Gdyby Wenus była chłopcem - Luke Sutherland - ebook

Gdyby Wenus była chłopcem ebook

Luke Sutherland

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

W pustym pokoju w londyńskim Soho mężczyzna zamienia się w złoto. Jego ciało, organy, a nawet urokliwe oczy poddawane są procesowi przedziwnej ludzkiej alchemii i przekształcają się w szlachetny, śmiertelny metal. Wszystko zaczęło się na South Ronaldsay wśród śpiewających fok i starożytnych ruin Orkadów. Właśnie tam urodził się chłopiec obdarzony niezwykłym darem darem dawania miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Venus as a boy

Copyright © 2004 by Luke SutherlandCopyright for the Polish edition © Vesper 2006

Tłumaczenie: Anna KaniukaRedakcja: Ewa Wozowska, Magdalena PiechowiakSkład i łamanie: Paweł OrłowskiProjekt okładki: Tomasz P. Wrzesiński

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta.

Dystrybucja:In Rockul. Zakręt 560-351 Poznańtel./fax (061) 8686795e-mail:[email protected]@inrock.plwww.inrock.plVesper www.vesper.pl

Wydanie I

Poznań, wrzesień 2006ISBN 83-60159-09-2ISBN 978-83-60159-09-5

Druk i oprawa: Abedik, Poznań

1

22 marca, Feet East 93, Brick Lane, Londyn.

Po koncercie, za kulisami, zastąpił mi drogę młody chłopak, przystojny, ale zaniedbany. Miał na imię Pascal. Opróżniona do połowy butelka absyntu, rozszerzone źrenice i pomalowane rzęsy powinny stanowić dla mnie wystarczające ostrzeżenie, ale byłem tego dnia w bojowym nastroju.

Przyczepił się i zaczął jakoś chaotycznie wyjaśniać, że jego przyjaciel, Désirée, chciałby się ze mną zobaczyć, więc może mógłbym pójść z nim na Soho i poznać tego przyjaciela?

– Za dużo wypiłeś – powiedziałem. – Désirée to imię kobiety.

– Zrozumiesz, jak go poznasz – odpowiedział.

– Dlaczego właśnie ja? – zapytałem. Nie miałem ochoty nigdzie się wlec.

– On czytał twoje książki.

– Co z tego?

– On mieszkał na Orkadach.

– Ciągle mi nie powiedziałeś, dlaczego chce się ze mną zobaczyć.

– On umiera. Chce, żebyś wysłuchał historii jego życia.

Koncerty przyciągają zawsze wielu rozmaitych dziwaków. Chciałem odejść, ale Pascal mnie przytrzymał. Kiedy próbowałem się wyrwać, rzucił się na mnie. Zaczęliśmy się szarpać. Rozdzielili nas bramkarze. Wyrzucili go za drzwi.

Miesiąc później przyszła paczka, zaadresowana na moje nazwisko. Doręczono ją do biura mojej wytwórni. W środku znalazłem kartkę z napisem: Désirée chciał, aby to stało się Twoją własnością. Była przyklejona taśmą do pudełka, w którym poukładano różne osobiste drobiazgi: listy, biżuterię, papierosy, naszywki, okulary przeciwsłoneczne, rękawiczki, portfel, mały dzwoneczek, discman, kilka ponumerowanych płyt i plik fotografii. Zdjęć z Orkadów. A jeszcze dokładniej: z South Ronaldsay, wyspy, na której spędziłem dzieciństwo. St Margaret Hope, przystań, stadion, widok ze szczytu Ontaftu, fragment wybrzeża z moim starym domem. Jedna z fotografii, zawinięta w pergamin, została zrobiona podczas festynu, jaki odbywał się u nas co roku. Teraz, kiedy to piszę, mam ją przed sobą: kiepskie ujęcie szkolnego boiska zapchanego ludźmi i bezładną plątaniną namiotów, dmuchanych trampolin i boksów dla psów, kotów i chomików. Do zdjęcia przypięto spinaczem karteczkę ze słowami: Drugi w kolejce po lody. A drugi stoję ja. W żółtej nieprzemakalnej kurtce. Mam osiem, może dziewięć lat.

Poddałem się i włożyłem do discmana pierwszą płytę. Nagranie zaczynało się od słów: „Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Mam nadzieję, że kiedy wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia, zrozumiesz, że byłem twoim przyjacielem”.

Ze słuchawkami na uszach poszedłem z centrum do Tower Bridge i z powrotem przez South Bank. Pod koniec wędrówki byłem zdziwiony i wstrząśnięty historią, jaką usłyszałem. Historią Désirée, opowiedzianą przez niego samego. Fakt, że zwracał się do mnie ktoś, kto już nie żyje, był sam w sobie dość niesamowity. Zupełnie jednak wytrąciło mnie z równowagi co innego – dowiedziałem się, że wywarłem istotny wpływ na los nieznanego mi człowieka.

Désirée twierdził, że mieszkał na South Ronaldsay, w tym samym czasie co ja, i nawet raz podobno ze mną rozmawiał. Ja nie pamiętam go wcale. Był starszy ode mnie o sześć lat, więc skończył szkołę, zanim ja ją zacząłem. Żaden z moich nielicznych znajomych mieszkających na Orkadach nie potrafił mi pomóc.

Przypominam sobie jedynie tych chłopaków, którzy upokorzyli mnie na schodach ratusza. Pamiętam też kilka zdarzeń: letni wieczór, kiedy cała gromada ludzi wskoczyła do morza w ubraniach i Halloween, gdy ktoś wrzucił nam petardę przez okno łazienki.

Umówiłem się z Pascalem w kawiarence na Soho. Zaprowadził mnie do dawnego pokoju Désirée, który umarł przed trzema tygodniami. Pascal właśnie wrócił z podróży, podczas której rozsypał jego prochy, a teraz zamierzał na dobre opuścić Londyn. Kiedy kazałem mu przysiąc, że mnie nie nabiera i że nie jest to jakiś głupi kawał, załamał się i z krzykiem wyrzucił mnie z mieszkania.

Nagrania z płyt spisałem w ciągu tygodnia. Wróciłem do Londynu i dałem tę historię do przeczytania kilku przyjaciołom, między innymi Jimo Toyin Salako, który był tak poruszony, że zaproponował, aby dołączyć do niej kilka fotografii. W ten sposób powstał niezwykły pamiętnik, którego częścią jest właśnie ta książka.

L.S., Londyn, 2004

2

Może właśnie teraz rozpoczyna się moje zmartwychwstanie...

Tamtego Pierwszego Poranka po Ostatniej Nocy splunąłem do umywalki złotem... Nie potrafię inaczej o tym mówić ani myśleć. Całe mnóstwo maleńkich złotych bryłek zagrzechotało na dnie umywalki. Najpierw pomyślałem, że wypadła mi plomba. Ale przecież nie miałem żadnej złotej plomby... Dziś, pięć tygodni później, wiem już na pewno: tamtego poranka wyplułem kawałek samego siebie.

Zdążyłem już przywyknąć do myśli o alchemii, o tym, że człowiek z krwi i kości zmienia się w złoty kruszec. Nie, pewnie, że nie traktuję serio możliwości stania się drogocennym posągiem. Przytrafiło mi się jednak coś, co mnie przeraża, zadziwia, a jednocześnie budzi zachwyt.

Moja skóra jest twarda, chropowata, metaliczna. Wszędzie. Zakończenia nerwów reagują na każdy ruch. Jak w ciężkim przypadku półpaśca albo przy porażeniu prądem. Kołdra wydaje się papierowa. Mam zęby ze złota, złote paznokcie, nawet tęczówki oczu. Zesztywniałe nogi i ramiona. Oddycham z coraz większym trudem. Mówienie to tortura. Mój język jest jak z płynnego ołowiu, a głos przypomina idiotyczną melodyjkę zepsutego zegara. Brzmi jak stary dzwonek. Nie mogę już właściwie niczego przełykać. Mój obolały brzuch wypełniają tylko zupy, lody i budyń.

Oszalały też zmysły. Do moich uszu dociera każdy dźwięk: tajemnice szeptane w pokojach trzy domy dalej, chrobot szczurów w metrze i korników w krokwiach. We wszystkim czuję zapach cukru i gówna. Widzę gwiazdy w środku dnia. Czasem wszystko to się miesza i wtedy słyszę, dźwięki i smakuję przedmioty, które widzę. Jak wtedy, gdy usłyszałem nabożeństwo odprawiane po drugiej stronie ulicy, w kościele świętego Bartłomieja – pieśni przybierały w powietrzu cudne spiralne kształty, a niebo za oknem miało smak brzoskwiń.

Leżę we własnym łóżku... tu, w moim mieszkaniu... na Soho... w Londynie. Jest przy mnie Pascal. Płacze. Jak zwykle. Za plecami mam okno. Zastanawiałem się nawet, czy nie przestawić łóżka. Mógłbym patrzeć, jak przemijają ostatnie dni mojego życia, nie chcę jednak, żeby gapili się na mnie ludzie mieszkający naprzeciwko. Zdarzyło się już raz i drugi, że ktoś się na mnie gapił i nie sprawiało mi to przyjemności.

W nogach łóżka stoi szafa... ściany obwieszone są plakatami – jest ich mnóstwo. W rogu przewalają się stosy płyt i książek. Na półce nad turystycznym telewizorem stoi jakaś roślina o owalnych, suchych liściach. Te wszystkie rzeczy... Bez znaczenia. Zwykłe śmieci. Jedyne, co po mnie pozostanie, to pamięć o... Nie, to tylko strata sił.

Wszyscy wokół mnie je marnują, strasznie marnują. Bredzą coś na temat złota, wymyślając co się da, od żółtaczki po żółtą febrę, a nawet dżumę, wywołaną zapewne przez miliony hormonów i środków uspokajających, które połknąłem Ostatniej Nocy. Kiedy mówię o Ostatniej Nocy, mam na myśli noc, kiedy przedawkowałem hormony, środki uspokajające i alkohol i skoczyłem z Millennium Bridge. Dzień Pierwszy to dzień, kiedy rano splunąłem złotem do umywalki i pojąłem, że wszystko się zmieniło. Ale cóż, Pascalu, najdroższy, kochany Pascalu... Wygląda to, jak sceny z widowiska pasyjnego: przychodzą, stają nad moim łóżkiem, załamują ręce, wypłakują oczy i błagają, żebym pozwolił wezwać lekarza.

Boję się śmierci – kto by się nie bał! – ale nie chce mi się już żyć. Nie wiem, jak miałbym żyć. I nie wiedziałem już na długo przedtem, zanim zmuszono mnie do łykania pigułek hormonalnych, które mnie unicestwiły.

Nie mam pojęcia, jak to powiedzieć... Może tak: istniałem jeszcze, ale tylko jako świadomość. Poza ciałem, bo moje ciało już do mnie nie należało. Umierało. Pozostały tylko omdlałe wnętrzności, skurczony, targany spazmami żołądek, bolące kości... rozmiękły kutas, wcześniej zawsze gotowy do skoku. Nieustannie mnie mdliło. Ale najgorsze nadeszło wtedy, gdy moja pierś zmieniła się nagle w miękki, pełny cycek, który nie mieścił się w dłoni.

W taki sposób stałem się mężczyzną w niechcianej, kobiecej skórze. Tak, wiem, że to głupio brzmi, ale jak inaczej miałbym o tym mówić? Źle mi było w tym ciele. To tak, jakby własny głos cię ogłuszał. Nawet oddech wydaje się nie do zniesienia, bo sprawia, że jesteś bliżej samego siebie. I nie ma ucieczki. Żyjesz cudzym życiem, ale ten obcy jest tobą, a ty nie masz wyboru, szarpiesz się obłąkańczo... I wtedy przychodzi nienawiść. Unikasz własnego odbicia w lustrze, puszczasz głośną muzykę i bez przerwy coś robisz, byle tylko nie zostać ze sobą sam na sam. Każdego wieczoru modlisz się, by sen przyszedł jak najprędzej. Ale zanim się spostrzeżesz, dopadają cię ponure myśli. Jak ta, że siedzisz i nic nie robisz, albo wyszedłeś na miasto, albo że się z kimś pieprzysz. I w twojej głowie zaczyna się wyświetlać cały film, w twojej martwej głowie, bo – i to jest właśnie najgorsze – wcale nie umierasz. Ty już jesteś martwy. Wszystko mija i czujesz krótki, ale jakże głęboki przypływ ulgi. A potem nadchodzi kolejny dzień i wszystko wraca, i następnego dnia znowu, i znowu, dopóki się nie poddasz. Dopóki nie zaczniesz tęsknić, żeby już cię nie było. Dopóki nie zrozumiesz, że żyć to utrzymywać oddech. Nic więcej.

Jestem pewny, że już niedługo umrę. Złoto powędruje do moich płuc albo do serca, albo jeszcze gdzieś indziej. I będzie po wszystkim. Odejdę w ciszy. Tylko teraz, tak, teraz czuję, że coś... sam nie wiem... niech to będzie ego, wszystko jedno, co... co każę... Zdarzyło mi się coś nieprawdopodobnego... Rzecz w tym, że przez całe życie zdążałem ku temu, by stać się tym, kim dzisiaj jestem.

Tracisz życie na szukaniu jego sensu. Wszędzie poszukujesz jakiegoś znaczenia: w swoich związkach z ludźmi, w religii, przyrodzie, w książkach, sztuce, feng-shui, w kartach tarota, zachodach słońca albo ogłoszeniach... Szukasz bez przerwy, aby udowodnić sobie, że pieniądze nie są sensem życia. A jeśli moje słowa dotrą do kogoś, kto poszukuje celu, wielkiego porządku czy nawet Boga, mogę powiedzieć mu tylko tyle: i tak nie zobaczysz więcej niż ja.

Brzmi to trochę nazbyt poetycko, ale to dlatego, że w ostatnich dniach tysiące razy powtarzałem sobie to wystąpienie. Jak te bubki, którzy mówią, że nie spodziewali się Oscara, a ty wiesz doskonale, że przemówienie samo pcha im się na język, gotowe i przećwiczone. Wszyscy mamy gotowe mowy. Wszyscy wiemy, jaki kształt chcemy przybrać w cudzej pamięci.

Jedno wiem na pewno: nie tworzę kolejnej wersji Kroniki życia wielmożnego kogoś-tam. To byłoby za długie i zbyt nudne. Bez sensu. Będę mówił tylko o tym, co najważniejsze.

No więc, nie powiem za wiele o swoich rodzicach, bo jeżeli stwierdzę, że byli parą łajdaków, sam wyjdę na sukinsyna. A przecież nim nie jestem. Moi starzy mogliby służyć za modelowy przykład we wszystkich tych niedowarzonych teoriach, które chcą udowodnić, że to oni winni są tego, co stało się ze mną. Ograniczmy się więc do prostych faktów: urodziłem się i dorastałem na Orkadach – to taka maleńka grupa wysp u północnych wybrzeży Szkocji – jako młodsze z dwojga dzieci, co, jak sądzą niektórzy, wszystko wyjaśnia.

Na Orkadach nie ma drzew. Zaskakuje to każdego, kto przyjeżdża tu po raz pierwszy. O, tak, tak, na Orkadach nie ma drzew... Ale nie to jest najważniejsze. Ważniejsze, że jeśli tu mieszkałeś i wyjedziesz stąd, nigdy nie wyzwolisz się od tęsknoty za magicznym pięknem tego kawałka ziemi. I nawet jeżeli świat potraktuje cię podle i okrutnie, a ludzie uznają za gówno, za śmiecia, zawsze pozostanie ci marzenie o powrocie.

Co jeszcze? Kiedy byłem dzieciakiem, nie myślałem o tym wiele, ale dziś rozumiem, że tylko tam mogłem być naprawdę tym, kim jestem. Wszędzie dookoła wyspy, wzdłuż wybrzeży wylegują się foki. Wystające skały i ruiny dawnych budowli są tu równie zwyczajnym elementem krajobrazu, jak niewielkie domki i budynki gospodarstw. Zardzewiałe okręty tonące w piasku Churchill Barriers. Nurkujesz, łowisz ryby, wypływasz łodzią na pełne morze, cumujesz. Latem niemal do północy światło słońca oświetla morze, ciągnące się przez tysiące mil. Tysiące mil...

Moja rodzinna wyspa, South Ronaldsay, została tak nazwana na cześć wikinga hrabiego Rognvalda. Wiem, bo mieliśmy kiedyś w szkole takie zadanie. W 1975 roku było tu ośmiuset siedemdziesięciu mieszkańców. Dziś jest ich jeszcze mniej. Królików więcej niż ludzi. I, co najważniejsze, ani jednego policjanta.

Jedyna wioska, St Margaret Hope, leży na północy, nad zatoką. Hope to stary szkocki wyraz oznaczający schronienie. A St Margaret – to od imienia królowej Małgorzaty, która zmierzała właśnie na swój ślub z Malcolmem I i tu przeczekała sztorm.

Było to w 1035 roku czy coś takiego. Schronienie... Kiedy tam mieszkałem, wszyscy wiedzieli o sobie wszystko: kto z kim śpi, kto kogo otruł, kto umarł i kto komu pogruchotał kości. Mężczyźni kiwający się w barach i włóczące się za nimi, udające świętoszki posiniaczone żony nie mieli właściwie prywatnego życia. Każdy wstyd był na pokaz.

Nie pamiętam już, dlaczego Małgorzata została świętą. Przypominam sobie tylko, że król Malcolm miał przydomek Canmore, czyli Tęga Głowa.

W Hope były dwie porządne ulice. Ulica Przednia (która biegła wzdłuż wybrzeża) i Poboczna (która nie biegła wzdłuż wybrzeża). Przednia rozpoczynała się tuż przy plaży, zaraz obok stojącego na zakręcie sklepu starego Spence’a. Myślisz „plaża” i widzisz piasek, słońce. Ale plaża w Hope wyglądała inaczej: pokrywały ją kamienie, wśród których walały się muszle, wodorosty, szlam i śmieci. A pośrodku tego wszystkiego płynął strumień, wprost spod willi Stokrotka. Niósł ze sobą ścieki z gabinetu naszego doktora.

Sklep Spence’a oddzielała od morza tylko ulica Przednia. Ominąwszy go, dochodziło się do maleńkiej przystani. Właściwie był to wąziutki, zniszczony przez wiatr i słoną wilgoć pomost. U jego szczytu stał nieużywany hangar. Tam, pod potężnymi przesuwanymi drzwiami, stała ławka, na której przesiadywali chłopcy z Hope.

Linię horyzontu przysłaniała wyspa Burray, która rozpychała się u ujścia zatoki Hope. Zawsze kojarzyła mi się z ziemią obiecaną – leżała za morzem, a na jej wschodnim wybrzeżu przycupnął ziemski skrawek raju: piaszczysta plaża Bu.

Gdybyś poszedł ulicą Przednią, minąłbyś najpierw spółdzielnię, potem hotel Belleuve i „Złotą Rybkę” – jedyną restaurację na South Ronaldsay – aż doszedłbyś do Galerii, na samym końcu ulicy. Galeria należała do pewnego artysty, który nosił się, jakby należał do artystycznej bohemy, a tak naprawdę był podtatusiałym lowelasem. Znużony miastem i wyścigiem szczurów, zabrał swą piękną żonę z dzieciakiem i uciekł z Londynu na Orkady. Myślał, że znajdzie tu nową Atlantydę. Na naszych wyspach pełno było takich popaprańców. Skrzywdzone przez los angielskie rodziny ściągały tu, próbując leczyć swoje szaleństwo marzeniami o całkowitej niezależności od świata. Energia słoneczna, ogródki warzywne, ubój zwierząt z własnych hodowli i tym podobne brednie. W końcu i tak gryźli własne palce i wieszali się za stodołą.

Wydaje się, że ulica Przednia kończy się przy Galerii, ale gdy wytężysz wzrok, zobaczysz, że ciągnie się dalej – już jako wysypany żużlem szlak wijący się wśród łąk i zarośli. Gdybyś ruszył tą drogą za wsią, mijając pola ciągnące się nad plażą, dotarłbyś do Crook. Tak nazywała się chata, w której odbywały się próby zespołu. Jeśli noc była cicha, dźwięki muzyki niosły się nad całą zatoką.

Prawdziwym centrum Hope była jednak ulica Poboczna. Tu mieściła się większość sklepów i pubów. W samym środku wsi – oddalonym o kilka jardów od plaży i szopy – Poboczna zmieniała się w Cromarty Square. Tu, przy placu, stał ratusz Cormarty Hall, którego hala służyła zazwyczaj turniejom kometki, a w okolicach Bożego Narodzenia stawała się sceną dla szkolnych jasełek. Raz na jakiś czas przyjeżdżała szkocka orkiestra, która grała na zabawie. Ludzie jak jeden mąż wyruszali na tańce – nie wyłączając dzieciaków. Obsikiwali później całą okolicę, napompowani mocnym piwem i amfą, wracali na tańce, rzygali, tańczyli i bili się na przemian do białego rana.

Na Cromarty Square zbiegały się ulice Przednia, Poboczna i Szkolna – wąska droga, która pięła się w górę do gabinetu naszego doktora i dziwacznym, skleconym z byle czego siedzibom nędzarzy. Osiedle to, zwane Betty City, wyglądało jakby zostało wetknięte między Poboczną a Szkolną.

Gdybyś z Cromarty Square skręcił w lewo i poszedł dalej, minąłbyś kawiarnię i Ontaft – najbardziej strome wzgórze we wsi. Wkrótce potem Poboczna przechodzi w Portową, która kończy się przy bramie wielkich zakładów Oxy, gdzie pracowali niemal wszyscy mężczyźni z okolicy. Za tymi zabudowaniami widać już tylko zatoczki, skały i kraby. A gdyby komuś zachciało się wdrapać na Ontaft, dróżka prowadziła na szczyt, z którego rozciągał się rozległy widok na to, co uważałem wówczas za resztę świata.

Gdybyś jednak skręcił w prawo, zobaczyłbyś najpierw sklep z ciuchami, pocztę, pub Murray Arms i wreszcie sklep spożywczy Doulla i Rosie. Ulica prowadziłaby cię przez Hope, aż do granic wsi, skąd można ruszyć dalej ku Churchill Barriers albo też w kierunku South Parish, gdzie mieszkałem. Droga biegnąca wałami poprowadziłaby cię ku innym wyspom. Mógłbyś dotrzeć do stolicy Orkadów, Kirkwall, oddalonej stąd o dobre piętnaście mil.

Przy Szkolnej, w połowie wzgórza, był odkryty kort tenisowy i kręgielnia. Szkoła stała na samym szczycie. Gdybyś ją minął i poszedł dalej jeszcze kilka mil, dotarłbyś do kamienistej plaży (nazywano ją Sands o’Right), którą z jednej strony otaczały skały Hoxa Head. Może nie była to najpiękniejsza plaża świata, ale jeśli szukasz miejsca, w którym można się ukryć przed nienawiścią i upokorzeniem – to w zupełności ci wystarczy.

South Parish było miejscem dzikim jak rosyjski step. Gdzieniegdzie pojawiało się jakieś gospodarstwo. My też mieszkaliśmy w wiejskim domu, choć moi starzy wcale nie byli rolnikami. Dom miał jedenaście pokoi. Na parterze kuchnia, jadalnia, salon i coś w rodzaju bawialni, którą wypełniały stare meble z łuszczącą się politurą i stosy znoszonych już ubrań. Mama nazywała to pomieszczenie pokojem gościnnym. U szczytu schodów, po lewej, znajdował się pokój, w którym sypiała babka, kiedy przyjeżdżała do nas na dłużej. Z okna na półpiętrze widać było tylko trawę. Tu, w połowie podestu, zaczynał się drugi ciąg schodów prowadzący do pokoju Emily, mojej siostry. Była ode mnie dziesięć lat starsza i nie mieszkała już z nami. Uciekła z domu, kiedy skończyła piętnaście lat. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiła. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Mama nie wymieniała nawet jej imienia. Prawie nie pamiętałem siostry, a pamiątek po niej nie zostało wiele. Gdy wyniosła się z domu, stary zapakował jej ubrania, fotografie i inne drobiazgi do pudeł i wyniósł je do szopy. Biegałem tam często i szperałem w pudłach, starając się odkryć jakiś klucz do tajemnicy zniknięcia Emily. Wszystko, co pamiętam, to różowy grzebień i włóczkowy piórnik z wyhaftowanym imieniem. Nic więcej, bo w dniu dwudziestych urodzin mojej siostry mama spaliła wszystkie pudła z jej rzeczami.

W korytarzu, tuż przy pokoju Emily, stała wielka szafa z dykty. Kiedy się do niej weszło, początkowo sprawiała wrażenie bezkresnej czeluści. Gorzko rozczarowywał widok ściany za wiszącymi ubraniami – zwłaszcza wtedy, gdy jedynym marzeniem było zniknąć bez śladu.

Na samym końcu korytarza na piętrze była łazienka. Po lewej stronie sypialnia rodziców, po prawej mój pokoik, a nieco dalej kolejne drzwi. Za nimi kryła się następna klatka schodowa, prowadząca na poddasze. Największe z pomieszczeń na strychu zdobiły belkowania sufitu; było tak wysokie, że mój ojciec mógł tu spokojnie stanąć. Dalej była komórka, aż po sufit wypełniona rupieciami: trzymaliśmy tu stare dywany, drabinę, setki wiaderek z farbą, tarczę do lotek, narzędzia i całą masę innych drobiazgów.

W okolicy naszego domu stało mnóstwo opuszczonych chałup, stodół i szop. Z tyłu za domem miałem huśtawkę – jeśli rozhuśtałem się dość mocno, mogłem zobaczyć morze. Miałem też wielką pomarańczową piłkę do skakania, rowerek commando (taki chopper dla ubogich), szczudła i saneczki. W warsztacie taty mogłem znaleźć narzędzia, deski i części do silnika. Prawdziwy raj, kiedy jesteś w dobrym humorze. Ale jeśli tata był zły – co zdarzało się niemal zawsze – życie przypominało piekło.