Gdzie zakopano topór - Ray Nayler - ebook + książka

Gdzie zakopano topór ebook

Nayler Ray

3,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wszystkie ustroje upadają, podobnie wszystkie społeczeństwa. Każdy świat spotyka swój koniec.

W autorytarnej Federacji powstaje spisek, którego celem jest zabicie i zastąpienie prezydenta, człowieka kopiującego swój umysł do kolejnych ciał, aby zachować ciągłość władzy. Tymczasem na peryferiach Europy, która zrezygnowała z rządzenia przez ludzi na rzecz w oczywisty sposób sprawniejszych, obiektywniejszych i bardziej pokojowych AI-premierów, eksperymentalny sztuczny umysł psuje się i grozi uruchomieniem zdarzeń, które mogą być końcem całego zachodniego świata.

Gdy chwieje się i Federacja, i Zachód, Lilja, genialna uczona, której wynalazek może okazać się kluczowy dla obalenia nieśmiertelnego prezydenta, ucieka, usiłując wyrwać się spod pozornie wszechobecnej sieci federacyjnego monitoringu. Jej los splata się ze światową grupą zwalczającą globalne status quo. Jest Palmer, chłopak, pozostawiony przez nią w Londynie, desperacko próbujący rozwikłać zagadkę jej zniknięcia. Zoja, skazana na wygnanie do tajgi aktywistka-weteranka, której książka zainspirowała cały ruch rewolucyjny. Nikołaj, osobisty lekarz prezydenta Federacji, zmuszany do coraz bardziej przykrych decyzji w miarę lawirowania wśród pałacowej polityki; oraz Nurłan, nic nierozumiejący pracownik kancelarii parlamentu, którego próba ratowania Republiki kończy się katastrofalnie. I do tego Krotow, szef służb bezpieczeństwa Federacji, wszędzie mający swoje macki, agentów i zamachowców.

Po sukcesie debiutanckiej powieści Góra pod morzem, Ray Nayler idzie za ciosem i wrzuca swoich czytelników w wir geopolitycznego szpiegostwa w nieodległej przyszłości, w polityczno-cybernetyczną intrygę, w sam środek fabuły łączącej niemal niewyobrażalną rewolucyjną operację z otwartym oskarżeniem wielu form autorytaryzmu dławiących ludzką wolność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:



Księga I

Księga I

Cień obser­wa­cji

Po dru­giej stro­nie świata, w Ame­ryce Pół­noc­nej, rośnie krzew zwany cha­par­ra­lem, który wyrósł z nasiona pra­wie dwa­na­ście tysięcy lat temu. Cha­par­ral nie jest jed­nym orga­ni­zmem, a kolo­nią klo­nów. Pier­wotna łodyga dzieli się przez stu­le­cia na iden­tyczne gene­tycz­nie seg­menty, a kiedy obumiera, ota­cza ją pier­ścień nowej żywej tkanki.

Po tysiąc­le­ciach ten cha­par­ral jest teraz pier­ście­niem żywej roślin­nej tkanki o pięt­na­stu metrach śred­nicy, pod­łą­czo­nym zarówno do wła­snych, żywych korzeni, jak i do ście­żek, które przez tysiące lat wyżło­biły w gle­bie dawne pędy.

A kiedy nasiona tego cha­par­ralu kieł­kują, ich korze­nie rosną w miej­scach, gdzie w cza­sach epoki lodow­co­wej do wody w głę­bi­nach pro­wa­dziły sys­temy korze­niowe poprzed­nich roślin. Patrząc na krąg cha­par­ra­lo­wego zagaj­nika, widzi się nie tylko istoty, które wypusz­czały korze­nie, zanim Majo­wie wznie­śli pira­midy – widzi się także mapę lasu z epoki lodow­co­wej, który rósł w tym miej­scu, nim przy­szedł cha­par­ral. Jest to „las-duch”, dawno wymarły wzo­rzec, w który wpi­sało się to, co wyro­sło póź­niej.

Nasze ludz­kie sys­temy także są więź­niami dawno wymar­łych wzor­ców. Car umarł. Niech żyje car.

Zoja Alek­sie­jewna Wie­li­ka­nowa,Nie­usta­jąca dys­ku­sja

Rozdział I

I

Zoja

Fede­ra­cja

Topór roz­rą­bał drewno na dwoje. Prze­cięte połówki poko­zioł­ko­wały i spa­dły z pieńka na ciemną zie­mię, pomię­dzy inne łuko­wate kawałki.

Aż do dziś, do pią­tego kwar­tału swego wygna­nia, Zoja sama rąbała drewno. Była dumna, że jest w sta­nie wbić roz­sz­cze­pia­jące ostrze głę­boko w rdzeń. Lecz o tej porze roku każde ude­rze­nie padało pod złym kątem. Mozo­liła się przez godzinę.

W końcu wtrą­cił się jej asy­stent:

– Zoju Alek­sie­jewno, nie podo­bają mi się pani wyniki. Pro­szę prze­stać. Ja mogę to zro­bić.

Mię­śnie wyda­wały jej się takie same jak zawsze. Wszystko wyda­wało się takie samo.

Może zawio­dła ją wola.

Tego naj­bar­dziej się oba­wiała. W rąba­niu drewna nie cho­dziło o siłę ani o dokład­ność. To wola pro­wa­dziła sie­kierę przez mię­kisz drewna. Fizyczna czyn­ność była tylko jej mię­śnio­wym prze­dłu­że­niem, niczym wię­cej.

Teraz usia­dła więc na swoim leżaku i patrzyła, jak drewno rąbie robot-asy­stent. Jego ruchy nie miały w sobie nic mecha­nicz­nego. To, jak prze­su­wał stopy i popra­wiał chwyt pomię­dzy zama­chami. To, jak usta­wiał w rów­no­wa­dze na pieńku kolejne polana. Przy­wo­dziło to na myśl słowo „inte­li­gen­cja”. Inte­li­gen­cja ciała. Nie­wy­ma­ga­jąca wysiłku, pre­cy­zyjna inte­li­gen­cja dziecka ska­czą­cego na ska­kance. Prze­cież on nie ma woli, prawda? A jed­nak choć każde polano było inne, zawsze tra­fiał ide­al­nie. To, co miał zamiast niej – robo­cią ide­alną kal­ku­la­cję – wyda­wało się dzia­łać lepiej niż ludzka wola. A w każ­dym razie sku­tecz­niej.

Miej­sce do rąba­nia drew leżało na skraju polany. Słońce prze­świe­cało przez srebrne brzozy, sypiąc świetl­nymi monet­kami na lśniące ramiona robota i pocięte drewno, świeże jak śnia­da­nie o poranku.

Może aby sta­rzeć się jak trzeba, nale­żało pozwa­lać innym, by przej­mo­wali twoją pracę? Nale­żało wie­dzieć, kiedy twoja praca się koń­czy.

Zoja się sta­rała.

Patrzyła na świa­tło roz­pro­szone na kor­pu­sie robota. Słu­chała syn­kop topora roz­łu­pu­ją­cego drew­niane polana, głu­chego stu­kotu szcza­pek spa­da­ją­cych pomię­dzy inne, kli­no­wate i pół­okrą­głe.

Wie­trzyk był cie­pły, jak powie­trze, które niósł. Na razie nie ma co bać się zimy. Słu­chała dygotu strzał­ko­wa­tych liści brzóz, skrę­ca­ją­cych się na szy­puł­kach.

Nagle zoba­czyła ducha.

Szedł mię­dzy szpa­le­rami bla­dych brzóz, głę­boko w cie­niu.

Ludzka postać na tle nagich pni. W miarę jed­nak jak się zbli­żała, Zoja zaczęła widzieć poprzez jej ciało białą korę drzew.

Duch szedł mia­rowo, jak cień wśród kre­do­wych pni, mija­jąc je, lecz nie prze­sła­nia­jąc.

Pro­szę, nad­cho­dzi. Nie śmierć, którą chęt­nie bym przy­jęła, ale roz­sypka mojego umy­słu.

Potem zakryła lewe oko. Duch stał się mate­rialny jak nor­malny czło­wiek. Był o dwa­dzie­ścia metrów od polany.

Zakryła prawe. Duch cał­kiem się roz­pły­nął, znik­nął ze świata, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie choćby drże­nia powie­trza świad­czą­cego o tym, że kie­dyś tam był.

Lecz wciąż ist­niał. Sły­szała, że stąpa po butwie­ją­cych liściach. Wyczu­wała milk­nące wokół niego ptaki, śle­dzące jego drogę przez tajgę.

Znów zasło­niła lewe oko. Na polanę wyszła kobieta. Bury woj­skowy ple­cak paso­wał kolo­rem do reszty stroju.

Kobieta przy­tknęła palec do ust.

Mając oboje oczu otwar­tych, Zoja widziała ją teraz jako prze­świ­tu­jącą syl­wetkę na tle lasu. Prze­świe­cało przez nią słońce. Za szkli­stym cia­łem liście falo­wały na wie­trze.

Zoja pod­nio­sła się z leżaka.

– Jak skoń­czysz rąbać – powie­działa do robota – poukła­daj drewno. Potem nazbie­raj grzy­bów i sprawdź ule.

– Tak zro­bię – zgo­dził się robot.

Zoja i kobieta, któ­rej robot nie wyczu­wał, pode­szły do małego domku z bali pośrodku polany.

W środku było chłodno i przy­jem­nie. Pach­niało cedrem. Świa­tło kła­dło się tra­pe­zami na czy­stych deskach pod­łogi. W izbie domi­no­wał pobie­lony piec, pieczka – kuch­nia i pale­ni­sko, źró­dło cie­pła i chleba. Po zamknię­ciu drzwi nie było sły­chać ude­rzeń topora.

– Her­batki? – zapy­tała Zoja.

– Popro­szę. – Kobieta powio­dła wzro­kiem po hafto­wa­nych zasłon­kach, wypo­le­ro­wa­nych bla­tach, lśnią­cym samo­wa­rze we wnęce z boku pieca.

– Zasta­na­wia się pani, czy ja to wszystko wyszy­łam. Nie. Robot to zro­bił. Pro­szę usiąść. – Zoja wska­zała mały sto­lik z bia­łym obru­sem obrze­żo­nym czer­wono-czar­nym wzo­rem.

Zauwa­żyła, że spoj­rze­nie kobiety pada na mały rega­lik z książ­kami.

– Głów­nie kla­sycy – powie­działa. – Toł­stoj, Tur­gie­niew, Pusz­kin, któ­rego na­dal nie cier­pię. Jeśli szuka pani mojej książki, to jej tu nie ma. Nawet dla mnie jest zaka­zana.

Podała her­batę. Obie usia­dły.

– Nie boję się – dodała po dłuż­szej chwili.

Kobieta przy­su­nęła fili­żankę na kilka cen­ty­me­trów od ust, podmu­chała her­batę.

– To zna­czy?

– W Bizan­cjum oba­lo­nych cesa­rzy ośle­piano, zsy­łano na wyspy, zamy­kano w klasz­to­rach. Bar­dzo się sta­rali, żeby nie dopusz­czać do kró­lo­bój­stwa. Ale cią­gle oka­zy­wało się, że to nie wystar­cza. Że uwiera samo ich ist­nie­nie. Stry­czek to jedyny spo­sób, aby tyran zaznał spo­koju – i wtedy, i teraz. A ten kraj wyra­stał pod bizan­tyj­skim wzor­cem. Pre­zy­dent nie może pozwo­lić mi żyć. To nie w jego natu­rze.

– Ale ja…

– Pro­szę nie pro­te­sto­wać. Dopić her­batę. Ja się nie boję. Prze­ciw­nie. Jestem gotowa. Pre­zy­dent zamor­do­wał wszyst­kie osoby, które kocha­łam. Wszyst­kich, co razem ze mną wal­czyli. Tylko ja zosta­łam. Wie pani, jak to jest? Być ostat­nią żywą osobą? Cze­kać na kulę, na drona, na tru­ci­znę, która ni­gdy nie nad­cho­dzi? To gor­sze od śmierci.

Zoja odcze­kała, aż miód spły­nie z łyżki do fili­żanki.

– Wzię­łam panią za ducha. Pomy­śla­łam, że wariuję. A tego zawsze naj­bar­dziej się bałam. Że pre­zy­dent zesłał mnie tutaj, by odosob­nie­nie roz­darło mi mózg na strzępy. Potem jed­nak zro­zu­mia­łam, pani jest praw­dziwa, tylko moje cyfrowe oko pani nie widzi. Ludz­kie – tak. Bo pre­zy­dent mnie jed­nak ośle­pił, gumową kulą, pod­czas tego pro­te­stu kil­ka­dzie­siąt lat temu, gdy byłam jesz­cze młoda. Tak jak w Bizan­cjum. Ale nie dokoń­czył dzieła, zatrzy­mał się w pół drogi.

Poczuła spo­kój. Prawda, nie skoń­czyła. Ale w sumie każde dzieło pozo­staje nie­do­koń­czone. Zawa­hała się, przy­pusz­cza­jąc, że kobieta się ode­zwie, ona jed­nak odsta­wiła fili­żankę na stół i cze­kała.

– Co to za mecha­nizm? – zapy­tała Zoja. – Jak pani to robi, że jest dla nich nie­wi­dzialna?

Kobieta wycią­gnęła z kie­szeni walec. Na jego powierzchni jarzyło się zie­lone świa­tełko.

– To się nazywa bir­nam. Buduje mapę zabu­rze­nia, które wytwa­rza w rze­czy­wi­sto­ści nasza obec­ność i emu­luje dane, które ist­nia­łyby, gdyby nas nie było. Nie daje nie­wi­dzial­no­ści, ale zastę­puje nas tym, co powinno być zamiast. Podob­nie jak nasze mózgi wypeł­niają ślepą plamkę tym, co powinno tam być. Ale na to tutaj podatne są tylko maszyny. To taki pal­nik ace­ty­le­nowy przy­ło­żony do elek­tro­nicz­nej klatki, w któ­rej nas zamknięto.

– Nad­zwy­czajne.

Scho­wała urzą­dze­nie z powro­tem do kie­szeni.

– Zoju Alek­sie­jewno, pani książkę czy­ta­łam tyle razy. „Na róż­nicę zdań nie ma recepty”, wyre­cy­to­wała. „Nie ma tech­no­lo­gii, którą można by ją zwal­czyć, żaden przy­wódca nie jest w sta­nie jej stłu­mić. Jest tylko wieczny nurt dys­ku­sji…”

– Wię­cej zapo­mnia­łam z tej książki, niż zapa­mię­ta­łam – odparła Zoja.

– To jeden z moich ulu­bio­nych frag­men­tów. Bar­dzo wiele znam na pamięć. Wszy­scy znamy.

– Pani nie przy­szła mnie zabić.

– Chyba panią zawio­dłam.

Na razie nie ma się co bać zimy.

Chyba że tej w gło­wie.

Zimy, kiedy na pola­nie leży gruba war­stwa śniegu. Kiedy tę war­stwę prze­ci­nają tylko cien­kie ścieżki, minia­tu­rowe gór­skie prze­łę­cze wycięte pomię­dzy nawia­nymi szczy­tami. Kiedy świat kur­czy się i zostaje tylko ona, w pół­mroku chatki, sama ze swymi myślami i robo­tem, sie­dzą­cym na swoim drew­nia­nym krze­śle i tru­dzą­cym się nad haftem.

– Opo­wiedz mi bajkę – mówiła. I robot opo­wia­dał. Lecz jego histo­rie były pła­skie i bez cha­rak­teru, choć pozor­nie wyda­wały się takie same jak te ludz­kie. I w niczym nie poma­gały. Czuła się po nich jedy­nie bar­dziej samotna.

Czy to jest aż tak pro­ste? Czy pra­gnie śmierci, bo nie jest w sta­nie wytrzy­mać samot­nie kolej­nej zimy?

Czuła ulgę, widząc, że nad­cho­dzi jej ostat­nia chwila.

Teraz ta ulga się ulot­niła. I co czuła? Strach? Nie. Znu­że­nie.

– To był para­doks – powie­działa – że pre­zy­dent uwię­ził mnie tutaj, w taj­dze. W mło­do­ści spę­dza­łam tu dużo czasu, na eks­pe­dy­cjach nauko­wych. Tu wie­rzy­łam, że buduję sobie toż­sa­mość przy­rod­niczki, a nie akty­wistki. Ale szcze­gól­nie okrutne było to, że uwię­ził mnie tu, ale nie pozwo­lił wędro­wać po lesie. Tajga to ogrom i dra­ma­tyzm – let­nie desz­cze pod­ta­piają obszary wiel­ko­ści Fran­cji, póź­no­wio­senny śnieg pada na miej­sca, któ­rych nie widziało oko czło­wieka. Wielka walka o ist­nie­nie. A mi nie wolno na nią patrzeć. Zresztą, nawet gdy­bym mogła swo­bod­nie wędro­wać, to i tak byłoby to już na nic. To wszystko jest ska­żone.

– Czym ska­żone?

– Życiem spę­dzo­nym na ludz­kiej poli­tyce – odparła Zoja. – Wszę­dzie widzę tylko ale­go­rie ludz­kich zacho­wań. Chcia­ła­bym prze­stać porów­ny­wać zwie­rzęta i rośliny do ludzi, lecz nie jestem w sta­nie. A te porów­na­nia są dla nich nie­spra­wie­dliwe. Ale skoro pani nie przy­szła mnie zabić, to co to ma być? Odwie­dziny? Przy­szła pani zoba­czyć, co ze mnie zostało po tylu latach samot­no­ści?

– Nie, Zoju Alek­sie­jewno. Nie. – Kobieta nakryła jej dłoń swoją. Zupeł­nie jak wnuczka.

Moja książka jest z nią od tak dawna. Ma wyryte w sobie moje słowa. Ma wra­że­nie, że mnie zna.

Był to pierw­szy ludzki dotyk, któ­rego doświad­czyła od pię­ciu lat. W odpo­wie­dzi ści­snęła dłoń kobiety.

– Zoju Alek­sie­jewno, pani znowu jest nam potrzebna.

Na te słowa coś się w niej prze­bu­dziło. Tak – potrzebna. Dzięki temu prze­żyła tyle lat na wygna­niu. Wie­działa bowiem – wie­działa, prawda? – że znów będzie potrzebna. Że znów będzie miała w życiu cel. Znów się na coś przyda.

– Jest nam pani potrzebna – powtó­rzyła tamta – ale nie możemy pani uwol­nić. Dla­tego przy­szłam panią sko­pio­wać.

Rozdział II

II

Lilja

Fede­ra­cja

– Oby­wa­telko, popro­szę ze mną.

Czło­wiek był ubrany w szary mun­dur straż­nika bez­pie­czeń­stwa lud­no­ści.

Lilja poszła za nim do jego przy­bu­dówki. Była tak cia­sna, że tylko jedna osoba mogła tam usiąść. W pla­sti­ko­wym uchwy­cie na wąskim bla­cie tkwił kubek z bam­bu­so­wego papieru wypeł­niony her­batą. Na moni­to­rach ota­cza­ją­cych obro­towe krze­sło pośrodku budki prze­wi­jały się twa­rze – w zie­lo­nych ram­kach, twarz za twa­rzą, ludzie idący chod­ni­kami na obsza­rze kilku prze­cznic. W rogu każ­dego z ekra­nów obra­cała się złota ikonka z twa­rzą pre­zy­denta.

Pośrodku jed­nego z ekra­nów uno­siła się jej wła­sna twarz, zamarła, z bez­myślną miną, uchwy­cona pod­czas wyj­ścia ze sklepu na rogu. Wokół miała żółtą ramkę. Ota­czała ją aure­ola innych obra­zów – kadrów, na któ­rych cze­kała na zie­lone świa­tło, szła chod­ni­kiem.

– Lilja Wita­liewna Ryba­kowa.

– Tak.

– To jest pani numer iden­ty­fi­ka­cyjny.

– Tak.

Straż­nik wycią­gnął rękę.

– Ter­mi­nal.

Poło­żył jej ter­mi­nal na panelu ska­nera. Zapul­so­wał zie­lono – żad­nych zaka­za­nych apli­ka­cji, nie­le­gal­nego kodu.

Straż­nik bez­pie­czeń­stwa lud­no­ści dotknął zdję­cia Lilji na ekra­nie, nakre­ślił znak skrótu. Poja­wił się widok oko­licy z lotu ptaka, siatka ulic z nało­żo­nymi okrę­gami. Jeden świe­cił się na tle pozo­sta­łych. Żółta kropka poza jego obrę­bem wska­zy­wała jej pozy­cję.

– Naru­szyła pani warunki zwol­nie­nia warun­ko­wego – powie­dział. – Wykro­czyła pani poza swój obręb.

– Nie­moż­liwe. Zawsze cho­dzę do tego sklepu… Wczo­raj w nim byłam.

– Tak. Mam to zare­je­stro­wane. Od tego czasu pani obwód został zmniej­szony.

– Za co? Ja nic nie zro­bi­łam.

Straż­nik nakre­ślił na ekra­nie kolejny znak, wywo­łu­jąc wie­lo­czyn­ni­kową tęczę wskaź­nika jej kre­dytu spo­łecz­nego. Obok niego poja­wiła się zwró­cona w dół czer­wona strzałka: minus 30 na słupku „pozy­tywny wpływ na innych”.

– W ogóle nie rozu­miem, co by to mogło zna­czyć.

Wzru­szył ramio­nami.

– Może to wła­śnie jest pro­blem: że pani nie rozu­mie.

***

W domu Lilja wło­żyła zakupy do lodówki. Kiedy wyjęła mąkę z poli­siat­ko­wej torby i posta­wiła ją na bla­cie, wypeł­zła z niej czarna kropka. Potem kolejna.

Unio­sła papie­rową torebkę. Była usiana dziu­rami po owa­dach. Zaro­ba­czona.

Super, pomy­ślała. Dawno nauczyła się nie mówić niczego sar­ka­stycz­nego na głos. Oczy­wi­ście teraz nawet nie mogę jej oddać.

– Tata?

Wita­lij był w salo­nie. Obo­wiąz­kowy info­ekran mru­czał cały czas, usta­wiony na naj­cich­szą legalną gło­śność. Na ekra­nie pre­zy­dent, w biało-zło­tej sali ści­skał dło­nie jakichś ludzi. Na ścia­nie za nim wisiał jego por­tret. W rogu ekranu obra­cała się jego ikonka.

Lilja nazy­wała to „trzy w jed­nym”. Oczy­wi­ście ni­gdy na głos.

Wita­lij spał. Obok niego na sto­liku stała fiolka leków prze­ciw­bó­lo­wych.

Minus trzy­dzie­ści punk­tów. Jak to się mogło stać?

– Nie dam rady iść dzi­siaj do cer­kwi. Dobija mnie to sta­nie. Za bar­dzo mnie bio­dro boli.

– To nie idź.

Tak, to musiało być to. „To nie idź”. Dzie­sięć punk­tów za każde słowo.

Kiedy stał przez ponad godzinę, bolał go cały bok. Trudno mu było to znieść bez dodat­ko­wych leków. Ale leki wpły­wały na roz­są­dek. Ostatni raz, kiedy wziął dodat­kowe przed mszą, omal się nie roze­śmiał na głos, kiedy jakiś dzie­ciak zawę­dro­wał nie tam, gdzie trzeba, i dostał w tyłek try­bu­la­rzem.

Stłu­miony śmiech pozo­stał (miejmy nadzieję) nie­zau­wa­żony, lecz na takie rze­czy nie można się było nara­żać. Dla­tego tydzień póź­niej Wita­lij nie wziął leków. Stał w kawer­nie cer­kwi, blady jak męczen­nicy na fre­skach, w odcie­niu mdlą­cej śre­dnio­wiecz­nej zie­leni, zaci­ska­jąc zęby i żegna­jąc się, pod­czas gdy kro­ple potu pły­nęły mu po pobruż­dżo­nej od bólu twa­rzy.

To nie idź.

Trzeba było nic nie mówić.

Nie – za mil­cze­nie pew­nie z pięt­na­ście punk­tów. A może i trzy­dzie­ści, tak samo. Kto wie? Może i wię­cej.

Trzeba było się z nim posprze­czać, poprze­ko­ny­wać go, że powi­nien pójść na mszę, ale tak to prze­ka­zać, jakby nie mówiła tego na serio.

Zresztą, może i to by nie wystar­czyło.

„Może to wła­śnie jest pro­blem, że pani nie rozu­mie”.

W zmniej­szo­nym obsza­rze nie było żad­nego sklepu. Teraz, jak skoń­czy się mąka, to Wita­lij będzie musiał po nią pokuś­ty­kać. O ile jego kre­dyt wciąż pozo­sta­nie wystar­cza­jący. Na dobroci sąsia­dów nie mogli pole­gać – mało kto zary­zy­kuje swoim kre­dytem, by pomóc sąsia­dowi, nie wie­dząc, jak wła­dze oce­nią jego pomoc.

Nie była prze­ko­nana, czy Wita­lij da radę. Staw bio­drowy mu się roz­sy­py­wał. W kolejce do wymiany miał odle­głe miej­sce.

Za to cer­kiew była tuż za rogiem. Może prze­żyją tylko na kadzi­dle i bana­łach wyśpie­wy­wa­nych bary­to­nem ojca Chry­sto­fo­rosa. Może wyży­wią się wafel­kami komu­nij­nymi, które trzeba prze­ły­kać co nie­dzielę.

Może z grom­kich, bary­to­no­wych pier­dół ojca Chry­sto­fo­rosa da się wycu­do­wać kawa­łek chleba.

À pro­pos chleba – wró­ciła do kuchni. Tę mąkę trzeba będzie wyrzu­cić, jest do niczego. Mogą sobie na to pozwo­lić? Może będą musieli ją zjeść, z roba­kami i wszyst­kim? Do tego już doszło?

Torebka miała w rogu wielką dziurę, mąka się wysy­pała.

Poru­szała się teraz na bla­cie, roiło się w niej od czar­nych kro­pek.

Zro­biło jej się nie­do­brze.

Nagle poja­wiły się słowa, usy­pane z mąki przez czarne kropki.

OPA­NUJ TWARZ

Już to robiła. To była jedna z tych rze­czy, któ­rych jej kraj uczy ludzi na samym początku.

W MĄCE JEST BIR­NAM

JAK BĘDZIESZ GOTOWA

NACI­SNIJ KOŃ­CÓWKĘ ABY WŁĄ­CZYĆ

BRĄ­ZOWA ŁADA NIWA ZA PLA­CEM ZABAW

KONIECZ­NIE DZI­SIAJ

NIC NIE ZABIE­RAJ

PAMIĘ­TAJ OBSER­WA­CJA JEST NIE TYLKO ELEK­TRO­NICZNA

JEŚLI ZŁA­PIĄ

BIR­NAM TO WYROK ŚMIERCI

Czarne kropki roz­pro­szyły ostat­nią linię, a potem powę­dro­wały do zlewu i do odpływu.

Oni mogli oczy­wi­ście odczy­tać jej puls kame­rami. Roz­po­znać go po zmia­nie prze­pływu krwi przez skórę, nie­wi­docz­nej dla nie­uzbro­jo­nego oka. Lecz przy­śpie­szony puls mogło spo­wo­do­wać cokol­wiek – wie­dzieli prze­cież, że parę minut temu powie­dziano jej, że zmniej­szono jej obwód. Mogła myśleć o tym. To by tłu­ma­czyło także mdło­ści. Bo mdło­ści kamera by widziała.

Otwo­rzyła lodówkę, uda­jąc, że spraw­dza, co tam jest.

Gdzie były kamery? Tak – torba mąki i tekst, który się napi­sał, znaj­do­wały się w śle­pym polu.

Bir­nam. Pro­gra­mi­ści, z któ­rymi współ­pra­co­wała w Lon­dy­nie, gdzie stu­dio­wała jesz­cze sześć mie­sięcy temu (naprawdę tylko tyle minęło? Sześć mie­sięcy i całe życie), nazy­wali je „prze­no­śnymi dziu­rami”. Nikt ni­gdy nie widział cze­goś takiego na wła­sne oczy. Podobno jedna sztuka to parę milio­nów fun­tów.

Kto by pod­jął dla niej takie ryzyko?

No i oczy­wi­ście posia­da­nie cze­goś takiego tutaj to wyrok śmierci.

Wyrok śmierci albo droga ucieczki.

Wybór.

Ale kto jej go ofia­ro­wał?

Prze­szła przez maleńką kuch­nię i wyj­rzała przez okno, dając sobie czas do namy­słu.

Mia­sto cią­gnęło się w dal, zło­żone z nie­przy­sta­ją­cych frag­men­tów – cebu­la­sta kopuła, szary szkie­let wyso­kiego biu­rowca wzno­szący się nad omsza­łymi dachami z czer­wo­nej dachówki, potem nie­równa linia blo­ków. Paskudny dzie­się­cio­pię­trowy budy­nek, który kie­dyś nazy­wali „dino­zau­rem”. Opa­ko­wany w pre­fa­bry­ko­wane zie­lone kafelki, leżał koło cen­tral­nego parku jak łusz­czący się trup bron­to­zaura.

Mia­sto wyglą­dało pra­wie tak samo jak dwa­dzie­ścia lat temu. Jeśli nie liczyć wtar­gnię­cia wie­żowca z nie­bie­skiego szkła i now­szego bloku miesz­kal­nego zare­zer­wo­wa­nego dla apa­rat­czy­ków, z ele­wa­cją z nud­nego bia­łego pla­sti­mar­muru, ten widok nie róż­nił się od widoku, jaki pamię­tała z dzie­ciń­stwa.

Stąd nie widziało się roz­sia­nych po uli­cach przy­bu­dó­wek uspraw­nia­ją­cych. Nie dostrze­gało się nie­wi­dzial­nych pętli ogra­ni­cza­ją­cych ruchy ludzi na „zwol­nie­niach warun­ko­wych”. To te okręgi sta­no­wiły praw­dziwą geo­gra­fię mia­sta. Nakła­da­jące się na sie­bie orbity ogra­ni­czeń.

W Lon­dy­nie mówiono, że połowa oby­wa­teli Fede­ra­cji jest na zwol­nie­niach warun­ko­wych. To oczy­wi­ście były domy­sły mię­dzy­na­ro­do­wych orga­ni­za­cji i „zagra­nicz­nych agen­tów wpływu”, od dzie­się­cio­leci ska­za­nych na stałe wygna­nie.

Domy­sły, choć zapewne wystar­cza­jąco dokładne.

Idąc uli­cami, cza­sem wyobra­żała sobie, że poznaje, kto jest na zwol­nie­niu warun­ko­wym. To ci, co tro­chę bar­dziej uwa­żają na kroki. Ci, co tro­chę za czę­sto spraw­dzają swoje ter­mi­nale, patrzą na mapę swo­jego obwodu, żeby spraw­dzić, czy nie wyszli poza jego gra­nicę.

Bo zawsze nie­wiele do tego bra­ko­wało. Zawsze docho­dziło się do samej gra­nicy kręgu. Lilja widziała w zoo, kiedy była mała, niedź­wie­dzie polarne cho­dzące tam i z powro­tem za szkłem. Wyryły jałowe bruzdy w tra­wie swo­jego wybiegu. Linię gra­niczną. Inne zwie­rzęta – tygrysy, małpy, lwy – robiły to samo.

Zazna­czały gra­nicę miej­sca, gdzie mogą być. Obręb swo­jego tery­to­rium.

Mogę podejść dotąd. Dotąd i dalej nie.

Odruch każ­dego zwie­rzę­cia. A ja chcę wła­śnie pójść dalej.

To było ukryte mia­sto. Praw­dziwe mia­sto – mia­sto okrę­gów. Nie­które były więk­sze, obej­mo­wały pra­wie całe mia­sto. Inne miały wiel­kość dziel­nicy. Inne – nie więk­sze od jed­nego kwar­tału. Coraz mniej­sze, jak plamki piany na fali. Nakła­da­jące się na sie­bie lub zawie­ra­jące się w sobie. A w każ­dej takiej pętli mała kro­peczka obry­so­wu­jąca łukiem jej kon­tur.

Gdyby budynki znik­nęły, gdyby mia­sto było tra­wia­stą łąką, ludzie obcho­dzący swoje obwody wydep­ta­liby ich gra­nice do gołej ziemi. Miej­sca ich uwię­zie­nia sta­łyby się widoczne z sate­li­tów jako wydep­tane w tra­wie kali­gra­ficzne łuki.

Zauwa­żyła, że myśli o Lon­dy­nie. Znowu. Lon­dyn z jej myśli był czwo­ro­bocz­nym dzie­dziń­cem uczelni, opró­szo­nym śnie­giem. Biciem kościel­nych dzwo­nów w nie­wi­docz­nej kate­drze. Była tam, z ter­mi­na­lem wetknię­tym pod pachę, z odde­chem jak zimny kry­sta­liczny obło­czek, śpie­szyła się dokądś. Inni stu­denci bie­gli tu i tam pod zacho­dzą­cym słoń­cem, wydep­tu­jąc na śniegu ścieżki koloru wie­czor­nego nieba.

Lon­dyn nie zawsze tak wyglą­dał. Pra­wie ni­gdy. Ale przez chwilę taki był. I takim się jej wyda­wał we wspo­mnie­niach, teraz, gdy stał się miej­scem, do któ­rego ni­gdy nie uda się wró­cić.

A może? Czy to moż­liwe, że bir­nam, wia­do­mość usy­pana z mąki przez rój owa­dzich nano­ro­bo­tów, to otwar­cie drzwi – począ­tek powrotu?

Jej dom nie znaj­do­wał się tutaj. On był w Lon­dy­nie. Poczuła to od razu, kiedy wysia­dła z samo­lotu. Ojciec tutaj był, ale jej dom – już nie. Wró­ciła, żeby się na zawsze poże­gnać.

A potem – to. Cała jej wol­ność była taka kru­cha. Wycięta z papieru. Jedna wizyta u ojca wystar­czyła, żeby znik­nąć.

Pal­mera zosta­wiła na lot­ni­sku, myśląc, że nawet nie zdąży za nim zatę­sk­nić. Wróci za dwa tygo­dnie.

Poma­chała mu, gdy kabina kon­tro­lna prze­su­wała po niej świetl­nymi ostrzami. Zale­d­wie kiw­nęła pal­cem, a i tak maszyna zatrą­biła na nią, żeby się nie ruszała.

Ostatni raz zoba­czy się z ojcem, wróci i cał­ko­wi­cie odda się wol­no­ści.

Led­wie zdą­żyła wyjść z samo­lotu, a już poczuła dłoń na ramie­niu.

Sie­działa na pla­sti­ko­wym krze­sełku na komi­sa­ria­cie, wciąż fan­ta­zju­jąc o swo­ich „pra­wach”. Pra­wach, które zosta­wiła tam, razem z nowym życiem.

Szyfr jej ter­mi­nala zła­mali w pięć godzin. A myślała, że jest nie­za­wodny. Zna­leźli jed­nak lukę, która oka­zała się bar­dziej nie­za­wodna. Podat­ność zero­dniową, zapewne wbu­do­waną we wszyst­kie ter­mi­nale na świe­cie, cze­ka­jącą wła­śnie na tę chwilę, żeby ją uwię­zić.

Jedy­nym, co nie­le­galne na ter­mi­nalu, była bez­pieczna apka do roz­mów, któ­rej uży­wali z Pal­me­rem. Jedyne łącze z nim. Zary­zy­ko­wała, bo czuła… co? Że musi coś mieć, co ich łączy, choćby cienką niteczkę. Bo ina­czej może zagubi się tu na zawsze. Obie­cała sobie, że będzie do niego pisać co naj­wy­żej raz dzien­nie. Albo nawet co parę dni. Jak naj­mniej, żeby unik­nąć wykry­cia.

Nie­znaczne ryzyko, mówiła sobie. Spo­sób na zapew­nie­nie samej sie­bie, że wróci zza żela­znej ściany Fede­ra­cji. Jej dom to Lon­dyn, to Pal­mer, i potrze­buje tego połą­cze­nia. Liny ratun­ko­wej.

Zaka­za­nej zachod­niej apli­ka­cji.

W momen­cie zatrzy­ma­nia przy­po­mniała sobie ury­wek Nie­usta­ją­cej dys­ku­sji:

„Od tej chwili rozu­mie­li­śmy, że pań­stwo jest wszę­dzie. Pań­stwo nie potrze­buje prze­wi­dy­wać naszych kro­ków, bo zawsze jest z nami. To ono kształ­tuje błędy, które popeł­nimy, i jest na miej­scu, żeby zabrać nas do wię­zie­nia, kiedy już je popeł­nimy”.

Gdy pako­wali ją na tył busika, myślała, że jedzie do Publiczno-Pry­wat­nego Obozu Prze­my­sło­wego, w skró­cie PPOP. Z pew­no­ścią. Albo i do cze­goś gor­szego.

Bus stał jed­nak na par­kingu, póki straż­nik bez­pie­czeń­stwa lud­no­ści nie otwo­rzył tyl­nych drzwi, nie zwró­cił jej wyczysz­czo­nego ter­mi­nala i nie powie­dział, że nakłada się na nią „zwol­nie­nie warun­kowe”. Szcze­góły wgrane są na ter­mi­nal, w tym dokładne gra­nice jej swo­body poru­sza­nia się, wyra­ża­nia się i roz­rywki. Odczy­tał sto­sowne para­grafy. Dzię­kuję i miłego dnia.

Busik wysa­dził ją pod domem i popę­dził obsłu­żyć kolej­nego oby­wa­tela.

Idąc na górę po scho­dach, wcho­dząc w pół­mrok klatki scho­do­wej, którą wbie­gała i zbie­gała tysiące razy jako dziecko, wie­działa, że już ni­gdy nie zoba­czy swo­jego życia w Lon­dy­nie. Ni­gdy nie zoba­czy Pal­mera.

Kiedy zaś ojciec otwo­rzył drzwi i ujrzała na jego twa­rzy prze­ra­że­nie na jej widok, zro­zu­miała, jak ogromny błąd popeł­niła.

Znisz­czyła wszystko i nie było już powrotu. Nie dało się już tego napra­wić.

Sto­jąc w kuchni, Lilja pod­nio­sła siatkę na zakupy. Się­gnęła do torby z mąką. Bir­nam był w środku.

Ale gdzie da się znik­nąć? Wie­działa: koło pojem­ni­ków na śmieci za blo­kiem jest mar­twy punkt. Zna­la­zły go dzie­ciaki bawiące się na podwórku. Tam spo­ty­kały się na bar­dziej tajne zabawy.

Dzieci zawsze wie­dzą, gdzie nie ma kamer.

Zarzu­ciła siatkę na ramię.

Nie poże­gnała się z ojcem. Nie mogła. W nor­malny dzień nie budzi­łaby go prze­cież, żeby się poże­gnać, gdy wycho­dziła po zakupy. A to musiało wyglą­dać jak każdy nor­malny dzień.

***

Za blo­kiem Lilja Wita­liewna Ryba­kowa wyszła z zasięgu kamery 0275–0q37858, wcho­dząc w tak zwany, w tech­nicz­nym żar­go­nie, „cień obser­wa­cyjny”. Trzy sekundy póź­niej, sądząc po szyb­ko­ści kro­ków, powinna znów być widoczna, tym razem w kame­rze 0275-0q37878.

Co się ni­gdy nie stało.

Rozdział III

III

Pal­mer

Unia

Zosta­wili Pal­mera na dwie godziny na meta­lo­wym skła­da­nym krze­sełku w kory­ta­rzu. Świa­tło pada­jące przez zaro­śnięte bru­dem okna było bar­dziej szare niż niebo na zewnątrz.

Pal­mer ni­gdy nie był w tej dokład­nie czę­ści Lon­dynu, ale widział masę podob­nych miejsc. Pra­co­wał w takim wła­śnie Lon­dy­nie – wyco­fane z uży­cia ręcz­nie kie­ro­wane cię­ża­rówki usta­wione za żylet­ko­wym dru­tem, działki nie­użyt­ków, budynki z pęka­ją­cymi stiu­kami, odpa­da­ją­cymi kafel­kami, popla­mio­nym od desz­czu beto­nem, omsza­łymi cegłami.

W końcu kupi to wszystko jakaś kor­po­ra­cja, oczy­ści teren do zera i wystawi pre­fa­bry­ko­wane cen­trum logi­styczne, sto razy więk­sze od wszyst­kiego, co tutaj wcze­śniej było, w nocy pod­świe­tlone zim­nymi LED-ami. Z auto­ma­tycz­nymi waha­dło­wymi busami, żeby dowo­zić pra­cow­ni­ków, takich jak Pal­mer.

Ale za ogro­dze­niem zawsze były jesz­cze takie miej­sca, pozo­sta­ło­ści po poprzed­nich cza­sach. Tak wła­śnie Pal­mer i inni pra­cow­nicy maga­zy­nów zaczy­nali i koń­czyli każdy dzień pracy – spo­glą­da­jąc przez mar­twe okna do prze­szło­ści.

Siadł na krze­śle i patrzył, jak po ścia­nie peł­znie przy­tłu­miony blask słońca. Pod koszulą czuł pot. Z wierz­chu był spo­kojny, choć wie­dział, że to tylko pozór, błonka na powierzchni jego nie­po­koju. Pot mówił prawdę. Od tego, co się teraz sta­nie, zale­żało wszystko. Od tego, czy mu uwie­rzą.

W końcu otwo­rzyły się drzwi. Kobieta wycią­gnęła rękę. Wspo­mi­nał to póź­niej – jej cie­płą dłoń w miej­scu, gdzie był tylko chłód umar­łego prze­my­słu.

Meble wyglą­dały na śmiet­ni­kową zbie­ra­ninę – cięż­kie, zie­lone, meta­lowe biurko, sta­ro­świecka lampa z gru­bym kablem bie­gną­cym do gniazdka w dziw­nym miej­scu na ścia­nie. Kolejne skła­dane krze­sło, na któ­rym miał usiąść. Ściany puste, nie licząc pro­sto­kąt­nych jaśniej­szych plam wśród brudu, gdzie kie­dyś wisiały jakieś ramki.

Kiedy usia­dła, wyso­kie opar­cie fotela zama­ja­czyło nad jej głową. Splo­tła dło­nie na bla­cie biurka i powie­działa:

– Pro­szę mi wszystko opo­wie­dzieć.

Pal­mer się zawa­hał.

Kobieta dodała:

– Pró­buje pan zde­cy­do­wać, co mi powie­dzieć, a co nie. Ale jeśli chce pan odzy­skać Lilję, musi mi pan opowie­dzieć wszyst­kie szcze­góły. Bo nie będzie pan wie­dział, które z nich są ważne.

– A wy jeste­ście w sta­nie ją odzy­skać?

– Na począ­tek niech mi pan wszystko opo­wie. Na tym się oprzemy.

***

Póź­niej, na gór­nym pię­trze auto­busu, oparty nogami o poręcz, Pal­mer czuł się zawie­dziony roz­mową. Auto­bus lawi­ro­wał przez nocny pół­mrok mia­sta, pod roz­ma­za­nym w desz­czu świa­tłem latarń. Mdlące uczu­cie w żołądku wzma­gało się za każ­dym razem, gdy skrę­cał za róg na swój bru­talny, nie­ludzki spo­sób.

Dobrze się poczuł, w końcu o tym wszyst­kim mówiąc. Od mie­sięcy nikt nie chciał go słu­chać. Cho­dził ze swoją histo­rią z jed­nej pań­stwo­wej insty­tu­cji do dru­giej. Poka­zy­wał im ostat­nie wia­do­mo­ści od Lilji, opo­wia­dał, że wró­ciła tam, żeby po raz ostatni zoba­czyć ojca. Że kon­takt się urwał zaraz po wylą­do­wa­niu. Że miała już kupiony i opła­cony bilet powrotny, z któ­rego ni­gdy nie sko­rzy­stała. Miała wró­cić.

– Może po pro­stu nie chciała wra­cać – powie­dział jeden z rzą­do­wych biu­ro­kra­tów.

Nie, ona go nie zosta­wiła. Zabrali ją. Od mie­sięcy pró­bo­wał im to powie­dzieć, w jed­nym urzę­dzie za dru­gim.

Nikt nie słu­chał.

Dopóki nie ode­brał tele­fonu od tej kobiety. Obie­cała go wysłu­chać.

– Nie rozu­miem, czemu nikogo to nie obcho­dzi – powie­dział jej przez tele­fon. – Czło­wiek znika. Ginie. Może i nie ma naszego oby­wa­tel­stwa, ale to nie zna­czy, że jest nikim. To nie zna­czy, że nie jest czło­wie­kiem.

– Nas to obcho­dzi. Dla­tego dzwo­nię.

W końcu, w tym ponu­rym pokoju, opo­wie­dział tej kobie­cie wszystko.

Zaczął od momentu, gdy się poznali, w bez­i­mien­nym „ruin barze” w daw­nej hucie we wschod­niej Euro­pie, gdzie sie­działo się w pon­cho i piło kra­ftowe piwa, przez dziury po bom­bach i odłam­kach z prze­szłej wojny ciekł deszcz i dud­niła muzyka.

Tury­ści pokryli wszyst­kie ściany graf­fiti. Imiona, wul­garne obrazki, niby to głę­bo­kie myśli o życiu, komen­ta­rze na temat okrop­no­ści, które się tu działy – sprawy, któ­rymi pró­bo­wali się prze­jąć, ale tak naprawdę ich nie obcho­dziły. W jed­nym miej­scu ktoś wyma­lo­wał Buddę z prze­wie­szo­nym przez ramię kałasz­ni­ko­wem. Silił się na iro­nię. Na jego ciele wid­niały naba­zgrane imiona setek tury­stów.

Lilja stała pod scho­dami z piwem w jed­nej ręce i książką Nie­usta­jąca dys­ku­sja w dru­giej. Spoj­rzała w lewo, spoj­rzała w prawo. Zoba­czyła, że ją dostrzegł, i dosia­dła się do niego, jakby go roz­po­znała.

Wspo­mniał sto­lik, przy któ­rym sie­dzieli – olbrzy­mią drew­nianą prze­my­słową szpulę, usianą dziu­rami po kulach. Ktoś zeszli­fo­wał wszyst­kie drza­zgi, żeby nikt nie dziab­nął się w rękę przy piciu.

Tak wła­śnie wyglą­dała histo­ria wszę­dzie, gdzie jeź­dził – zawsze ktoś zeszli­fo­wał wszyst­kie drza­zgi.

Patrzył, jak inni dobrze się bawią, pod gir­lan­dami kolo­ro­wych lam­pek. Wspo­mi­na­jąc póź­niej tę scenę, miał wra­że­nie, że na nią tam cze­kał. Ale nie na nią kon­kret­nie. Cze­kał na cokol­wiek w ogóle.

Usia­dła przy stole. Zapy­tał ją o książkę.

– Aż boję się ją otwo­rzyć – powie­działa. – W moim kraju jest zaka­zana, ale jak tylko wysia­dłam z samo­lotu, od razu ją zoba­czy­łam, po angiel­sku, w księ­garni na lot­ni­sku, i kupi­łam. Wczo­raj. I dalej się boję. Tak ją ze sobą noszę… w moim kraju, w Fede­ra­cji, ta książka to wyrok śmierci. Wyrok śmierci za samo wypo­wie­dze­nie na głos jed­nego zda­nia z niej.

– Czyli to nie jest Mały książę.

– Nie wiem, co to Mały książę.

Parę minut póź­niej stwier­dziła:

– Chcę stąd wyjść.

– Czemu?

Objęła gestem dziury po kulach, ślady po niedź­wie­dzich pazu­rach arty­le­rii.

– To mój kraj im to zro­bił. Męczy mnie, że teraz ludzie tu sobie cho­dzą. Zado­wo­leni. A wcze­śniej to ich w ogóle nie obcho­dziło.

Od tej chwili byli razem. Razem prze­no­sili się z hostelu do hostelu, wzdłuż nowych szla­ków dla budże­to­wych tury­stów, na któ­rych dało się bez­piecz­nie pić piwko i szoty, jed­no­cze­śnie podzi­wia­jąc bli­zny po daw­nych woj­nach i bie­dzie.

Spa­ce­ro­wali wzdłuż falo­chro­nów, na któ­rych można było marzyć o daw­nych natu­ral­nych pla­żach, z cza­sów zanim ocean zabrał je z powro­tem.

Za falo­chro­nami wid­niały paski plaż z imi­ta­cji bia­łego pia­sku, wysy­py­wa­nego z auto­ma­tycz­nych wywro­tek. Spa­leni słoń­cem ludzie scho­dzili po roz­grza­nych meta­lo­wych schod­kach i nur­ko­wali w fale.

– Czemu aku­rat mnie wybra­łaś? – zapy­tał ją kie­dyś, wiele mie­sięcy póź­niej.

– W życiu nie spo­tka­łam nikogo, kto byłby bar­dziej angiel­ski.

W Lon­dy­nie widy­wali się codzien­nie. Była na sty­pen­dium, tylko tro­chę mniej nędz­nym niż jego tygo­dniówka. Zna­leźli sobie miesz­ka­nie. Kupili parę drob­nych mebli.

Zna­leźli się w związku, po pro­stu robiąc razem rze­czy, i nawet nie roz­ma­wiali o tym, co czy­nią i dla­czego.

Trudno to było wyja­śnić tej kobie­cie w paskud­nym pokoju. To się po pro­stu… zadziało, Pal­mer i Lilja nie zro­bili żad­nego kroku w tym kie­runku.

Tak naprawdę – i ta kobieta wytknęła mu to w poło­wie roz­mowy – o bar­dzo wielu spra­wach ni­gdy sobie nie mówili.

Wtedy wyda­wało mu się to logiczne – nie opo­wia­dała mu o swoim kraju, bo to było dla niej bole­sne. Nie opo­wia­dała o stu­diach czy pracy, bo on by tego nie zro­zu­miał. Sama mate­ma­tyka i kom­pu­tery.

Na kom­pu­te­rach on się nie znał. Dla niego to były urzą­dze­nia, które mówiły mu, do któ­rego pola w maga­zy­nie ma teraz iść. Upo­mi­nały, kiedy nie cho­dził wystar­cza­jąco szybko, infor­mo­wały, kiedy może zro­bić prze­rwę. Mówiły, kiedy wolno mu iść do toa­lety. Potrą­cały z wyna­gro­dze­nia, kiedy spóź­nił się pięć minut. Kom­pu­tery pil­no­wały, żeby dostał 2,5 pro­cent pre­mii, jeśli trzy razy w tygo­dniu pój­dzie na siłow­nię. Kom­pu­te­rów nie obcho­dziło, że boli go kolano. Kom­pu­tery wysy­łały mu ani­ma­cje, poka­zu­jące, jak szyb­ciej cho­dzić, jak efek­tyw­niej się­gać po przed­mioty, jak „opty­ma­li­zo­wać ruchy”.

Kom­pu­tery mówiły mu, co ma robić i jak. Tyle o nich wie­dział.

I nie chciał o tym z Lilją roz­ma­wiać. Bo kto by chciał? O nic nie­war­tej pracy, o jego nic nie­war­tym dzie­ciń­stwie. O nic nie­war­tym czło­wieku, któ­rym wciąż był, gdy nie miał jej przy sobie.

Nie opo­wia­dał więc o maga­zy­nie, a ona nie opo­wia­dała o tym, co robi na uczelni.

Czy zatem w ogóle roz­ma­wiali? Cały czas. Ale o bie­żą­cych rze­czach. O książce czy­ta­nej przez któ­reś z nich. O oglą­da­nych stru­mie­niach. Ona lubiła te gene­ro­wane maszy­nowo. Fascy­no­wały ją. Nauczyły ją wszyst­kiego, co potrze­bo­wała wie­dzieć, żeby myśleć jak czło­wiek Zachodu.

Modele języ­kowe, które je gene­ro­wały, były w jej kraju nie­le­galne. Jego rząd twier­dził, że są pełne zachod­nich uprze­dzeń. W Fede­ra­cji mieli swoje wła­sne, auto­cen­zu­ru­jące się, patrio­tyczne maszyny do pisa­nia histo­rii dla swo­ich oby­wa­teli. O czym? O tym, jak być dobrym czło­wie­kiem. Tak samo jak tutaj. Choć być dobrym czło­wie­kiem zna­czyło tam coś zupeł­nie innego.

Czy dobre były te opo­wie­ści? Tak, bar­dzo dobre. Wła­śnie na tym pole­gał pro­blem.

Pal­mer nie cier­piał gene­ro­wa­nych maszy­nowo histo­rii. Zno­sił je, dla niej, ale sam wolał rze­czy arty­styczne – cer­ty­fi­ko­wane, wolne od maszy­no­wych tre­ści, pisane i ekra­ni­zo­wane tylko przez żywych ludzi. Nie prze­szka­dzało mu, że sub­skryp­cje takich stru­mieni są droż­sze. To było tego warte – maszy­nowo gene­ro­wane dra­maty opo­wia­dały tysiące histo­rii, lecz one wszyst­kie wyglą­dały tak samo.

Nagle któ­re­goś wie­czoru przy­nio­sła do domu dio­ramy. Dwie, po jed­nej dla każ­dego z nich.

Pro­jekt z zajęć, powie­działa. Pra­co­wała nad nowym typem inter­fejsu. Indu­ko­wa­nym splą­ta­niem sieci neu­ro­no­wych. Bez­prze­wo­do­wym łączem czło­wiek–kom­pu­ter, nie­ogra­ni­czo­nym odle­gło­ścią, do eks­pe­ry­men­tal­nych gier i prze­sy­ła­nia rze­czy­wi­sto­ści wir­tu­al­nej. Kie­dyś będzie tak można ste­ro­wać swoim awa­ta­rem w grze – samymi myślami. Wię­cej – można będzie żyć w grze, jak we śnie na jawie.

Pal­mer momen­tami dostrze­gał bystrość Lilji, jej geniusz, lecz tego wie­czoru zoba­czył go z bli­ska w całej oka­za­ło­ści. Jej nad­zwy­czajny umysł…

A także prze­paść pomię­dzy nimi. On był z tych, któ­rym kom­pu­tery mówią, kiedy ma iść do toa­lety. Ona – z tych, co pro­jek­tują kom­pu­tery robiące rze­czy, któ­rych nikt dotąd nie robił.

Te dio­ramy były jed­nak tylko pro­to­ty­pem. Chciała, żeby pomógł jej w beta testach tych urzą­dzeń.

Tego wie­czoru padał śnieg – ostat­nio wielka rzad­kość, nawet pod­czas tych naj­ostrzej­szych zim. Mokre płaty bie­lały w świe­tle latarń i roz­ta­piały się, jak tylko spa­dły na chod­nik. Pamię­tał szum jadą­cych ulicą w dole samo­cho­dów.

Usie­dli przed dio­ra­mami. Nie było to nic impo­nu­ją­cego, takie skrzy­neczki, kwa­dra­towe i nija­kie, nie więk­sze niż dłoń, zro­bione z sza­rego metalu, z jed­nej strony otwarte. Po pro­stu puste bla­szane pudełka. Zało­żył na głowę opa­skę, którą mu dała – wyglą­da­jącą byle jak koronę z dru­karki 3D. Bar­dzo to beta. Ona nało­żyła swoją i wzięli po pigule.

Piguły były łagod­nym halu­cy­no­ge­nem, jak wyja­śniła – dzięki niemu sieć neu­ro­nowa robiła się bar­dziej podatna na splą­ta­nie. Kre­śliła sym­bole przed ekra­nem pod­łą­czo­nego do skrzy­nek uczel­nia­nego ter­mi­nala – wiel­kiego, cięż­kiego z wyglądu, jakiego ni­gdy wcze­śniej nie widział i potem już ni­gdy nie zoba­czył.

Wga­piał się w pudełko, jak mu kazała, nie spo­dzie­wa­jąc się niczego. Śro­dek zaczął dzia­łać – zła­pał się na tym, że aż chi­cho­cze, takie to głu­pie. Jaką ona ma poważną minę, gapiąc się w swoją skrzynkę.

Nagle w jego skrzynce coś się zaja­rzyło. Małą prze­strzeń wypeł­niła płasz­czy­zna koloru, podzie­liła się, wyostrzyła we wzgó­rze, niebo, wierzbę – i mło­dego męż­czy­znę pod wierzbą, z książką. Nie przy­po­mi­nało to ekranu, raczej holo­gram. Ale bar­dzo reali­styczny – świat, który poja­wiał się tam i wypeł­niał prze­strzeń pudełka, był oddany w naj­mniej­szych szcze­gó­łach.

Nachy­liw­szy się bli­żej, widział nawet tytuł książki: Mały książę.

W dio­ra­mie Lilji Tamiza pły­nęła obok par­la­mentu. A na Tami­zie – mała łódeczka. W łódeczce – męż­czy­zna i kobieta, któ­rych twa­rzy nie widział, bo były odwró­cone. Wie­dział jed­nak, że to oni, Lilja i on, razem.

– Co to za gra?

– To nie gra. To jest to, co jest w tobie. Cho­ciaż… nie­zu­peł­nie. To jest jakby tłu­ma­cze­nie tego, co masz w sobie. Tego stanu.

– Jak to moż­liwe?

Źre­nice miała roz­sze­rzone od table­tek. Kiedy Pal­mer poru­szył głową, cały pokój zafa­lo­wał mu jak flaga na wie­trze.

– Pra­cuję nad usta­le­niem tego – odparła Lilja. – Ale jedną rzecz chcia­ła­bym wie­dzieć. Gdzie w two­jej dio­ra­mie jestem ja?

– Jesteś tą wierzbą. I wzgó­rzem, i nie­bem. Nawet tą książką. Wszystko to ty.

***

W malut­kiej kawa­lerce, gdzie miesz­kali razem, dwie dio­ramy wciąż stały jedna przy dru­giej na środku stołu.

Jego dio­rama poka­zy­wała teraz prze­krój farmy mró­wek. Mrówki wędro­wały pia­sko­wymi tune­lami, pra­co­wi­cie doglą­da­jąc jaj i przy­no­sząc pokarm.

Wyglą­dała tak od wielu dni. Wypa­trzył nawet w niej mrówkę, którą uznał za sie­bie. Mrówkę Pal­mera. Miała jaśniej­szy tułów niż inne. Cho­dziła tymi samymi ścież­kami, zajęta jak wszyst­kie. Od czasu do czasu jed­nak przy­sta­wała i uno­siła głowę, jakby nasłu­chu­jąc czy patrząc poza szkło. Potem, posztur­chi­wana i popy­chana przez inne, ruszała w dal­szą drogę.

Scena w dio­ra­mie Lilji była od tygo­dni taka sama. Dziew­czyna cho­dziła tam i z powro­tem po leśnej pola­nie, na tle ciem­nej linii drzew, z pniami usta­wio­nymi tak gęsto, że nawet nie dałoby się mię­dzy nimi przejść. Cho­dziła, potem sia­dała, znów wsta­wała, znów cho­dziła. Cza­sami popa­try­wała w niebo. I tyle.

Zaczęło mu się wyda­wać, że to jakieś splą­ta­nie pomię­dzy nią a dio­ramą. Może dio­rama się po pro­stu zapę­tliła i odtwa­rza jej ostat­nie uczu­cia sprzed zerwa­nia połą­cze­nia.

Teraz jed­nak uka­zała się nowa scena. Znaj­do­wała się w głębi lasu. Była noc, ze wszyst­kich stron ota­czały ją grube pnie. Sie­działa i grzała dło­nie przy małym ogienku, z któ­rego uno­siły się iskry, lecące ku kra­wę­dzi dio­ramy.

To jest to, co jest w tobie. Cho­ciaż… nie­zu­peł­nie. To jest jakby tłu­ma­cze­nie tego, co masz w sobie. Tego stanu.

Coś się w niej zmie­niło, gdzie­kol­wiek była.

Żyła i coś się zmie­niło.

Taką wła­śnie wia­do­mość, pierw­szą od mie­sięcy, wysłał ter­mi­na­lem do jedy­nej osoby, która chciała go słu­chać. Dło­nie mu się trzę­sły, gdy pisał:

W JEJ DIO­RA­MIE COŚ SIĘ ZMIE­NIŁO. COŚ MUSIAŁO SIĘ JEJ PRZY­DA­RZYĆ.

Patrzył, jak awa­tar Lilji grzeje dło­nie nad ogniem. Iskierki pod­la­ty­wały tak bli­sko brzegu dio­ramy, jakby miały z niej wyle­cieć i osma­lić drew­niany blat stołu.

Wycią­gnął ręce do dio­ramy, jakby chciał poczuć to cie­pło.

Ter­mi­nal pik­nął.

NI­GDZIE SIĘ NIE RUSZAJ. JUŻ JADĘ.

Rozdział IV

IV

Pre­zy­dent / Niko­łaj

Fede­ra­cja

Pre­zy­dent patrzył, jak dok­tor Niko­łaj Aga­pow zmie­rza w jego stronę.

Męka to była przy­glą­dać się temu, jak ludzie peł­zną, uwię­zieni w swo­jej gala­re­to­wa­tej atmos­fe­rze. Męka to była słu­chać, jak ich głosy roz­ma­zują i roz­cią­gają słowa.

Pre­zy­dent, kiedy się uparł, żeby zop­ty­ma­li­zo­wać mu pro­cesy umy­słowe, by dzia­łały trzy­krot­nie szyb­ciej od stan­dar­do­wego mózgu, nie wie­dział, że przy­nie­sie to taki sku­tek.

Wła­sne ruchy też wyda­wały mu się powolne, ale była w nich gra­cja, był sens. Zanim się ode­zwał, zdą­żył prze­ana­li­zo­wać twa­rze ludzi, do któ­rych mówił. Pod­su­mo­wać ich nastroje i dopa­so­wać do nich reak­cję. Sta­ran­nie dobrać słowa. Co zamie­rza osią­gnąć? Uspo­koić ich? A może prze­bić się przez ich pan­ce­rze jak ładu­nek kumu­la­cyjny, do skry­wa­nej pod spodem bez­bron­no­ści?

Inni mówili bez celu, żeby tylko mówić.

– Dzień dobry, eks­ce­len­cjo – powie­dział Niko­łaj.

Czy może bar­dziej wyję­czał przez lepką war­stwę spo­wol­nio­nego czasu.

Pre­zy­dent już nie mówił ludziom „dzień dobry”. Nie wda­wał się w luźne gadki. Zbyt bole­sne było słu­chać, jak wykrztu­szają z sie­bie i obśli­niają nie­składne urywki zdań.

W końcu Niko­łaj zna­lazł się przy nim. Pre­zy­dent sku­pił się z powro­tem na świe­cie. Niko­łaj pod­wi­nął pre­zy­dencki rękaw. Spraw­dził pre­zy­dencki puls, po sta­ro­świecku, na prze­gu­bie, licząc ude­rze­nia i patrząc na sekund­nik dro­giego zegarka mecha­nicz­nego.

Niko­łaj Aga­pow był jedyną ludzką istotą, któ­rej wolno było go doty­kać. Kiedy widział przy­bli­ża­jącą się do jego ręki dłoń, jej pie­go­watą skórę z czar­nymi wło­sami, zawsze miał ochotę ją odtrą­cić. Lecz gdy już go dotknęła, pal­cami wyczu­wa­ją­cymi puls – ona, która jako jedyna ma zgodę na kon­takt z cia­łem przy­wódcy – wyda­wało się to czymś wła­ści­wym.

Może to, co jest z nim nie tak, da się napra­wić. Może dok­tor będzie miał odpo­wiedź.

Lecz gdy tylko pomy­ślał te słowa, od razu wie­dział, że to nie­prawda. Patrzył z rana w lustro. Widział to. Śmierć. Znów go dopada.

Będzie ją trzeba poko­nać. Znowu.

– No i?

Niko­łaj czuł bicie serca pre­zy­denta jak szept pod opuszką kciuka. Spoj­rzał mu w twarz – wymo­de­lo­waną, która miała przy­po­mi­nać tę wcze­śniej­szą, przed nią, choć nie zanadto. Przy­po­mi­nać na tyle, aby budzić zaufa­nie. Nie nazbyt jed­nak podobną, żeby nie zwra­cać uwagi na to, co i tak wszy­scy wie­dzieli, lecz o tym nie wspo­mi­nali.

Niko­łaj zapro­te­sto­wał kie­dyś, mówiąc, że ludzie domy­ślą się, co się dzieje, kiedy kolejny przy­wódca będzie wypo­wia­dał się i zacho­wy­wał się dokład­nie tak jak poprzedni. Kro­tow powie­dział mu wtedy, że pań­stwa nie inte­re­suje, czy ludzie wie­rzą w jego kłam­stwa. Pań­stwa nie inte­re­suje moż­li­wość wia­ry­god­nego zaprze­cze­nia. Każde dobre kłam­stwo da się zde­ma­sko­wać, jeśli ktoś się odpo­wied­nio przy­łoży. Nie, mówił Kro­tow: nam potrzeba nie­wia­ry­god­nego zaprze­cze­nia. Kłam­stwa, które spo­łe­czeń­stwo od razu przej­rzy na wylot, ale będzie musiało uda­wać, że w nie wie­rzy. Nawet przed sobą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tłu­ma­cze­nie moje; w prze­kła­dzie Jana Kaspro­wi­cza cytat brzmi: „Wiem, że rad się nadzie­jami / Wszelki człek wygnany pasie” (przyp. tłum.). [wróć]