe rze­czy. Takie jak te, które kupi­ły­śmy.

– Co się stało? Prze­szli­ście na tryb zdalny?

Szu­kam odpo­wie­dzi, uśmie­cham się tajem­ni­czo, bo nic nie przy­cho­dzi mi do głowy.

– Naprawdę? – Głos mamy zamie­nia się w kon­spi­ra­cyjny szept. – Odpo­wie­dzieli?

Patrzę na nią nie­przy­tom­nie.

– Strasz­nie długo to trwało… Ile to już? Pół roku?

– Aaa… Cho­dzi ci o ten kon­kurs na sce­na­riusz?

– No! – Mama wpa­truje się we mnie z napię­ciem.

– Coś ty… – W poło­wie zda­nia już żałuję, że nie pod­ję­łam tropu. – Nie, nic nie wygra­łam, ale mój pomysł spodo­bał się na tyle, że zapro­sili mnie na roz­mowy – dodaję.

– I co? I co?

– I zapro­po­no­wali mi robotę. Ale nie mogę o tym mówić, bo to super duper tajne i objęte tajem­nicą służ­bową.

– Super duper co? Nie­ważne. – Macha ręką. – No, ale co… Co z tego będzie? Film? Serial?

– Będę pro­wa­dzić kilka pro­jek­tów. Nie moich, innych auto­rów. Nazywa się to deve­lop­ment sce­na­riu­szowy.

– Aha… – Mama odchyla się na fotelu, wzrok zacze­pia o coś na hory­zon­cie i uśmie­cha się do sie­bie.

Pew­nie już wyobraża sobie, co opo­wie sio­strom i kole­żan­kom.

– Ale nie możesz nikomu o tym mówić. Bo stracę robotę. I mogą nawet cią­gać mnie potem po sądach i żądać odszko­do­wa­nia.

– No, dobrze, dobrze, nikomu nic nie powiem. – Obru­sza się i poważ­nieje.

Będzie dokład­nie na odwrót, wiem to dosko­nale. Z zacho­wa­niem cze­go­kol­wiek w tajem­nicy jest u mamy jak u każ­dego, kogo coś swę­dzi. No, nie da się nie podra­pać.

– A co z Ben­ton & Bow­les? Jak pogo­dzisz dwie roboty? Prze­cież ledwo tam dajesz radę…

– Masz rację, nie dała­bym rady. Zło­ży­łam wypo­wie­dze­nie.

– Cooo? To z czego ty będziesz teraz żyć? I jesz­cze te zakupy!

– Jak to: z czego? Z nowej pracy.

– A to nie hobby, tylko praca? Aż tak dobrze tam płacą?

– No, pew­nie, prze­cież to mię­dzy­na­ro­dowa firma. – Czuję, że robi się nie­bez­piecz­nie i zaraz pad­nie pyta­nie o nazwę kor­po­ra­cji. – Lody? – Klasz­czę w dło­nie i zacie­ram je z prze­sa­dzo­nym zado­wo­le­niem.

Mogła­bym być aktorką. Cał­kiem nie­złą. Sprze­da­łam mamie temat, który zaj­mie ją na dłuż­szy czas. Temat, o któ­rym nie można mówić i któ­rego szcze­gó­łów nie trzeba zdra­dzać, czyli wymy­ślać. A więc temat ide­alny!

– No, może jedną gałkę. – Mama uśmie­cha się nie­śmiało. – Bo tro­chę ostat­nio przy­ty­łam.

– Jedną? Ja zama­wiam trzy!

– Zacho­wu­jesz się, jakby jutra miało nie być.

Udaję, że nie sły­szę, i macham na kel­nerkę.

* * *

Jestem w for­mie życia.

Mogę jechać bez prze­rwy przez cały kraj, z połu­dnia na pół­noc, ze wschodu na zachód. Mogę biec przez kilka godzin po pagór­ko­wa­tym tere­nie, bez zatrzy­my­wa­nia się. Mogę nie jeść, tylko uzu­peł­niać płyny, przez cały dzień. Mogę od rana do wie­czora sie­dzieć w piża­mie przy kom­pu­te­rze i walić w kla­wia­turę. Jak teraz.

Wystar­czą mi powie­trze i woda.

Bo wiem, że mój czas się koń­czy?

A może zawsze tak było, może zawsze mogłam wię­cej, moc­niej i szyb­ciej, tylko mi się nie chciało, bo nie wie­dzia­łam, że mój orga­nizm ma ter­min przy­dat­no­ści i linia życia kie­dyś się urwie?

A może pró­buję jedy­nie zaprze­czyć temu, co powie­dział lekarz? Zro­bić z niego kłamcę? Odwo­łać jego dia­gnozę?

Prze­cież to jakaś farsa, jakiś kosz­marny para­doks.

Jak mogę być ter­mi­nal­nie chora, jeśli ni­gdy nie byłam bar­dziej żywa niż teraz?

Nie oszu­kuj sie­bie, nie oszu­kuj sie­bie, sły­szę gdzieś mię­dzy jed­nym uchem a dru­gim. Nie, nie oszu­kuję sie­bie w tema­cie formy. Ta jest nie­za­prze­czalna.

Za to cho­roba nie jest wcale ter­mi­nalna…

Teraz jest naj­lep­szy moment, żeby wdro­żyć lecze­nie. Póki orga­nizm silny.

Ale co z tego, że silny, jeśli po ope­ra­cji i po che­mii będzie oka­le­czony? Trwale i nie­od­wra­cal­nie.

Pamię­tam przy­ja­ciółkę, która się zde­cy­do­wała. Na ope­ra­cję i na che­mię. Widzia­łam, jak cier­piała, jak z ener­ge­tycz­nej i czer­stwej dziew­czyny prze­mie­niała się w ano­rek­tyczny cień. Dwa lata dogo­ry­wa­nia, cią­głych wizyt w szpi­talu i spa­da­nia z bli­skimi w dół. W prze­paść.

Gdy­bym Elę dziś zapy­tała, czy drugi raz pod­ję­łaby taką samą decy­zję, pew­nie odpo­wie­dzia­łaby, że nie. Że wola­łaby prze­żyć choćby i pół roku w rado­ści i spraw­no­ści, w pełni przy­tom­nie, z rodziną. Cie­szyć się wspól­nym cza­sem. Zamiast umie­rać w mękach na oczach bez­rad­nego męża i prze­ra­żo­nych dzieci.

Nie, nie pozwolę wyciąć sobie połowy jelita i zało­żyć śmier­dzą­cego worka na brzu­chu. Na samą myśl robi mi się nie­do­brze. Nie chcę czuć wstrętu do samej sie­bie.

A potem wlewy, naświe­tla­nia, wymioty i omdle­nia… Ni­gdy w życiu!

To nie dla mnie. Nie wytrzy­mam. Nie zro­bię z sie­bie wiecz­nego pacjenta, nie­zdol­nego do więk­szego wysiłku i zależ­nego od innych. Innych, któ­rzy zawsze zawo­dzą.

Jed­nego nauczy­łam się przez lata samo­dziel­nej walki o wszystko. Jak być silną. Jak zawsze dawać radę. Jak poma­gać, gdy inni pomocy potrze­bują. Jak nie być cię­ża­rem dla nikogo. Innego życia nie znam. I nie chcę znać.

Zacią­gnę­ła­bym się dymem papie­rosa. Albo zioła. Raz, drugi, trzeci. Szkoda, że nie palę. Nie wiem, co zro­bić z roz­bie­ga­nymi pal­cami.

Że rezy­gna­cją z lecze­nia odbie­ram sobie szansę na dłu­gie życie?

Nie. Dłu­gie życie nie jest gwa­ran­to­wane. Ani dobre zdro­wie.

Że rok to niby mało?

Nie. Rok to bar­dzo dużo. Rok zdro­wia, rok siły, rok soczy­stego życia, peł­nego przy­gód, na które wcze­śniej nie było czasu, ochoty albo odwagi.

Rok z mamą, żeby nasy­ciła się mną na wszyst­kie te lata, które jesz­cze przed nią.

Rok spo­koju, bez­tro­skiej zabawy i miło­ści.

Nie­któ­rzy robią sobie gap year, gdy nie wie­dzą, co dalej.

Ja decy­duję się prze­rwać sekwen­cję dni podob­nych do sie­bie, gdy wiem.

Bar­dzo dobrze wiem.

Chyba pierw­szy raz w życiu naprawdę wiem, czego chcę.

* * *

ROZDZIAŁ 2. Wisielec

– Ale ja nie mogę tak nagle wszyst­kiego rzu­cić i jechać! – Mama zapiera się sto­pami o pod­nó­żek i wci­ska pośladki w fotel.

– A co masz do zro­bie­nia? – nie daję za wygraną. – Ogar­nę­ły­śmy wczo­raj wszystko.

– Jak to co? Fry­zjer, mani­cure, pedi­cure, weki zapra­wić, doniczki z kwiat­kami roz­nieść do sąsia­dek…

– Jakie weki?

– Prze­cież coś musimy jeść!

– Tam, gdzie jedziemy, są bary, knajpy i tawerny.

– Wiesz, ile to kosz­tuje? No i trzeba zapasy spo­żyw­cze zro­bić.

– Nie jedziemy w dzi­kie ostępy, na jakieś bez­lu­dzie. Owoce i picie kupimy na miej­scu. Goto­wać też nie musimy.

– No, jeśli na to wszystko cię stać… – Mama nabur­mu­sza się zawsze, gdy ktoś przej­muje ini­cja­tywę i dowo­dze­nie.

– Ile potrze­bu­jesz czasu, żeby zro­bić się na bóstwo?

– Jakie bóstwo? Nie pokażę się prze­cież taka na plaży. – Roz­kłada ręce i demon­struje dło­nie, któ­rym moim zda­niem niczego nie bra­kuje.

– Ile czasu?

– Fry­zjera mam umó­wio­nego dopiero za mie­siąc.

– Na pewno jakiś przyj­mie cię już w tym tygo­dniu. Mało to fry­zje­rów w oko­licy? Na two­jej ulicy jest przy­naj­mniej trzech. Albo na miej­scu znaj­dziemy kogoś.

– Nie ma mowy! Ja tylko u mojego Micha­sia się obci­nam. Ty wiesz, jaki to arty­sta? Znowu wygrał duży kon­kurs gdzieś w Euro­pie. W Madry­cie albo w Paryżu, nie pamię­tam. Teraz jest na szko­le­niu w Sta­nach i jak wróci, to mi powie, jak tam było. Zawsze mi wszystko dokład­nie rela­cjo­nuje. Tak cie­ka­wie opo­wiada! A za dwa mie­siące leci…

– Mamu­siu…

– No, dobrze. Może w dwa tygo­dnie uda się wszystko zro­bić. To będzie jakieś wariac­two. Istne sza­leń­stwo. – Patrzy na mnie z wyrzu­tem. – Matkę chcesz wykoń­czyć.

Dwa tygo­dnie… Utknę tu na całe dwa tygo­dnie. W mie­ście, z któ­rego dawno temu ucie­kłam.

Post­in­du­strialne tereny stra­szą do dziś. Bie­da­szyby i wysy­pi­ska odpa­dów wpraw­dzie zaro­sły traw­skiem, chasz­czami i krzy­wymi drze­wami, ale świa­do­mość, po czym się łazi, ni­gdy nie pozwo­liła mi oddy­chać tu pełną pier­sią.

I te budynki, okop­cone i osmo­lone… Przez czerń, którą się oble­kły, stra­ciły trzeci wymiar. Bryły – tak jakby pozba­wione głębi – zle­wają się w jedną ciemną plamę. Czarną dziurę.

– Tylko nie marudź, że tu jest brzydko i nie ma co robić. – Mama chyba usły­szała moje myśli. – Przejdź się na rynek i zaj­rzyj w boczne uliczki. Zobacz, jak mia­sto się zmie­niło i jakie teraz jest piękne!

Wzdy­cham i wycho­dzę z salonu do pokoju, który kie­dyś był moim. Odpa­lam kom­pu­ter. Duże lustro w przed­po­koju pośred­ni­czy w naszej roz­mo­wie. Ja widzę mamę przy kuchence, mama widzi mnie przy biurku.

– Prze­cież musisz pra­co­wać! A tu masz lep­sze warunki do pracy niż w jakimś domku nad morzem! – krzy­czy z kuchni.

– Ja nic nie muszę – bur­czę do sie­bie pod nosem i zre­zy­gno­wana, wrzu­cam do wyszu­ki­warki nazwę mojego rodzin­nego mia­sta.

* * *

– Slay! – krzy­czy chło­pak w kucyku, dziu­ra­wych spodniach i over­si­zo­wej blu­zie.

Pod­biega do lustra, pochyla się nad boom­bo­xem, ści­sza muzykę.

– Super było! Dali­ście radę! – Wraca do dziew­czyny w pierw­szym rzę­dzie, przy­bija piątkę, ona podaje dalej, do kole­żanki tań­czą­cej obok.

Skrzy­dła prze­zro­czy­stych drzwi się roz­wie­rają, tłum uśmiech­nię­tych nasto­la­tek i stu­den­tek wysy­puje się z jasnej sali na ciemny kory­tarz. Usu­wam się im z drogi, prze­ci­skam się pod prze­szkloną ścianę mniej­szego pomiesz­cze­nia, w któ­rym jesz­cze trwają zaję­cia, przy­kle­jam czoło do szyby. Laski na wyso­kich obca­sach, jedna za drugą, masze­rują jak na wybiegu dla mode­lek, zatrzy­mują się, wypi­nają sek­sow­nie tyłki, opie­rają dło­nie na kola­nach, skrę­cają piersi do lustra i koń­czą falę zadzior­nym kiw­nię­ciem głowy, jakby rzu­cały wyzwa­nie zwier­cia­dłu, które ma potwier­dzić ich urodę i sek­sa­pil. Pro­wa­dząca koń­czy fil­mo­wa­nie i obie­cuje, że wrzuci zapis wideo na insta­storki.

Roz­ko­ja­rzona kako­fo­nią dźwię­ków i kolo­rami tan­ce­rzy, odważ­nie zagar­nia­ją­cych prze­strzeń, poty­kam się na scho­dach o wypło­wiałe sznu­rówki moich przy­bru­dzo­nych teni­só­wek. High heels, hip-hop, dan­ce­hall, com­mer­cial, con­tempo, salsa cubana… Pro­win­cjo­nalne mia­sto stało się sto­licą tańca?

Sym­pa­tyczna blon­dynka w recep­cji pró­buje mi dora­dzić, co wybrać z sze­ro­kiej oferty szkoły, poka­zuje fil­miki na tele­fo­nie, żebym zro­zu­miała róż­nice mię­dzy sty­lami. Przy­gląda się moim reak­cjom, a potem zapi­suje mnie na coś dziw­nie brzmią­cego, co ruszy o szes­na­stej w naj­bliż­szy pią­tek. Kiwam głową, że okej, chcę jak naj­szyb­ciej wyjść na zewnątrz i zaczerp­nąć świe­żego powie­trza.

Świeże powie­trze w cen­trum mia­sta? Dzie­sięć minut od miesz­ka­nia mamy, w któ­rym – odkąd pamię­tam – kurz trzeba było ście­rać codzien­nie? A cza­sami nawet dwa razy dzien­nie? Jak to się stało? Tu ni­gdy nie było tak zie­lono i tak… pach­nąco. Gdy zbli­żam się do rynku, woń róż ustę­puje cierp­kiemu zapa­chowi egzo­tycz­nych roślin, które pną się po wolno sto­ją­cych kon­struk­cjach. To pew­nie jakieś nowo­cze­sne wyna­lazki, mające zazie­le­nić beto­nową pusty­nię. Kon­ste­la­cje idą w pion, bo bra­kuje miej­sca w pozio­mie.

Uspo­kaja mnie zna­jomy szum tram­waju, suną­cego po szy­nach. Ale zaraz potem elek­try­zują kolo­rowe świa­tła, wybu­cha­jące pod sto­pami. Bielą, zie­le­nią i czer­wie­nią infor­mują o wago­nach – nad­jeż­dża­ją­cych lub ocze­ku­ją­cych. Mocno kon­tra­stują z wie­czorną czer­nią kostki bru­ko­wej.

Oswa­jam się z tram­wa­jo­wym kodem kolo­ry­stycz­nym, po chwili zaska­kuje mnie park mło­dych brzóz, z gęstą trawą i z pod­świe­tlo­nymi koro­nami drze­wek. Dalej wodne kaskady i fon­tanny, skrzące się na żółto i na nie­bie­sko, drew­niane sie­dzi­ska i leżanki, two­rzące przy­tulne zaułki. Ludzie sie­dzą, spa­ce­rują, śmieją się, kilka osób tań­czy wokół gło­śnika, wysta­ją­cego z czy­jejś torby.

Z każdą chwilą coraz bar­dziej puch­nie we mnie dyso­nans poznaw­czy. A raczej poznaw­czo-emo­cjo­nalny, bo prze­cho­dzą mnie dresz­cze. Zasko­cze­nie zamie­nia się w coś dziw­nego, jakby zachwyt, a nawet dumę. Nie wie­rzę, po pro­stu nie wie­rzę. Uzdro­wi­sko zro­bili z naszego cen­trum, z tego ciem­nego, zawsze brud­nego i śmier­dzą­cego placu, na któ­rym strach było wysiąść nocą i cze­kać na prze­siadkę, w dro­dze z jed­nego końca mia­sta na drugi.

Co tam maja­czy w oddali? Za mostem nad ście­kiem, od któ­rego nazwę wziął naj­słyn­niej­szy festi­wal blu­esowy w kraju? Pod­cho­dzę bli­żej. Poma­rań­czo­wo­czer­wone i różo­wo­fio­le­towe litery ukła­dają się w napis CHÓD SŁOŃCA, zamknięty w koli­stej tar­czy.

Pierw­sze dwie litery się wypa­liły, albo ktoś spryt­nie zapro­jek­to­wał neon i pozo­sta­wił oglą­da­ją­cym inter­pre­ta­cję, czy cho­dzi o wschód, czy raczej o zachód. Zawie­szony tuż nad wodą, barwi wąską strugę rzeki, pły­ną­cej mię­dzy dwoma rzę­dami ciem­nych budyn­ków. Tafla kanału żarzy się na całej dłu­go­ści, od mostu, na któ­rym stoję, aż po cho­dzące słońce. Mury pachną zmur­sza­łym falo­chro­nem i wil­got­nym lochem. Wene­cja, nor­mal­nie. Wene­cja, panie!

Ktoś zaga­duje mnie po angiel­sku i wyciąga tele­fon, żebym zro­biła zdję­cie jemu i jego dziew­czy­nie. Na tle neo­no­wego wschodu lub zachodu i cuch­ną­cego kie­dyś cieku. Oddaję apa­rat Japoń­czy­kowi i wra­cam na rynek, bo chcę zanur­ko­wać w roz­świe­tlone boczne uliczki, z któ­rych wyle­wają się stru­mie­nie roz­ga­da­nych ludzi.

Ludzi, któ­rych daw­niej tu nie było.

* * *

– Tyle razy przy­jeż­dża­łaś do mamy i ni­gdy wcze­śniej nie udało się spo­tkać… – Wie­dzia­łam, że Daria zacznie od pre­ten­sji. – Ile to już lat?

– Od matury? Równo dwa­dzie­ścia trzy – odpo­wia­dam.

Daria wytrzesz­cza oczy, które już wcze­śniej powięk­szone przez grube szkła, rosną teraz do mon­stru­al­nych roz­mia­rów. Źre­nice zle­wają się z tęczów­kami w kolo­rze kawy bez mleka i pra­wie wycho­dzą poza ramki oku­la­rów.

– No, tak, ostatni raz widzia­ły­śmy się też w maju, zaraz po matu­rze. To zna­czy, że… – klasz­cze dłońmi w potężne uda – za dwa lata będzie okrą­gła rocz­nica! Tego ci nie odpusz­czę! Zro­bimy imprezę dla wszyst­kich klas z naszego rocz­nika! – wydziera się na całą knajpę.

Ludzie z sąsied­nich sto­li­ków zer­kają na nas, po chwili wra­cają do swo­ich tale­rzy i roz­mów.

– Ale czad! Słu­chaj, wynaj­miemy jakiś duży lokal na wszyst­kie cztery klasy. Zapro­simy wycho­waw­ców i nie­które nauczy­cielki, ale tylko te, które lubi­li­śmy. Na Bul­winę się nie zgo­dzę – strzela syla­bami coraz szyb­ciej.

Za chwilę dosta­nie zadyszki.

Się­gam po kartę menu, żeby schło­dzić jej zapał. Nie pamię­tam, za co tak bar­dzo nie lubiła polo­nistki.

– Ej, no! Nie podoba ci się mój pomysł?

– Głodna jestem.

– Knajpę dobrą wybra­łam? Twoja mama mówiła, że lubisz mek­sy­kań­ską kuch­nię i że podobno u nas nie ma takiej praw­dzi­wej. Wiesz, zawsze mi opo­wia­dała o two­ich podró­żach służ­bo­wych. Strasz­nie ci zazdro­ści­łam. No i pomy­śla­łam, że skoro u nas wresz­cie otwarli przy­zwo­ite Tex-Mex, to się ucie­szysz…

– To musiało być jakieś pięt­na­ście lat temu! – nie kryję zdzi­wie­nia. – I ty to wszystko pamię­tasz? Rze­czy­wi­ście, uwio­dło mnie tek­sań­skie żar­cie, ale zdą­ży­łam już dawno o tym zapo­mnieć.

– To już nie lubisz? – zmar­twiła się.

Wła­śnie dla­tego uni­ka­łam kon­taktu z Darią. Zawsze było jej za dużo. Męczyła mnie i wpę­dzała w poczu­cie winy nad­mia­ro­wym zaan­ga­żo­wa­niem we wszystko, co robiła. Ja nie pamię­tam nawet, w kim się kochała w liceum, z kim sie­działa w ławce, na jakie stu­dia poszła i czy w ogóle się na nie dostała, a ona wie o mnie wię­cej niż ja sama.

– Co zama­wiamy? Nie za bar­dzo koja­rzę te nazwy. Myśla­łam, że ty za nas zde­cy­du­jesz. – Patrzy na mnie i czeka, a ja nie mam poję­cia, co zro­bić, żeby ura­to­wać to spo­tka­nie.

– Połowę z tych nazw widzę pierw­szy raz w życiu, dru­giej połowy dań ni­gdy nie jadłam – przy­znaję.

– A ja myśla­łam, że ty taka świa­towa jesteś…

– Muszę cię roz­cza­ro­wać. Jestem bar­dzo zwy­czajna.

– Ale twoja mama…

– Moja mama ma bujną wyobraź­nię.

– To nie wiem… Może popro­simy, żeby pani nam coś dora­dziła? – Daria wygląda jak zbity psiak, wzro­kiem szuka kel­nerki, a ja czuję, że zaraz dostanę głu­pawki.

– Zamówmy to, czego albo nie umiemy wymó­wić, albo czego ni­gdy nie jadły­śmy, okej? Biorę zupę z bia­łej fasoli i to coś z kutasa, tfu, z kak­tusa. – Poka­zuję pal­cem na kar­cie i duszę się ze śmie­chu.

– Dobra, to ja to samo. – Uśmie­cha się z ulgą.

Czuję się jak pusta i bez­war­to­ściowa sko­rupa, w któ­rej ktoś widzi dro­go­cenną fili­żankę, wypeł­nioną kawą Kopi Luwak. Na szczę­ście doszłam do miej­sca, w któ­rym wszyst­kie sko­rupy, dro­gie czy nie, koń­czą tak samo.

Odpro­wa­dzam Darię na przy­sta­nek. Cho­ciaż tak chcę się odwdzię­czyć za tę nie­za­słu­żoną przy­jaźń, którą oka­zuje mi od lat. Mieszka pod lasem, w sypial­nia­nej czę­ści mia­sta. Opie­kuje się chorą mamą, która rzadko wstaje z łóżka. Pracę ma nie­cie­kawą, szefa upier­dli­wego i zespół, który zrzuca na nią wszystko to, czym nie chce się zaj­mo­wać. O urlop prosi w naj­mniej atrak­cyj­nych ter­mi­nach, któ­rych nikt nie bie­rze. Pra­wie nie wyjeż­dża z mia­sta. Pew­nie w nim umrze.

Naprawdę nie wiem, skąd czer­pie entu­zjazm.

Tego, co widzi i co zawsze widziała we mnie, też nie rozu­miem.

– Tak się cie­szę, że zna­la­złaś czas! Musimy to powtó­rzyć! – krzy­czy do mnie ze schodka auto­busu. – Pamię­taj o dwu­dzie­sto­pię­cio­le­ciu! Ogarnę wszystko, założę grupę na fejs­buku! Już się nie mogę docze­kać! Dwa lata miną…

Ostat­nich słów nie sły­szę. Giną w huku zatrza­ski­wa­nych drzwi.

Czy ode­zwa­ła­bym się do Darii i zapro­po­no­wa­ła­bym jej spo­tka­nie, gdyby nie była jedyną osobą z liceum, która została w naszym mie­ście? Gdyby na­dal miesz­kał tu kto­kol­wiek, z kim łazi­łam na kon­certy, pali­łam w krza­kach i ury­wa­łam się z lek­cji przed kla­sów­kami?

Gdzie ich wszyst­kich wywiało? Według Darii połowa sie­dzi za gra­nicą, resztę roz­siało po kraju, tylko Romek tra­fił do sto­licy, jak ja, ale ni­gdy na sie­bie nie wpa­dli­śmy.

Daria wie wszystko o wszyst­kich, ale nikt z nas nie wie nic o niej.

Auto­bus odjeż­dża. Stoję na przy­stanku z unie­sioną dło­nią. Macham do Darii, któ­rej nie widzę. Bo wiem, że ona widzi mnie.

* * *

Jest jeden powód, dla któ­rego prze­sta­łam zaglą­dać do cen­trum mia­sta, gdy odwie­dza­łam mamę.

Jak tylko wypro­wa­dzi­łam się do sto­licy, rodzinna miej­sco­wość stała się dla mnie jedy­nie punk­tem prze­rzu­to­wym w góry. Dzięki temu mogłam w week­end zro­bić szybką gór­ską pętlę i zdą­żyć wró­cić do roboty w ponie­dzia­łek rano.

Jest też powód drugi, waż­niej­szy.

Luka.

Żył i pra­co­wał w cen­trum. Dla­tego cen­trum nale­żało omi­jać.

Co z Luki zapa­mię­ta­łam naj­le­piej? Zapach.

Podobno węch, emo­cje i pamięć miesz­kają bli­sko sie­bie. To dla­tego tak dobrze pamię­tamy zapa­chy z dzie­ciń­stwa. Te, z któ­rymi wiążą się silne uczu­cia.

Igli­wie świą­tecz­nej cho­inki u dziad­ków. Wani­liowy puder kar­na­wa­ło­wych fawor­ków. Zawil­go­cona dykta, z któ­rej kie­dyś sta­wiano domki let­ni­skowe. Cierpki pod­biał, rosnący wzdłuż gór­skich stru­my­ków. Skwier­czący tłuszcz, wyta­piany z kieł­bas, pie­czo­nych na ogniu. Mdła sło­dycz zupy mlecz­nej i kwas pulpy szpi­na­ko­wej. Każda z tych rze­czy ma wyryte w mózgu dwa ślady. Emo­cjo­nalny i zapa­chowy.

Tak samo jest z Luką. Po nim też pozo­stał zapach. Jeden.

Jeden zapach i wiele emo­cji.

Lukę pozna­łam sześć lat temu na nar­ciar­skim obo­zie tre­nin­go­wym. W listo­pa­dowy długi week­end jed­nym auto­ka­rem jechały na lodo­wiec dwie grupy. Ama­to­rzy – na przed­se­zo­nowe roz­jeż­dże­nie, a para­olim­pij­czycy – na klu­bowy tre­ning przed serią zawo­dów. Ja w gru­pie ama­to­rów, on w gru­pie zawo­dow­ców, wyha­czy­li­śmy się już na pierw­szym postoju.

Naj­pierw zauwa­ży­łam śmie­jące się piwne ogniki w czar­nej opra­wie rzęs i brwi. Potem zmy­słowe, mię­si­ste usta, któ­rymi coś mówił, ale ja nie za bar­dzo rozu­mia­łam słowa, bo niska barwa jego głosu zamgliła mi mózg.

Biało-czer­wony dres leżał na nim lepiej niż na pozo­sta­łych zawod­ni­kach. Odda­wał kształt męskiego wyspor­to­wa­nego ciała. Nie wie­dzia­łam, czy brak nogi nie robi na mnie wra­że­nia, czy wręcz prze­ciw­nie, robi ogromne i dodaje Luce sek­sa­pilu. Trza­skać czas na jed­nej nodze, na stro­mym oblo­dzo­nym zbo­czu, pomię­dzy tycz­kami, gdy ja nie zawsze czu­łam się pew­nie na dwóch…

Kręcą mnie faceci, któ­rzy są w czymś lepsi ode mnie. Nic na to nie pora­dzę.

Do dziś serce mi przy­śpie­sza, gdy poczuję mocny korzenny zapach. Drzewo san­da­łowe, drzewo cedrowe, wani­lię, głóg… Kie­dyś pró­bo­wa­łam usta­lić, która z nut per­fum Luki działa na mnie naj­sil­niej. Im bar­dziej zanu­rza­łam się w ana­lizę tej mie­szanki, tym szyb­ciej Luka wyłą­czał mój mózg. Umysł, zazwy­czaj ostry jak brzy­twa, roz­mię­kał pod jego cie­płymi dłońmi.

Na przed­se­zo­no­wym wyjeź­dzie w Dolo­mity Luka zapo­mniał mi powie­dzieć, że ma dziew­czynę. Może dla­tego zapo­mniał, bo uznał, że już nie ma. Jego dziew­czyna miała jed­nak inne zda­nie na ten temat. Po powro­cie nie zdą­żył jej oznaj­mić, że ich zwią­zek się wypa­lił, a ich drogi roze­szły. Poka­zała mu zdję­cie. Nie­wy­raźne, czarno-białe USG. A na nim małego Lukę.

Ale ja dowie­dzia­łam się dużo póź­niej. I wtedy zaczę­łam omi­jać cen­trum. Nie chcia­łam spo­tkać ani jego, ani jej, ani ich razem, z wóz­kiem. Nie współ­czu­łam mu, gdy bia­do­lił, że spar­to­lił sobie życie. Że nie tak miało być. Że już dawno chciał się urwać z tej rela­cji bez przy­szło­ści, ale nie umiał odejść.

Widocz­nie miał zostać. Mały Luka wybrał sobie jego na tatę i ją na mamę. Pew­nie w tym duecie mają to, czego dzie­ciak potrze­buje.

Wie­rzę, że dzieci wybie­rają rodzi­ców.

Ja nikomu nie przy­pa­so­wa­łam na matkę.

Za to bar­dzo mądrze wybra­łam swoją.

* * *

– Uwa­żaj! – Męski głos spina mnie, poty­kam się o kamień i pra­wie pikuję głową w dół na stro­mym zbiegu.

Z tru­dem łapię rów­no­wagę, odwra­cam się ze zło­ścią, gotowa, żeby słow­nie przy­szar­żo­wać, gdy wpada na mnie dziew­czynka. Łapię ją dłońmi, a ona śmieje się i trzę­sie blond kucy­kami.

– Prze­pra­szam bar­dzo. – Niski i miękki głos brzmi zna­jomo, ale to jakieś złu­dze­nie, pew­nie pamię­tam podobne męskie basy z fil­mów. – Zosiu, gdyby nie pani, tobyś roz­kwa­siła sobie nos – zwraca się do blon­dy­neczki. – Chodź do taty, nie będę cię gonił. – Wyciąga rękę i na­dal stoi wysoko, na skar­pie, a my, z Zosią, zsu­wamy się po żwi­ro­wej stro­mej ścieżce.

– Idziemy? – Łapię dłoń dziew­czynki i razem wdra­pu­jemy się na szczyt urwi­ska.

Muszę spraw­dzić, z jakiego gar­dła wydo­bywa się ten głos.

– Prze­pra­szam, chyba panią wystra­szy­li­śmy. – Męż­czy­zna śmieje się i przy­gar­nia córkę do sie­bie. – Nie nadą­żam za nią – wzdy­cha i przy­tula blond główkę do swo­jego uda.

– Bez pro­tezy jesteś szyb­szy – pisz­czy dziew­czynka i odbiega na sze­roką polanę, z któ­rej roz­ta­cza się widok na dymiące kominy elek­tro­cie­płowni i bloki osie­dli z wiel­kiej płyty.

Męż­czy­zna patrzy na mnie zakło­po­tany. Serce łomo­cze mi coraz szyb­ciej. Łap­czy­wie wcią­gam powie­trze nosem, ale nic nie czuję. Nic poza zapa­chem mojego dez­odo­rantu.

Nie posta­rzał się. Zmęż­niał. Moc­niej zary­so­wała mu się szczęka. Twarz nabrała ostro­ści, a oczy prze­ni­kli­wo­ści. Już nie śmieją się tak łobu­zer­sko.

Ścią­gam oku­lary prze­ciw­sło­neczne i ban­danę. I patrzę.

Zakło­po­ta­nie zamie­nia się w zdzi­wie­nie, szok pra­wie, a potem zna­jomy uśmiech, który roz­pina dwie zmy­słowe wargi.

Jeśli gdzieś zaraz nie siądę, to zemdleję.

– Olga! Co za spo­tka­nie! – Wyciąga do mnie ramiona, w pierw­szym odru­chu chcę się w nich scho­wać, ale po chwili tężeję.

Chyba nawet robię krok w tył. Zapo­mi­nam, że za mną są urwi­sko i prze­paść.

Luka spusz­cza ręce, zakło­po­ta­nie wraca na jego twarz.

– Co tu robisz? – odzy­skuję głos.

– Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do tych sze­re­gow­ców za par­kiem. – Wska­zuje dło­nią na brzo­zowy las, który dzieli nas od osie­dli dom­ków jed­no­ro­dzin­nych.

– Tych na szczy­cie Alp? – udaję obo­jęt­ność.

– Zawsze mnie bawiła ta nazwa. Ale rze­czy­wi­ście, to naj­wyż­szy punkt mia­sta, przy­naj­mniej w tej jego czę­ści. – Zerka na mnie, jakby pró­bo­wał zdia­gno­zo­wać, na ile może sobie pozwo­lić.

To nie on znik­nął, gdy dowie­dzia­łam się o ciąży jego wie­lo­let­niej part­nerki. To ja zerwa­łam kon­takt.

– Myśla­łam, że spo­dzie­wa­cie się chłopca.

– Lekarz się pomy­lił. Całe szczę­ście. Ta mała wszystko zmie­niła. – Oczy Luki znów pro­mie­nieją.

Coś mnie ukłuło. Niby wie­dzia­łam, że on i ja ni­gdy nie będziemy razem, ale nagłego odru­chu zazdro­ści nie umiem powstrzy­mać.

– Napra­wiła waszą rela­cję? – pytam z nadzieją, że zaprze­czy.

– Z jej matką?

Kiw­nę­łam głową.

– Nie, to już nie­moż­liwe. Ni­gdy nie było.

– Ale prze­nie­śli­ście się tu, w cał­kiem przy­jemne miej­sce. Zosia wygląda na szczę­śliwą. Taką, która ma szczę­śliwy dom.

– Prze­nie­śli­śmy się tu, do dwu­po­zio­mo­wego miesz­ka­nia, żeby móc sobie scho­dzić z drogi.

Ruszamy przed sie­bie, wol­nym kro­kiem. Zosia biega wokół nas i coś szcze­bio­cze do motyla, któ­rego pró­buje zła­pać.

– No, tak… Lubisz prze­strzeń. I wol­ność.

– Tak, wol­ność od gde­ra­nia i prze­strzeń na wła­sne pasje.

Nie wiem, co odpo­wie­dzieć, jak sko­men­to­wać. Chcia­ła­bym uciec z tej hałdy i jed­no­cze­śnie chcia­ła­bym zostać na niej do końca życia.

– Skończmy ze smut­nymi tema­tami. Co u cie­bie? Ty to pew­nie pro­wa­dzisz cie­kawe życie. Zawsze byłaś ambitna. Pełna życia i pomy­słów.

– Umie­ram.

Staje. Patrzy na mnie. Pró­buję wytrzy­mać jego wzrok i się nie roz­pła­kać.

– Co się dzieje? Wiem, że nie mam prawa wypy­ty­wać o szcze­góły, że zawa­li­łem wszystko – wyrzuca z sie­bie słowa, a jego twarz krzywi się tak, jakby i on miał się roz­pła­kać.

– Nie chcę o tym mówić. – Robię krok w stronę brzo­zo­wego lasu poni­żej skarpy.

Za tym lasem Marta, żona Luki, pew­nie pięk­nie i przy­tul­nie urzą­dziła ich wspólne gniazdko. Wie­czo­rem ona gotuje coś w kuchni, on czyta w fotelu, a mała biega mię­dzy nimi. Wszy­scy się śmieją i cze­kają na wie­czorną bajkę i wspólną kola­cję przy stole.

– Muszę wra­cać! – rzu­cam przez ramię i zosta­wiam Lukę.

Nie odwra­cam się. Bie­gnę, ile sił w nogach. Nie wiem, czy dla­tego, żeby zro­bić na nim wra­że­nie sil­nej i spraw­nej, czy dla­tego, żeby jak naj­szyb­ciej scho­wać się w drze­wach.

Po co ścią­ga­łam oku­lary i buffa?

Musia­łam. Musia­łam spraw­dzić, czy jesz­cze go ruszam.

Zamiast tego dowie­dzia­łam się, że ni­gdy mi nie prze­szło.

Wbie­gam na klatkę scho­dową. Otwie­ram drzwi miesz­ka­nia. Zrzu­cam buty.

– Jak ci się bie­gało? – krzy­czy do mnie mama z kuchni.

Zapach sosu pomi­do­ro­wego drażni moje noz­drza.

– Zgad­nij, co będzie na obiad!

– Pory w cie­ście? – udaję radość.

To prze­cież moje ulu­bione danie, jak mogła­bym się nie cie­szyć, oskar­żam się w myślach. Mama zawsze robi je spe­cjal­nie dla mnie, sama nie jest entu­zjastką tej cza­so­chłon­nej potrawy. Mnie za to zawsze jest jej za mało.

Zawsze, ale nie dziś.

– Coś taka mar­kotna? – zaga­duje mnie, gdy nożem deli­kat­nie roz­dzie­lam włókna pora i zasta­na­wiam się, ile jesz­cze razy dane mi będzie zacią­gać się wonią sosu pomi­do­ro­wego.

Chcę dobrze zapa­mię­tać ten słono-kwa­śny smak. Chcę, żeby na zawsze pozo­stał na moim języku.

– Sma­kuje ci? Bo nic nie mówisz.

– Jak może mi nie sma­ko­wać? Nie znam niczego lep­szego od porów w cie­ście.

Czuję, że do oczu napły­wają mi łzy. Odkła­dam sztućce, wycho­dzę do łazienki.

Mama czuj­nie mnie obser­wuje, gdy wra­cam i sia­dam do stołu.

– Opi­łam się po powro­cie z hałd i teraz cią­gle chce mi się siku – tłu­ma­czę.

– Jak tam było? Ład­nie?

– Super! To ide­alne tereny do bie­ga­nia!

– A jak ci mówi­łam, to nie wie­rzy­łaś. Możesz tam codzien­nie bie­gać, aż do naszego wyjazdu nad morze.

Nie odpo­wia­dam.

– Byli tam jacyś ludzie?

– A jakie to ma zna­cze­nie? – Sły­szę w swoim gło­sie agre­sję i karcę się w myślach.

– No, czy bez­piecz­nie tam jest o tej porze? – dopy­tuje mama łagod­niej, a ja wola­ła­bym, żeby nakrzy­czała na mnie.

– A jak ma być? Prze­cież to cywi­li­zo­wany kraj.

Mama patrzy na mnie i nie wie, co powie­dzieć. Ja też nie wiem, więc wstaję od stołu.

– Pozmy­wam – mru­czę pod nosem, biorę swój talerz i nie cze­kam, aż ona skoń­czy jeść.

Stoję w kuchni nad zle­wem i trę szczotką naczy­nie, które wystar­czyło spłu­kać stru­mie­niem cie­płej wody.

Talerz i szczotka roz­my­wają mi się przed oczami. Już pra­wie ich nie widzę.

Sły­szę kroki mamy, grzbie­tem dłoni wycie­ram mokre policzki.

– Jutro ja gotuję. – Uśmie­cham się i odbie­ram od niej brudne sztućce.

* * *

Nie pamię­tam, kiedy ostatni raz byłam nad naszym morzem. Cią­gle tylko góry i góry. Góry latem, góry zimą. Morze od zawsze wyda­wało mi się nudne. Zbyt pła­skie. I do tego zimne.

Ale te cie­plej­sze wcale nie są lep­sze. Zaso­lone tak, że głowy zanu­rzyć nie można, bo od razu oczy robią się po kró­li­czemu czer­wone i pieką nie­mi­ło­sier­nie. Schło­dzić orga­ni­zmu też nie ma jak przy upa­łach docho­dzą­cych do czter­dzie­stu stopni.

A na samą myśl, ile mama chcia­łaby zabrać ze sobą bagażu do samo­lotu, robi mi się słabo.

Dla­tego na ostat­nie waka­cje, mamy i moje, wybra­łam nasze morze. Bli­sko, wygodny dojazd auto­stradą, do samo­chodu można wrzu­cić wszystko, czego dusza zapra­gnie. A dusza mamy pra­gnie dużo. I też dawno nie była nad morzem. Razem, we dwie, spa­ce­ro­wa­ły­śmy po plaży jakieś… Lat temu dwa­dzie­ścia, albo i wię­cej.

Podróż sen­ty­men­talna nas czeka.

Roz­glą­dam się po spo­pie­lo­nym pła­sko­wyżu. Dziś przy­bie­głam na hałdy wie­czo­rem, żeby nie spo­tkać Luki z córką.

Staję w roz­kroku, czuję zie­mię pod sto­pami i wypeł­niam płuca suchym powie­trzem, tak róż­nym od mor­skiego. Dawno tu nie padało.

Usy­pi­skowy step góruje nad mia­stem. Zacho­dzące słońce barwi hory­zont na brudny poma­rańcz. Ze zdzi­wie­niem zauwa­żam, jak tu roman­tycz­nie. Wsłu­chuję się w ciszę, wolną od jazgotu tram­wa­jów, kare­tek, wozów poli­cyj­nych i dzwo­nów kościel­nych. Nie sły­chać nawet pta­ków z brzo­zo­wego lasu poni­żej, któ­rym obro­sły mniej­sze hałdy.

Zrywa się wiatr.

Zamy­kam oczy, roz­po­ście­ram ramiona. Duje jak w sztor­mowy dzień nad morzem albo pod­czas hal­nego na gór­skiej grani. Powie­trze napiera na moją twarz, otwarte dło­nie i tułów.

Mogę roz­luź­nić ciało i oprzeć się o ścianę wichru. Trwam w har­mo­nii z prze­strze­nią, gdy nagle dociera do mnie ryk z tyłu.

Tracę rów­no­wagę i odwra­cam się, poiry­to­wana. Pędzi na mnie endu­ro­wiec, a za nim cią­gną się tumany kurzu. Zamie­ram z wście­kło­ści i w duszy strasz­nie mu zło­rze­czę. Jak każ­demu zmo­to­ry­zo­wa­nemu, który roz­jeż­dża szlaki. Ale tym razem nie staję mu na dro­dze, jak to mam w zwy­czaju, i nie wykrzy­kuję, co o nim myślę. Zamiast tego wysu­wam pio­nowo dło­nie przed sie­bie i pro­szę nimi, żeby zwol­nił. On zwal­nia. Lewą ręką poka­zuję, że może mnie po łuku omi­nąć. On omija. Dzię­kuję mu dłońmi zło­żo­nymi w geście nama­ste i skła­niam głowę. On turla się wol­niutko pięć metrów ode mnie i pochyla kask w moją stronę. Uśmie­cham się do niego z wdzięcz­no­ścią.

Kurz opada.

Słońce zacho­dzi, a ja znowu wie­szam się na wie­trze.

* * *

Nie wiem, co zro­bić z tele­fo­nem. Głu­pio igno­ro­wać połą­cze­nia przy­cho­dzące. Jesz­cze bar­dziej głu­pio zrzu­cać dzwo­nią­cych, gdy iry­tu­jący dźwięk nagle zaska­kuje i prze­szka­dza.

Chcę apa­ra­tem reje­stro­wać wszyst­kie ważne chwile, piękne widoki, wzru­sza­jące detale, obok któ­rych kie­dyś prze­cho­dzi­łam obo­jęt­nie. Więc tele­fon mam zawsze przy sobie.

Nie zawsze pamię­tam, żeby włą­czyć tryb samo­lo­towy.

Musia­łam ścią­gnąć myślami Damiana. A raczej moje poczu­cie winy go ścią­gnęło.

– Cześć. – Sta­ram się ukryć zde­ner­wo­wa­nie.

– No, wresz­cie ode­brała!

– Zajęta byłam.

– Słu­chaj, nie wiem, o co cho­dzi, ale ja two­jego wypo­wie­dze­nia nie przyj­muję.

– To już twój wybór.

– Tak, wiem, for­mal­nie okres wypo­wie­dze­nia ci leci, ale nie muszę się zga­dzać na zwal­nia­nie cie­bie z obo­wiązku świad­cze­nia pracy.

– Nie musisz.

– Mogę sobie nagwiz­dać, tak?

– Tak.

– Olga, co się, do cho­lery, dzieje?!

– Nic się nie dzieje. Wszystko się skoń­czyło.

– Masz depre­sję, potrze­bu­jesz dłuż­szego urlopu? A może idź do psy­chia­try po leki i zwol­nie­nie?

– Nie wkur­wiaj mnie.

Po dru­giej stro­nie zapada cisza.

– Powi­nie­nem się roz­łą­czyć. I uprze­dzę twoją odpo­wiedź: „To się roz­łącz”. Więc daruj sobie, nie musisz już być nie­grzeczna.

– Nie jestem nie­grzeczną dziew­czynką. Jestem kurew­sko cham­ską pra­cow­nicą w okre­sie wypo­wie­dze­nia.

– Olga… Pro­szę…

– Damian, uwierz mi, nie chcesz mieć ze mną do czy­nie­nia.

Naci­skam ikonę z czer­woną słu­chawką.

Wyrzuty sumie­nia zagłu­szam gło­śną muzyką roc­kową, którą szybko znaj­duję w apli­ka­cji spo­ti­faja. I szy­kuję ciu­chy na pierw­sze zaję­cia kej­popu, czy jakoś tak.

* * *

Zawsze mi się wyda­wało, że mam dryg do tańca. I że nie zro­bi­łam kariery tan­cerki tylko dla­tego, że nikt nie dał mi szansy. Rodzice nie zawo­zili mnie na zaję­cia do sąsied­niego mia­sta, w mojej mie­ści­nie nie było żad­nego klubu tanecz­nego, nikt nie zachę­cił do wysiłku i nie dostrzegł mojego talentu. Poza paniami w przed­szkolu, które nagra­dzały za obe­rki z Maciu­siem czy innym Zenu­siem.

Naresz­cie nad­szedł mój czas. Na scenę. Nie­zbyt równą, par­kiet krzywi się tu i tam. Ale lustra są i cią­gną się od lewej do pra­wej, od pod­łogi do sufitu. I te lustra bez­li­to­śnie obna­żają moje roz­pacz­liwe próby dogo­nie­nia mło­do­ści.

Mło­do­ści, która żwawo biega w przód i w tył, w lewo i w prawo, po sko­sie i pro­sto. Do rytmu, któ­rego tempo wydaje mi się ponad­dźwię­kowe. Mimo że z dźwię­kiem ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wane.

Sta­ram się nie prze­szka­dzać innym tań­czą­cym. Nie wiem, gdzie patrzeć i na czym się sku­piać. Czy na ple­cach i poślad­kach pro­wa­dzą­cego, czy na odbi­ciu jego piersi i brzu­cha w lustrze, czy na odbi­ciu moich nie­zdar­nych ruchów, czy na ruchach dziew­czyny obok, która świet­nie sobie radzi, jakby uro­dziła się ze zna­jo­mo­ścią tej kon­kret­nej cho­re­ogra­fii, któ­rej ja kom­plet­nie nie rozu­miem i nie mam poję­cia, co ma oddać. Jaki nastrój? Jaką myśl? Jaką ideę?

Za dużo myślę, wiem. Ście­ram pot z czoła, sior­bię wodę z butelki, przez chwilę czuję się nor­mal­nie, jak ktoś, kto pasuje. Inne dziew­czyny robią to samo. Uśmie­cham się do nich, a w myślach prze­pra­szam, że jestem taką zawa­li­drogą na par­kie­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki