54,99 zł
Naomi Novik to obecnie jedna z najlepszych autorek piszących fantastykę - Megan Volpert, PopMatters.
Naomi Novik zabiera nas w oszałamiającą podróż przez znane z poprzednich jej książek krainy baśni i fantasy, mity i historię. Powracamy do świata Temeraire’a – dowiadujemy się, co się stało w starożytnym Rzymie, kiedy Marek Antoniusz zaopiekował się smoczycą, i poznajemy alternatywną wersję Dumy i uprzedzenia, w której Elizabeth Bennett służy jako kapitan w Korpusie Powietrznym. Powracamy do świata Scholomance, gdzie czarownica Beata musi stawić czoło aroganckiej współlokatorce. Poznajemy inną wersję historii znanej z Mocy srebra. W opowiadaniach Novik napotkamy także między innymi niekonwencjonalnych piratów z okresu regencji, Ariadnę strzegącą swojego brata Minotaura w Labiryncie, żołnierzy korzystających z magicznego czajniczka w okopach pierwszej wojny światowej i Irene Adler poszukującą Sherlocka Holmesa po upozorowaniu przez niego śmierci przy wodospadzie Reichenbach…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 457
NAOMI NOVIK
GŁĘBOKO POGRZEBANY
I INNE OPOWIADANIA
Przełożył Zbigniew A. Królicki
DOM WYDAWNICZY REBIS
Tej autorki polecamy również:
trylogia „SCHOLOMANCE”
Mroczna wiedza
Ostatni absolwent
Złote enklawy
Wybrana
Muszę was ostrzec, że w tej książce jest mnóstwo kłamstw. Nie w opowieściach, które są tak prawdziwe, jak to tylko możliwe, ale we wstępach. Kiedy skończę coś pisać, to natychmiast odchodzi w przeszłość; cokolwiek wam o tym powiem, najprawdopodobniej zmyśliłam na poczekaniu, zapytana przez redaktora lub dziennikarza po kilku miesiącach lub latach, gdy już nie pamiętałam, co kiedyś myślałam, albo co myślę teraz, czytając je ponownie, w niektórych wypadkach po dziesiątkach lat.
Tak naprawdę to tylko same te opowieści mogą wam wyjaśnić, o czym kiedyś myślałam. Gdybym mogła ująć którąś z nich w kilka zgrabnych i krótkich akapitów, nie trudziłabym się jej pisaniem. Nie ma skrótów w Labiryncie.
Zatem napisałam wstępy do tych opowieści, ale zachęcam was, żebyście je zignorowali, albo uznali jedynie za wprowadzenie; tak jakbyśmy byli razem na przyjęciu, które musiałam opuścić, ale przedtem chciałam pospiesznie przedstawić wam mojego dobrego znajomego, którego być może polubicie, więc powiedziałam wam o nim coś interesującego, po czym znikłam, a wtedy on nachylił się do was i powiedział: „Właściwie było zupełnie inaczej i pozwólcie, że powiem wam jak”. Powinniście uwierzyć jemu, a nie mnie.
A kiedy już je przeczytacie, wasze zdanie będzie co najmniej równie dobre jak moje. Książki nie udają, że żyją własnym życiem, nie na tym polega ich czar. Jeśli odłożycie książkę i pójdziecie do innego pomieszczenia coś przegryźć, akcja książki nie będzie się toczyła bez was. Napisałam te słowa, a inni ludzie je zredagowali, sformatowali i przelali na papier, ale tu kończy się nasza rola i tylko od was zależy, czy podążycie dalej, jeśli zechcecie na chwilkę użyczyć tym opowieściom waszych oczu i ożywić je w waszych umysłach.
Naomi
Dom mego dzieciństwa był pełen słów; moja matka była bardzo oczytana. Szczególnie lubiła romanse; krótkie i lekkie, jak pite do kolacji wino, a potem odnoszone w dużych torbach do antykwariatu i zamieniane na nowe, lub czytane tak dawno, że z przyjemnością można było przeczytać je ponownie.
Moim ulubionym okresem historycznym była regencja, a więc oczywiście powieści Heyer, choć lubiłam niemal wszystkie; nie znosiłam tylko podróbek, czyli tych ze współczesnymi kobietami, które nosiły kostiumy z przezroczystego muślinu i jeździły powozami, tylko udając postacie z epoki. Interesowały mnie bowiem zasady, tak nienaruszalne i oczywiste dla ówczesnych ludzi, żyjących w ciasnych ramach, a szczególnie kobiet – w krótkich fabułach tych książek ich świat nie mógł być bardziej realny i skomplikowany, więc musiały naprawdę wierzyć w te zasady i je ucieleśniać, bo inaczej byłoby to niewiarygodne. Nie przeszkadzało mi, jeśli oszukiwały, byle robiły to zręcznie.
Oto zatem opowiadanie z okresu regencji: o świecie, w którym obowiązywały zupełnie inne zasady, i o bardzo dobrej oszustce.
Lady Araminta została wyprawiona z portu Chenstowe-on-Sea z wielką pompą, ale ze znacznie mniejszym żalem przez jej licznie zebraną tam rodzinę. Wyruszyła w towarzystwie nie jednej, lecz dwóch służek, wynajętego eunucha szermierza oraz doświadczonej profesjonalnej przyzwoitki z wypalonym na czole Okiem Horusa, które miało czuwać w nocy, gdy dwa pozostałe się zamkną.
Przykro powiedzieć, ale te środki ostrożności nie były bynajmniej zbyteczne. Lady Aramintę – mającą jeszcze kilka lepiej znanych imion, które dyskretnie tu pominiemy – dwukrotnie przyłapano na próbie ucieczki przez okno, a raz na czytaniu magicznej księgi w bibliotece jej ojca. Na tym ostatnim na szczęście nakrył ją lokaj, wiernie służący rodzinie od piętnastu lat, więc afera została wyciszona, ale przesądziła o jej losie.
Najstarsza żona jej ojca poinformowała męża, że odmawia opłaty za oficjalną prezentację, czyli debiut Araminty na dworze.
– Oprócz niej muszę zapewnić debiut pięciu innym dziewczętom – powiedziała lady D. – i nie mogę zniweczyć ich szans wybrykami, które nieuchronnie by nastąpiły.
(Aby nie uznano tego za przejaw niesprawiedliwej preferencji, należy zaznaczyć, że Araminta była rodzoną córką, natomiast pozostałe panny pasierbicami lady D., a nie odwrotnie).
– Za długo zwlekaliśmy – ciągnęła surowo lady D. – i została potwornie rozpuszczona.
Lord D. zwiesił głowę: czuł się winny całej tej sytuacji, i całkiem słusznie. Jako młodzian ślubował nigdy nie modlić się do obcych bóstw, takich jak Junona, i z uporem przy tym obstawał; w rezultacie trzeba było trzech żon i czternastu lat, zanim urodził mu się tak potrzebny syn. A i ten przyniósł rozczarowanie; chorowity i wątły, z wiekiem coraz bardziej przedkładał wszelkiego rodzaju literaturę nad takie męskie zajęcia jak szermierka czy strzelanie, a nawet paranie się magią, co przynajmniej budziłoby szacunek.
– Bo to dość obrzydliwe – oznajmił młody Avery, przepraszająco, lecz stanowczo, już w wieku siedmiu lat; odziedziczył typowy dla całej rodziny upór, pod każdym względem. Niemądrze jest obrażać obce bóstwa, bez względu na to, jak wiele zacnych starych wróżek zaprosi się na wesele.
Tymczasem Araminta, najstarsza córka, od dawna wykazywała większe zainteresowanie jazdą konną i strzelaniem niż sztukami pięknymi, a ponadto niepokojącą skłonność do hazardu. Jej matka zdusiłaby te niewłaściwe skłonności w zarodku, lecz lord D. – powszechnie znany sportsmen – samolubnie jeszcze zachęcał do tego dziewczynę; lubił polować w towarzystwie, zamiast siedzieć w domu i spełniać obowiązki małżeńskie, przy trzech żonach ponadprzeciętnie częste.
– Chyba niewiele żądam, oczekując, że choć jednej z moich latorośli nie będę się wstydził w polu – często mówił, ganiony; tak więc gdy jej rówieśniczki stawały się wytwornymi młodymi damami i zaczynały studiować bankowość lub medycynę, lady Araminta była znana jedynie jako wybitna sportsmenka, ze wszystkimi niefortunnymi i wspomnianymi już konsekwencjami tego faktu.
Oczywiście coś trzeba było z tym zrobić, więc pospiesznie zaaranżowano zaręczyny z przedstawicielem równie szacownej rodziny, mieszkającym w koloniach. Krążące o Aramincie plotki wykluczały satysfakcjonujące małżeństwo na miejscu, lecz dobrze urodzeni młodzieńcy szukający w zamorskich krainach lepszych perspektyw niż pozycja młodszego syna często mieli problemy ze znalezieniem odpowiednich żon.
W tamtych czasach podróż za morze trwała prawie sześć miesięcy i była pełna niebezpieczeństw: szlakom żeglugowym zagrażały burze i piraci; lewiatany regularnie zatapiały statki, omyłkowo biorąc je za wieloryby; opary dziwnych chorób i szaleństwa unosiły się z podwodnych lasów Płytkiego Morza, na którym bezwietrzna pogoda mogła miesiącami więzić żeglarzy nad zarośniętymi ruinami Zatopionych Krain.
Naturalnie lady Aramintę wyprawiono w podróż z zachowaniem wszelkich możliwych środków bezpieczeństwa. Bluegill był smukłą nowoczesną jednostką, nazwaną tak ze względu na długie i jaskrawoniebieskie jak u tego okonia żelazne kolce, którymi najeżono kil dla obrony przed lewiatanami, i wyposażoną w aż dziesięć dział. Drzwi kabiny miały trzy zamki, eunuch leżał przed progiem, służące spały po bokach Araminty na wielkim łożu, a przyzwoitka na pryczy w nogach; jako ostatnie zabezpieczenie cnoty wręczono jej potwornie drogi tyrezjański amulet.
Nie wyjaśniono, ani jak miałaby go użyć, ani w jaki sposób miałby chronić jej rzeczoną cnotę, tylko z ogromnym naciskiem kazano zawsze trzymać go w szkatułce i zakładać tylko wtedy, gdyby groziło jej najgorsze – przy czym to najgorsze lady D. opisała dość niejasno, podejrzewając, że Araminta już i tak za wiele wie o takich sprawach.
Przy pożegnaniu nie wylano wielu łez, jedynie lady Ginevra, jej młodsza siostra, uznała za siostrzany obowiązek zapłakać, chociaż w duchu cieszyła się z szansy przyspieszenia o rok swojego debiutu na dworze. Araminta nie uroniła jednej łzy. „No cóż, żegnajcie” – powiedziała tylko i dziarsko weszła na pokład, uprzednio w towarzyszącym pakowaniu chaosie niepostrzeżenie ukrywszy w skrzyni posagowej miecz, parę doskonałych pistoletów pojedynkowych oraz absolutnie zakazaną księgę wiedzy magicznej. Bez żalu opuszczała rodzinny dom. Miała dość wiecznych pouczeń, a kolonie wydawały jej się obiecującym punktem docelowym. Uważała, że młodzieniec, który udał się tam szukać szczęścia, nie może być strasznym sztywniakiem.
Po wszystkich tych przygotowaniach i przestrogach podróż wydawała jej się tyleż monotonna, ile męcząca: dzień od dnia różnił się tylko siłą wiatru, dopóki nie dotarli do Zatopionych Krain, gdzie zupełnie przestał wiać. Przez kilka pierwszych dni lubiła spoglądać w toń za burtą, na wciąż widoczne tu i ówdzie białe marmury budowli, gdy marynarze dawali jej trochę magicznego światła.
– Nie ma tam nic ciekawego, panienko – powiedział ojcowskim tonem nawigator, gdy zerkała tam z nadzieją. Czasem tylko pojawiał się jakiś rekin lub jeden z ogromnych pająków morskich, łażący na długich czerwonych odnóżach po rozsypujących się wieżach, ale to wszystko – żadnego śladu zagubionego skarbu czy iskier starożytnej magii. – Nie znajdziesz tam żadnego skarbu, chyba że wyczaruje ci go jakiś pierwszorzędny czarodziej.
Westchnęła i w rezultacie zaczęła nalegać, żeby nauczyli ją wspinać się po olinowaniu, co wzbudziło niesmak żeglarzy.
– Lepiej byłoby mieć porządną kobietę na pokładzie – niejeden z nich mamrotał pod nosem.
Araminta nie przejmowała się ich sarkaniem, jedynie tym, że coraz trudniej było ich namówić, żeby nauczyli ją czegoś ciekawego. Po pewnym czasie zaczęła coraz rzadziej opuszczać kabinę, gdzie w wolnych chwilach nauczyła się czarować na tyle, że zdołała ukryć magiczną księgę, nadając jej postać Bogactwa narodów, by móc czytać je jawnie i bez wzbudzania podejrzeń. Tyrezjański amulet zostawiła na koniec i wypróbowała go ukradkiem w nocy, skryta pod kołdrą przed trzecim okiem chrapiącej przyzwoitki, pani Penulki. Araminta od razu go zdjęła, zaskoczona natychmiastowymi rezultatami, ale gdy odkryła, że równie szybko się cofają, niebawem jej awanturniczy duch przezwyciężył chwilową obawę i postanowiła przeprowadzić dokładniejsze badania. Leżące po jej bokach służące, początkowo lekko zaskoczone, łatwo dały się namówić do uczestniczenia w tym eksperymencie. (Trzeba przyznać, że były dość młode i płoche, a ponadto onieśmielone przez szlachetnie urodzoną podopieczną).
Przez dwa długie miesiące pokonywali bezwietrzną płyciznę z optymistycznie rozwiniętymi żaglami, czasem holowani przez obsadzone marynarzami szalupy, przeciągające ją od jednego słabego prądu do drugiego. Cała załoga wiwatowała w nocy, gdy rozszalał się pierwszy sztorm, z potwornym rykiem omywając pianą okna kajuty Araminty na rufie i unieruchamiając pojękujące służące w ubikacji. Pani Penulki stanowczo zabroniła Aramincie wychodzić na zewnątrz w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza, nawet gdy sztorm w końcu ucichł, tak więc dziewczyna spędziła męczącą noc w duchocie i zbudziła się o zmianie wachty.
Leżała na plecach, słuchając kroków na pokładzie oraz poskrzypywania lin i żagli. A potem słyszała tylko nieoczekiwaną ciszę, na swój sposób równie głośną jak huk gromu; żadnych wesołych przekleństw, urywków porannych piosenek ani brzęku naczyń w kambuzie.
Potrząsnęła służącymi, aż się obudziły, pozwoliły jej wstać i pospiesznie się odziać. Na zewnątrz marynarze w milczeniu stali nieruchomo jak odlani z wosku na pokładzie przy linach i żaglach, obserwując kapitana Rellowe’a. Stał na dziobie, z lunetą przyciśniętą do oka, obserwując port. Czarna masa zbitych czarnych burzowych chmur już odpływała w dal, a cienka szara kurtyna zakryła pół nieba na horyzoncie. Gładki łuk oceanu łączył nieprzerwanie oba jego końce.
Kapitan odjął lunetę od oka.
– Panie Willis, wszyscy do stawiania żagli, kurs północ–północny zachód. A potem do kajut – dodał, gdy nawigator przyłożył dłonie do ust, żeby wykrzyknąć rozkazy.
Załoga podjęła gorączkowe działania, przebiegłszy obok niej; Araminta słyszała przekleństwa towarzyszące przetaczaniu dział z powrotem na stanowiska i protestacyjne skrzypienie ich kół.
– Pani, wejdź do kajuty – powiedział kapitan Rellowe, przechodząc obok niej do nadbudówki, bez zwyczajowego krzywego uśmiechu i szurania nogami; nawet nie uchylił kapelusza.
– Och, co to takiego? – jęknęła jedna ze służących, Liesl, gdy Araminta wróciła do kajuty.
– Przypuszczam, że piraci – powiedziała Araminta, wyciągając spod łóżka swoją potwornie ciężką skrzynię posagową. – Och, co tu da jojczenie? Pomóżcie mi.
Piracki statek wkrótce wyłonił się zza kurtyny deszczu i był dobrze widoczny z okien kajuty Araminty na rufie. Był znacznie większy, z agresywnie sterczącym dziobem równo rozcinającym fale i kadłubem wprawdzie bez kolców, ale pomalowanym na zjadliwie zielony kolor, z białymi oznakowaniami przypominającymi kły.
Liesl i Helia jęknęły i padły sobie w ramiona.
– Umrę, zanim cię wezmą – poinformował Aramintę eunuch Molloy.
– Niewiele mi to pomoże, jeśli zaraz po tym mnie wezmą – zauważyła rzeczowo, nie przestając grzebać w skrzyni. – Idź porozmawiać z którymś z tych facetów na zewnątrz; wszystkie cztery potrzebujemy bryczesów i koszul.
Araminta zignorowała wydawane przez przyzwoitkę stłumione jęki protestu, które ucichły na widok pistoletów i miecza.
Biżuteria i bibeloty były schowane między pościelą i jedwabnymi sukniami, starannie zapakowane, by nie rzucały się w oczy i nie kusiły, więc ich pospieszne wydobycie było niemal niemożliwe. Szczególnie amulet, niepozorna srebrna drachma na cieniutkim łańcuszku, byłby bardzo trudny do znalezienia, gdyby Araminta przezornie nie wcisnęła go w sam kąt skrzyni. I dobrze, pomyślała, spoglądając na zbliżający się piracki statek, że nuda skłoniła mnie do eksperymentowania.
Z pokładu rufowego kapitan Rellowe również obserwował ścigający ich statek; jego luneta była wystarczająco dobra, by pokazać mu twarze piratów, ogorzałe i drapieżnie uśmiechnięte. Był dobrym kapitanem żeglugi i wymknął się z niejednej pułapki, lecz ta zaciskała się równie pewnie jak lina przeciągnięta od rufy do dziobu. Wcześniej upragniony wiatr dął w żagle, ułatwiając pościg.
Amphidrake – taką nazwę miał piracki statek, wypisaną żółtymi literami, i był szybki, choć niedbale olinowany i brudny. Przynajmniej kadłub miał czysty, z goryczą zauważył Rellowe, licząc w myślach, ile węzłów tracą przez kolce kadłuba Bluegilla. Mniej niż jeden statek na tysiąc w sezonie żeglugowym nie napotykał lewiatana, a i wtedy przeważnie działa mogły go odstraszyć, ale właściciele uparli się na kolce, które po przebyciu Płytkiego Morza z pewnością były omotane wielkimi pasmami wodorostów i obrośnięte pąklami.
(Sztorm oczywiście zmył wszystkie wodorosty, ale kolce można było obwiniać równie dobrze jak cokolwiek, żeby nie brać pod uwagę możliwości, że nierozsądnie było płynąć tak blisko uczęszczanych szlaków żeglugowych, nawet pod koniec sezonu).
W każdym razie pirat miał dogonić Bluegilla na długo przed nadejściem zmierzchu, który w przeciwnym razie dałby im szansę się wymknąć, i każdy na pokładzie o tym wiedział. Rellowe’owi nie podobała się głucha cisza, która zapadła na statku, ani wbite w jego plecy spojrzenia załogi. Chętnie wyjaśniłby wszystkim, że nie mogą oczekiwać od niego cudów, lecz oczywiście nie mógł powiedzieć czegoś tak przygnębiającego.
Amphidrake szybko zmniejszał dystans. Pomocnicy bosmana zaczęli rozdzielać nalewany przez niego grog, żeby dodać załodze otuchy. Topory, kordelasy i pistolety czekały, ułożone wzdłuż relingu.
– Panie Gilpin – powiedział kapitan Rellowe, przywołując pierwszego oficera, po czym dodał nieco ciszej: – Będzie pan tak dobry i powie damom, żeby dla własnego dobra zechciały włożyć męskie stroje?
– To już załatwione, panie kapitanie – rzekł Gilpin dziwnym, zduszonym głosem, znacząco zerkając w bok, a Rellowe obrócił się i ujrzał przed sobą młodzieńca o długich czarnych kędziorach lady Araminty, splecionych w warkocz.
Wytrzeszczył oczy i zaraz przeniósł wzrok na jej – jego – włosy, następnie nieco niżej i mimowolnie jeszcze trochę, po czym pospiesznie popatrzył w bok. Nie wiedział, gdzie skierować oczy. I nie był to rezultat zręcznego kroju ubrania; głęboki dekolt koszuli nie pozostawiał żadnych wątpliwości, tak samo jak zmieniony zarys szczęki i talii.
Oczywiście słyszy się o takich rzeczach, ale przeważnie tylko w intymnych rozmowach lub rubasznych żartach. Jeśli Rellowe, który nie zaszedł daleko w swoich próbach zgłębiania magii, kiedykolwiek w ogóle myślał o tych sprawach, to niejasno wyobrażał sobie, że będzie to karykaturalny widok. W rzeczywistości granica między damą a lordem okazała się niepokojąco cienka. Odmieniona Araminta miała miecz oraz dwa pistolety i tylko odrobinę wyższy niż tenor głos, którym poinformowała go:
– Chciałabym być przydatna, za pańskim pozwoleniem, kapitanie.
Rzecz jasna zamierzał odmówić, stanowczo, i kazać ją umieścić w izbie chorych na najniższym pokładzie, w razie potrzeby siłą. I tak by zrobił, gdyby właśnie w tej chwili Amphidrake nie oddał z działka na dziobie ostrzegawczego strzału, który niefortunnie roztrzaskał niepokojąco duży fragment relingu pokładu rufowego.
W wywołanym tym zamieszaniu Rellowe nie miał czasu myśleć o niczym innym poza tym, jak nie dopuścić do wybuchu paniki. Tylko trzej marynarze zostali poranieni – a i ci zaledwie drzazgami strzaskanego relingu – ale kropla rozlanej krwi czasem wystarczy, by uwolnić całe pokłady przerażenia. Marynarze zbytnio uraczyli się grogiem i chłostanie teraz na nich nie działało; wielu trzeba było wlec na stanowiska siłą lub zapędzać mieczem. Jeśli Araminta w tym pomagała, to Rellowe zdołał jakoś tego nie zauważyć.
Natomiast Araminta była uszczęśliwiona; jeszcze do niej nie dotarło, że mogą zostać pokonani. Ich statek był bardzo drogi, a działa wyglądały znakomicie: świeżo malowane, ze zdobieniami z lśniącego mosiądzu i polerowanego hebanu. Oczywiście na pokładzie groziło jej niebezpieczeństwo, ale entuzjastycznie je bagatelizowała, a ponadto nie miała zwyczaju unikać wyzwań.
– Chyba nie chcesz stchórzyć na oczach wszystkich tych dzielnych chwatów – powiedziała surowo jednemu z marynarzy, małemu i niedożywionemu nędznikowi, usiłującemu chyłkiem umknąć pod pokład, i kopniakiem w tyłek pomogła mu wrócić do relingu.
Huk dział był ogłuszający, jedna salwa po drugiej, aż jeden pocisk ze świstem przeleciał nad jej głową i trafił w bezanmaszt. Drzazgi pofrunęły na wszystkie strony, zdzierając z ludzi skórę; trysnęła zaskakująco ciepła i jasna krew tętnicza. Zaskoczona Araminta podniosła rękę i dotknęła policzka, po czym spojrzała na bosmana, który leżał martwy tuż przy niej, patrząc na nią szklistymi oczami. Jej koszulę od kołnierza do pasa zbroczył czerwony pas krwi.
Aż tak bardzo jej to nie poruszyło; była na wielu polowaniach i surowe napomnienia ojca wyleczyły ją z wszelkich skłonności do wylewania łez, nawet nad ubitą zwierzyną. Oczywiście elfy były o wiele mniejsze, ze swymi pazurami i spiczastymi zębami niepodobne do ludzi, ale i tak nie zamierzała zemdleć ani się podekscytować, w przeciwieństwie do jednego małego midszypmena, hałaśliwie wymiotującego w pobliżu.
Uszkodzony bezanmaszt runął z trzaskiem, a jego żagle spowiły grotmaszt z głuchym łoskotem przypominającym werbel. Aramintę nakryły ciężkie zwały płótna, duszącego i cuchnącego mułem. Statek zatrzymał się tak gwałtownie, że poczuła drżenie desek pokładu, gdy usiłowała wydostać się spod grubego żagla. Tłumił wszelkie odgłosy, więc zarówno krzyki, jak wystrzały zdawały się dobiegać z daleka, aż po chwili zagłuszył je okrzyk kapitana Rellowe’a:
– Ognia!
Jednak ich działa przemówiły nierównym, słabym chórem. Zanim ucichły, odpowiedział im straszliwy huk drugiej salwy; kolejne kule uderzały w burtę Bluegilla, który drżał jak zeschnięty kwiat doniczkowy. Grad drzazg z szumem spadł na żagiel, a Araminta z trudem zdołała wyjąć miecz i wyciąć nim dostatecznie długą szczelinę, żeby się wydostać z pułapki.
Piraci już zeskakiwali na pokład; haki abordażowe wczepili w resztki relingu, a przerzucone między burtami obu statków szerokie deski służyły im za pomosty. Pokład był zbroczony krwią i usłany kawałkami omasztowania, oderwanymi kończynami i zwłokami.
– Pertraktujmy! – zawołał bez przekonania kapitan Rellowe.
Własny głos wydał mu się piskliwy i niepewny, a kapitan pirackiego statku tylko się roześmiał.
– Teraz na to za późno, kapitanie! – krzyknął. – Wszyscy pójdziecie do Zatopionych Krain! – dodał wesoło dźwięcznym jak dzwon głosem. Był urodziwym i postawnym mężczyzną w eleganckim surducie z karmazynowej wełny, z koronkowymi mankietami i złotymi galonami. W istocie był to osławiony Weedle, który kiedyś zdobył czternaście pryzów w ciągu jednego sezonu żeglugowego i wziął jako zakładnika najstarszego syna lorda Tana Cadera.
Brak doświadczenia u Araminty nie oznaczał braku rozsądku; oznaki porażki były już zbyt wyraźnie widoczne na całym pokładzie, żeby ich nie dostrzegła. Molloy chwiejnie podszedł do niej i złapał ją za rękę; miał rozcięte czoło i zakrwawiony miecz. Wyrwała mu się i zastrzeliła nacierającego na nich pirata.
– Chodź ze mną, szybko – rozkazała, po czym odwróciła się i wpadła do kajuty. Przerażone służące tuliły się do siebie, skulone pod oknem, a pobladła pani Penulki zasłaniała je swoim ciałem, ściskając sztylet.
– Pani, nie możesz znów wyjść z kajuty – powiedziała drżącym głosem przyzwoitka.
– Wszystkie ukryjcie się w toalecie i bądźcie cicho, gdyby ktoś tu wszedł – powiedziała Araminta, znów szperając w skrzyni posagowej. Wyjęła z niej długi sznur pereł, pożegnalny prezent od matki, i owinęła się nim w talii, skrywając go pod szarfą. Wyjęła także złoty zegarek, który miał być prezentem zaręczynowym, po czym zatrzasnęła i zamknęła kufer.
– Weź go, Molloy – powiedziała i wróciwszy pędem na pokład, wskazała palcem Weedle’a, nabrała tchu i syknęła: – Pertraktuj, albo każę to wyrzucić za burtę. Decyduj.
Uśmiech znikł z jego warg i zobaczyła, że drgnął i rozejrzał się podejrzliwie, gdy te słowa dotarły do jego uszu. Pomachała chusteczką, aż skupił na niej wzrok, po czym wskazała skrzynię, którą Molloy postawił na relingu.
Kapitanowie pirackich statków z reguły robią to, co przynosi im największe zyski. Wartość statku płynącego do kolonii z ładunkiem towarów mogła sięgać dziesięciu tysięcy suwerenów, a po sprzedaży nie więcej niż jedną czwartą tej kwoty. Natomiast skrzynia posagowa mogła zawierać łatwe do spieniężenia kosztowności i jedwabie, warte tyle samo lub dwukrotnie więcej. Weedle był skłonny zadać sobie trud przeprowadzenia negocjacji, a po ich zakończeniu spokojnie wymordować ocalałych.
– Powinienem cię od razu ostrzec, że jest zabezpieczony zaklęciem – powiedziała Araminta – więc jeśli otworzy go ktoś inny poza mną, wszystko w środku obróci się w proch.
Oczywiście wcale tak nie było. Takie zaklęcia były niezwykle kosztowne, a ponadto niebezpieczne, i niemądra pokojówka mogłaby przypadkowo zniszczyć zawartość kufra. Na szczęście próba zdemaskowania tego blefu byłaby dość ryzykowna.
– W środku jest amulet gwarantujący wierność, przeznaczony dla mojej oblubienicy – dodała tytułem wyjaśnienia.
Weedle lekko zmarszczył brwi, a jeszcze bardziej, gdy rezolutnie odmówiła otwarcia kufra, nawet gdy przyłożył sztylet do jej szyi.
– Nie – powiedziała. – Popłynę z tobą, a kiedy dowieziesz mnie do Kingsport i tam wysadzisz, otworzę ci ten kufer. Śmiem też twierdzić, że moja rodzina również przyśle ci okup, jeśli pozwolisz odpłynąć kapitanowi Rellowe’owi, żeby ją zawiadomił – dodała, podnosząc głos na użytek nasłuchujących piratów – co dla was wszystkich będzie korzystniejsze niż sprzedaż statku.
Aby podkreślić wagę tych słów, oddała mu złoty zegarek i wszyscy piraci zaczęli pomrukiwać z podziwem, wyobrażając sobie kufer wypełniony po brzegi takimi kosztownościami. Weedle lubił krwawe potyczki, po których pozostawało mniej kompanów do podziału łupów – lecz na pociechę miał nie tylko zawartość kufra, ale także spodziewany okup.
– Co wy na to, chłopcy? Mamy przewieźć tego młodego dżentelmena? – zawołał.
Gdy chóralnie wyrazili zgodę, rzucił im złoty zegarek, a oni natychmiast zaczęli go sobie wyrywać.
– Lordzie Araminie, muszę zaprotestować – rzekł z niechęcią kapitan Rellowe. Gdy schowano miecze do pochew, już zaczął sobie wyobrażać przyszłe krytyczne uwagi i mściwą reakcję jej oburzonej rodziny. Nie miał jednak wyjścia; z pewnością byłoby o wiele gorzej, gdyby tę pannę zgwałcono i zamordowano, a ponadto będą mogli go krytykować tylko wtedy, jeśli będzie żywy, a to już coś. Tak więc tylko stał, wstydząc się odczuwanej ulgi, gdy z niewybaczalnym spokojem przeszła na piracki statek, a za nią ostrożnie przeniesiono kufer.
Amphidrake pożeglował na południe, a Bluegill z trudem dopłynął do New Jericho, gdzie powitano go okrzykami zgrozy i konsternacji. Rodzina narzeczonego lady Araminty (którego nazwisko również dyskretnie pominiemy) natychmiast wysłała do Kingsport posłańca, a po nim podążyli tam członkowie rodziny panny.
Czekali miesiąc, a potem drugi, lecz Amphidrake nigdy tam nie zawinął. W końcu nadeszła wiadomość, że widziano go w porcie na Redhook Island. Zakładano, z powszechnie skrywaną ulgą, że piraci ulegli pokusie i spróbowali sami otworzyć kufer, po czym zgładzili wciąż udającą mężczyznę lady Aramintę za to, że ich oszukała.
Teraz, gdy rozwiała się groźba jej powrotu, była podziwiana – ale tylko przez chwilę. Okazała się bohaterką, lecz o wiele godniej postąpiłaby, gdyby zginęła, najlepiej z własnej ręki. Ponadto wkrótce po powrocie statku odkryto, że obie jej pokojówki są przy nadziei.
Jej narzeczony złożył odpowiednie kondolencje i po upływie zwyczajowego okresu żałoby poślubił młodą pannę znacznie niżej urodzoną, ale znaną z dokonywania mądrych inwestycji i szczególnie biegłą w prowadzeniu ksiąg rachunkowych. Lord D. pomodlił się za córkę w River Waye; jego żony zapaliły świeczkę w Quensington Tower i zapisały datę jej śmierci w kronice rodzinnej. Z pokojówkami zawarto cichą ugodę i na tym zamknięto krótką historię jej życia.
Jednakże wiadomość była całkowicie nieprawdziwa: Amphidrake nie zawinął do portu na Redhook Island ani do Kingsport z jednego prostego powodu: trzy tygodnie wcześniej wpadł na mieliznę i poszedł na dno.
Kiedy Bluegill odpłynął, ograbiony ze wszystkiego prócz odrobiny żywności i wody, kapitan Weedle odeskortował lady Aramintę i skrzynię posagową do własnej kajuty. Przyjęła ten kurtuazyjny gest jako coś oczywistego, ale nie zostawił jej samej, tylko zasiadł przy eleganckim długim stole, najwyraźniej zamierzając tam zostać. Spojrzała nań z lekkim zdziwieniem, ale zaraz przypomniała sobie o swoim przebraniu i nagle uświadomiła sobie, że za chwilę wszystko się wyda.
Ktoś mógłby pomyśleć, że pojęła to trochę za późno, lecz Araminta z zasady traktowała nakazy etykiety jak przepisy łowieckie i dzieliła je na trzy kategorie: te, które są nieustannie łamane przez wszystkich, te, których nie można łamać, nie narażając się na krytykę, oraz te, których łamanie powoduje ciche i permanentne wykluczenie z wszelkich przyszłych polowań. Ukradkowe korzystanie z magicznej księgi zaliczało się do drugiej kategorii, a zabawianie się po cichu z przyjaciółką do pierwszej, ale spędzanie nocy w towarzystwie nieżonatego dżentelmena zdecydowanie do tej ostatniej.
– Nie jesteś żonaty, prawda? – zapytała bez większej nadziei; była najzupełniej pewna, że hipotetyczna i znajdująca się w odległości ponad tysiąca mil pani Weedle nie jest przyzwoitką, którą lady D. uznałaby za odpowiednią ochronę reputacji córki, z magicznym amuletem czy bez.
Weedle zrobił smętną minę i powiedział:
– Nie.
Był nieślubnym dzieckiem oficera marynarki i dziewczyny z portu w Indiach Wschodnich, na tyle mądrej, że doprowadziła do zalegalizowania tego związku, zanim uległa; zapewniło to młodemu Weedle’owi miejsce na statku ojca. Był zdolny i mógł zrobić karierę, lecz został za wcześnie wprowadzony do towarzystwa przez ojca i jako naiwny młodzian zakochał się w szlachciance zbyt wysokiego dla niego rodu.
Był na tyle przystojny, że spodobał się tej pannie, lecz jej rodzina zabroniła mu wstępu do domu, gdy tylko zorientowała się, jakie ma zamiary. Sama panna wyśmiała go, zaskoczona propozycją wspólnej ucieczki, a na dodatek głęboko uraziła, brutalnie kreśląc mu wizję ich wspólnej przyszłości przy jego dochodach i bez jej posagu.
W przypływie dumy i rozpaczy poprzysiągł, że w ciągu pięciu lat będzie bogatszy od jej ojca albo zginie; poniewczasie pojął, że postawił się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji, jeśli któryś z bogów przypadkiem to usłyszał. Nigdy nie wiadomo. Miał wtedy zaledwie osiemnaście lat, więc jeszcze kilka lat dzieliło go od ewentualnego dowodzenia własnym statkiem i możliwości wzbogacenia się na pryzach, a ojciec tej panny był nadzwyczaj bogaty.
Pirackie okręty dawały większe możliwości kariery młodym spryciarzom, marynarka wojenna nie zabierała im lwiej części zdobytych łupów ani nie zmuszała do uciążliwego eskortowania konwojów. Tak więc zdezerterował, zmienił nazwisko i po sześciu miesiącach był trzecim oficerem na Amphidrake’u, dowodzonym przez okrutnego kapitana Egga, gdy ten dżentelmen zakończył żywot w wyniku nadmiernego spożycia drogiej brandy i udaru cieplnego.
Wśród oficerów doszło do krótkich przepychanek i Weedle z przykrością musiał zabić pierwszego oraz drugiego oficera, gdy próbowali powoływać się na starszeństwo stopni; szczególnie żałował drugiego oficera, który był doskonałym nawigatorem i kompanem od kieliszka.
Nie mając nic do stracenia, Weedle rozpoczął radosny i zuchwały piracki proceder, a teraz, po upływie sześciu lat, wciąż był żywy, nadzwyczaj bogaty i niespecjalnie zasmucony tym, jak potoczyły się koleje jego losu, chociaż wciąż lubił się uważać za postać tragiczną.
– Nie jestem żonaty – powtórzył i głęboko westchnął.
Bardzo chętnie opowiedziałby całą tę historię, ale Araminta była zbyt zaprzątnięta swoją sytuacją, żeby interesować się jego problemami. Ani trochę nie przejmowała się ewentualną utratą reputacji, więc w kryzysowej sytuacji wcale nie wzięła jej pod uwagę. Jednak bardzo martwiło ją to, że w rezultacie może do końca dni zostać zamknięta w klasztorze i skazana na produkowanie aspiryny lub prowadzenie ksiąg rachunkowych wdowcom; to byłoby nie do zniesienia. Teraz ona westchnęła i usiadła na wieku kufra.
Weedle źle zinterpretował to westchnienie i podał jej kielich wina.
– No cóż, panie, nie musisz się obawiać, zapewniam cię – rzekł wyrozumiale. – Pod moją opieką nie spotka cię żadna krzywda i wkrótce powrócisz do swoich przyjaciół.
– Och, tak – powiedziała bez entuzjazmu. Bardzo żałowała, że w ogóle wspomniała o okupie. – Dziękuję – dodała uprzejmie i wzięła kielich z winem.
Trochę pocieszyło ją to, że wino było doskonałe i obiad również. Weedle z przyjemnością zademonstrował, że potrafi godnie podejmować gości, a Araminta odkryła, że jest niezwykle głodna. Pochłonęła naprawdę zdumiewającą ilość wołowiny, głowizny w sosie własnym i pasztecików, których oczywiście dotychczas nigdy jej nie podawano, a ponadto odkryła, że może popić to trzema kielichami wina zamiast dwóch, na których zwykle poprzestawała.
Zanim słudzy zabrali resztki puddingu, była już za bardzo oswojona z sytuacją, żeby się niepokoić. Obmyśliła kilka planów ucieczki na wypadek, gdyby piraci istotnie zwrócili ją jej rodzinie, a ukryty sznur pereł, którym owinęła się w talii, bardzo poprawiał jej humor. Mogły opłacić jej powrót do domu, gdyby nie zapłacono za nią okupu, albo umożliwić początek niezależnej egzystencji. A co najlepsze, nie musiałaby się już przejmować utratą reputacji, gdyby ją straciła; mogłaby wyrzucić za burtę balast wszystkich tych męczących ograniczeń, co jej zdaniem było warte niemal każdego cierpienia.
A Weedle koniec końców nie wydawał się wcale takim złym facetem; jej ojciec zawsze oczekiwał od kandydata do jej ręki jedynie tego, żeby umiał godnie podejmować gości, dobrze jeździł konno i radził sobie przy karcianym stoliku. W zadumie zmierzyła wzrokiem nogi Weedle’a, ciasno opięte jedwabnymi bryczesami i białymi pończochami. Zdecydowanie nie musiał ich nigdzie wypychać, a jeśli jego długie czarne kędziory oraz czerwony kubrak były nieco ekstrawaganckie, to dzięki swemu wzrostowi i szerokim barom nie wyglądał wulgarnie. Miał ładne oczy i zęby; mógł się podobać.
Tak więc pokrzepiona wzniosła toast i pochlebiła próżności Weedle’a szczerym zapewnieniem:
– To był najlepszy obiad, jaki kiedykolwiek jadłem. Może zagramy partyjkę?
Był lekko zdziwiony tym, że jego nieszczęsny młody jeniec jest już tak radosny; zwykle trzeba było więcej cierpliwości, trunku i chłodnej, wielkopańskiej uprzejmości, żeby uspokoić młodego szlachcica i zrobić na nim wrażenie hojnością oraz pewnością siebie. Jednak Weedle nie był od tego, żeby pogratulować sobie szybkiego sukcesu, i natychmiast zaczął kalkulować, o ile szybciej mógłby rozpocząć zakusy na cnotę lorda Aramina. Zazwyczaj wystarczał tydzień; może tym razem, pomyślał rozsądnie, wystarczą trzy dni.
Tymczasem Araminta, która kilka ostatnich miesięcy spędziła w kabinie nad kajutą marynarzy i już wiedziała, w jaki sposób mężczyźni osładzają sobie samotność na morzu, dodała:
– Zwycięzca ma pierwszeństwo? – I ruchem głowy wskazała łóżko.
Zaskoczony Weedle wybałuszył oczy, niepewnie potwierdził i podniósł karty, lekko urażony tym, że sytuacja nie rozwija się zgodnie z jego oczekiwaniami. To wrażenie nieprędko go opuściło. Araminta bardzo dobrze grała w karty.
Aramincie podobał się pobyt na Amphidrake’u. Piraci, w większości dezerterzy z marynarki wojennej lub statków kupieckich, niewiele się różnili od marynarzy z Bluegilla. Nie wiedzieli jednak, że ich jeniec jest kobietą, więc nikt nie mrugnął okiem, gdy chciała się nauczyć refować i stawiać żagle oraz żeglować według gwiazd. Uznali ją za dobrego i dzielnego kompana, a także zaczęli poprawiać grzywki, kiedy przechodziła obok, pokazując, że nie mają jej za złe szlachetnego urodzenia.
Weedle przeważnie był wspaniałym towarzyszem, chociaż czasem skłonnym do zachowań, które Araminta uważała za skrajnie gruboskórne. To, że pogwizdywał, kiedy chłostano kogoś przywiązanego do kraty, można uznać jedynie za brak wrażliwości; a gdy znalazł jednego z okrętowych kotów martwego i wciśniętego w kąt kabiny, wcale się nie zasmucił, tylko wyrzucił go przez okno i kazał majtkowi wytrzeć podłogę.
Jedzenie bardzo jej smakowało, więc przybywało jej muskułów i wzrostu w tempie, które każdy uznałby za niezwykłe dla osoby w jej wieku. Trochę niepokoiło ją – zwłaszcza że zaczęła jej rosnąć broda – co będzie, gdy kiedyś zdejmie amulet; ponieważ jednak z pewnością nie zamierzała tego robić wśród zgrai piratów, przestała o tym myśleć i nauczyła się golić.
Przyszłość wyglądała niepokojąco z zupełnie innych powodów. Gdyby popłynęli prosto do Kingsport, Araminta mogłaby liczyć na to, że dotrą tam przed okupem i jakoś uda jej się czmychnąć, gdy załoga zajmie się podziałem łupów. Jednak Weedle zamierzał pobić swój dotychczasowy rekord czternastu pryzów, więc pozostawał na morzu tak długo, jak to było możliwe.
– Jestem pewna – próbowała go przekonać – że oni już tam są. Jeśli nie popłyniesz prosto do Kingsport, to nie będą czekać w nieskończoność; z pewnością dojdą do wniosku, że nie żyję i dlatego tam nie przypłynąłeś.
W ogóle nie brała pod uwagę takiej możliwości; co noc śniła jej się horda czekających w porcie przyzwoitek z przyszykowanymi kajdanami, gniewnie spoglądających na nią Horusowymi oczami.
– Muszę zaryzykować, że będę dłużej znosić twoje towarzystwo – rzekł Weedle z niebezpiecznie sentymentalnym błyskiem w oczach; było coraz gorzej. Araminta zdecydowanie nie zamierzała spędzić reszty swoich dni w konkubinacie z kapitanem piratów, nieważne, jak wspaniale umięśnione miał uda, aczkolwiek z przygnębieniem stwierdziła, że mogłoby to być lepsze od dożywocia u świątobliwych siostrzyczek Sangrealu.
Tak więc poczuła raczej niestosowną ulgę, gdy następnego ranka usłyszała okrzyk: „Lewiatan” i wypadła na pokład, depcząc Weedle’owi po piętach. Teraz już naprawdę powinien zawrócić i popłynąć prosto do portu, pomyślała, nie zdając sobie sprawy, że już zostali schwytani, dopóki nie potknęła się o półprzezroczystą mackę spoczywającą na pokładzie.
Podniosła się i spojrzała za burtę. Ogromne, pulsujące i kopulaste cielsko lewiatana znajdowało się wprost pod statkiem i obejmowało jego kadłub, emanując fosforyzującym błękitnym blaskiem i lekko dygocząc jak galareta z nóżek. W tym przezroczystym ciele unosiło się kilka na pół strawionych kości – resztki klatki piersiowej wieloryba. Wokół statku, na linii wodnej, już zaczęła się tworzyć warstwa białawej piany od trawiącego drewno kwasu lewiatana.
Piraci strzelali do niego z pistoletów i rąbali twarde, gumowate macki, ale bez większego efektu. Lewiatan leniwie zarzucił na pokład jeszcze kilka i koniec jednej trafił któregoś pirata; ten skulił się i upuścił toporek, otwierając usta w bezgłośnym okrzyku. Macka z błyskawiczną szybkością kilkakrotnie owinęła się wokół nieszczęśnika, uniosła go, porwała za burtę i wciągnęła w głąb przezroczystego cielska. Jego oczy spoglądały jeszcze z zielonkawej toni, rozbiegane i pełne przerażenia; Araminta widziała, jak powoli nimi mrugał, wchłaniany przez galaretowatego potwora.
Ona też chwyciła miecz i zaczęła pomagać rąbiącym, mimowolnie uskakując, gdy kolejne cienkie macki z taneczną gracją opadały i pokrywały pokład. Na szczęście potem nie robiły nic poza przywieraniem do niego, jeśli się nie dotykało wilgotnych różowych końców.
– Zostawcie je, wy przeklęte szczury lądowe! – krzyczał Weedle. – Postawcie żagle! Wszyscy do stawiania żagli!
Stał za sterem. Araminta dołączyła do spieszących do lin i wkrótce robili dziewięć węzłów z wiatrem, wracając ku Zatopionym Krainom. Jak na Amphidrake’a była to kiepska prędkość; przyczepiony do niego lewiatan spowalniał go bardziej niż tysiąc pąkli. Potwór najwyraźniej niespecjalnie przejmował się ruchem statku i zarzucał nań kolejne macki; z obu burt unosił się gryzący i trujący dym. Niemal cała załoga schroniła się pod pokładem, poza zasięgiem lewiatana. Weedle jedną ręką trzymał ster, a drugą wiosło, którym odpychał każdą zbliżającą się do niego mackę.
Araminta chwyciła jego lunetę i wspięła się na bocianie gniazdo, żeby popatrzeć; wyraźnie zobaczyła, gdzie woda zmienia kolor i przybiera piękną niebiesko-zieloną barwę; szlaki żeglugowe widoczne jako szerokie pasy ciemniejszego błękitu biegnące przez Płytkie Morze. Wiatr wiał z umiarkowaną siłą i wszędzie wokół widziała tylko niedodające otuchy grzywacze; aż w końcu w oddali dostrzegła nieprzerwane pasmo bieli; to fale załamywały się na rafie lub płyciźnie, za którą chyba widać było trochę zieleni – być może wyspę.
Po tym, jak weszła na górę, wiązka macek owinęła się wokół masztu; ich jadowite końce groźnie się kołysały, uniemożliwiając jej powrót. Użyła magicznego szeptu, aby wskazać Weedle’owi kurs na południe–południowy wschód, po czym desperacko przywarła do bocianiego gniazda, gdy skierował statek na mieliznę.
Pozostała z lewiatana obrzydliwa i potwornie cuchnąca galaretowata masa łagodnie kołysała się na falach łamiących się na płyciźnie i pokrywała rafy wraz ze szczątkami Amphidrake’a. Niewiele tego było, zaledwie część nadbudówki, dach kabiny i – pechowo – górne dwanaście stóp grotmasztu z wesoło powiewającą czarną piracką banderą, tkwiącym w samym środku sterty śmierdzącej galarety.
Do tej pory wrak przetrwał trzy ulewy. Rozbitkowie z przygnębieniem spoglądali nań z brzegu, snując coraz bardziej desperackie i nierealne plany ściągnięcia lub spalenia flagi przed przybyciem jednego z okrętów marynarki wojennej, które regularnie patrolowały te wody, co czyniło ewentualny ratunek więcej niż prawdopodobnym.
– A potem powieszą nas wszystkich na rei, jednego po drugim – zapowiedział ponuro bosman, pan Ribb.
– Jeśli tak – warknęła Araminta, tracąc cierpliwość do nich wszystkich – to i tak lepsze od pożarcia przez lewiatana, więc nie ma co siedzieć tu na brzegu i jęczeć.
Te słowa kierowała do Weedle’a, przybitego i siedzącego pod palmą. Nie miał ochoty iść na dno razem ze swoim statkiem, choć w duchu uważał, że powinien, i trudno mu było pogodzić się z myślą, że dzięki temu pozbawionemu romantyzmu ocaleniu pożyje zaledwie kilka tygodni dłużej i umrze haniebną śmiercią.
Araminta nie musiała się obawiać powieszenia, ale była niemal równie nieszczęśliwa, ponieważ miała absolutną pewność, że okręt marynarki wojennej odwiezie ją z powrotem na łono rodziny, pod strażą uniemożliwiającą ucieczkę. Mimo wszystko nie miała ochoty żywić się wyłącznie orzechami kokosowymi, rzucać kamieniami w małpy i narzekać przez cały dzień.
Wyspa była wierzchołkiem bardzo, bardzo starej góry porośniętej grubą warstwą roślinności i niemal wszystkie jej skaliste brzegi wznosiły się pionowo z oceanu. Tam, gdzie mielizna blokowała uderzenia fal, powstała niewielka zatoka z wąskim pasem białego piasku, w której się schronili. Wspiąwszy się na urwiska po obu stronach, Araminta zajrzała w krystalicznie czystą toń i zobaczyła opadającą w głębiny skalną ścianę, a w kilku miejscach nawet wyblakłe szare ostrosłupy zatopionych drzew.
Podczas polowania w dżungli odkryli resztki starego chodnika: wyboisty bruk z gładkich kremowych kamieni prowadzący w górę i do środka wyspy, ale nikt z załogi nie chciał tam iść.
– To dzieło Zatopionego Ludu – mówili, trwożliwie wzruszając ramionami, przesądnie krzyżując palce, i nie pozwolili nawet pójść jej samej.
Jednak po trzech dniach i ulewach, po których piracka flaga powiewała równie dziarsko jak przedtem, groźba powieszenia stała się jeszcze bardziej realna i gdy Araminta znów spróbowała ich namówić, kilku zgodziło się z nią pójść.
Wąski chodnik wił się w górę zbocza, od czasu do czasu doprowadzając do wąskich nisz wykutych w skalnej ścianie, z tkwiącymi w nich resztkami omszałych posągów. Był stromy i chwilami musieli się przytrzymywać rękami, podążając po wąskiej skalnej półce. Araminta wolała nie myśleć o tym, jak trudna była ta pielgrzymka trzy tysiące lat wcześniej, przed Potopem, kiedy ta droga zaczynała się u podnóża góry, a nie w pobliżu wierzchołka. Mężczyźni wzdrygali się przy każdej niszy, ale nic się nie stało poza tym, że pył drażnił ich nozdrza i często kichali, a Jema Goreya użądliła osa.
Ścieżka doprowadziła ich do świątyni ryzykownie usadowionej na samym szczycie góry; jej wejścia strzegły dwa wielkie posągi kobiet z głowami lwic, pomimo upływu lat z doskonale zachowanymi detalami wydatnych piersi i grzyw. Dach świątyni znajdował się na wysokości prawie dwudziestu stóp, wsparty na delikatnych filarach nie grubszych od nadgarstka Araminty, przedstawiających smukłe kobiece postacie, a z krokwi wciąż zwisały wielkie białe płaty cienkich draperii, łopoczące na wietrze. Na środku stał ołtarz z białego kamienia, a na nim szeroka misa z lśniącego srebra.
– Bogini wiatru – orzekł ponuro pan Ribb. – To z pewnością świątynia bogini wiatru; nie powinniśmy tu przychodzić. Nie bądź głupcem, Porlock – dodał, rzucając groźne spojrzenie jednemu z marynarzy. – Nie ruszaj tego, jeśli ci życie miłe.
– Odłamię tylko kawałek – rzekł Porlock, nie odrywając oczu od srebrnej misy, i postawił stopę na pierwszym stopniu bramy.
Kobiety o lwich głowach poruszyły się, otwarły hebanowo czarne oczy i obróciły głowy, by na niego spojrzeć. Cofnął się, a raczej próbował to zrobić; jego stopa nie oderwała się od kamiennego schodka.
– Pomóżcie, ludzie! – zawołał rozpaczliwie. – Złapcie mnie za rękę i pociągnijcie…
Nikt się do niego nie zbliżył. Z chrzęstem przypominającym chrobot kamieni młyńskich lwiogłowe strażniczki powstały i niespiesznie podeszły do nieszczęśnika. Złapały go za ręce i bez trudu rozdarły na dwoje, a potem jeszcze rozszarpały resztki.
Pozostali piraci uciekli, w nieładzie zbiegając ścieżką, gdy lwiogłowe obróciły się i spojrzały na nich. Tylko Araminta nie uciekła, lecz zaczekała, aż zrobią to inni. Żywe posągi powróciły na swoje miejsca, ale wciąż miały otwarte ślepia i czujnie ją obserwowały.
Zastanawiała się przez chwilę; czytała dostatecznie dużo powieści, żeby wiedzieć, co jej grozi. Nie miała ochoty zostać tu na zawsze, żeby opiekować się tą świątynią; ponadto może nie tylko mężczyźni byli karani za zuchwałe przekroczenie jej progu. Była jednak wystarczająco oczytana, by wiedzieć, że Junona jest spokrewniona z boginią wiatru; lwiogłowe były jej służkami w starożytnych rzymskich świątyniach i najwyraźniej wszystko to było kwestią przeznaczenia, wciąż działającą karą za zuchwalstwo jej ojca. I gdyby okazała się zbyt tchórzliwa, żeby skorzystać z okazji, to z pewnością nie zasługiwałaby na nic więcej jak zamknięcie do końca życia w jakiejś zapomnianej świątyni.
– No dobrze – powiedziała w końcu, uniosła ręce i zdjęła z szyi amulet.
Przygotowała się na gwałtowny powrót do swego poprzedniego ciała, o wiele mniejszego; przemiana jednak była równie łagodna jak przedtem. Popatrzyła na ręce i nogi; nadal były dłuższe i wciąż dobrze umięśnione; nie straciła wagi, którą zyskała, ani wzrostu. Piersi nabrzmiały jej pod koszulą, biodra i talia zamieniły się kilkoma calami obwodu, a twarz nagle stała się trochę gładsza – Araminta z ulgą zauważyła, że jej gęsta broda znikła – ale to wszystko.
Strażniczki z powątpiewaniem spoglądały na nią, gdy wchodziła po schodach. Wstały, kiedy weszła do środka, i podążały za nią do ołtarza, co i raz wyciągając szyje i podejrzliwie węsząc. Araminta zdjęła sznur pereł z talii i z grzechotem rzuciła go do ofiarnej misy, w której utworzył mały wzgórek opalizujących klejnotów i srebra.
Usatysfakcjonowane lwiogłowe wróciły na swoje miejsca. Draperie uniosły się i zadrżały w nagłym podmuchu wiatru, a bogini przemówiła: piękny dar i tak dawno nikt tu nie przyszedł, by oddać jej cześć; czego Araminta chce?
To nie przypominało festynu podczas święta zimowego przesilenia, na którym medium przepowiada przyszłość, ani uroczystości kościelnych z okazji dożynek. Bogini Zatopionego Ludu mówiła rzeczowo i właściwie nie było słychać jej słów, tylko świst wiatru w unoszących się i opadających draperiach. Jednak Araminta doskonale ją rozumiała, a także to, że wszystkie przygotowane odpowiedzi są błędne. Bogini nie proponowała jej jakiejś drobnej łaski, zaklęcia niewidzialności czy klucza otwierającego okowy, ani nawet sposobu opuszczenia wyspy; zadała pytanie, na które trzeba było odpowiedzieć szczerze.
Aramincie łatwiej byłoby powiedzieć, czego nie chce: wrócić do domu i zostać zamknięta w klasztorze, popłynąć do kolonii i wyjść za mąż. Nie chce być więźniarką, wielką damą, kochanką kapitana, ani w nieskończoność udawać mężczyznę; chociaż, dodała, to od czasu do czasu bywa dość zabawne. Wyznała bogini, że tak naprawdę pragnie sama być kapitanem swojego życia; być wolna.
Piękne życzenie, powiedziała bogini, za piękny dar. Weź jedną z tych pereł, zejdź na dół i wrzuć ją do oceanu.
Araminta wzięła z misy jedną perłę; ta łatwo dała się oddzielić od innych. Zeszła wąską ścieżką na brzeg, mijając gapiących się na nią i robiących znak krzyża przestraszonych mężczyzn, po czym rzuciła perłę w czysty błękit wód zatoki.
Przez chwilę nic się nie działo; nagle powierzchnię wody pokryła piana, biała jak mleko. Z rykiem rozstępujących się wód wszystkie szczątki Amphidrake’a wyłoniły się z głębin, z wodorostów i umykających fal. Przez moment przez dziury wyżarte w kadłubie statku widać było wręgi i kil, a potem piana wspięła się na jego burty, pozostawiając po sobie gładką perłową powłokę. Pokłady zostały odtworzone z gładkiego białego drewna; wysokie smukłe maszty z wyrzeźbionymi postaciami kobiet jeden po drugim się uniosły w górę, a wielkie białe żagle rozwinęły się na wietrze, który przywiał nie wiadomo skąd i je wydął.
Piana opadła na wodę i zastygła, tworząc perłowy pomost biegnący do brzegu na jej spotkanie. Araminta odwróciła się, by spojrzeć w oczy zdumionego Weedle’a.
– To mój statek – oznajmiła – a ty i wszyscy twoi ludzie będziecie na nim mile widziani, jeśli wolicie służyć pod moimi rozkazami, niż czekać tu na okręt marynarki wojennej.
Odgarnęła włosy z czoła i związała je kawałkiem materiału oddartego z koszuli, po czym weszła na pomost. Już dochodziła do statku, gdy Weedle w końcu też wskoczył na pomost.
– Araminie! – zawołał za nią.
Odwróciła się i posłała mu olśniewający uśmiech.
– Araminto – powiedziała i weszła na pokład.
Opowiadanie Araminta, czyli wrak Amphidrake’a ukazało się po raz pierwszy w książce Fast Ships, Black Sails z 2008 roku, opublikowanej przez Night Shade Books. Ta cudowna antologia to zbiór opowieści o piratach pod redakcją Jeffa i Ann VanderMeerów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Buried Deep and Other Stories
Copyright © 2024 by Temeraire LLC
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Projekt okładki: Cassie Vu
Ilustracja na okładce: Sam Dunn
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Jacek Pietrzyński
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Głęboko pogrzebany i inne opowiadania, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-605-8
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer