Głęboko pogrzebany i inne opowiadania - Naomi Novik - ebook + książka

Głęboko pogrzebany i inne opowiadania ebook

Naomi Novik

0,0
54,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Naomi Novik to obecnie jedna z najlepszych autorek piszących fantastykę - Megan Volpert, PopMatters.

Naomi Novik zabiera nas w oszałamiającą podróż przez znane z poprzednich jej książek krainy baśni i fantasy, mity i historię. Powracamy do świata Temeraire’a – dowiadujemy się, co się stało w starożytnym Rzymie, kiedy Marek Antoniusz zaopiekował się smoczycą, i poznajemy alternatywną wersję Dumy i uprzedzenia, w której Elizabeth Bennett służy jako kapitan w Korpusie Powietrznym. Powracamy do świata Scholomance, gdzie czarownica Beata musi stawić czoło aroganckiej współlokatorce. Poznajemy inną wersję historii znanej z Mocy srebra. W opowiadaniach Novik napotkamy także między innymi niekonwencjonalnych piratów z okresu regencji, Ariadnę strzegącą swojego brata Minotaura w Labiryncie, żołnierzy korzystających z magicznego czajniczka w okopach pierwszej wojny światowej i Irene Adler poszukującą Sherlocka Holmesa po upozorowaniu przez niego śmierci przy wodospadzie Reichenbach…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 457

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Strona tytułowa

NAOMI NOVIK

GŁĘ­BOKO POGRZE­BANY

I INNE OPO­WIA­DA­NIA

Prze­ło­żył Zbi­gniew A. Kró­licki

DOM WYDAW­NI­CZY REBIS

Polecamy

Tej autorki pole­camy rów­nież:

try­lo­gia „SCHO­LO­MANCE”

Mroczna wie­dza

Ostatni absol­went

Złote enklawy

Wybrana

OD AUTORKI

Muszę was ostrzec, że w tej książce jest mnó­stwo kłamstw. Nie w opo­wie­ściach, które są tak praw­dziwe, jak to tylko moż­liwe, ale we wstę­pach. Kiedy skoń­czę coś pisać, to natych­miast odcho­dzi w prze­szłość; cokol­wiek wam o tym powiem, naj­praw­do­po­dob­niej zmy­śli­łam na pocze­ka­niu, zapy­tana przez redak­tora lub dzien­ni­ka­rza po kilku mie­sią­cach lub latach, gdy już nie pamię­ta­łam, co kie­dyś myśla­łam, albo co myślę teraz, czy­ta­jąc je ponow­nie, w nie­któ­rych wypad­kach po dzie­siąt­kach lat.

Tak naprawdę to tylko same te opo­wie­ści mogą wam wyja­śnić, o czym kie­dyś myśla­łam. Gdy­bym mogła ująć któ­rąś z nich w kilka zgrab­nych i krót­kich aka­pi­tów, nie tru­dzi­ła­bym się jej pisa­niem. Nie ma skró­tów w Labi­ryn­cie.

Zatem napi­sa­łam wstępy do tych opo­wie­ści, ale zachę­cam was, żeby­ście je zigno­ro­wali, albo uznali jedy­nie za wpro­wa­dze­nie; tak jak­by­śmy byli razem na przy­ję­ciu, które musia­łam opu­ścić, ale przed­tem chcia­łam pospiesz­nie przed­sta­wić wam mojego dobrego zna­jo­mego, któ­rego być może polu­bi­cie, więc powie­dzia­łam wam o nim coś inte­re­su­ją­cego, po czym zni­kłam, a wtedy on nachy­lił się do was i powie­dział: „Wła­ści­wie było zupeł­nie ina­czej i pozwól­cie, że powiem wam jak”. Powin­ni­ście uwie­rzyć jemu, a nie mnie.

A kiedy już je prze­czy­ta­cie, wasze zda­nie będzie co naj­mniej rów­nie dobre jak moje. Książki nie udają, że żyją wła­snym życiem, nie na tym polega ich czar. Jeśli odło­ży­cie książkę i pój­dzie­cie do innego pomiesz­cze­nia coś prze­gryźć, akcja książki nie będzie się toczyła bez was. Napi­sa­łam te słowa, a inni ludzie je zre­da­go­wali, sfor­ma­to­wali i prze­lali na papier, ale tu koń­czy się nasza rola i tylko od was zależy, czy podą­ży­cie dalej, jeśli zechce­cie na chwilkę uży­czyć tym opo­wie­ściom waszych oczu i oży­wić je w waszych umy­słach.

Naomi

ARAMINTA, CZYLI WRAK AMPHIDRAKE’A

Dom mego dzie­ciń­stwa był pełen słów; moja matka była bar­dzo oczy­tana. Szcze­gól­nie lubiła romanse; krót­kie i lek­kie, jak pite do kola­cji wino, a potem odno­szone w dużych tor­bach do anty­kwa­riatu i zamie­niane na nowe, lub czy­tane tak dawno, że z przy­jem­no­ścią można było prze­czy­tać je ponow­nie.

Moim ulu­bio­nym okre­sem histo­rycz­nym była regen­cja, a więc oczy­wi­ście powie­ści Heyer, choć lubi­łam nie­mal wszyst­kie; nie zno­si­łam tylko pod­ró­bek, czyli tych ze współ­cze­snymi kobie­tami, które nosiły kostiumy z prze­zro­czy­stego muślinu i jeź­dziły powo­zami, tylko uda­jąc posta­cie z epoki. Inte­re­so­wały mnie bowiem zasady, tak nie­na­ru­szalne i oczy­wi­ste dla ówcze­snych ludzi, żyją­cych w cia­snych ramach, a szcze­gól­nie kobiet – w krót­kich fabu­łach tych ksią­żek ich świat nie mógł być bar­dziej realny i skom­pli­ko­wany, więc musiały naprawdę wie­rzyć w te zasady i je ucie­le­śniać, bo ina­czej byłoby to nie­wia­ry­godne. Nie prze­szka­dzało mi, jeśli oszu­ki­wały, byle robiły to zręcz­nie.

Oto zatem opo­wia­da­nie z okresu regen­cji: o świe­cie, w któ­rym obo­wią­zy­wały zupeł­nie inne zasady, i o bar­dzo dobrej oszu­stce.

Lady Ara­minta została wypra­wiona z portu Chen­stowe-on-Sea z wielką pompą, ale ze znacz­nie mniej­szym żalem przez jej licz­nie zebraną tam rodzinę. Wyru­szyła w towa­rzy­stwie nie jed­nej, lecz dwóch słu­żek, wyna­ję­tego eunu­cha szer­mie­rza oraz doświad­czo­nej pro­fe­sjo­nal­nej przy­zwo­itki z wypa­lo­nym na czole Okiem Horusa, które miało czu­wać w nocy, gdy dwa pozo­stałe się zamkną.

Przy­kro powie­dzieć, ale te środki ostroż­no­ści nie były by­naj­mniej zby­teczne. Lady Ara­mintę – mającą jesz­cze kilka lepiej zna­nych imion, które dys­kret­nie tu pomi­niemy – dwu­krot­nie przy­ła­pano na pró­bie ucieczki przez okno, a raz na czy­ta­niu magicz­nej księgi w biblio­tece jej ojca. Na tym ostat­nim na szczę­ście nakrył ją lokaj, wier­nie słu­żący rodzi­nie od pięt­na­stu lat, więc afera została wyci­szona, ale prze­są­dziła o jej losie.

Naj­star­sza żona jej ojca poin­for­mo­wała męża, że odma­wia opłaty za ofi­cjalną pre­zen­ta­cję, czyli debiut Ara­minty na dwo­rze.

– Oprócz niej muszę zapew­nić debiut pię­ciu innym dziew­czę­tom – powie­działa lady D. – i nie mogę zni­we­czyć ich szans wybry­kami, które nie­uchron­nie by nastą­piły.

(Aby nie uznano tego za prze­jaw nie­spra­wie­dli­wej pre­fe­ren­cji, należy zazna­czyć, że Ara­minta była rodzoną córką, nato­miast pozo­stałe panny pasier­bi­cami lady D., a nie odwrot­nie).

– Za długo zwle­ka­li­śmy – cią­gnęła surowo lady D. – i została potwor­nie roz­pusz­czona.

Lord D. zwie­sił głowę: czuł się winny całej tej sytu­acji, i cał­kiem słusz­nie. Jako mło­dzian ślu­bo­wał ni­gdy nie modlić się do obcych bóstw, takich jak Junona, i z upo­rem przy tym obsta­wał; w rezul­ta­cie trzeba było trzech żon i czter­na­stu lat, zanim uro­dził mu się tak potrzebny syn. A i ten przy­niósł roz­cza­ro­wa­nie; cho­ro­wity i wątły, z wie­kiem coraz bar­dziej przed­kła­dał wszel­kiego rodzaju lite­ra­turę nad takie męskie zaję­cia jak szer­mierka czy strze­la­nie, a nawet para­nie się magią, co przy­naj­mniej budzi­łoby sza­cu­nek.

– Bo to dość obrzy­dliwe – oznaj­mił młody Avery, prze­pra­sza­jąco, lecz sta­now­czo, już w wieku sied­miu lat; odzie­dzi­czył typowy dla całej rodziny upór, pod każ­dym wzglę­dem. Nie­mą­drze jest obra­żać obce bóstwa, bez względu na to, jak wiele zacnych sta­rych wró­żek zaprosi się na wesele.

Tym­cza­sem Ara­minta, naj­star­sza córka, od dawna wyka­zy­wała więk­sze zain­te­re­so­wa­nie jazdą konną i strze­la­niem niż sztu­kami pięk­nymi, a ponadto nie­po­ko­jącą skłon­ność do hazardu. Jej matka zdu­si­łaby te nie­wła­ściwe skłon­no­ści w zarodku, lecz lord D. – powszech­nie znany spor­t­smen – samo­lub­nie jesz­cze zachę­cał do tego dziew­czynę; lubił polo­wać w towa­rzy­stwie, zamiast sie­dzieć w domu i speł­niać obo­wiązki mał­żeń­skie, przy trzech żonach ponad­prze­cięt­nie czę­ste.

– Chyba nie­wiele żądam, ocze­ku­jąc, że choć jed­nej z moich lato­ro­śli nie będę się wsty­dził w polu – czę­sto mówił, ganiony; tak więc gdy jej rówie­śniczki sta­wały się wytwor­nymi mło­dymi damami i zaczy­nały stu­dio­wać ban­ko­wość lub medy­cynę, lady Ara­minta była znana jedy­nie jako wybitna spor­t­smenka, ze wszyst­kimi nie­for­tun­nymi i wspo­mnia­nymi już kon­se­kwen­cjami tego faktu.

Oczy­wi­ście coś trzeba było z tym zro­bić, więc pospiesz­nie zaaran­żo­wano zarę­czyny z przed­sta­wi­cie­lem rów­nie sza­cow­nej rodziny, miesz­ka­ją­cym w kolo­niach. Krą­żące o Ara­min­cie plotki wyklu­czały satys­fak­cjo­nu­jące mał­żeń­stwo na miej­scu, lecz dobrze uro­dzeni mło­dzieńcy szu­ka­jący w zamor­skich kra­inach lep­szych per­spek­tyw niż pozy­cja młod­szego syna czę­sto mieli pro­blemy ze zna­le­zie­niem odpo­wied­nich żon.

W tam­tych cza­sach podróż za morze trwała pra­wie sześć mie­sięcy i była pełna nie­bez­pie­czeństw: szla­kom żeglu­go­wym zagra­żały burze i piraci; lewia­tany regu­lar­nie zata­piały statki, omył­kowo bio­rąc je za wie­lo­ryby; opary dziw­nych cho­rób i sza­leń­stwa uno­siły się z pod­wod­nych lasów Płyt­kiego Morza, na któ­rym bez­wietrzna pogoda mogła mie­sią­cami wię­zić żegla­rzy nad zaro­śnię­tymi ruinami Zato­pio­nych Krain.

Natu­ral­nie lady Ara­mintę wypra­wiono w podróż z zacho­wa­niem wszel­kich moż­li­wych środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Blu­egill był smu­kłą nowo­cze­sną jed­nostką, nazwaną tak ze względu na dłu­gie i jaskra­wo­nie­bie­skie jak u tego oko­nia żela­zne kolce, któ­rymi naje­żono kil dla obrony przed lewia­ta­nami, i wypo­sa­żoną w aż dzie­sięć dział. Drzwi kabiny miały trzy zamki, eunuch leżał przed pro­giem, słu­żące spały po bokach Ara­minty na wiel­kim łożu, a przy­zwo­itka na pry­czy w nogach; jako ostat­nie zabez­pie­cze­nie cnoty wrę­czono jej potwor­nie drogi tyre­zjań­ski amu­let.

Nie wyja­śniono, ani jak mia­łaby go użyć, ani w jaki spo­sób miałby chro­nić jej rze­czoną cnotę, tylko z ogrom­nym naci­skiem kazano zawsze trzy­mać go w szka­tułce i zakła­dać tylko wtedy, gdyby gro­ziło jej naj­gor­sze – przy czym to naj­gor­sze lady D. opi­sała dość nie­ja­sno, podej­rze­wa­jąc, że Ara­minta już i tak za wiele wie o takich spra­wach.

Przy poże­gna­niu nie wylano wielu łez, jedy­nie lady Gine­vra, jej młod­sza sio­stra, uznała za sio­strzany obo­wią­zek zapła­kać, cho­ciaż w duchu cie­szyła się z szansy przy­spie­sze­nia o rok swo­jego debiutu na dwo­rze. Ara­minta nie uro­niła jed­nej łzy. „No cóż, żegnaj­cie” – powie­działa tylko i dziar­sko weszła na pokład, uprzed­nio w towa­rzy­szą­cym pako­wa­niu cha­osie nie­po­strze­że­nie ukryw­szy w skrzyni posa­go­wej miecz, parę dosko­na­łych pisto­le­tów poje­dyn­ko­wych oraz abso­lut­nie zaka­zaną księgę wie­dzy magicz­nej. Bez żalu opusz­czała rodzinny dom. Miała dość wiecz­nych pouczeń, a kolo­nie wyda­wały jej się obie­cu­ją­cym punk­tem doce­lo­wym. Uwa­żała, że mło­dzie­niec, który udał się tam szu­kać szczę­ścia, nie może być strasz­nym sztyw­nia­kiem.

Po wszyst­kich tych przy­go­to­wa­niach i prze­stro­gach podróż wyda­wała jej się tyleż mono­tonna, ile męcząca: dzień od dnia róż­nił się tylko siłą wia­tru, dopóki nie dotarli do Zato­pio­nych Krain, gdzie zupeł­nie prze­stał wiać. Przez kilka pierw­szych dni lubiła spo­glą­dać w toń za burtą, na wciąż widoczne tu i ówdzie białe mar­mury budowli, gdy mary­na­rze dawali jej tro­chę magicz­nego świa­tła.

– Nie ma tam nic cie­ka­wego, panienko – powie­dział ojcow­skim tonem nawi­ga­tor, gdy zer­kała tam z nadzieją. Cza­sem tylko poja­wiał się jakiś rekin lub jeden z ogrom­nych pają­ków mor­skich, łażący na dłu­gich czer­wo­nych odnó­żach po roz­sy­pu­ją­cych się wie­żach, ale to wszystko – żad­nego śladu zagu­bio­nego skarbu czy iskier sta­ro­żyt­nej magii. – Nie znaj­dziesz tam żad­nego skarbu, chyba że wycza­ruje ci go jakiś pierw­szo­rzędny cza­ro­dziej.

Wes­tchnęła i w rezul­ta­cie zaczęła nale­gać, żeby nauczyli ją wspi­nać się po oli­no­wa­niu, co wzbu­dziło nie­smak żegla­rzy.

– Lepiej byłoby mieć porządną kobietę na pokła­dzie – nie­je­den z nich mam­ro­tał pod nosem.

Ara­minta nie przej­mo­wała się ich sar­ka­niem, jedy­nie tym, że coraz trud­niej było ich namó­wić, żeby nauczyli ją cze­goś cie­ka­wego. Po pew­nym cza­sie zaczęła coraz rza­dziej opusz­czać kabinę, gdzie w wol­nych chwi­lach nauczyła się cza­ro­wać na tyle, że zdo­łała ukryć magiczną księgę, nada­jąc jej postać Bogac­twa naro­dów, by móc czy­tać je jaw­nie i bez wzbu­dza­nia podej­rzeń. Tyre­zjań­ski amu­let zosta­wiła na koniec i wypró­bo­wała go ukrad­kiem w nocy, skryta pod koł­drą przed trze­cim okiem chra­pią­cej przy­zwo­itki, pani Penulki. Ara­minta od razu go zdjęła, zasko­czona natych­mia­sto­wymi rezul­ta­tami, ale gdy odkryła, że rów­nie szybko się cofają, nie­ba­wem jej awan­tur­ni­czy duch prze­zwy­cię­żył chwi­lową obawę i posta­no­wiła prze­pro­wa­dzić dokład­niej­sze bada­nia. Leżące po jej bokach słu­żące, począt­kowo lekko zasko­czone, łatwo dały się namó­wić do uczest­ni­cze­nia w tym eks­pe­ry­men­cie. (Trzeba przy­znać, że były dość młode i pło­che, a ponadto onie­śmie­lone przez szla­chet­nie uro­dzoną pod­opieczną).

Przez dwa dłu­gie mie­siące poko­ny­wali bez­wietrzną pły­ci­znę z opty­mi­stycz­nie roz­wi­nię­tymi żaglami, cza­sem holo­wani przez obsa­dzone mary­na­rzami sza­lupy, prze­cią­ga­jące ją od jed­nego sła­bego prądu do dru­giego. Cała załoga wiwa­to­wała w nocy, gdy roz­sza­lał się pierw­szy sztorm, z potwor­nym rykiem omy­wa­jąc pianą okna kajuty Ara­minty na rufie i unie­ru­cha­mia­jąc poję­ku­jące słu­żące w ubi­ka­cji. Pani Penulki sta­now­czo zabro­niła Ara­min­cie wycho­dzić na zewnątrz w celu zaczerp­nię­cia świe­żego powie­trza, nawet gdy sztorm w końcu ucichł, tak więc dziew­czyna spę­dziła męczącą noc w ducho­cie i zbu­dziła się o zmia­nie wachty.

Leżała na ple­cach, słu­cha­jąc kro­ków na pokła­dzie oraz poskrzy­py­wa­nia lin i żagli. A potem sły­szała tylko nie­ocze­ki­waną ciszę, na swój spo­sób rów­nie gło­śną jak huk gromu; żad­nych weso­łych prze­kleństw, uryw­ków poran­nych pio­se­nek ani brzęku naczyń w kam­bu­zie.

Potrzą­snęła słu­żą­cymi, aż się obu­dziły, pozwo­liły jej wstać i pospiesz­nie się odziać. Na zewnątrz mary­na­rze w mil­cze­niu stali nie­ru­chomo jak odlani z wosku na pokła­dzie przy linach i żaglach, obser­wu­jąc kapi­tana Rel­lowe’a. Stał na dzio­bie, z lunetą przy­ci­śniętą do oka, obser­wu­jąc port. Czarna masa zbi­tych czar­nych burzo­wych chmur już odpły­wała w dal, a cienka szara kur­tyna zakryła pół nieba na hory­zon­cie. Gładki łuk oce­anu łączył nie­prze­rwa­nie oba jego końce.

Kapi­tan odjął lunetę od oka.

– Panie Wil­lis, wszy­scy do sta­wia­nia żagli, kurs pół­noc–pół­nocny zachód. A potem do kajut – dodał, gdy nawi­ga­tor przy­ło­żył dło­nie do ust, żeby wykrzyk­nąć roz­kazy.

Załoga pod­jęła gorącz­kowe dzia­ła­nia, prze­bie­gł­szy obok niej; Ara­minta sły­szała prze­kleń­stwa towa­rzy­szące prze­ta­cza­niu dział z powro­tem na sta­no­wi­ska i pro­te­sta­cyjne skrzy­pie­nie ich kół.

– Pani, wejdź do kajuty – powie­dział kapi­tan Rel­lowe, prze­cho­dząc obok niej do nad­bu­dówki, bez zwy­cza­jo­wego krzy­wego uśmie­chu i szu­ra­nia nogami; nawet nie uchy­lił kape­lu­sza.

– Och, co to takiego? – jęk­nęła jedna ze słu­żą­cych, Liesl, gdy Ara­minta wró­ciła do kajuty.

– Przy­pusz­czam, że piraci – powie­działa Ara­minta, wycią­ga­jąc spod łóżka swoją potwor­nie ciężką skrzy­nię posa­gową. – Och, co tu da joj­cze­nie? Pomóż­cie mi.

Piracki sta­tek wkrótce wyło­nił się zza kur­tyny desz­czu i był dobrze widoczny z okien kajuty Ara­minty na rufie. Był znacz­nie więk­szy, z agre­syw­nie ster­czą­cym dzio­bem równo roz­ci­na­ją­cym fale i kadłu­bem wpraw­dzie bez kol­ców, ale poma­lo­wa­nym na zja­dli­wie zie­lony kolor, z bia­łymi ozna­ko­wa­niami przy­po­mi­na­ją­cymi kły.

Liesl i Helia jęk­nęły i padły sobie w ramiona.

– Umrę, zanim cię wezmą – poin­for­mo­wał Ara­mintę eunuch Mol­loy.

– Nie­wiele mi to pomoże, jeśli zaraz po tym mnie wezmą – zauwa­żyła rze­czowo, nie prze­sta­jąc grze­bać w skrzyni. – Idź poroz­ma­wiać z któ­rymś z tych face­tów na zewnątrz; wszyst­kie cztery potrze­bu­jemy bry­cze­sów i koszul.

Ara­minta zigno­ro­wała wyda­wane przez przy­zwo­itkę stłu­mione jęki pro­te­stu, które uci­chły na widok pisto­le­tów i mie­cza.

Biżu­te­ria i bibe­loty były scho­wane mię­dzy pościelą i jedwab­nymi suk­niami, sta­ran­nie zapa­ko­wane, by nie rzu­cały się w oczy i nie kusiły, więc ich pospieszne wydo­by­cie było nie­mal nie­moż­liwe. Szcze­gól­nie amu­let, nie­po­zorna srebrna drachma na cie­niut­kim łań­cuszku, byłby bar­dzo trudny do zna­le­zie­nia, gdyby Ara­minta prze­zor­nie nie wci­snęła go w sam kąt skrzyni. I dobrze, pomy­ślała, spo­glą­da­jąc na zbli­ża­jący się piracki sta­tek, że nuda skło­niła mnie do eks­pe­ry­men­to­wa­nia.

Z pokładu rufo­wego kapi­tan Rel­lowe rów­nież obser­wo­wał ści­ga­jący ich sta­tek; jego luneta była wystar­cza­jąco dobra, by poka­zać mu twa­rze pira­tów, ogo­rzałe i dra­pież­nie uśmiech­nięte. Był dobrym kapi­tanem żeglugi i wymknął się z nie­jed­nej pułapki, lecz ta zaci­skała się rów­nie pew­nie jak lina prze­cią­gnięta od rufy do dziobu. Wcze­śniej upra­gniony wiatr dął w żagle, uła­twia­jąc pościg.

Amphi­drake – taką nazwę miał piracki sta­tek, wypi­saną żół­tymi lite­rami, i był szybki, choć nie­dbale oli­no­wany i brudny. Przy­naj­mniej kadłub miał czy­sty, z gory­czą zauwa­żył Rel­lowe, licząc w myślach, ile węzłów tracą przez kolce kadłuba Blu­egilla. Mniej niż jeden sta­tek na tysiąc w sezo­nie żeglu­go­wym nie napo­ty­kał lewia­tana, a i wtedy prze­waż­nie działa mogły go odstra­szyć, ale wła­ści­ciele uparli się na kolce, które po prze­by­ciu Płyt­kiego Morza z pew­no­ścią były omo­tane wiel­kimi pasmami wodo­ro­stów i obro­śnięte pąklami.

(Sztorm oczy­wi­ście zmył wszyst­kie wodo­ro­sty, ale kolce można było obwi­niać rów­nie dobrze jak cokol­wiek, żeby nie brać pod uwagę moż­li­wo­ści, że nie­roz­sąd­nie było pły­nąć tak bli­sko uczęsz­cza­nych szla­ków żeglu­go­wych, nawet pod koniec sezonu).

W każ­dym razie pirat miał dogo­nić Blu­egilla na długo przed nadej­ściem zmierz­chu, który w prze­ciw­nym razie dałby im szansę się wymknąć, i każdy na pokła­dzie o tym wie­dział. Rel­lowe’owi nie podo­bała się głu­cha cisza, która zapa­dła na statku, ani wbite w jego plecy spoj­rze­nia załogi. Chęt­nie wyja­śniłby wszyst­kim, że nie mogą ocze­ki­wać od niego cudów, lecz oczy­wi­ście nie mógł powie­dzieć cze­goś tak przy­gnę­bia­ją­cego.

Amphi­drake szybko zmniej­szał dystans. Pomoc­nicy bos­mana zaczęli roz­dzie­lać nale­wany przez niego grog, żeby dodać zało­dze otu­chy. Topory, kor­de­lasy i pisto­lety cze­kały, uło­żone wzdłuż relingu.

– Panie Gil­pin – powie­dział kapi­tan Rel­lowe, przy­wo­łu­jąc pierw­szego ofi­cera, po czym dodał nieco ciszej: – Będzie pan tak dobry i powie damom, żeby dla wła­snego dobra zechciały wło­żyć męskie stroje?

– To już zała­twione, panie kapi­ta­nie – rzekł Gil­pin dziw­nym, zdu­szo­nym gło­sem, zna­cząco zer­ka­jąc w bok, a Rel­lowe obró­cił się i ujrzał przed sobą mło­dzieńca o dłu­gich czar­nych kędzio­rach lady Ara­minty, sple­cio­nych w war­kocz.

Wytrzesz­czył oczy i zaraz prze­niósł wzrok na jej – jego – włosy, następ­nie nieco niżej i mimo­wol­nie jesz­cze tro­chę, po czym pospiesz­nie popa­trzył w bok. Nie wie­dział, gdzie skie­ro­wać oczy. I nie był to rezul­tat zręcz­nego kroju ubra­nia; głę­boki dekolt koszuli nie pozo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści, tak samo jak zmie­niony zarys szczęki i talii.

Oczy­wi­ście sły­szy się o takich rze­czach, ale prze­waż­nie tylko w intym­nych roz­mo­wach lub rubasz­nych żar­tach. Jeśli Rel­lowe, który nie zaszedł daleko w swo­ich pró­bach zgłę­bia­nia magii, kie­dy­kol­wiek w ogóle myślał o tych spra­wach, to nie­ja­sno wyobra­żał sobie, że będzie to kary­ka­tu­ralny widok. W rze­czy­wi­sto­ści gra­nica mię­dzy damą a lor­dem oka­zała się nie­po­ko­jąco cienka. Odmie­niona Ara­minta miała miecz oraz dwa pisto­lety i tylko odro­binę wyż­szy niż tenor głos, któ­rym poin­for­mo­wała go:

– Chcia­ła­bym być przy­datna, za pań­skim pozwo­le­niem, kapi­ta­nie.

Rzecz jasna zamie­rzał odmó­wić, sta­now­czo, i kazać ją umie­ścić w izbie cho­rych na naj­niż­szym pokła­dzie, w razie potrzeby siłą. I tak by zro­bił, gdyby wła­śnie w tej chwili Amphi­drake nie oddał z działka na dzio­bie ostrze­gaw­czego strzału, który nie­for­tun­nie roz­trza­skał nie­po­ko­jąco duży frag­ment relingu pokładu rufo­wego.

W wywo­ła­nym tym zamie­sza­niu Rel­lowe nie miał czasu myśleć o niczym innym poza tym, jak nie dopu­ścić do wybu­chu paniki. Tylko trzej mary­na­rze zostali pora­nieni – a i ci zale­d­wie drza­zgami strza­ska­nego relingu – ale kro­pla roz­la­nej krwi cza­sem wystar­czy, by uwol­nić całe pokłady prze­ra­że­nia. Mary­na­rze zbyt­nio ura­czyli się gro­giem i chło­sta­nie teraz na nich nie dzia­łało; wielu trzeba było wlec na sta­no­wi­ska siłą lub zapę­dzać mie­czem. Jeśli Ara­minta w tym poma­gała, to Rel­lowe zdo­łał jakoś tego nie zauwa­żyć.

Nato­miast Ara­minta była uszczę­śli­wiona; jesz­cze do niej nie dotarło, że mogą zostać poko­nani. Ich sta­tek był bar­dzo drogi, a działa wyglą­dały zna­ko­mi­cie: świeżo malo­wane, ze zdo­bie­niami z lśnią­cego mosią­dzu i pole­ro­wa­nego hebanu. Oczy­wi­ście na pokła­dzie gro­ziło jej nie­bez­pie­czeń­stwo, ale entu­zja­stycz­nie je baga­te­li­zo­wała, a ponadto nie miała zwy­czaju uni­kać wyzwań.

– Chyba nie chcesz stchó­rzyć na oczach wszyst­kich tych dziel­nych chwa­tów – powie­działa surowo jed­nemu z mary­na­rzy, małemu i nie­do­ży­wio­nemu nędz­ni­kowi, usi­łu­ją­cemu chył­kiem umknąć pod pokład, i kop­nia­kiem w tyłek pomo­gła mu wró­cić do relingu.

Huk dział był ogłu­sza­jący, jedna salwa po dru­giej, aż jeden pocisk ze świ­stem prze­le­ciał nad jej głową i tra­fił w bezan­maszt. Drza­zgi pofru­nęły na wszyst­kie strony, zdzie­ra­jąc z ludzi skórę; try­snęła zaska­ku­jąco cie­pła i jasna krew tęt­ni­cza. Zasko­czona Ara­minta pod­nio­sła rękę i dotknęła policzka, po czym spoj­rzała na bos­mana, który leżał mar­twy tuż przy niej, patrząc na nią szkli­stymi oczami. Jej koszulę od koł­nie­rza do pasa zbro­czył czer­wony pas krwi.

Aż tak bar­dzo jej to nie poru­szyło; była na wielu polo­wa­niach i surowe napo­mnie­nia ojca wyle­czyły ją z wszel­kich skłon­no­ści do wyle­wa­nia łez, nawet nad ubitą zwie­rzyną. Oczy­wi­ście elfy były o wiele mniej­sze, ze swymi pazu­rami i spi­cza­stymi zębami nie­po­dobne do ludzi, ale i tak nie zamie­rzała zemdleć ani się pod­eks­cy­to­wać, w prze­ci­wień­stwie do jed­nego małego mid­szyp­mena, hała­śli­wie wymio­tu­ją­cego w pobliżu.

Uszko­dzony bezan­maszt runął z trza­skiem, a jego żagle spo­wiły grot­maszt z głu­chym łosko­tem przy­po­mi­na­ją­cym wer­bel. Ara­mintę nakryły cięż­kie zwały płótna, duszą­cego i cuch­ną­cego mułem. Sta­tek zatrzy­mał się tak gwał­tow­nie, że poczuła drże­nie desek pokładu, gdy usi­ło­wała wydo­stać się spod gru­bego żagla. Tłu­mił wszel­kie odgłosy, więc zarówno krzyki, jak wystrzały zda­wały się dobie­gać z daleka, aż po chwili zagłu­szył je okrzyk kapi­tana Rel­lowe’a:

– Ognia!

Jed­nak ich działa prze­mó­wiły nie­rów­nym, sła­bym chó­rem. Zanim uci­chły, odpo­wie­dział im strasz­liwy huk dru­giej salwy; kolejne kule ude­rzały w burtę Blu­egilla, który drżał jak zeschnięty kwiat donicz­kowy. Grad drzazg z szu­mem spadł na żagiel, a Ara­minta z tru­dem zdo­łała wyjąć miecz i wyciąć nim dosta­tecz­nie długą szcze­linę, żeby się wydo­stać z pułapki.

Piraci już zeska­ki­wali na pokład; haki abor­da­żowe wcze­pili w resztki relingu, a prze­rzu­cone mię­dzy bur­tami obu stat­ków sze­ro­kie deski słu­żyły im za pomo­sty. Pokład był zbro­czony krwią i usłany kawał­kami omasz­to­wa­nia, ode­rwa­nymi koń­czy­nami i zwło­kami.

– Per­trak­tujmy! – zawo­łał bez prze­ko­na­nia kapi­tan Rel­lowe.

Wła­sny głos wydał mu się piskliwy i nie­pewny, a kapi­tan pirac­kiego statku tylko się roze­śmiał.

– Teraz na to za późno, kapi­ta­nie! – krzyk­nął. – Wszy­scy pój­dzie­cie do Zato­pio­nych Krain! – dodał wesoło dźwięcz­nym jak dzwon gło­sem. Był uro­dzi­wym i postaw­nym męż­czy­zną w ele­ganc­kim sur­du­cie z kar­ma­zy­no­wej wełny, z koron­ko­wymi man­kie­tami i zło­tymi galo­nami. W isto­cie był to osła­wiony Weedle, który kie­dyś zdo­był czter­na­ście pry­zów w ciągu jed­nego sezonu żeglu­go­wego i wziął jako zakład­nika naj­star­szego syna lorda Tana Cadera.

Brak doświad­cze­nia u Ara­minty nie ozna­czał braku roz­sądku; oznaki porażki były już zbyt wyraź­nie widoczne na całym pokła­dzie, żeby ich nie dostrze­gła. Mol­loy chwiej­nie pod­szedł do niej i zła­pał ją za rękę; miał roz­cięte czoło i zakrwa­wiony miecz. Wyrwała mu się i zastrze­liła nacie­ra­ją­cego na nich pirata.

– Chodź ze mną, szybko – roz­ka­zała, po czym odwró­ciła się i wpa­dła do kajuty. Prze­ra­żone słu­żące tuliły się do sie­bie, sku­lone pod oknem, a pobla­dła pani Penulki zasła­niała je swoim cia­łem, ści­ska­jąc szty­let.

– Pani, nie możesz znów wyjść z kajuty – powie­działa drżą­cym gło­sem przy­zwo­itka.

– Wszyst­kie ukryj­cie się w toa­le­cie i bądź­cie cicho, gdyby ktoś tu wszedł – powie­działa Ara­minta, znów szpe­ra­jąc w skrzyni posa­go­wej. Wyjęła z niej długi sznur pereł, poże­gnalny pre­zent od matki, i owi­nęła się nim w talii, skry­wa­jąc go pod szarfą. Wyjęła także złoty zega­rek, który miał być pre­zentem zarę­czy­no­wym, po czym zatrza­snęła i zamknęła kufer.

– Weź go, Mol­loy – powie­działa i wró­ciw­szy pędem na pokład, wska­zała pal­cem Weedle’a, nabrała tchu i syk­nęła: – Per­trak­tuj, albo każę to wyrzu­cić za burtę. Decy­duj.

Uśmiech znikł z jego warg i zoba­czyła, że drgnął i rozej­rzał się podejrz­li­wie, gdy te słowa dotarły do jego uszu. Poma­chała chu­s­teczką, aż sku­pił na niej wzrok, po czym wska­zała skrzy­nię, którą Mol­loy posta­wił na relingu.

Kapi­ta­no­wie pirac­kich stat­ków z reguły robią to, co przy­nosi im naj­więk­sze zyski. War­tość statku pły­ną­cego do kolo­nii z ładun­kiem towa­rów mogła się­gać dzie­się­ciu tysięcy suwe­re­nów, a po sprze­daży nie wię­cej niż jedną czwartą tej kwoty. Nato­miast skrzy­nia posa­gowa mogła zawie­rać łatwe do spie­nię­że­nia kosz­tow­no­ści i jedwa­bie, warte tyle samo lub dwu­krot­nie wię­cej. Weedle był skłonny zadać sobie trud prze­pro­wa­dze­nia nego­cja­cji, a po ich zakoń­cze­niu spo­koj­nie wymor­do­wać oca­la­łych.

– Powi­nie­nem cię od razu ostrzec, że jest zabez­pie­czony zaklę­ciem – powie­działa Ara­minta – więc jeśli otwo­rzy go ktoś inny poza mną, wszystko w środku obróci się w proch.

Oczy­wi­ście wcale tak nie było. Takie zaklę­cia były nie­zwy­kle kosz­towne, a ponadto nie­bez­pieczne, i nie­mą­dra poko­jówka mogłaby przy­pad­kowo znisz­czyć zawar­tość kufra. Na szczę­ście próba zde­ma­sko­wa­nia tego blefu byłaby dość ryzy­kowna.

– W środku jest amu­let gwa­ran­tu­jący wier­ność, prze­zna­czony dla mojej oblu­bie­nicy – dodała tytu­łem wyja­śnie­nia.

Weedle lekko zmarsz­czył brwi, a jesz­cze bar­dziej, gdy rezo­lut­nie odmó­wiła otwar­cia kufra, nawet gdy przy­ło­żył szty­let do jej szyi.

– Nie – powie­działa. – Popłynę z tobą, a kiedy dowie­ziesz mnie do King­sport i tam wysa­dzisz, otwo­rzę ci ten kufer. Śmiem też twier­dzić, że moja rodzina rów­nież przy­śle ci okup, jeśli pozwo­lisz odpły­nąć kapi­ta­nowi Rel­lowe’owi, żeby ją zawia­do­mił – dodała, pod­no­sząc głos na uży­tek nasłu­chu­ją­cych pira­tów – co dla was wszyst­kich będzie korzyst­niej­sze niż sprze­daż statku.

Aby pod­kre­ślić wagę tych słów, oddała mu złoty zega­rek i wszy­scy piraci zaczęli pomru­ki­wać z podzi­wem, wyobra­ża­jąc sobie kufer wypeł­niony po brzegi takimi kosz­tow­no­ściami. Weedle lubił krwawe potyczki, po któ­rych pozo­sta­wało mniej kom­pa­nów do podziału łupów – lecz na pocie­chę miał nie tylko zawar­tość kufra, ale także spo­dzie­wany okup.

– Co wy na to, chłopcy? Mamy prze­wieźć tego mło­dego dżen­tel­mena? – zawo­łał.

Gdy chó­ral­nie wyra­zili zgodę, rzu­cił im złoty zega­rek, a oni natych­miast zaczęli go sobie wyry­wać.

– Lor­dzie Ara­mi­nie, muszę zapro­te­sto­wać – rzekł z nie­chę­cią kapi­tan Rel­lowe. Gdy scho­wano mie­cze do pochew, już zaczął sobie wyobra­żać przy­szłe kry­tyczne uwagi i mściwą reak­cję jej obu­rzo­nej rodziny. Nie miał jed­nak wyj­ścia; z pew­no­ścią byłoby o wiele gorzej, gdyby tę pannę zgwał­cono i zamor­do­wano, a ponadto będą mogli go kry­ty­ko­wać tylko wtedy, jeśli będzie żywy, a to już coś. Tak więc tylko stał, wsty­dząc się odczu­wa­nej ulgi, gdy z nie­wy­ba­czal­nym spo­ko­jem prze­szła na piracki sta­tek, a za nią ostroż­nie prze­nie­siono kufer.

Amphi­drake poże­glo­wał na połu­dnie, a Blu­egill z tru­dem dopły­nął do New Jeri­cho, gdzie powi­tano go okrzy­kami zgrozy i kon­ster­na­cji. Rodzina narze­czo­nego lady Ara­minty (któ­rego nazwi­sko rów­nież dys­kret­nie pomi­niemy) natych­miast wysłała do King­sport posłańca, a po nim podą­żyli tam człon­ko­wie rodziny panny.

Cze­kali mie­siąc, a potem drugi, lecz Amphi­drake ni­gdy tam nie zawi­nął. W końcu nade­szła wia­do­mość, że widziano go w por­cie na Redhook Island. Zakła­dano, z powszech­nie skry­waną ulgą, że piraci ule­gli poku­sie i spró­bo­wali sami otwo­rzyć kufer, po czym zgła­dzili wciąż uda­jącą męż­czy­znę lady Ara­mintę za to, że ich oszu­kała.

Teraz, gdy roz­wiała się groźba jej powrotu, była podzi­wiana – ale tylko przez chwilę. Oka­zała się boha­terką, lecz o wiele god­niej postą­pi­łaby, gdyby zgi­nęła, naj­le­piej z wła­snej ręki. Ponadto wkrótce po powro­cie statku odkryto, że obie jej poko­jówki są przy nadziei.

Jej narze­czony zło­żył odpo­wied­nie kon­do­len­cje i po upły­wie zwy­cza­jo­wego okresu żałoby poślu­bił młodą pannę znacz­nie niżej uro­dzoną, ale znaną z doko­ny­wa­nia mądrych inwe­sty­cji i szcze­gól­nie bie­głą w pro­wa­dze­niu ksiąg rachun­ko­wych. Lord D. pomo­dlił się za córkę w River Waye; jego żony zapa­liły świeczkę w Quen­sing­ton Tower i zapi­sały datę jej śmierci w kro­nice rodzin­nej. Z poko­jów­kami zawarto cichą ugodę i na tym zamknięto krótką histo­rię jej życia.

Jed­nakże wia­do­mość była cał­ko­wi­cie nie­praw­dziwa: Amphi­drake nie zawi­nął do portu na Redhook Island ani do King­sport z jed­nego pro­stego powodu: trzy tygo­dnie wcze­śniej wpadł na mie­li­znę i poszedł na dno.

Kiedy Blu­egill odpły­nął, ogra­biony ze wszyst­kiego prócz odro­biny żyw­no­ści i wody, kapi­tan Weedle ode­skor­to­wał lady Ara­mintę i skrzy­nię posa­gową do wła­snej kajuty. Przy­jęła ten kur­tu­azyjny gest jako coś oczy­wi­stego, ale nie zosta­wił jej samej, tylko zasiadł przy ele­ganc­kim dłu­gim stole, naj­wy­raź­niej zamie­rza­jąc tam zostać. Spoj­rzała nań z lek­kim zdzi­wie­niem, ale zaraz przy­po­mniała sobie o swoim prze­bra­niu i nagle uświa­do­miła sobie, że za chwilę wszystko się wyda.

Ktoś mógłby pomy­śleć, że pojęła to tro­chę za późno, lecz Ara­minta z zasady trak­to­wała nakazy ety­kiety jak prze­pisy łowiec­kie i dzie­liła je na trzy kate­go­rie: te, które są nie­ustan­nie łamane przez wszyst­kich, te, któ­rych nie można łamać, nie nara­ża­jąc się na kry­tykę, oraz te, któ­rych łama­nie powo­duje ciche i per­ma­nentne wyklu­cze­nie z wszel­kich przy­szłych polo­wań. Ukrad­kowe korzy­sta­nie z magicz­nej księgi zali­czało się do dru­giej kate­go­rii, a zaba­wia­nie się po cichu z przy­ja­ciółką do pierw­szej, ale spę­dza­nie nocy w towa­rzy­stwie nie­żo­na­tego dżen­tel­mena zde­cy­do­wa­nie do tej ostat­niej.

– Nie jesteś żonaty, prawda? – zapy­tała bez więk­szej nadziei; była naj­zu­peł­niej pewna, że hipo­te­tyczna i znaj­du­jąca się w odle­gło­ści ponad tysiąca mil pani Weedle nie jest przy­zwo­itką, którą lady D. uzna­łaby za odpo­wied­nią ochronę repu­ta­cji córki, z magicz­nym amu­le­tem czy bez.

Weedle zro­bił smętną minę i powie­dział:

– Nie.

Był nie­ślub­nym dziec­kiem ofi­cera mary­narki i dziew­czyny z portu w Indiach Wschod­nich, na tyle mądrej, że dopro­wa­dziła do zale­ga­li­zo­wa­nia tego związku, zanim ule­gła; zapew­niło to mło­demu Weedle’owi miej­sce na statku ojca. Był zdolny i mógł zro­bić karierę, lecz został za wcze­śnie wpro­wa­dzony do towa­rzy­stwa przez ojca i jako naiwny mło­dzian zako­chał się w szlach­ciance zbyt wyso­kiego dla niego rodu.

Był na tyle przy­stojny, że spodo­bał się tej pan­nie, lecz jej rodzina zabro­niła mu wstępu do domu, gdy tylko zorien­to­wała się, jakie ma zamiary. Sama panna wyśmiała go, zasko­czona pro­po­zy­cją wspól­nej ucieczki, a na doda­tek głę­boko ura­ziła, bru­tal­nie kre­śląc mu wizję ich wspól­nej przy­szło­ści przy jego docho­dach i bez jej posagu.

W przy­pły­wie dumy i roz­pa­czy poprzy­siągł, że w ciągu pię­ciu lat będzie bogat­szy od jej ojca albo zgi­nie; ponie­wcza­sie pojął, że posta­wił się w bar­dzo nie­przy­jem­nej sytu­acji, jeśli któ­ryś z bogów przy­pad­kiem to usły­szał. Ni­gdy nie wia­domo. Miał wtedy zale­d­wie osiem­na­ście lat, więc jesz­cze kilka lat dzie­liło go od ewen­tu­al­nego dowo­dze­nia wła­snym stat­kiem i moż­li­wo­ści wzbo­ga­ce­nia się na pry­zach, a ojciec tej panny był nad­zwy­czaj bogaty.

Pirac­kie okręty dawały więk­sze moż­li­wo­ści kariery mło­dym spry­cia­rzom, mary­narka wojenna nie zabie­rała im lwiej czę­ści zdo­by­tych łupów ani nie zmu­szała do uciąż­li­wego eskor­to­wa­nia kon­wo­jów. Tak więc zde­zer­te­ro­wał, zmie­nił nazwi­sko i po sze­ściu mie­sią­cach był trze­cim ofi­ce­rem na Amphi­drake’u, dowo­dzo­nym przez okrut­nego kapi­tana Egga, gdy ten dżen­tel­men zakoń­czył żywot w wyniku nad­mier­nego spo­ży­cia dro­giej brandy i udaru ciepl­nego.

Wśród ofi­ce­rów doszło do krót­kich prze­py­cha­nek i Weedle z przy­kro­ścią musiał zabić pierw­szego oraz dru­giego ofi­cera, gdy pró­bo­wali powo­ły­wać się na star­szeń­stwo stopni; szcze­gól­nie żało­wał dru­giego ofi­cera, który był dosko­na­łym nawi­ga­to­rem i kom­pa­nem od kie­liszka.

Nie mając nic do stra­ce­nia, Weedle roz­po­czął rado­sny i zuchwały piracki pro­ce­der, a teraz, po upły­wie sze­ściu lat, wciąż był żywy, nad­zwy­czaj bogaty i nie­spe­cjal­nie zasmu­cony tym, jak poto­czyły się koleje jego losu, cho­ciaż wciąż lubił się uwa­żać za postać tra­giczną.

– Nie jestem żonaty – powtó­rzył i głę­boko wes­tchnął.

Bar­dzo chęt­nie opo­wie­działby całą tę histo­rię, ale Ara­minta była zbyt zaprząt­nięta swoją sytu­acją, żeby inte­re­so­wać się jego pro­ble­mami. Ani tro­chę nie przej­mo­wała się ewen­tu­alną utratą repu­ta­cji, więc w kry­zy­so­wej sytu­acji wcale nie wzięła jej pod uwagę. Jed­nak bar­dzo mar­twiło ją to, że w rezul­ta­cie może do końca dni zostać zamknięta w klasz­to­rze i ska­zana na pro­du­ko­wa­nie aspi­ryny lub pro­wa­dze­nie ksiąg rachun­ko­wych wdow­com; to byłoby nie do znie­sie­nia. Teraz ona wes­tchnęła i usia­dła na wieku kufra.

Weedle źle zin­ter­pre­to­wał to wes­tchnie­nie i podał jej kie­lich wina.

– No cóż, panie, nie musisz się oba­wiać, zapew­niam cię – rzekł wyro­zu­miale. – Pod moją opieką nie spo­tka cię żadna krzywda i wkrótce powró­cisz do swo­ich przy­ja­ciół.

– Och, tak – powie­działa bez entu­zja­zmu. Bar­dzo żało­wała, że w ogóle wspo­mniała o oku­pie. – Dzię­kuję – dodała uprzej­mie i wzięła kie­lich z winem.

Tro­chę pocie­szyło ją to, że wino było dosko­nałe i obiad rów­nież. Weedle z przy­jem­no­ścią zade­mon­stro­wał, że potrafi god­nie podej­mo­wać gości, a Ara­minta odkryła, że jest nie­zwy­kle głodna. Pochło­nęła naprawdę zdu­mie­wa­jącą ilość woło­winy, gło­wi­zny w sosie wła­snym i pasz­te­ci­ków, któ­rych oczy­wi­ście dotych­czas ni­gdy jej nie poda­wano, a ponadto odkryła, że może popić to trzema kie­li­chami wina zamiast dwóch, na któ­rych zwy­kle poprze­sta­wała.

Zanim słu­dzy zabrali resztki pud­dingu, była już za bar­dzo oswo­jona z sytu­acją, żeby się nie­po­koić. Obmy­śliła kilka pla­nów ucieczki na wypa­dek, gdyby piraci istot­nie zwró­cili ją jej rodzi­nie, a ukryty sznur pereł, któ­rym owi­nęła się w talii, bar­dzo popra­wiał jej humor. Mogły opła­cić jej powrót do domu, gdyby nie zapła­cono za nią okupu, albo umoż­li­wić począ­tek nie­za­leż­nej egzy­sten­cji. A co naj­lep­sze, nie musia­łaby się już przej­mo­wać utratą repu­ta­cji, gdyby ją stra­ciła; mogłaby wyrzu­cić za burtę balast wszyst­kich tych męczą­cych ogra­ni­czeń, co jej zda­niem było warte nie­mal każ­dego cier­pie­nia.

A Weedle koniec koń­ców nie wyda­wał się wcale takim złym face­tem; jej ojciec zawsze ocze­ki­wał od kan­dy­data do jej ręki jedy­nie tego, żeby umiał god­nie podej­mo­wać gości, dobrze jeź­dził konno i radził sobie przy kar­cia­nym sto­liku. W zadu­mie zmie­rzyła wzro­kiem nogi Weedle’a, cia­sno opięte jedwab­nymi bry­cze­sami i bia­łymi poń­czo­chami. Zde­cy­do­wa­nie nie musiał ich ni­gdzie wypy­chać, a jeśli jego dłu­gie czarne kędziory oraz czer­wony kubrak były nieco eks­tra­wa­ganc­kie, to dzięki swemu wzro­stowi i sze­ro­kim barom nie wyglą­dał wul­gar­nie. Miał ładne oczy i zęby; mógł się podo­bać.

Tak więc pokrze­piona wznio­sła toast i pochle­biła próż­no­ści Weedle’a szcze­rym zapew­nie­niem:

– To był naj­lep­szy obiad, jaki kie­dy­kol­wiek jadłem. Może zagramy par­tyjkę?

Był lekko zdzi­wiony tym, że jego nie­szczę­sny młody jeniec jest już tak rado­sny; zwy­kle trzeba było wię­cej cier­pli­wo­ści, trunku i chłod­nej, wiel­ko­pań­skiej uprzej­mo­ści, żeby uspo­koić mło­dego szlach­cica i zro­bić na nim wra­że­nie hoj­no­ścią oraz pew­no­ścią sie­bie. Jed­nak Weedle nie był od tego, żeby pogra­tu­lo­wać sobie szyb­kiego suk­cesu, i natych­miast zaczął kal­ku­lo­wać, o ile szyb­ciej mógłby roz­po­cząć zakusy na cnotę lorda Ara­mina. Zazwy­czaj wystar­czał tydzień; może tym razem, pomy­ślał roz­sąd­nie, wystar­czą trzy dni.

Tym­cza­sem Ara­minta, która kilka ostat­nich mie­sięcy spę­dziła w kabi­nie nad kajutą mary­na­rzy i już wie­działa, w jaki spo­sób męż­czyźni osła­dzają sobie samot­ność na morzu, dodała:

– Zwy­cięzca ma pierw­szeń­stwo? – I ruchem głowy wska­zała łóżko.

Zasko­czony Weedle wyba­łu­szył oczy, nie­pew­nie potwier­dził i pod­niósł karty, lekko ura­żony tym, że sytu­acja nie roz­wija się zgod­nie z jego ocze­ki­wa­niami. To wra­że­nie nie­prędko go opu­ściło. Ara­minta bar­dzo dobrze grała w karty.

Ara­min­cie podo­bał się pobyt na Amphi­drake’u. Piraci, w więk­szo­ści dezer­te­rzy z mary­narki wojen­nej lub stat­ków kupiec­kich, nie­wiele się róż­nili od mary­na­rzy z Blu­egilla. Nie wie­dzieli jed­nak, że ich jeniec jest kobietą, więc nikt nie mru­gnął okiem, gdy chciała się nauczyć refo­wać i sta­wiać żagle oraz żeglo­wać według gwiazd. Uznali ją za dobrego i dziel­nego kom­pana, a także zaczęli popra­wiać grzywki, kiedy prze­cho­dziła obok, poka­zu­jąc, że nie mają jej za złe szla­chet­nego uro­dze­nia.

Weedle prze­waż­nie był wspa­nia­łym towa­rzy­szem, cho­ciaż cza­sem skłon­nym do zacho­wań, które Ara­minta uwa­żała za skraj­nie gru­bo­skórne. To, że pogwiz­dy­wał, kiedy chło­stano kogoś przy­wią­za­nego do kraty, można uznać jedy­nie za brak wraż­li­wo­ści; a gdy zna­lazł jed­nego z okrę­to­wych kotów mar­twego i wci­śnię­tego w kąt kabiny, wcale się nie zasmu­cił, tylko wyrzu­cił go przez okno i kazał majt­kowi wytrzeć pod­łogę.

Jedze­nie bar­dzo jej sma­ko­wało, więc przy­by­wało jej musku­łów i wzro­stu w tem­pie, które każdy uznałby za nie­zwy­kłe dla osoby w jej wieku. Tro­chę nie­po­ko­iło ją – zwłasz­cza że zaczęła jej rosnąć broda – co będzie, gdy kie­dyś zdej­mie amu­let; ponie­waż jed­nak z pew­no­ścią nie zamie­rzała tego robić wśród zgrai pira­tów, prze­stała o tym myśleć i nauczyła się golić.

Przy­szłość wyglą­dała nie­po­ko­jąco z zupeł­nie innych powo­dów. Gdyby popły­nęli pro­sto do King­sport, Ara­minta mogłaby liczyć na to, że dotrą tam przed oku­pem i jakoś uda jej się czmych­nąć, gdy załoga zaj­mie się podzia­łem łupów. Jed­nak Weedle zamie­rzał pobić swój dotych­cza­sowy rekord czter­na­stu pry­zów, więc pozo­sta­wał na morzu tak długo, jak to było moż­liwe.

– Jestem pewna – pró­bo­wała go prze­ko­nać – że oni już tam są. Jeśli nie popły­niesz pro­sto do King­sport, to nie będą cze­kać w nie­skoń­czo­ność; z pew­no­ścią dojdą do wnio­sku, że nie żyję i dla­tego tam nie przy­pły­ną­łeś.

W ogóle nie brała pod uwagę takiej moż­li­wo­ści; co noc śniła jej się horda cze­ka­ją­cych w por­cie przy­zwo­itek z przy­szy­ko­wa­nymi kaj­da­nami, gniew­nie spo­glą­da­ją­cych na nią Horu­so­wymi oczami.

– Muszę zary­zy­ko­wać, że będę dłu­żej zno­sić twoje towa­rzy­stwo – rzekł Weedle z nie­bez­piecz­nie sen­ty­men­tal­nym bły­skiem w oczach; było coraz gorzej. Ara­minta zde­cy­do­wa­nie nie zamie­rzała spę­dzić reszty swo­ich dni w kon­ku­bi­na­cie z kapi­ta­nem pira­tów, nie­ważne, jak wspa­niale umię­śnione miał uda, acz­kol­wiek z przy­gnę­bie­niem stwier­dziła, że mogłoby to być lep­sze od doży­wo­cia u świą­to­bli­wych sio­strzy­czek San­gre­alu.

Tak więc poczuła raczej nie­sto­sowną ulgę, gdy następ­nego ranka usły­szała okrzyk: „Lewia­tan” i wypa­dła na pokład, dep­cząc Weedle’owi po pię­tach. Teraz już naprawdę powi­nien zawró­cić i popły­nąć pro­sto do portu, pomy­ślała, nie zda­jąc sobie sprawy, że już zostali schwy­tani, dopóki nie potknęła się o pół­prze­zro­czy­stą mackę spo­czy­wa­jącą na pokła­dzie.

Pod­nio­sła się i spoj­rzała za burtę. Ogromne, pul­su­jące i kopu­la­ste ciel­sko lewia­tana znaj­do­wało się wprost pod stat­kiem i obej­mo­wało jego kadłub, ema­nu­jąc fos­fo­ry­zu­ją­cym błę­kit­nym bla­skiem i lekko dygo­cząc jak gala­reta z nóżek. W tym prze­zro­czy­stym ciele uno­siło się kilka na pół stra­wio­nych kości – resztki klatki pier­sio­wej wie­lo­ryba. Wokół statku, na linii wod­nej, już zaczęła się two­rzyć war­stwa bia­ła­wej piany od tra­wią­cego drewno kwasu lewia­tana.

Piraci strze­lali do niego z pisto­le­tów i rąbali twarde, gumo­wate macki, ale bez więk­szego efektu. Lewia­tan leni­wie zarzu­cił na pokład jesz­cze kilka i koniec jed­nej tra­fił któ­re­goś pirata; ten sku­lił się i upu­ścił topo­rek, otwie­ra­jąc usta w bez­gło­śnym okrzyku. Macka z bły­ska­wiczną szyb­ko­ścią kil­ka­krot­nie owi­nęła się wokół nie­szczę­śnika, unio­sła go, porwała za burtę i wcią­gnęła w głąb prze­zro­czy­stego ciel­ska. Jego oczy spo­glą­dały jesz­cze z zie­lon­ka­wej toni, roz­bie­gane i pełne prze­ra­że­nia; Ara­minta widziała, jak powoli nimi mru­gał, wchła­niany przez gala­re­to­wa­tego potwora.

Ona też chwy­ciła miecz i zaczęła poma­gać rąbią­cym, mimo­wol­nie uska­ku­jąc, gdy kolejne cien­kie macki z taneczną gra­cją opa­dały i pokry­wały pokład. Na szczę­ście potem nie robiły nic poza przy­wie­ra­niem do niego, jeśli się nie doty­kało wil­got­nych różo­wych koń­ców.

– Zostaw­cie je, wy prze­klęte szczury lądowe! – krzy­czał Weedle. – Postaw­cie żagle! Wszy­scy do sta­wia­nia żagli!

Stał za ste­rem. Ara­minta dołą­czyła do spie­szą­cych do lin i wkrótce robili dzie­więć węzłów z wia­trem, wra­ca­jąc ku Zato­pio­nym Kra­inom. Jak na Amphi­drake’a była to kiep­ska pręd­kość; przy­cze­piony do niego lewia­tan spo­wal­niał go bar­dziej niż tysiąc pąkli. Potwór naj­wy­raź­niej nie­spe­cjal­nie przej­mo­wał się ruchem statku i zarzu­cał nań kolejne macki; z obu burt uno­sił się gry­zący i tru­jący dym. Nie­mal cała załoga schro­niła się pod pokła­dem, poza zasię­giem lewia­tana. Weedle jedną ręką trzy­mał ster, a drugą wio­sło, któ­rym odpy­chał każdą zbli­ża­jącą się do niego mackę.

Ara­minta chwy­ciła jego lunetę i wspięła się na bocia­nie gniazdo, żeby popa­trzeć; wyraź­nie zoba­czyła, gdzie woda zmie­nia kolor i przy­biera piękną nie­bie­sko-zie­loną barwę; szlaki żeglu­gowe widoczne jako sze­ro­kie pasy ciem­niej­szego błę­kitu bie­gnące przez Płyt­kie Morze. Wiatr wiał z umiar­ko­waną siłą i wszę­dzie wokół widziała tylko nie­do­da­jące otu­chy grzy­wa­cze; aż w końcu w oddali dostrze­gła nie­prze­rwane pasmo bieli; to fale zała­my­wały się na rafie lub pły­ciź­nie, za którą chyba widać było tro­chę zie­leni – być może wyspę.

Po tym, jak weszła na górę, wiązka macek owi­nęła się wokół masztu; ich jado­wite końce groź­nie się koły­sały, unie­moż­li­wia­jąc jej powrót. Użyła magicz­nego szeptu, aby wska­zać Weedle’owi kurs na połu­dnie–połu­dniowy wschód, po czym despe­racko przy­warła do bocia­niego gniazda, gdy skie­ro­wał sta­tek na mie­li­znę.

Pozo­stała z lewia­tana obrzy­dliwa i potwor­nie cuch­nąca gala­re­to­wata masa łagod­nie koły­sała się na falach łamią­cych się na pły­ciź­nie i pokry­wała rafy wraz ze szcząt­kami Amphi­drake’a. Nie­wiele tego było, zale­d­wie część nad­bu­dówki, dach kabiny i – pechowo – górne dwa­na­ście stóp grot­masztu z wesoło powie­wa­jącą czarną piracką ban­derą, tkwią­cym w samym środku sterty śmier­dzą­cej gala­rety.

Do tej pory wrak prze­trwał trzy ulewy. Roz­bit­ko­wie z przy­gnę­bie­niem spo­glą­dali nań z brzegu, snu­jąc coraz bar­dziej despe­rac­kie i nie­re­alne plany ścią­gnię­cia lub spa­le­nia flagi przed przy­by­ciem jed­nego z okrę­tów mary­narki wojen­nej, które regu­lar­nie patro­lo­wały te wody, co czy­niło ewen­tu­alny ratu­nek wię­cej niż praw­do­po­dob­nym.

– A potem powie­szą nas wszyst­kich na rei, jed­nego po dru­gim – zapo­wie­dział ponuro bos­man, pan Ribb.

– Jeśli tak – wark­nęła Ara­minta, tra­cąc cier­pli­wość do nich wszyst­kich – to i tak lep­sze od pożar­cia przez lewia­tana, więc nie ma co sie­dzieć tu na brzegu i jęczeć.

Te słowa kie­ro­wała do Weedle’a, przy­bi­tego i sie­dzą­cego pod palmą. Nie miał ochoty iść na dno razem ze swoim stat­kiem, choć w duchu uwa­żał, że powi­nien, i trudno mu było pogo­dzić się z myślą, że dzięki temu pozba­wio­nemu roman­ty­zmu oca­le­niu pożyje zale­d­wie kilka tygo­dni dłu­żej i umrze haniebną śmier­cią.

Ara­minta nie musiała się oba­wiać powie­sze­nia, ale była nie­mal rów­nie nie­szczę­śliwa, ponie­waż miała abso­lutną pew­ność, że okręt mary­narki wojen­nej odwie­zie ją z powro­tem na łono rodziny, pod strażą unie­moż­li­wia­jącą ucieczkę. Mimo wszystko nie miała ochoty żywić się wyłącz­nie orze­chami koko­so­wymi, rzu­cać kamie­niami w małpy i narze­kać przez cały dzień.

Wyspa była wierz­choł­kiem bar­dzo, bar­dzo sta­rej góry poro­śnię­tej grubą war­stwą roślin­no­ści i nie­mal wszyst­kie jej ska­li­ste brzegi wzno­siły się pio­nowo z oce­anu. Tam, gdzie mie­li­zna blo­ko­wała ude­rze­nia fal, powstała nie­wielka zatoka z wąskim pasem bia­łego pia­sku, w któ­rej się schro­nili. Wspiąw­szy się na urwi­ska po obu stro­nach, Ara­minta zaj­rzała w kry­sta­licz­nie czy­stą toń i zoba­czyła opa­da­jącą w głę­biny skalną ścianę, a w kilku miej­scach nawet wybla­kłe szare ostro­słupy zato­pio­nych drzew.

Pod­czas polo­wa­nia w dżun­gli odkryli resztki sta­rego chod­nika: wybo­isty bruk z gład­kich kre­mo­wych kamieni pro­wa­dzący w górę i do środka wyspy, ale nikt z załogi nie chciał tam iść.

– To dzieło Zato­pio­nego Ludu – mówili, trwoż­li­wie wzru­sza­jąc ramio­nami, prze­sąd­nie krzy­żu­jąc palce, i nie pozwo­lili nawet pójść jej samej.

Jed­nak po trzech dniach i ule­wach, po któ­rych piracka flaga powie­wała rów­nie dziar­sko jak przed­tem, groźba powie­sze­nia stała się jesz­cze bar­dziej realna i gdy Ara­minta znów spró­bo­wała ich namó­wić, kilku zgo­dziło się z nią pójść.

Wąski chod­nik wił się w górę zbo­cza, od czasu do czasu dopro­wa­dza­jąc do wąskich nisz wyku­tych w skal­nej ścia­nie, z tkwią­cymi w nich reszt­kami omsza­łych posą­gów. Był stromy i chwi­lami musieli się przy­trzy­my­wać rękami, podą­ża­jąc po wąskiej skal­nej półce. Ara­minta wolała nie myśleć o tym, jak trudna była ta piel­grzymka trzy tysiące lat wcze­śniej, przed Poto­pem, kiedy ta droga zaczy­nała się u pod­nóża góry, a nie w pobliżu wierz­chołka. Męż­czyźni wzdry­gali się przy każ­dej niszy, ale nic się nie stało poza tym, że pył draż­nił ich noz­drza i czę­sto kichali, a Jema Goreya użą­dliła osa.

Ścieżka dopro­wa­dziła ich do świą­tyni ryzy­kow­nie usa­do­wio­nej na samym szczy­cie góry; jej wej­ścia strze­gły dwa wiel­kie posągi kobiet z gło­wami lwic, pomimo upływu lat z dosko­nale zacho­wa­nymi deta­lami wydat­nych piersi i grzyw. Dach świą­tyni znaj­do­wał się na wyso­ko­ści pra­wie dwu­dzie­stu stóp, wsparty na deli­kat­nych fila­rach nie grub­szych od nad­garstka Ara­minty, przed­sta­wia­ją­cych smu­kłe kobiece posta­cie, a z kro­kwi wciąż zwi­sały wiel­kie białe płaty cien­kich dra­pe­rii, łopo­czące na wie­trze. Na środku stał ołtarz z bia­łego kamie­nia, a na nim sze­roka misa z lśnią­cego sre­bra.

– Bogini wia­tru – orzekł ponuro pan Ribb. – To z pew­no­ścią świą­ty­nia bogini wia­tru; nie powin­ni­śmy tu przy­cho­dzić. Nie bądź głup­cem, Porlock – dodał, rzu­ca­jąc groźne spoj­rze­nie jed­nemu z mary­na­rzy. – Nie ruszaj tego, jeśli ci życie miłe.

– Odła­mię tylko kawa­łek – rzekł Porlock, nie odry­wa­jąc oczu od srebr­nej misy, i posta­wił stopę na pierw­szym stop­niu bramy.

Kobiety o lwich gło­wach poru­szyły się, otwarły heba­nowo czarne oczy i obró­ciły głowy, by na niego spoj­rzeć. Cof­nął się, a raczej pró­bo­wał to zro­bić; jego stopa nie ode­rwała się od kamien­nego schodka.

– Pomóż­cie, ludzie! – zawo­łał roz­pacz­li­wie. – Złap­cie mnie za rękę i pocią­gnij­cie…

Nikt się do niego nie zbli­żył. Z chrzę­stem przy­po­mi­na­ją­cym chro­bot kamieni młyń­skich lwio­głowe straż­niczki powstały i nie­spiesz­nie pode­szły do nie­szczę­śnika. Zła­pały go za ręce i bez trudu roz­darły na dwoje, a potem jesz­cze roz­szar­pały resztki.

Pozo­stali piraci ucie­kli, w nie­ła­dzie zbie­ga­jąc ścieżką, gdy lwio­głowe obró­ciły się i spoj­rzały na nich. Tylko Ara­minta nie ucie­kła, lecz zacze­kała, aż zro­bią to inni. Żywe posągi powró­ciły na swoje miej­sca, ale wciąż miały otwarte śle­pia i czuj­nie ją obser­wo­wały.

Zasta­na­wiała się przez chwilę; czy­tała dosta­tecz­nie dużo powie­ści, żeby wie­dzieć, co jej grozi. Nie miała ochoty zostać tu na zawsze, żeby opie­ko­wać się tą świą­ty­nią; ponadto może nie tylko męż­czyźni byli karani za zuchwałe prze­kro­cze­nie jej progu. Była jed­nak wystar­cza­jąco oczy­tana, by wie­dzieć, że Junona jest spo­krew­niona z bogi­nią wia­tru; lwio­głowe były jej służ­kami w sta­ro­żyt­nych rzym­skich świą­ty­niach i naj­wy­raź­niej wszystko to było kwe­stią prze­zna­cze­nia, wciąż dzia­ła­jącą karą za zuchwal­stwo jej ojca. I gdyby oka­zała się zbyt tchórz­liwa, żeby sko­rzy­stać z oka­zji, to z pew­no­ścią nie zasłu­gi­wa­łaby na nic wię­cej jak zamknię­cie do końca życia w jakiejś zapo­mnia­nej świą­tyni.

– No dobrze – powie­działa w końcu, unio­sła ręce i zdjęła z szyi amu­let.

Przy­go­to­wała się na gwał­towny powrót do swego poprzed­niego ciała, o wiele mniej­szego; prze­miana jed­nak była rów­nie łagodna jak przed­tem. Popa­trzyła na ręce i nogi; na­dal były dłuż­sze i wciąż dobrze umię­śnione; nie stra­ciła wagi, którą zyskała, ani wzro­stu. Piersi nabrzmiały jej pod koszulą, bio­dra i talia zamie­niły się kil­koma calami obwodu, a twarz nagle stała się tro­chę gład­sza – Ara­minta z ulgą zauwa­żyła, że jej gęsta broda zni­kła – ale to wszystko.

Straż­niczki z powąt­pie­wa­niem spo­glą­dały na nią, gdy wcho­dziła po scho­dach. Wstały, kiedy weszła do środka, i podą­żały za nią do ołta­rza, co i raz wycią­ga­jąc szyje i podejrz­li­wie węsząc. Ara­minta zdjęła sznur pereł z talii i z grze­cho­tem rzu­ciła go do ofiar­nej misy, w któ­rej utwo­rzył mały wzgó­rek opa­li­zu­ją­cych klej­no­tów i sre­bra.

Usa­tys­fak­cjo­no­wane lwio­głowe wró­ciły na swoje miej­sca. Dra­pe­rie unio­sły się i zadrżały w nagłym podmu­chu wia­tru, a bogini prze­mó­wiła: piękny dar i tak dawno nikt tu nie przy­szedł, by oddać jej cześć; czego Ara­minta chce?

To nie przy­po­mi­nało festynu pod­czas święta zimo­wego prze­si­le­nia, na któ­rym medium prze­po­wiada przy­szłość, ani uro­czy­sto­ści kościel­nych z oka­zji doży­nek. Bogini Zato­pio­nego Ludu mówiła rze­czowo i wła­ści­wie nie było sły­chać jej słów, tylko świst wia­tru w uno­szą­cych się i opa­da­ją­cych dra­pe­riach. Jed­nak Ara­minta dosko­nale ją rozu­miała, a także to, że wszyst­kie przy­go­to­wane odpo­wie­dzi są błędne. Bogini nie pro­po­no­wała jej jakiejś drob­nej łaski, zaklę­cia nie­wi­dzial­no­ści czy klu­cza otwie­ra­ją­cego okowy, ani nawet spo­sobu opusz­cze­nia wyspy; zadała pyta­nie, na które trzeba było odpo­wie­dzieć szcze­rze.

Ara­min­cie łatwiej byłoby powie­dzieć, czego nie chce: wró­cić do domu i zostać zamknięta w klasz­to­rze, popły­nąć do kolo­nii i wyjść za mąż. Nie chce być więź­niarką, wielką damą, kochanką kapi­tana, ani w nie­skoń­czo­ność uda­wać męż­czy­znę; cho­ciaż, dodała, to od czasu do czasu bywa dość zabawne. Wyznała bogini, że tak naprawdę pra­gnie sama być kapi­ta­nem swo­jego życia; być wolna.

Piękne życze­nie, powie­działa bogini, za piękny dar. Weź jedną z tych pereł, zejdź na dół i wrzuć ją do oce­anu.

Ara­minta wzięła z misy jedną perłę; ta łatwo dała się oddzie­lić od innych. Zeszła wąską ścieżką na brzeg, mija­jąc gapią­cych się na nią i robią­cych znak krzyża prze­stra­szo­nych męż­czyzn, po czym rzu­ciła perłę w czy­sty błę­kit wód zatoki.

Przez chwilę nic się nie działo; nagle powierzch­nię wody pokryła piana, biała jak mleko. Z rykiem roz­stę­pu­ją­cych się wód wszyst­kie szczątki Amphi­drake’a wyło­niły się z głę­bin, z wodo­ro­stów i umy­ka­ją­cych fal. Przez moment przez dziury wyżarte w kadłu­bie statku widać było wręgi i kil, a potem piana wspięła się na jego burty, pozo­sta­wia­jąc po sobie gładką per­łową powłokę. Pokłady zostały odtwo­rzone z gład­kiego bia­łego drewna; wyso­kie smu­kłe maszty z wyrzeź­bio­nymi posta­ciami kobiet jeden po dru­gim się unio­sły w górę, a wiel­kie białe żagle roz­wi­nęły się na wie­trze, który przy­wiał nie wia­domo skąd i je wydął.

Piana opa­dła na wodę i zasty­gła, two­rząc per­łowy pomost bie­gnący do brzegu na jej spo­tka­nie. Ara­minta odwró­ciła się, by spoj­rzeć w oczy zdu­mio­nego Weedle’a.

– To mój sta­tek – oznaj­miła – a ty i wszy­scy twoi ludzie będzie­cie na nim mile widziani, jeśli woli­cie słu­żyć pod moimi roz­ka­zami, niż cze­kać tu na okręt mary­narki wojen­nej.

Odgar­nęła włosy z czoła i zwią­zała je kawał­kiem mate­riału oddar­tego z koszuli, po czym weszła na pomost. Już docho­dziła do statku, gdy Weedle w końcu też wsko­czył na pomost.

– Ara­mi­nie! – zawo­łał za nią.

Odwró­ciła się i posłała mu olśnie­wa­jący uśmiech.

– Ara­minto – powie­działa i weszła na pokład.

Opo­wia­da­nie Ara­minta, czyli wrak Amphi­drake’a uka­zało się po raz pierw­szy w książce Fast Ships, Black Sails z 2008 roku, opu­bli­ko­wa­nej przez Night Shade Books. Ta cudowna anto­lo­gia to zbiór opo­wie­ści o pira­tach pod redak­cją Jeffa i Ann Van­der­Me­erów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Buried Deep and Other Sto­ries

Copy­ri­ght © 2024 by Teme­ra­ire LLC

All rights rese­rved inc­lu­ding the right of repro­duc­tion in whole or in part in any form.

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Del Rey, an imprint of Ran­dom House, a divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt okładki: Cas­sie Vu

Ilu­stra­cja na okładce: Sam Dunn

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Głę­boko pogrze­bany i inne opo­wia­da­nia, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-605-8

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer