Furtka przy dozorcy - Waldemar Bawołek - ebook + książka

Furtka przy dozorcy ebook

Waldemar Bawołek

3,9

Opis

Furtkę przy dozorcy trudno nazwać powieścią. Powiedziałbym, że jest to raczej „czyn literacki”, dodajmy: najwyższej jakości. 

Utwór, z pozoru jednorodny, rozpada się na dwie części, z których druga też się rozpada na dwie, więc w sumie składa się z trzech. 

Zasadniczo chodzi o okres w życiu pisarza, gdy pracował na krakowskich Azorach jako robotnik przy remoncie bloku. Część pierwsza to skrzętne, ale też nader fantazyjne opisy kilkudziesięciu mieszkań. Nie możemy się tu spodziewać „zapisu socjologicznego” w stylu Zofii Rydet, bowiem napisał je Bawołek, składają się one jednak na zbiorowy portret Polaków XXI wieku dokonany w znacznej mierze przez zwykłe wyliczenie przedmiotów, które u siebie gromadzą i którymi się otaczają. Jest to zabieg w swojej prostocie genialny i próżno w polskiej prozie potransformacyjnej szukać czegoś pod tym względem lepszego. 

W części drugiej do głosu dochodzą sami robotnicy, opisani z behawioralną bezwzględnością, ale i nie bez sympatii, która kończy się w części trzeciej, gdy sam narrator zostaje brygadzistą, staje na czele grupy, ale też się od niej odłącza. Dochodzą do głosu zakulisowe intrygi, podstępy, których jest obserwatorem i ofiarą. Całość kończy się niespodziewanym, nieoczywistym happy endem. To tyle, jeśli chodzi o streszczenie. 

Dodam tylko, że (po śmierci Jerzego Pilcha) Bawołek po raz kolejny udowadnia, że jest teraz najwyborniejszym polskim stylistą, a utwór ten (chociaż powstał dobrych parę lat temu, w okresie, gdy pisarz – w co trudno dziś uwierzyć – nie miał nadziei na znalezienie wydawcy) zaskakuje swoją aktualnością, nieustannym wsadzaniem dociekliwego palca we wciąż niezasklepione narodowe rany. 

Jest to jedno z „nieznanych arcydzieł”, z których (po jego wydaniu) będziemy kiedyś dumni.

 

Adam Wiedeman

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja, jeszcze nie czytałam tak oryginalnej literatury
00

Popularność




Spis treści
FURTKA PRZY DOZORCY
O Autorze

Mamie

O czym to ja dzisiaj mogę wam opowiedzieć? O tym, że niedawno kupiłem zeszyt, w którym do tej pory nic nie udało mi się zanotować. Ale to nic. Nie pali się i straż pożarna nie jedzie, tylko Janeczek nie może zaczesać koguta, który stanął mu na głowie. Liże dłoń i przygładza włosy. Nic z tego. Dopiero gdy włożył czapkę, nieskończoność ukazuje się w jego twarzy, w głębi jego walecznych oczu.

– Wcześniej opuścimy tę piwnicę, niż ci się wydaje – rzekł.

– Nie jestem głuchy.

– Szczurami się nie przejmuj, bo gdy je wypędzimy, piwnica będzie błyszczeć jak niebo gwiaździste. – Poklepał mnie po ramieniu. Powiedział, że widzi dla mnie lepsze życie. – Raz-dwa uporamy się z pajęczyną, tu się postawi ścianę, obniży sufit, perspektywę się powiększy. Znajdziemy dla ciebie kobietę. Niemało ich w Krakowie, samotnych, z mieszkaniami. Tylko czekają na takich jak ty. Musisz do restauracji dla samotnych. Na Królewskiej jest coś takiego, od siedemnastej grają. Ubierzesz się elegancko, zamówisz kawkę albo piwko, żadnej wódki, tam każdy samotny, przychodzą, by się sparzyć. Myślisz, że nie chodziłem? Zanim poznałem moją Wiesię, dwanaście kobiet miałem, jedna mi tylko odmówiła, bo chciała pieniędzy, biznesmena. Wiesz, jak fajnie będzie? Przyjedziesz z kobietą do mnie, na narty pojedziemy, u mnie posiedzimy, później pijanego cię odwiozę. Tylko pamiętaj, mów o sobie, jaki jesteś samotny, że życie chciałbyś sobie ułożyć, że potrzebujesz do kogoś się przytulić. Zobaczysz, znajdziesz taką laskę, że będzie leżeć w łóżeczku i czekać na ciebie, aż wrócisz z pracy. W Krakowie mnóstwo jest wolnych panien, wdów, co byś chciał. Mieszkania mają. To dyrektorki, prezeski, nauczycielki. Musisz do tej restauracji dla samotnych. A piwnicę i tak zrobimy, że będzie lśnić. Już widzę te koronki i hafty, kwiatowe wzory, falbany, kokardy, biżuteryjne ozdobniki, draperie i plisowania. Będzie bardzo romantycznie, zobaczysz. Inspiracji wcale nie należy szukać na farmach z westernu, w garderobie tancerek flamenco, na hiszpańskiej korridzie, w japońskich buduarach gejsz, w antycznej Grecji ani u rzymskich gladiatorów. Wystarczy wyjść do ludzi. Znajdziesz sobie taką fajną kobietę, ładną, atrakcyjną, zobaczysz, zadbaną, wesołą i pogodną, uczciwą i wyrozumiałą. Musisz tylko chcieć, dać coś z siebie. Niebawem wyjdziemy z tej piwnicy. Spotkasz kobietę swojego życia, wrażliwą, z temperamentem, bez nałogów, ceniącą szczerość i lojalność. Ale ty przy pierwszym spotkaniu nie możesz powiedzieć jej, że nie jesteś bogaty, że jesteś rozwiedziony i pijesz. Tak nie można. Musisz mówić, że posiadasz wysoką kulturę słowa, jesteś życiowym optymistą, twardo stąpasz po ziemi, bez nałogów, wierny, odpowiedzialny, tolerancyjny, skromny, czuły.

Janeczek uśmiechnął się, z wiarą, że uśmiech przywróci harmonię i odpędzi złe duchy. Dobrze wie, że zaklina rzeczywistość, która wygląda, jak wygląda. Piwnica ciemna i duszna, szczurów ani na jotę mniej, tylko ziemi przybywa, gdyż dół coraz głębszy. Dlaczego ta ziemia taka ciężka? Czy będzie nam tak ciążyć, jeśli spoczniemy w niej kiedyś? Trzeba zgodzić się na świat, jaki jest, nie dopełniać sumy jego nieszczęść, samemu zaś znosić zło. Nie mogę zgodzić się na całkowitą marginalizację, jałowe bytowanie w oczekiwaniu na zmianę, która może nigdy nie nastąpić. Męskość Janeczka, jak i to, że chce zmienić moje życie, też jakoś mi nie odpowiada. Wiem, że zna swoją pracę, jest pewny siebie i chce mną zawładnąć. Nikogo nie prosi o pomoc, wskazówki ani instrukcje. Nie pyta o drogę, kiedy się zgubi. Zna się na rzeczy i nie daje sobą pomiatać. Z jakichś powodów męskość hołubi, a nawet lubi nadmiar męskości. Ciągle powtarza, że powinienem znaleźć sobie kobietę, bo jest ich na pęczki, wystarczy pójść do restauracji dla samotnych.

Dosyć tego, dość tej ziemi, rozkazywania mi, żegnaj, Johnie Wayne. Ruszam przeciwko swemu losowi i całemu światu.

Pierwsze drzwi na wprost

Więc do dzieła, uchylić furtkę wielkiej tajemnicy, dozorca prowadzi mnie do środka. Przestrzeń jest dobrze oświetlona, zwłaszcza śmietniki, klatka schodowa przeszklona. Wokół poręczy schodów wiją się węże łbami w dół i zieją czarną magią. Stało się jasne, że należy pomyśleć o swoim wizerunku, o tym, jak cię zobaczą, w co ubiorą. Już wiadomo, że należy się dopasować, przebudować swój charakter. Tak siebie skonstruować, żeby czuć, że jest się na swoim miejscu.

Zielone Zacisze, Leśna Polana, Brzozowy Zagajnik, Bukowy Dworek, Osiedle Zeusa, Lazurowa Dolina.

Nie ma na drzwiach tabliczek z nazwiskami. Nie wiem, jak długo powinno to trwać, ale dzwonię. I te dzwony, dzwony. Wygrywa kataryniarz. Dziewczyna zaprasza mnie do środka i pokazuje miejsca, które należy zagipsować. Dziury utkane watą sanitarną są dosyć duże. Musiała je tymczasowo pozatykać, gdyż ciągle słyszy przez nie szum z nieba. Podobno ukazują się też jakby języki ognia. Jeden z nich spoczął na niej.

Mówi, że to nie jest zabawne.

– Żeby... no, nie wiem... żeby dach naprawić, trzeba mieć uprawnienia. Albo żeby krowę leczyć, potrzebny doktor... nawet psa. A żeby rządzić, chyba tym bardziej trzeba szkoły... bo się obudzimy w takim kraju, że na czwartą rano przyjdzie ksiądz z nakazem kolędy... Po ile miodek? Z własnych uli? Kotki... chyba pszczółki... pan też przeciw... ciągle ci sami, wszyscy do gazu się nadają... Wyprawić wszystkich z dymem, Bóg rozpozna swoich...

Kiedy właśnie jedynym usprawiedliwieniem Boga jest to, że nie istnieje, ona nie chce czuć wstrętu do samej siebie, nie chce podkrążonych i spuchniętych oczu, psującego się szkliwa na zębach, piekącego przełyku, wzdętego brzucha, bolącego żołądka, skręcających się jelit. Nie chce mieć zawrotów głowy, ciemnych plam przed oczami, zniszczonej cery. Nie chce rzygać krwią.

Wzięła do ręki nóż, odepchnęła mnie na bok i sama zaczęła nakładać gips. Dowiedziałem się, że do niczego się nie nadaję, że takie gipsowanie to pestka. Oliwa zawsze na wierzch wypływa. Dowiedziałem się, że powinni ściąć mi głowę i wbić na pal, ale wcześniej obciąć ręce, uszy, wyrwać język i wypalić znak na czole.

Najważniejsze są sukienki, z talią przesuniętą pod biust lub w ogóle bez zaznaczonej talii, prawie wszystkie z matowej bawełny i szyfonu. Zaraz po sukienkach cieszy prawdziwy urodzaj bluzek w klimacie pensjonarsko-ludowym, z szerokimi rękawami i bufkami, z koronkami, z aplikacjami, ze wstążkami, z multum małych guzików. W realnym ludzkim świecie nie ma takich guzików. Jest tragizm, niepewność, lęk, ostateczność, niepowtarzalność, nieprzewidywalność. Kiedy techniczna mentalność zderza się z ludzką rzeczywistością, rodzi się zakłopotanie, a często nieszczęście. Nigdy nie należy sugerować, że zadanie było ponad siły.

Nie czekając, aż ogarnie mnie lęk przed tym, co autentyczne, wsunąłem do kieszeni narzędzia podstawowe, służące mi do podważania i odsuwania różnych przedmiotów. Przecież unowocześniamy wszystkie instalacje. Od wodnej zaczynając, a na gazowej kończąc. Obciążywszy równomiernie kieszenie, postanowiłem się przespacerować. Gdy wyszedłem z mieszkania, usłyszałem, jak pół klatki naradza się na schodach. Zacząłem iść niby bez celu, wolno. Udawałem sam przed sobą lekkie zdziwienie, że się tutaj znalazłem, ale skoro już tutaj jestem, to nie powinienem się martwić, że zniknę, a świat zostanie.

Drugie drzwi na lewo

Zadzwonić. Zapukać. Dzyń, dzyń. Puk, puk. Hau, hau.

O, piesek niewątpliwie kręci się po mieszkaniu. Może być niezła przeprawa, jak zawsze, bo zwierzę jest wolne, bo nieuwiązane na łańcuchu, więc swobodnie porusza się po mieszkaniu, bez chęci wyrwania się poza jego granice, uwiązane tylko do niebiańskiego łańcucha. Wszystkie możliwości zostały mu dane. Pani głaszcze pieska po łebku i mówi, żebym się nie bał, to grzeczny piesek, wcale nie przydrożny, on jeszcze nikogo nie ugryzł, muchy by nie skrzywdził.

Nie wierzę w to, co powiedziała. Gdyby on umiał mówić, zapytałbym, a tak, to tylko spojrzałem mu głęboko w oczy. Pani nie może się nadziwić, co też tak go ugryzło, że zaczął zawzięcie ujadać. Łazi za nią, a kiedy natyka się na mnie, za każdym razem szaleje z wściekłości, że nie można go uspokoić.

– A cóż on takiego dostrzegł w moich oczach, że taką złość wydobywa z siebie?

Pani na to, że jakiś blady jestem, niezdrów chyba, bo w ogóle źle wyglądam, najlepiej, gdy przyrządzi mi kieliszek wódki z pieprzem. Podziękowałem i poprosiłem, by zechciała zamknąć zwierzę w którymś z wolnych pokoi, na balkonie albo w łazience. Inaczej nie będę mógł nic zrobić, a przecież jeszcze nie zdążyłem niczego się dotknąć, w żadnym miejscu zostawić odcisków palców, odcisku umęczonej twarzy.

Stojąc przy otwartym oknie i wycierając pot z czoła, spoglądam na wspaniały widok. Żeby tak móc wymyślić nową możliwość życia, by nie iść przed nikim ani za nikim. A tu jakieś przedmioty w nylonowych opakowaniach plączą mi się pod nogami: lina, cienkie kable, siekiera, łopata, kilof, młotek. Przecież te narzędzia nie będą mi potrzebne. Dla mnie najważniejsze są zawory zasilające i powrotne.

Z okna widzę sąsiednie budynki, ich dachy, ogródki działkowe oraz dziesiątki reklam. Pani powiedziała, że będzie deszcz, bo sól zrobiła się bardzo wilgotna, a ja udałem, że nie słyszę, i poszedłem do łazienki, by przetkać rurę w ubikacji, by wydobyć na jaw – wobec innych – grozę swojego położenia.

Stąpam nieśpiesznie. Wiem, że woda będzie się wylewać z klozetu, a ja wyciągnę z niego haftowane makatki z wersetami Koranu, wizerunek Maryi z Jezusem stylizowany na prawosławne ikony, amulety w kształcie opiekuńczej dłoni Fatimy. Nie dociera tu światło dnia. Pochylony, by nie zawadzić głową o rozwieszone pranie, zmierzam ku odwrotnej stronie nudy. Zdjąłem mokrą koszulę, drelichowe spodnie i majtki. Po kąpieli wydobyłem z kosza na pranie ręcznik i osuszyłem ciało. Z innego kosza wyjąłem świeże majtki, włożyłem je, na ramiona zarzuciłem szlafrok. Przysiadłem na brzegu wanny. Lekko obracając się w prawo i w lewo, obserwuję ludzi w roboczych ubraniach. To koledzy z pracy; trudzą się w pocie czoła. Jeden z nich zaczął krążyć wokół mnie i mną potrząsać. Odsłoniłem oczy, by pokochać to, czego nie zobaczy się dwa razy. Dostrzegłem przed sobą kamienne obramowanie. Nic tu po mnie, czas wziąć się do pracy. Niech czas jak najszybciej przeleci.

Minąłem przedpokój. Spojrzałem na ścianę, tam, gdzie widziałem skamieniałości, owady zatopione w bursztynie. Przysunąłem krzesło i usiadłem. Zapaliłem papierosa. Nie zdążyłem się dobrze zaciągnąć, bo nagle usłyszałem brygadiera wołającego wszystkich na przerwę.

Trzecie drzwi na prawo

Do okna podszedłem i na oścież, bo zapach niemiły, duszący – brzydkie zapachy niosą chorobę.

Staruszka z trudem podniosła się i usiadła na łóżku. Wszędzie widoczna ułomność: włosy, paznokcie, ząb, szczęka, kości pieczołowicie ukrywane pod szlafrokiem. Pokazuje mi karnisz, który należy przytwierdzić do ściany i zawiesić na nim jakiś przedmiot podobny do wielkiego płótna, czterema końcami opadający ku podłodze.

– Trzeba mieć dobrą duszę, dobre życie, zgodne z wiarą przodków – mówi.

Ile ona może mieć lat? A kto to wie. Osamotniona, siedzi na łóżku, przygląda się bacznie zamglonymi oczami, co też ja robię, a ja rozglądam się za jakąś drabinką. Może taboret byłby dobry, więc idę do kuchni. W zlewie stos brudnych naczyń. Wygnany ze wszystkiego, nawet z kondycji wygnańca, z powodu braku punktu zaczepienia w życiu innej osoby, której mógłbym naprawdę zaufać, szukam stołka, z którego mógłbym dosięgnąć sufitu. Nic takiego nie znalazłem w zasięgu wzroku. Postanowiłem telewizor zdjąć ze stolika, by skorzystać z niego, zapytawszy wcześniej, czy mogę. Staruszka nie zaprotestowała. Hajda na stół, dalej przed siebie, z wysokości przemawiać.

Zanim zdążyłem się odezwać, staruszka zwróciła się do mnie, że pewnie mi ciężko w życiu, bo dużo pracy, i nielekkiej, ona też całe życie musiała pracować, najwięcej przed wojną, gdy dzieckiem była. I tylko te czasy przedwojenne pamięta, bo tylko o nich. Chociaż gdy wykonałem swoje zadanie i zeskoczyłem na podłogę, ona, ożywiona moją zwinnością, coraz więcej szczegółów ze swojego życia podaje mi na tacy. Świeże powietrze wdziera się do środka, przyklaskując słowom.

– Najlepiej, żeby był młody lub średni. Młodszy nie ma siły, starszy może mieć już problemy z sercem lub ciśnieniem. Nie powinien mieć torby na ramieniu czy zakupów. Ręce muszą być wolne.

Dosyć często mężczyźni sami do niej podchodzą. Interesują się nią też kobiety, ale im odmawia. Jest niepoprawna politycznie, nie traktuje płci równo – żeńskiej dziękuje i rozgląda się za męską. Gdzie ich szuka? Przede wszystkim na przystankach i przy schodach bez wind. Ale też w autobusach, gdy kierowcy nie chce się podjechać do krawężnika. W sklepach, które mają ciężkie drzwi.

Spojrzałem na nią i pomyślałem, że ja też szukam, ale czegoś zupełnie innego. Z namiętnością, z rozpaczą i z nadzieją szukam objawienia, które się rozżarzy, lecz zapewne na krótką chwilę.

Wyszedłem na balkon, by zapalić papierosa. Na rozciągniętym sznurku suszą się czerwone spódnice, żółte swetry. Wygląda to, jakby z tych kolorów ktoś zmiótł grubą warstwę kurzu. Widzę, że na ulicy dzieci grają w piłkę, bawią się w chowanego, jeżdżą na rowerach.

– Robisz co? Robisz co? Łap się! Bierz się! Tak nie może być. Nikt za ciebie nie będzie robił dobrego wrażenia – słyszę głosy kolegów.

Dzieci się rozpierzchły, deszcz lunął.

Obserwuję, jak pojedyncze strużki wody łączą się w szeroką strugę. Poprzez tę zasłonę, migotliwą i ruchomą, widzę coraz mniej humanizmu, a coraz więcej techniki i specjalistycznie rozumianej ekonomii. Coraz mniej myślenia, coraz więcej liczenia. Jest tendencja, żeby doceniać to, co skuteczne, trzeźwe, potrzebne, wygodne, a spychać na margines wszystko to, co uczyniło nas ludźmi.

Zaskrzypiały zawiasy drzwi. Wszedł brygadier. W szybie odbija się jego zmieniona twarz. Włosy starannie przystrzyżone. Pyta, czy robię coś. Odpowiadam, że robię wszystko, co każą w świecie ducha, emocji i psychiki.

Czwarte drzwi na wprost

Mogą mówić, krzyczeć, szlochać, załamywać ręce, ja i tak muszę poczynić swoje. Niech się dzieje, co chce. Tu trochę pomalować, gdzieniegdzie podeprzeć się wiedzą teoretyczną. Przeszkadzać będą stalowe szyny biegnące wzdłuż krawędzi okien, progów i narożników. Chropowaty tynk w szarym kolorze.

Kłócące się małżeństwo nie zwraca na mnie uwagi, pomimo że postawiłem wiadereczko z farbą na podłodze. Ich córka siedzi wygodnie na tapczanie i przechyla puszkę z piwem. Muzyka nie ustępuje nikomu. Nagi pępek dziewczyny udekorowany kolczykiem. Noga na nogę, tak żeby życie było piękne.

To nie rodzice, krewni i przyjaciele kształtują wyobrażenie o tym, jakie powinno być ciało. O tym decydują rówieśnicy, media, herosi i inne ikony. Szczupłe, piękne ciało musi zostać ometkowane odpowiednim strojem, wyposażone w nienaganny garnitur uzębienia. Gdzie te czasy, kiedy różniliśmy się pod tym względem! Gdzie koledzy i koleżanki z zębami jak u królika! Dzisiaj robi się wszystko, aby ciało stało się maską przywdziewaną w każdej chwili. Takie ciała odróżniają ich nosicielki od ciał z felerem. Mają pomóc w osiągnięciu oddzielnie projektowanego celu. Są źródłem nowego spełnienia. Jakość ciała odróżnia, oznajmia, kim się jest i jakie ma się zapędy.

Dziewczyna dopiła piwo, podeszła do kąta, w którym na małym krzesełku siedział mały człowieczek. Usłyszałem, jak pyta go, czy może wyjść na dwór, na co on odpowiedział, że tak, żeby robiła, co chce, byle się nie zabiła. Maleńki ten człowieczek na maleńkim krzesełku ma na ramieniu maleńki tatuaż, tak maleńki, że nawet nie wiem, co przedstawia.

Żona stoi przy oknie i krzyczy coś do męża, ale nie słyszę, bo muzyka dosyć głośno się rozprzestrzenia. Popatrzyłem na nią i pokazałem na ucho. Przyciszyła. Teraz usłyszałem, jak klnie na męża siarczyście. Nie wiem, o co ma pretensje, nie zauważyłem, by zrobił coś złego, chyba że sama jego obecność tak ją denerwuje. Sąsiadka powiedziała mi, że oni tak często. On podobno niedawno wrócił z więzienia, a ta dziewczyna to nie jego córka, tylko jego brata. Teraz przypomniałem sobie, że widywałem tego mężczyznę w piwnicy, jak znosił w najciemniejsze miejsca różne przedmioty, przeważnie metalowe, ale zdarzały się też plastikowe zabawki.

Żona, o czystej skórze, czystym kołnierzyku, czystym sumieniu, wrzeszczy i klnie, żeby mąż przestał się odzywać, poszedł gdzieś, bo ona chce sprzątać, a on przeszkadza, więc niech chuj wypierdala. Może chciała powiedzieć: złodziej, niech chuj..., może chciała powiedzieć: rabuś, więc niech chuj..., może chciała powiedzieć: rozbójnik, więc niech chuj..., chyba chciała powiedzieć: włóczęga, niech chuj..., chciała powiedzieć: dezerter, niech chuj..., chciała powiedzieć: bestia, niech chuj..., chciała powiedzieć: zamachowiec, niech ten chuj..., chyba chciała powiedzieć: galernik, więc niech ten chuj..., pewnie chciała powiedzieć: anarchista, więc niech ten chuj, pewnie chciała powiedzieć: chuligan..., niech ten chuj, pewnie chciała powiedzieć: degenerat..., niech ten chuj spierdala.

I pomyśleć, że dziesięć najczęściej przyswajanych słów to: śpiący, głodny, dobry, szczęśliwy, czysty, zmęczony, smutny, przestraszony, zajęty, cichy.

Zrobiło się duszno w tym przygnębiającym mieszkaniu. Błyskawica burzy przeleciała po niebie i odbiła się w szybie, by zniknąć jak mydlana bańka.

Piąte drzwi na lewo

Najpierw się puka, później wchodzi. Odwrotna kolejność jest niedopuszczalna.

Zapomniawszy o tym, chwyciłem za klamkę. Z drugiej strony otworzyła kobieta i zwróciła uwagę, że tak nie wolno, ale się nie gniewa, bo widzi, że jestem osobą mało wychowaną. Powiedziałem, że to przez pomyłkę, z rozpędu, gdyż dużo pracy przede mną, a dzień jakiś podkasany. Bez zbędnego tłumaczenia udostępniła mi wnętrze. Zauważyłem przepych w mieszkaniu. Ją zaś zaniepokoił strój mój roboczy, który w żadnym razie nie pasuje do wystroju. Zauważyłem, że jedne drzwi mają odrzwia rogowe, drugie zaś z kości słoniowej. Rozpoznałem to w mgnieniu oka. Kobieta powiedziała, bym się tym nie przejmował, że jak mąż wróci, to wszystko zreperuje.

– Jak mąż wróci, to przesunie. Tylko tę szafkę może by się udało zawiesić, bo psuje szyki i można się na niej pozabijać. A jak mąż wróci, to sobie umili tym czas.

Jakiś duch strachu, wściekłości i urazy wstąpił we mnie. A wokół oszalały duch pedanterii się wije. Aż ciarki idą po plecach, gdy ze ścian spoglądają dziesiątki oczu rozmaitych wąsaczy o ogolonych głowach jak Turcy albo przystrojonych jak Kozacy w kosmyk wyrastający z czaszki. Meble ponakrywane prześcieradłami w obawie, że ulegną zanieczyszczeniu. Trochę na wyrost, nie zamierzam wzniecać ognia. Nie, nie będzie się kurzyło. Nie będzie żadnych zniszczeń.

– A jak mąż wróci, to zobaczy, że wszystko jest na swoim miejscu.

Jak mąż wróci, jak mąż wróci... Nie boję się jej męża. I niech przestanie tak za mną chodzić krok w krok, bo nic nie zrobię. Niech przestanie bez ustanku i niezmiennie chcieć mnie kształtować przez swój obyczaj, styl i modę. Ta gospodarna żona z dobrze ułożonymi dziećmi. Niech nie odmawia sobie przyjemności, kiedy mąż wróci.

Widać, że w tym domu Bóg jest w książkach, w naukach przyrodniczych, w sztuce. Jakiś światopoglądowy rygoryzm do mnie dociera. A kiedy mąż wróci, dowiem się, że miarą pobożności są nie tyle mistyczne uniesienia, ile uwielbienie własnej pracy, własnego zawodu, własnego państwa i własnego narodu.

Padłem na kolana, gdyż należało podnieść z podłogi szmatkę. A wszystko lśni.

– A kiedy mąż wróci, to naprawi.

Pani domu mówi, że jej życie jest piękne. Bardzo kocha życie, bardzo jej się to życie podoba. Wiadomo, są lepsze i gorsze czasy, ale to człowiek sam w sobie musi mieć coś, co pozwoli mu być szczęśliwym. Bóg daje życie. Jak to wykorzystasz, twoja sprawa. Po to masz oczy, żeby widzieć to, co ci się podoba, uszy, żeby słuchać tego, co chcesz, usta, żeby mówić to, co piękne. Kiedy mąż wróci? A niechby już wrócił, bo nic nie zrobię. A jak nic nie zrobię, to przyjdzie brygadier i będzie się dąsał, że nic nie zrobiłem. Przeto nie bacząc już na nic, minąwszy domowniczkę, wziąłem się do pracy. Żeby tylko niczego nie uszkodzić. Tak tu pięknie. Dekoracje zbudowane z księżycowych nocy, treli słowików i bukietów róż, rzecz jasna pąsowych.

Zacząłem uderzać młotkiem najmocniej, jak potrafiłem. Odczuwałem coraz dotkliwiej ból w ramieniu, z trudem oddychałem. Chusteczką otarłem pot z szyi i czoła. Spojrzałem w okno, za którym ludzie uciekają w samotność przed chaosem i sprzecznymi oddźwiękami swoich zmysłów. I ta cisza w pokoju. Pomyślałem, że wszystko na nic, że czeka mnie jeszcze jedna klęska. Poczułem olbrzymie zmęczenie i trwogę, że świat pozostanie dla mnie niezrozumiały i zamknięty.

Szóste drzwi na prawo

Spojrzałem na siebie z góry, z boku, z daleka, z bliska i z jeszcze innej strony. Przewróciłem oczami, stanąłem w rozkroku i włożyłem ręce do kieszeni.

Drzwi otworzyła młoda dziewczyna i zaprosiła mnie do środka. Powiedziała, żebym sobie nie przeszkadzał i robił, co do mnie należy. Sama wpadła w objęcia chłopca, który wyszedł z kuchni. Poprosił mnie, bym zaczął od dużego pokoju, bo tam mają pracownię i chcieliby jak najszybciej z niej skorzystać. Tymczasem zjedzą śniadanie. Zajęcia na uczelni zaczynają dzisiaj po południu.

Stawiając wiaderko na podłodze, usłyszałem, jak dziewczyna mówi chłopcu, że nie sprzedała ciała, nie kupiła ubrania, nie zarobiła ani grosza, nie uprawiała seksu, nie puszczała baniek mydlanych, które nie pękają, była na koncercie, na uniwersytecie, odwiedziła sale orgii i centrum handlowe z pozycjami seksualnymi do kupienia, spacerowała po opustoszałym rynku.

Zauważyć można było, że dziewczyna dopiero co wyszła z łóżka, gdyż nie miała na sobie ciuchów szytych na miarę ani profesjonalnie nałożonego makijażu. Oboje zaczęli kręcić się wokół siebie. Nie czekając na nic, wszedłem do innego pokoju, z którego powinienem przebić się przez ścianę do sąsiada. Pokój okazał się jakiś zdumiewający. Aż trudno uwierzyć, co tam ujrzałem. Bo ile można wbić haczyków na metr kwadratowy, jak wiele plastikowych misek można zmieścić pod łóżkiem i jak udało im się wepchnąć jeszcze jedną walizkę pod sufit. Przestrzeń zajęta przez łóżko. Ubrania wiszą na wieszakach. Nad łóżkiem telewizor, na suficie wiatrak. Jest jeszcze miejsce na kilka półeczek, kalendarz i zegar ścienny.

Chciałem strzepnąć popiół z papierosa, ale nigdzie nie widać popielniczki. Za to obok obrzydliwego, pseudozakopiańskiego drewnianego kałamarza ktoś położył gazetę, która jest czytana nie mimo, lecz dlatego, że w środku jest pusta, że usunięto z niej wszelką treść. Gazeta ta nie zna ani przeszłości, ani przyszłości, zdruzgotana jest w niej wszelka uczciwość i wyobraźnia. Młodzież czyta ją dlatego, że potrząsa pięścią, leje wodę, wygraża, świntuszy, szczuje, młóci słomę, judzi, dodaje otuchy, siedzi mocno w siodle, upiększa, kłamie, wygłupia się, szafuje. Właśnie ten codzienny gwałt dostarcza groteskowej przyjemności. Niepodobna zresztą oddzielić tej przyjemności od świadomie doznawanego poniżenia.

Spojrzałem przez okno: witryny, miejska karuzela, plac zabaw, klatki dla ptaków, trotuary, mosty, balustrady. Fragmenty skał i kamienie przypominają falliczne rzeźby starożytnych kultur. Odwróciłem się, by sięgnąć po młotek, i wtedy dostrzegłem przedmiot skrzący się w słońcu u moich stóp. Był to śliczny ażurowy wisiorek ze złota w kształcie rozłożonej dłoni zawieszony na cienkim łańcuszku. Na pewno chroni przed wszelkim złem, kryje w sobie boskie błogosławieństwo. Wierzę, że przyniesie mi szczęście, pomoże osiągnąć siłę i wzmocnić wiarę.

Rozejrzałem się uważnie dookoła, ale nie zauważyłem żadnej roześmianej twarzy. Jeszcze raz spojrzałem przez okno. Zatłoczona rozbawionymi ludźmi karuzela wciąż wiruje w świecie przypadku, w którym wszystko jest próbą albo karą, albo nagrodą, albo przeczuciem. Zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu innych drzwi niż te, którymi wszedłem.

Siódme drzwi na wprost

Schody wiodą donikąd, uchylone drzwi nie oferują ratunku, przestrzeń jest pułapką. Wewnątrz zapach jak w szpitalu. Gospodyni prosi mnie, bym uważał na plastikowe rurki podtrzymujące życie. Przy ścianie dużego pokoju stoi łóżko, na którym leży mężczyzna z twarzą wyrażającą wolę natury, by umarł i zgnił.

Moim zadaniem jest wymienić w tym domu kryzę. Tylko co w tej sytuacji oznacza wymiana kryzy? Czyżby zgodę na zgnicie ciała? Czy można pozostać obojętnym wobec gnilnego rozpadu istoty, z którą się żyło?

Od lat żona przewija męża, czyści mu dziurki w nosie, wyciera cieknącą z ust ślinę, myje, karmi, poi. A gdy ja tak stoję przy oknie, ona mówi, że ważne jest regularne obcinanie paznokci, bo jak on tak leży, to czasem ręce same lecą mu do oczu i się drapie, a te ranki, jak się goją, to swędzą – i dalej się drapie. Jednak najgorsze są stany, które pojawiają się nagle. Tak było na przykład z wysoką gorączką.

– Ni z tego, ni z owego dostawał tyle stopni, że brakowało skali na termometrze. Lekarze mówili, że to specjalny rodzaj gorączki mózgowej, czasem dawali mu jakieś leki, czasami nie i odjeżdżali, a ja zostawałam z mężem rozpalonym jak piec. Na taką gorączkę nie pomagały żadne leki ani zimne okłady.

Raz sapał rozpalony, a ona stała zrozpaczona nad łóżkiem i nagle przypomniała sobie, że babcia w gorączce nacierała ją spirytusem. Wlała sporo do miski, odkryła męża i zaczęła go całego nacierać. Nie doszła z tym nacieraniem do stóp, jak z ciekawości wsadziła mu termometr pod pachę. Gorączka spadła w oczach. Widać śmierć tutaj została umorzona. Lęk pierzchł. Zapytałem, gdzie pokój, w którym należy dokonać reperacji. Pani domu wskazała mi drzwi, za którymi kształty, dokładności, barwy groźne i przesadne zarazem. W kolorystyce dominują szarości, spłowiałe brązy i niedopowiedziane granaty. Nie brak akcentów spłowiałego złota.

Stanąłem w otwartym oknie, przez które widzę, że jakiś chłopak rzuca w starszą kobietę patykami. Słyszę, jak ją wyzywa. Inny chłopiec podaje kamienie, dziewczyna stoi i patrzy, pozostali się śmieją.

Rozległ się hałas otwieranych drzwi i ktoś usiadł w fotelu. Kobieta o łagodnych, smutnych oczach. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, otworzyła szeroko usta. Nie zrobiła jednak tego, o co ją podejrzewałem. Ziewnęła tylko, wysuwając wilgotny język. Przekrzywiła głowę i z zadumą zaczęła wpatrywać się w moją twarz. Powoli, żeby jej nie zdenerwować, włożyłem wskazujący palec do ust i porozumiewawczo mrugnąłem powieką. Nie zareagowała. Słońce wlało się przez okno z prawej strony i oślepiło ją. Zmrużyła oczy i cicho westchnęła. Nagle odezwała się, że wszystko na świecie jest brudne. Czyści i czyści, a zawsze ktoś upierdoli to wszystko.

– Najlepiej czyścić w nocy, wtedy wszyscy śpią, do rana jest prawie czysto, a potem znowu ktoś przyjdzie i ujebie lustro, podłogę, zlew, wszystko. Jak to tak może być, to żenujące, wszystko ma świecić i pachnieć i co, kurwa, ciągle brudno, od rana do wieczora to samo, jak to tak może być!

Zaniepokojony spojrzałem ponownie przez okno i ujrzałem ciemne plamy gęsto rozsiane po zaśmieconej ulicy. Pora wziąć brytfankę, w której nazbierało się sporo brudnej wody, i wyjść na korytarz, by zapalić papierosa. Wychodząc, powiedziałem, że rychło wrócę. Korytarz wypełniają po brzegi kłęby gryzącego tytoniowego dymu i jeszcze jakiegoś słodkiego, mdlącego zapachu. Na schodach stoją moi koledzy spływający potem. Wykonali swoją pracę i odpoczywają, zaciągając się głęboko dymem. Ktoś, kto stanął na najwyższym stopniu schodów, powiedział, że i tak wszyscy przeznaczeni jesteśmy śmierci.

Ósme drzwi na lewo

Gdyby mnie zapytano, na co czekamy, odpowiedziałbym, że na to, co nadejdzie. A już po chwili otwierają się drzwi i wchodzimy do środka. Zawsze tak robimy, gdy nas wpuszczają i nie grymaszą, że za wcześnie, że nieodpowiednia pora.

Mozaikę powinniśmy ułożyć, takie zlecenie, niech przedstawia wędrownych aktorów albo faraona, albo boginię egipską. Ze mną pomocnik, niezły chłopak. Jeszcze nawet nie przekroczyliśmy progu, jak powiedział, że tata jest z niego dumny. Jego ojciec jest budowlańcem i często pracują razem, podobno dużo potrafią, od budowlanki po wykończenie wnętrz.

– Cały dom w stylu greckim albo rzymskim... Ludzie mają takie odpały.

Dlatego ojciec z synem wykonują kolumny, kopiują antyczne malarstwo, płaskorzeźby.

– Ale najwięcej jest zwykłej budowlanki, a to mnie nie rozwija, nie mam wówczas czasu ani siły na czytanie. Dlatego chcę studiować. Może potem wyjadę do Palestyny. Moja znajoma pracuje w Holandii i co zarobi, to wydaje na projekty w Palestynie, ostatnio na „Rowery dla pokoju”. Ma ochotę zajmować się w Poznaniu ruchem anarchistycznym, żeby młodzi ludzie przychodzili.

Przerwałem mu, gdyż zauważyłem, że ubrana w czerwony dres właścicielka mieszkania się niecierpliwi. Ma dużo pytań związanych z naszą pracą. Kiedy uzgodniliśmy szczegóły, pomocnik wziął się do dzieła, ja zaś zacząłem rozglądać się po pokoju. Zauważyłem przerobione na unikaty tekstylne kapcie z gumką, przemysłowe klapki z Brazylii i skórzane indyjskie pantofelki z ornamentem. Wnętrze organizują regularne wnęki, w których sportowe buty wyglądają jak muzealne eksponaty. Obok stoi toaletka retro, a na niej ręcznie robiona biżuteria. Jeszcze dalej, pod ścianą oklejoną zdjęciami – miękka kanapa przy niedużym barze.

Nagle dziewczyna mówi do mnie, dlaczego szperam jej po kątach. Odpowiedziałem, że odczytuję tytuły książek z ich grzbietów. Na co ona, żebym poszedł sobie do księgarni, jak tak bardzo interesuje mnie beletrystyka. Serce uciekło mi w pięty. Przecież ona nie zdaje sobie sprawy, że kradzież tytułów książek ma w sobie coś bardzo poetyckiego. Ostatecznie głupio mi się zrobiło, więc szybko podszedłem do okna, by odwrócić się do wszystkiego plecami.

Na ławce w parku siedzą i patrzą. Przyszły dzieci i siedzą wszyscy razem. Chłopcy kopią piłkę, dorośli popijają z butelki wino. Za chwilę będzie padał deszcz, potem śnieg, Azory zasypie, na wiosnę wszystko zakwitnie, latem mamusie będą kołysać wózkami z bobasami. Jedni będą patrzeć w przód, drudzy w tył. Zatem ruch, niepewność i niedola tego, co się wymyka wszelkiemu kresowi. Należy rozstrzygnąć, jaką treść kryje w sobie owo miejsce. Można tu przebiec po murku obok budynku, przeskoczyć na poręcz schodów, wskoczyć na parapet okna, a potem na drugi i trzeci, zeskoczyć na końcu budynku i biec dalej, przeskakując samochody, skacząc z latarni na latarnię i z dachu na dach. Kiedy biegnie się ulicami, przeskakując wszelkie przeszkody, można nie zauważyć tego, obok czego się mknie.

Oparty rękami o parapet, czekam cierpliwie, aż pomagier skończy malować coś tam w małym pokoju wytapetowanym nutami różnych kompozytorów. Boję się jego chlaśnięć, niedokończonych i koślawych, rwanych i chaotycznych. Mógłbym patrzeć mu na ręce, ale po co. Czy ktoś doceni moje poświęcenie, czy ktoś mi więcej zapłaci, da premię? Najlepiej zrobię, jeśli wyjdę na korytarz, zapalę papierosa.

Dziewiąte drzwi na prawo

– Pukał ktoś?

– Niech ktoś zapuka.

– Dzwonek jest, można zadzwonić.

– Zapukać, zadzwonić.

– Co tak stoicie? Czy to tak trudno zapukać?

– Pukał, pukał. Nikt nie otwiera. Może jeszcze śpią, ale mieszkanie było umówione na rano.

– Coś słychać, ktoś chodzi, może otworzy. Przyłóż ucho.

– Rzeczywiście, pies szczeka i kot miauczy. Poczekajmy jeszcze, może ktoś otworzy. Było umówione.

– Najlepiej zapalić po papierosie, jeszcze po jednym i jeszcze po jednym. Niech ktoś otworzy okno, nie wolno palić na korytarzu, lokatorzy się denerwują.

– Weźcie spod nóg narzędzia, ludzie się pozabijają.

– Uważaj! Uważaj!

Pies ze spaceru z wywieszonym jęzorem, akwizytor z reklamą z pobliskiej składnicy. Okno wysoko, że trudno dostać, choć na palcach.

– Daj ognia.

– Poczęstuj papierosem.

– Od króla Sasa przetrwało powiedzenie „jedz, pij i popuszczaj pasa”. Najważniejsze, żeby każdy miał możliwość robienia, co mu się żywnie podoba.

– Widzicie go, jaki mądry.

– Kurde, marzę o tygodniu nicnierobienia. A jeśli chodzi o konkrety, to jak by wam to powiedzieć...

– Zorganizuj coś! To i inni skorzystają.

– Do szału doprowadzają mnie babcie, które potrafią dwie godziny przebierać w srebrnych łańcuszkach.

– Mnie denerwują kolejki w banku, niegrzeczne dzieci, bezmyślni kierowcy, palacze, porażki w bieganiu, psy bez kagańca i jak znowu gdzieś się spóźniam.

– Przestańcie mieszać gatunki. Stworzyliśmy sobie świat, w którym musimy ukrywać, co nas wkurza.

– Brudasów nie lubię, plucia przy ludziach, gości, którzy wpychają się bez kolejki, tych, którzy śmiecą, jakby koszy nie było.

– A mnie psie gówna na chodnikach wkurwiają. Denerwuje mnie, kiedy żona w łóżku drapie, krzyczy, śmieje się.

– A mnie, gdy dyryguje mną i mówi, co się dzieje. Denerwuje mnie najbardziej, gdy leży jak kłoda.

– Też nie mamy o czym mówić. Niech ktoś zapuka, może już się pozbierali i otworzą. Ileż można czekać! Albo tak, albo siak. Nie możemy dłużej czekać, inni wypatrują.

– Spotkała mnie jedna pani na klatce i pytała, kiedy do niej przyjdziemy.

– A co w mężczyznach denerwuje kobiety? Przeklinanie, opowiadanie, jakie to śliczne panienki stoją na przystanku. Zajmowanie się czymkolwiek, kiedy trzeba się poprzytulać. Niezmywanie naczyń. Obgryzanie paznokci i jak się nie pamięta o datach i o kwiatach. Że lubi się durne, sprośne i głupie komedie. I wpatrywanie się w dziewczyny idące z naprzeciwka, czy mają duże piersi.

– Dosyć tego. Zabieramy zabawki i idziemy na czwarte piętro.

– To dosyć wysoko. Nie mam siły na taką wędrówkę, lepiej gołębie puścić, rasowe. Wczoraj przyplątały się do mnie.

– A mnie żona zrobiła leczo, pojadłem, że nie mogłem się ruszyć. I flaszkę wypiliśmy z teściem, nie mogłem wstać od stołu.

– Człowiek nie ma natury danej mu raz na zawsze, nie jest istotą w pełni skończoną, ale przygodą, którą w pewnym stopniu sam może tworzyć.

– Co zrobimy?

– A co chcesz zrobić? Przecież widzisz, że pani jest w domu, pies szczeka, kot miauczy. Wchodzimy.

Wszystko wydaje się tak oczywiste i logicznie powiązane, że już sam zaczynam tracić z oczu cholernie kruchą granicę między tym, co prawdziwe, a tym, co fałszywe, dobre i złe. Wobec tego najlepiej będzie okazać się bardziej skutecznym, czyli silniejszym. Tak. Przyłapałem się na tym, że radośnie zacieram ręce. I słusznie. Znalazłem się w odpowiednim pokoju.

Dziesiąte drzwi na wprost

Czekał na nas w drzwiach. Jednak dobrze, że nie musimy nikogo niepokoić, pukać, dzwonić, łomotać, tłuc na całą klatkę schodową. Starszy pan, w okularach, niskiego wzrostu, uśmiechnął się, zapraszając do środka. Nagle cały mój wigor zamienił się w niespokojną ociężałość. Nie mam siły wyobraźni, zrozumienia drugiego człowieka. Mimo wszystko muszę się zabrać do roboty. Co tu czynić, niech mi ktoś podpowie. Byle zająć się czymś dla zabicia czasu. Byle czym, żeby tylko być w ruchu, nie dać po sobie poznać rozleniwienia. Udawać, pozorować, nikogo nie słuchać! Swoje myśleć, robić swoje! Mam prawo odciąć sobie ramię, by uratować resztę ciała, poświęcić ciało, żeby ocalić godność. Po to mam rozum, by ocenić, w którym momencie należy wyjść. Zresztą życie to komedia pomyłek i kłębowisko sprzeczności. Czyż nie tak?

Gospodarz chce poczęstować mnie winem swojej roboty. Oderwawszy się na chwilę od pracy, wziąłem do ręki szklankę, aby usłyszeć, że na najbliższą sobotę planowany jest w Warszawie kolejny bezwstydny Marsz Równości. Wynaturzenie wyjdzie na ulice stolicy, zgorszenie publiczne stanie się faktem, co gorsza, za oficjalnym pozwoleniem władz Warszawy. Te ciągle powtarzające się manifestacje zboczenia w różnych miastach Polski nie są wyrazem równości i wolności. To jawna prowokacja wrogów normalności, wrogów zdrowego rozsądku, wrogów zasad chrześcijańskich i zwyczajnie wrogów moralności i porządku publicznego. Tak nie może być. Gość podniósł do góry szklankę, mówiąc, że wino sam zrobił, z porzeczek i agrestu. Ciągle płacze nad Polską, nad naszą wielką straconą szansą. Ten naród, po wyzwoleniu z tylu okowów, mógł się nawrócić, odnowić, stać się Chrystusem. A stał się bazarem. Facet mówi, że Żydów za dużo, wszędzie się panoszą, w rządzie ich najwięcej. Nagle pyta, czy długo jeszcze pozostaniemy w gmachu, bo ludzie już zaczęli narzekać. Lecz prosi, bym się nie martwił, i że najlepiej będzie, gdy Polska uzna Chrystusa za swego króla. I to nie tylko głosami Kościoła świętego, lecz także władz państwowych i całego narodu. Do orła dodać należy nie tylko koronę, ale i krzyż; tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska będzie Polską, a Polak Polakiem. A po co mu wiedzieć, co stworzył Dante, kim był Petrarka, co charakteryzuje gotyk, renesans lub barok, kto napisał Hamleta, jak brzmi fuga Bacha!

Sącząc słodkie wino, dowiedziałem się na koniec, że idealne społeczeństwo powinno być jednorodne, połączone więzami krwi, a nie rozrzedzone przez inne rasy, zwłaszcza przez obecność żydowskich wolnomyślicieli.

Dopiłem wino i przeprosiłem pana domu najdelikatniej, jak potrafiłem, by udać się do swoich zajęć. Przecież tyle jeszcze pracy przede mną. Nie mogę udawać, że zrobiłem coś, jeśli tego nie zrobiłem. Ciągle pozostaję między czymś zwykłym a podrobionym, między jednym pokojem a drugim. To przypadek udawania, które staje się prawdą, to wyobrażenie, które wytwarza teraźniejszość. Nie mogę bowiem inaczej upomnieć się o siebie, jak tylko wyłamując się spod skinień palca bożego. Za oknem rozwichrzone drzewo, którym miotają wiatry, wiejące zarówno z bizantyjskiego Wschodu, jak i z arabskich wybrzeży.

Jedenaste drzwi na prawo

Nikt nie otwiera. Trzeba zapukać jeszcze raz, tylko mocniej. Zanosi się na dłuższe czekanie. Może nikogo nie ma? Zapaliliśmy po papierosie. Rozsiedliśmy się wygodnie na schodach. Jeden z moich współpracowników zaczął opowiadać, jak to obudził się przed świtem, bo jego koty zaczęły miauczeć.

– Koty jak ludzie, miauczą, gdy się boją – powiedział. – Wstałem, wyszedłem na dwór. Kruki. Dziesiątki, setki kruków. Niebo całe czarne! Jak tyle kruków lata, znaczy, że ktoś umrze. Cisnąłem kamieniem...

Otworzyły się drzwi. Do środka zaprosił nas chłopczyk, mówiąc, że mama trochę chora, ząb ją boli, więc leży. Ale nie powinniśmy sobie przeszkadzać, tylko robić, co do nas należy. Rozeszliśmy się po pokojach. Ja trafiłem akurat do tego, w którym kobieta gorączkuje na tapczanie zwinięta w kłębek niczym embrion, odwrócona do ściany. Chyba z bólu się zwija, pojękuje.

Usłyszawszy mnie, odwróciła się i spojrzała mi w oczy. Palcem wskazała na swoją szczękę, cedząc przez zęby, że ją bolą. Umówiona jest z dentystą po południu. Do tego czasu skazana jest na cierpienie. Żadne środki nie pomagają. Śmierć można by było wytrzymać, z bólem gorzej.

W jednej chwili komnata sypialna dręczonej cierpieniem kobiety z rozrzuconymi na poduszce włosami zmieniła się w przedziwną galerię. W kącie stoją trzy drewniane kobiety w skąpych strojach. Obok rzeźnicki pień. Na ścianie neon z głową daniela i pół tuzina gorejących serc Jezusowych, tuzin świętych pańskich. Cierpienia fizyczne są niczym przy moralnych. Ale ona woli moralne. Chłopczyk wnet pójdzie do szkoły. Wszystko wskazuje na to, że zdążymy się uporać ze wszystkim do piętnastej. Gdybyśmy nie zdążyli, to mąż niedługo wróci z pracy i wówczas ona będzie mogła pójść do dentysty. Poprosiła nas najmocniej, jak umiała, byśmy nie byli na nią źli, ale ząb ją boli jak nigdy. Niczym nas też nie poczęstuje, więc dobrze byłoby, gdybyśmy się nie obrazili, ale ząb ją boli jak nigdy.

W drugim kącie zauważyłem nogę męską zgrabnie uformowaną. Przyczajonego żeliwnego liska. Syfon. Ul pszczeli w kształcie penisa. Dziewicę purytańską z gwiaździstym sztandarem, średniego wzrostu. Co wcale nie znaczy, że ból zęba zelżał. Ból nie opuszcza gospodyni, a my hałasujemy, bo tak trzeba, tego wymaga nasze zajęcie, za to nam płacą. Najchętniej wyrzuciłaby nas na zbity pysk, ale skoro zaczęliśmy, to wiadomo, że należy skończyć.

W którą bądź stronę się obrócę, widzę tylko ciemność, sprzeczność, niemożliwość, niedorzeczność, majaki, błazeństwa, chimery, głupstwo, nonsens, szalbierstwo. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie brak rytmicznej muzyki, toteż podszedłem do okna. Cień się zakołysał. Krajobraz wyobrażony drgnął. Zacząłem mijać wyspy, półwyspy, przylądki, ogromne bazaltowe i granitowe pustynie, niezamieszkane ani przez ludzi, ani przez zwierzęta. Mijałem ufortyfikowane zamki z wieżami, pałace, egipskie piramidy, skaczące do wody hipopotamy, lodowe amfiteatry. Mijałem kamienne kopce – groby pierwotnych mieszkańców tej ziemi. Nigdy nie żyjemy tam, gdzie właśnie żyjemy. Ale czego się nie robi, by w pracy szybciej upływał czas. Wychyliłem się bardziej i oparłem dłonią o otwartą przestrzeń. Odetchnąłem z ulgą. Wokół nie było nikogo.

Dwunaste drzwi na lewo

Korytarz, pokój, kuchnia, łazienka. Przykuty łańcuchami do wiader wymiatam zalegający gdzieniegdzie gruz. Unoszący się pył zatyka nos, usta. Świat kurczy się, rozpada, stygnie, traci energię. Bez wielkich katastrof dokonuje się zrządzenie losu. Spełniająca się odmiana życia, w całej jej cielesnej obojętności, wydaje się niewiarygodna i nierealna.

Balansuję z tymi wiadrami tam i z powrotem. Zgrzany wychodzę wprost na dwór, gdzie wiatr z północy zacina chłodem tak, że najpewniej odchoruję tę niewolę. Wiadra ciążą nad wyraz. Nie czuję rąk. Wracając do mieszkania, przystaję na schodach i odpoczywam, aż mnie ktoś pogoni. Wówczas wracam do mieszkania wymiatać gruz. Ktoś puka do drzwi. To sąsiadka z naprzeciwka przyszła pożyczyć środek od bólu głowy. Czaszka pęka jej z nadmiaru obowiązków.

– Coś się znajdzie. Jest tylko aspiryna, ale może być.

– U nas już skończyli, tylko posprzątać. Nawet sprawnie to idzie.

Z przykutymi do rąk wiadrami pracuję od rana do nocy niemal za darmo. Żyję w oddzielonym od reszty kompanii kącie. Mam wydzielony stół i naczynia. Nie wolno mi korzystać ze wspólnych zasobów, używać głównej drogi ani placu, wchodzić do świątyń i szkół, a także nosić okularów słonecznych, jeździć konno ani zapuszczać wąsów. Tylko te wiadra są mi dozwolone, do których wszelki gruz ze zburzonych świątyń.

Właśnie zacząłem wdychać unoszący się kurz, gdy zauważyłem, że żona gospodarza szykuje poczęstunek. Metalowymi szczypcami wyjęła z dna pieca nieco żaru. Niechcący potrąciła dzbanek i część prawie gotowego napoju wylała się na murek. Mąż ją skrzyczał, nerwowo zamachał rękoma, a nawet zamierzał uderzyć. Kobieta, szlochając, ułożyła się na drewnianej ławie. Łkała jeszcze kilka minut, nim zasnęła.

Cicho wyszedłem na korytarz z pełnymi wiadrami, by wysypać ich zawartość do niedaleko stojącego pojemnika. Deszcz rozmiękczył ziemię. Burzliwy wicher chwyta wszystko, co przeżyte, spróchniałe, złamane, zmarniałe, wirujące, spowija w chmurę pyłu i porywa w powietrze. Latem stałem tu między budynkami i malowałem wyjałowione rury, patrząc na przechodzące obok mnie ledwie ubrane dziewczyny. Kamienice były wówczas otoczone kępami starannie przystrzyżonej zieleni. Niewiarygodnie wyglądały drzewa, karykaturalnie poskręcane, jakby poddawane odwiecznym torturom. A dzisiaj próżno by szukać jednego potężnie rozgałęzionego korzenia, zdrowej ziemi. Wszędzie pył, piasek i omdlenie, walający się hałdami gruz.

Idę wzdłuż ściany, by chronić się przed zacinającym deszczem. Czuję, jak wiatr wdziera mi się pod ubranie, a ciało moje spocone i rozgrzane. Najpewniej odchoruję tę przemoc. Cudownie byłoby bezkarnie męczyć się dla przyjemności, męczyć się bez celu, dla radości życia. Chciałbym teraz ujrzeć falującą turkusowoszmaragdową wodę, w której kąpałyby się dziewczyny. Niech otaczają mnie góry częściowo porośnięte trawami i mchami, mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni. A pola niech będą pełne białych drobnych kwiatów, różnych gatunków białych wełnianek, żółtych jaskrów i niebieskich dzwonków. Oby kamienie pokrył mech i porosty lśniące pomarańczowo.

Trzynaste drzwi na wprost

Zanim zapukałem, poszliśmy zreperować dach, gdyż wiatr przez całą noc tłukł się o blachę, nie dając mieszkańcom spać. Wystarczyło gwoździami poprzybijać, nie patrząc w dół – inaczej zawrót głowy. A gdy spojrzeć przed siebie, na drugi brzeg, betonowy kolos wygląda jak Latający Holender, który zastygł nad Wisłą. Ten statek widmo wciąż wydaje się gotowy do żeglugi! Ekspresyjna bryła kaskadowo opada ku ziemi. Jedno ze skrzydeł załamuje się, podążając zgodnie z linią brzegową. Można się zachwycić potężną otwartą formą, konsekwentnym, rytmicznym podziałem elewacji i odważną grą proporcjami. Jeden z nas został na dachu, reszta zeszła na dół.

W mieszkaniu praca wre na całego. W łazience zdemontowano wannę, w kuchni zlew zdjęto i położono wśród innych memorabiliów. Do mnie należy określenie norm etycznych. Najważniejsze jest poczucie właściwej miary: złoty środek, zdrowy rozsądek, umiar, powściągliwość. Czegokolwiek w życiu szukamy – szukajmy w sobie samych, nie w Rzymie, Mekce, Medynie, Jerozolimie czy gdziekolwiek indziej.

I już chciałem wziąć młotek do ręki, gdy poczułem, że ktoś klepie mnie po ramieniu. To właściciel mieszkania, który dostrzegł we mnie pobratymca. Natychmiast kazał nakryć stół. Podano dwie zupy, żółwiową i królewską, na zakąskę budyń z języków karpi, wątróbki miętusie i szczupacze, kurczęta nadziewane pistacją, młode gołąbki z truflami i oliwkami, dwa indyczęta na rakowym i grzybowym sosie. Na pieczyste – młode bażanty, kuropatwy, pulardy, dzikie kaczki i ortolany z czterema rodzajami sałaty. Nakrycie stołu było w najlepszym guście. Nic delikatniejszego nad leguminy, nic wspanialszego, świetniejszego i pomysłowszego nad deser.

Przez cały czas wspominał miejscowość, w której się urodził, a z której i ja pochodzę. Ciągle sobie coś przypominał. A to boisko sportowe, na którym graliśmy w piłkę, a to lody Pod Piramidą, najsmaczniejsze na świecie. A znasz tego, tamtego? Przy jakiej ulicy mieszkasz? Że bardzo się zmieniłem, gdyż nie dość, że jestem biedniejszy i gorzej wykształcony od innych, to na dodatek jestem od nich niższy, bardziej otyły, mniej sprawny i pewnie szybciej umrę, jego matka ma rodzinę w Bogoniowicach, ale on tylko na wakacje przyjeżdża, odkąd przeniósł się do Krakowa, teraz ten remont nie jest mu po drodze, bo musiał urlop wziąć na dłużej, to mieszkanie to gniazdo węży, chce skończyć z tą obrzydłością, z tym zgorszeniem. Czy można cieszyć się światem, nie uciekając od niego? Dlaczego to, co lekkie, jest takie ciężkie? Teraz nie ma czasu powracać w ukochane miejsca, a tak bardzo chciałby jeszcze raz pójść do Podgórzanki na dancing, zatańczyć, napić się wina, każda rzecz, która staje się pospolitą, traci na blasku, dzięki pomocy sieci prywatnych kolekcjonerów kupił tysiące przedmiotów: misterne porcelanowe jajka, a w środku miniaturowe pary w zawiłych pozycjach seksualnych, bogato zdobione lektyki kurtyzan, pieczątki przystawiane na tyłkach konkubin, sztuczne penisy z epoki mandżurskiej, haftowane buciki na maleńkie połamane stópki, których dotyk miał przynosić mężczyznom rozkosz.

Przeprosiłem gospodarza, wstałem i poszedłem do ubikacji. Zdemontowana muszla klozetowa stoi w kącie. To może znaczyć, że wszystko może się wydarzyć w rozbłysku, w mgnieniu oka. Zawróciłem. Wszędzie widać narastającą złość, agresję, podziały, konflikty klasowe, etniczne, religijne. Przez uchylone drzwi do pokoju ujrzałem kobietę leżącą na tapczanie. Jak należy ją pozdrowić: czy padając na ziemię kolanami, czy brzuchem; czy przykładając ręce do głowy, czy do pośladków; czy zlizując proch z podłogi? Spojrzeniem przywiodła mnie do łóżka i kazała sobie wylizać. Wcześniej pokazała dzianinowe ubranka, którymi ma zamiar owinąć miejskie pomniki. Wydziergała też rękawiczki dla goryla z amerykańskiego zwierzyńca i sweter dla żyrafy. Dla mnie zrobiła imponujące skarpety.

Czternaste drzwi na prawo

Gdy weszliśmy do klatki schodowej, sprzątaczka powiedziała, że ktoś sprzed głównych drzwi wejściowych ukradł wycieraczkę. Nikt z lokatorów nie chce się przyznać, a ona nie zamierza za własne pieniądze kupować nowej. Kierownik i tak dosyć nieprzyjemnie rozlicza ją ze środków czystości, ze zużycia mioteł. A tak w ogóle to będzie musiała rozstać się z kierownikiem, bo prawdopodobnie uczulona jest na zapachy różnych związków chemicznych, które tak skutecznie doprowadzają lamperie do połysku. Nos ma zatkany, nic nie czuje, chyba że z bliska.

Wtem kolega kichnął, drugi kolega powiedział, że to nie na wodę, trzeci zaczął dłubać w nosie, powiedział, że to na pogodę. Weszliśmy na właściwe piętro i czwarty kolega zapukał, a piąty kolega wyjął z kieszeni papierosy i mnie częstuje. Lecz ja mówię, że nie palę. Że nie palę, kiedy nie chcę palić, a palę, kiedy chcę palić. Nie nałóg ma mną rządzić, lecz ja nałogom się przeciwstawiać. Z alkoholem jest podobnie.

– Niemożliwe, niemożliwe.

Dowiaduję się, że jestem chory umysłowo, że nikt tak nie potrafi, że to niezdrowe, że tak nie można, że najlepiej zrobię, jak się zacznę leczyć u psychiatry.

– Pierdolnięty jesteś i tyle.

Odwróciłem się i spojrzałem w okno. Połowa listopada, a tu śnieg na drzewach, druty otulone białym puchem. Czas. A jeszcze tak niedawno wiosenna bujność traw – czas. Niebo pogodne, niebo pochmurne – czas. Dym z papierosa – czas. Wirujący w powietrzu włos z sierści psa – czas. Pukanie do drzwi – czas. Czujemy niekiedy, że udało nam się złapać do ręki czas, ale przecieka nam on przez palce i niknie. Im wyraźniej zwycięża, tym mocniej się go nie lubi. Dobrowolna śmierć jest formą ucieczki przed nim.

Drzwi się otworzyły i weszliśmy do środka. Wszyscy rozeszli się do swoich zajęć. Ja zająłem przestrzeń osobną, wyraźnie wydzieloną, zapewniającą intymność. Kiedy ukląkłem, usłyszałem głos, a odwróciwszy głowę, ujrzałem siedzącą na łóżku staruszkę, która ze zdziwieniem powiedziała, że ołtarz jest na ścianie za mną. Rzeczywiście, umieszczony pośrodku obraz Matki Boskiej jest łatwo dostępny. Obrazki świętych też są łatwo dostępne. A przedmioty, po które sięga się okazjonalnie, umieszczone zostały na wysokich półkach.

Starsza pani, jak mogłem usłyszeć, zawdzięcza Bogu wszystko, cokolwiek posiada i czego pragnie, wszystko, a zatem także własne trwanie, z całą jego nędzą, cierpieniem i nadzieją wyzwolenia. Starsza pani pragnie życia w świecie czytelnym, którego cele dają się opisać i zrozumieć. Dlatego wstaje rano, sprząta i siada do roboty. Właśnie obrębiła richelieu. Kilim też zrobiła; to jest igłą wyszywane. Serwetę z nici lnianych to ze dwa miesiące już robi. Trzeba cały czas liczyć! Nie ma rzeczy robionej na drutach bez liczenia. Co siedzi w domu, to robi swetry do sklepu, w jelenie, w zajączki. I oczka w pończochach łapie. Nawet dla lalki robi: sweterek, buty, kaftanik. Dzisiaj nikt z młodych szydełka nie potrafi utrzymać! Młodemu to się nie chce, powiesi sobie jeden obrazek na ścianie i koniec.

Podniosłem się z kolan, chcąc znaleźć się tam, gdzie niczego nie można być pewnym: godziny odjazdu ani przyjazdu, postoju na odpoczynek ani na jedzenie. Rzeczą normalną będzie jazda w tłoku, najczęściej w dwie osoby na jednym miejscu, z czyimś dzieckiem na kolanach. Gdzie podróżować można w pojazdach, w których nie istnieje pojęcie zamkniętego okna z szybą. Niech autobus pędzi po bezkresach w podmuchach gorącego wiatru, w pyle i kurzu albo w zacinającym deszczu, w spiekocie lub w nocnym chłodzie. Prawdziwe jest światło na pierzchającym obliczu maszkary, nic więcej.

Piętnaste drzwi na lewo

Pani stojąca na klatce powiedziała, że tam to nawet nie mamy co próbować, bo i tak nikt nas nie wpuści. Tam to mieszka taka jedna, co do niej różni przychodzą. Nie każdemu otwiera, a jak już, to tylko w gorsecie, taka wysmukła, trzymająca się prosto, inaczej poruszająca biodrami, inaczej siadająca, pochylająca się. Ten atłas, faktura, doskonała konstrukcja. Jej gorset przylega do ciała jak nic innego. Powoduje, że brzuch jest wciągnięty, piersi na swoim miejscu. Nie sposób nie wspomnieć, że nosi coś, dzięki czemu mężczyźni inaczej na nią patrzą. A jak założy jeszcze wysokie obcasy, to nie ma wątpliwości, że jest podniecającą, ekscytującą kobietą. Dlatego lepiej, żebyśmy tam nie wchodzili, a jeśli już, to lepiej pojedynczo i z pieniędzmi, bo tak, to nikogo nie wpuszcza do siebie, chyba że podjechałeś dobrym samochodem, najlepiej terenowym albo sportowym, bo ona lubi, gdy mężczyzna umie zawalczyć o siebie. Za godzinę bierze tyle złotych, a za całą noc tyle. Odróżnia oral od anal, nakłada gumkę, umie poprosić o pieniądze na bieliznę i gadżety, o których mężczyźni marzą. Różni tu przychodzą, biznesmeni tu przychodzą, urzędnicy, zagraniczni. Zawsze nienagannie ubrani, pachnący. Kiedyś sąsiadka usłyszała od niej, że ona nie wyobraża sobie teraz w tym wszystkim męża, jak zostawia włosy w wannie, zachlapuje łazienkę, jak rzuca skarpety gdzie popadnie. Albo wraca z pracy i kładzie się na kanapie, by skakać po programach pilotem. A rozmawiając z nią dłużej, można się dowiedzieć, że jest wolna, że robi, co chce. Gdy chce sobie kupić bluzkę – nie pyta, gdy chce pójść do kina – idzie.

Nagle daje się słyszeć jakieś poruszenie za drzwiami. Nasza wyobraźnia też została poruszona. Zobaczyłem kobietę, która dokonuje nadużyć i manipulacji na innych i na sobie. Jest bierna, tchórzliwa, uległa, fałszywie pokorna i podstępna. Nie ulega wątpliwości, że nic tu po moraliście, który śmiało został zastąpiony przez specjalistę od makijażu i liftingu.

Poruszyłem wiadrem. Zabrzęczały narzędzia i siedzący na schodach koledzy wstali, zapaliliśmy. Sprzątaczka coś do nas pokrzykuje z dołu, lecz źle ją słychać. Ktoś zawołał, by powtórzyła, ale to nie pomogło, bo gdy znowu się odezwała, głos jeszcze bardziej zanikał.

Wpatrywaliśmy się w drzwi, czekając, aż ktoś otworzy. Nie chcieliśmy wierzyć, że nie uda nam się dostać do środka. Zbyt długo czekaliśmy na tę chwilę. I nie będziemy więcej słuchać tych, co mówią, że nikt nas nie wpuści. Przecież tyle pracy jest tam do wykonania. Nie zapomnieliśmy o konopiach, o paście, żelu, kremie i innych smarach potrzebnych w takich sytuacjach. Trzeba być ostrożnym, bo obok rzeczy chwalebnych i nabożnych, które poznamy, możemy ulec namowom do czynienia figli, czarów, frywolnych sztuczek i innych bezeceństw. Zza okien dobiegają intrygujące głosy czarodziejskiej kniei, szepty wiedźm, gnomów i trolli, rechot Baby-Jagi. Chłopczyk, skacząc po schodach, powiedział, że na pewno nikt nas tam nie wpuści. Jakbyśmy przyszli wieczorem, to byłoby łatwiej, ale o tej porze to ta pani jeszcze długo będzie spać.

Cóż było robić? Najlepiej obserwować to, co dzieje się gdzieś hen, jak przesuwają się granice, a nad głowami kłębią chmury zmiatanego ze schodów kurzu. Można w tym zobaczyć przebieg frontów atmosferycznych, powstawanie cyklonów, ich wędrówkę, rozbudowę, zamieranie. Na to wszystko nakładają się wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, ulewy, powodzie, susze, huragany. W mieszkaniu całkowita cisza i ciemność. Żadne światło się nie sączy, żadne nie daje się włączyć. Jedyne, co pozostaje, to otworzyć okno. Niech chociaż jeden pokój rozświetli się promieniami słońca.

Szesnaste drzwi na wprost

W progu stanęła dziewczyna z ogromnym, wytresowanym do pilnowania mieszkania wilczurem. Przyczajony przy jej nodze, zaszczekał groźnie dwa razy. W ten sposób dał do zrozumienia, że nie ma kagańca i że to nie przelewki.

– A gdzie kaganiec?

Właścicielka psa krzyknęła, by jej nie denerwować o tak wczesnej porze.

– On nie gryzie, krzywdy nikomu nie zrobi, więc po co mu jarzmo. To dobry piesek, rozumny.

Lecz ja widziałem takie bestie, jak gryzą wściekle i szarpią na kawałki bezbronnych ludzi. Usłyszeliśmy, jak mówi, że po co ją wszyscy dookoła denerwują, że przecież zapowiada się piękny dzień. Muszę przestać tę panią denerwować, muszę ją przeprosić i psa pogłas-kać, choć bez kagańca, a pysk ma zaśliniony. Nie, nie zrobię tego, niech się gniewa, niech płacze, niech trzaska drzwiami, my i tak nie do niej z narzędziami.

Stoimy przy drzwiach z tabliczką „Kraków noszę w sobie”. Podmuch przeciągu wtłoczył mnie do środka i znalazłem się przed otwartymi drzwiami pokoju. Od wychodzącej na korytarz pary intrygująco zapachniało czekoladą. Zajrzałem do wnętrza. Na dwóch okrągłych stolikach stały tradycyjne saganki do fondue. Siedzący dookoła młodzi ludzie raczyli się biszkoptami, piernikami i kawałkami owoców maczanymi w gorącym, ciemnobrązowym płynie. Przy innych stolikach czekoladę po prostu popijano. Wszystkie podawane tego wieczoru ciasta, lody i inne desery zawierały czekoladowy detal. W jednej z dwóch podświetlonych witryn stały czekoladowe rzeźby i miniaturowe torty udekorowane ciemną i białą czekoladą. Jej zapach przyjemnie mieszał się z aromatami imbiru, cynamonu, migdałów, ziołowych nalewek i dobrych win. Dało się słyszeć płynącą z głośników muzykę Mozarta. A ja usłyszałem też muzykę dobiegającą z samego środka siebie. Wiem, że nieuniknione jest posłużenie się elektronarzędziami, które do nazbyt cichych nie należą. Muszę tylko wymienić zwyczajną tarczę na diamentową.

Moja praca nie spodoba się obecnym tutaj lokatorom, ale nie mam wyjścia, za coś mi przecież płacą. Najwyżej nie poczęstują mnie gorącą czekoladą. Uprzedzaliśmy, że prędzej czy później dojdzie do remontu instalacji kanalizacyjnej.

Zobaczyłem zdziwienie wśród smakoszy. Moje robocze spodnie nie pasują do otoczenia. Poplamione i mocno zakurzone, nie świadczą zbyt dobrze o mojej fachowości w czekoladowym świecie, w którym galaktyki rozpadłyby się jak domek z kart, gdyby nie ciemna materia, która tworzy wielką pajęczynę oplatającą niebo.

Uruchomiłem wiertarkę z diamentowym wiertłem i z możliwością udaru. Ktoś mógłby pomyśleć, że ze złości, by zakłócić spokój pijącym czekoladę. Ale nic z tych rzeczy. To konieczność wyższego rzędu. Zacząłem przewiercać się przez wszelkie życie mieniące się pozorem, sztuką, blichtrem, optyką, koniecznością i błędem. Z udarem wwiercam się w oszczerstwa, niewyjaśnione kalumnie, denuncjacje głupców, niedorzeczne pomyłki świadków, krzyki bezrozumnego tłumu. A pył dookoła kłębi się nad wyraz, że tylko uciekać albo szeroko rozewrzeć okiennice dla odświeżenia atmosfery.

Wychyliłem się przez okno i zobaczyłem, jak na pinaklach krzątają się boćki. Stojący jedną nogą na głowie kamiennego anioła ptak przekrzywił łebek.

Siedemnaste drzwi na prawo

A gdzie okna?

Pomiędzy pomieszczeniami schody. Idą to w górę, to w dół, podesty i kręte ścieżki wydają się ułożone jedne na drugich. Zejścia są spadziste i czasem trzeba przejść kilka stopni jak po drabinie. Spacerując, stąpa się po dachach, wędruje wśród kominów. To, co dla jednych jest dachem, dla innych jest drogą, podłogą domu, podwórkiem lub ogródkiem.

Weszliśmy do mieszkania bez najmniejszych problemów. Właścicielka szerokim gestem zaprosiła nas do środka, proponując zrazu kawę lub herbatę. Widziałem po niektórych, że chętnie by się czegoś napili, lecz praca, dosyć pilna, nie mogła czekać. Niejeden powiedziałby, że praca nie zając, nie ucieknie. Lecz koniec miesiąca, więc należy się wykazać, by zasłużyć na premię.

Młotki w ruch, robota to nie głupota, a picie to życie. Właścicielka przygotowała się odpowiednio. Meble ponakrywane folią, by uchronić je przed zakurzeniem. Na podłodze warstwa tekturowych kartonów, by nie porysować parkietu. Uśmiecha się szeroko, zagaduje, szuka osoby najbardziej odpowiedzialnej za wykonywaną pracę. Oczywiście mamy brygadiera – przystojny, wysoki, krzykliwy, umiejący zjednać sobie właścicieli mieszkań najbardziej niezadowolonych z przeprowadzanego remontu. Poprosiła go na bok i wetknęła banknot do kieszeni, co nie uszło mojej uwadze. Też nieraz otrzymuję drobne datki, choć zupełnie na nie nie zasługuję. Ale ludzie myślą, że jak przepłacą, to praca zostanie wykonana lepiej, niż się spodziewają. Robotę trzeba wykonać jak należy, jak powinno być, by nikt nie narzekał, by nie było usterek ani reklamacji. Staramy się więc w galopie, bo terminy, bo premia, bo następne wyzwania. Właścicielka nie dość, że przekupuje nas na wszystkie sposoby, to jeszcze co jakiś czas wyjmuje z szafy skrzynkę narzędziową świętej pamięci męża i proponuje, że nam pomoże, że chętnie coś przykręci, coś przybije, pomaluje lub podrapie. Oczywiście, że nie możemy się na to zgodzić, chociaż podąża za każdym z nas z osobna – to za jednym, to za drugim.

Moja umiejętność odwracania się plecami do wszystkiego przynosi oczekiwany przeze mnie skutek. Właścicielka mieszkania najwyraźniej traci ochotę nawiązania ze mną znajomości. W końcu mogę spokojnie zająć się swoimi knyplami, mufkami, redukcjami, przedłużkami – wszystkim, co mam w zasięgu ręki. Jestem tu, żeby zatamować niewielki wyciek wody. Z łatwością to uczynię. Muszę tylko odpowiednio owinąć gwint półcalowego zaworu zasilającego, najlepiej tak, jak to się robi na wiosnę, na późną wiosnę, na jesień, gdy nietrudno sobie wyobrazić pejzaż urozmaicony, wyżynny, pełen jarów, kotlinek, jezior, wokół których na leśnych polanach i uroczyskach roi się od elfów, krasnali i wróżek. Jedni pakują prezenty, drudzy stukają młotkami, inni prześcigają się w sekretnych knowaniach.

Spojrzałem niecierpliwie na zegarek. Pomyślałem, że warto jeszcze raz wyjrzeć na zewnątrz, bo można tam mijać obcych ludzi, którzy nie wiedzą, co się myśli, i ma się swobodę, by iść, gdzie nogi poniosą, i wrócić, kiedy tylko się zapragnie. Nie trzeba nikogo za sobą ciągnąć, rozmawiać na siłę, gubić myśli.

Osiemnaste drzwi na lewo

Schody, tak długie, że końca nie widać, wyniosły nas na piętro. Kolejny dzień stanął przed nami otworem, my przed kolejnymi drzwiami, które należy sforsować. Mamy nadzieję, że brygadier nic nie pokręcił i adres jest właściwy. Zapukać tylko i poczekać chwilkę, aż ktoś otworzy. Dzwonek nie działa, więc musimy jakoś zażegnać pierwszą trudność. Nic mi się nie chce, nawet palić papierosa, jak czynią to inni. Zdaję sobie sprawę, że chwilę potrwa, zanim ktoś nam otworzy. Ale nie, drzwi się otwarły, wszyscy pogasili fajki.

Wziąłem brytfankę do ręki i szybko do środka, nie czekając na pozostałych. Muszę usadowić się przy oknie, w miejscu najbardziej dogodnym, by krew nie musiała mnie zalewać ni pot. A słońce pozwala sobie coraz śmielej, oświetlając najdalsze kąty mieszkania. Dalej już iść się nie da. Należy uklęknąć, jak zawsze w takich chwilach. Najczęściej pod ścianą, chociaż starowinka zwraca mi uwagę, że obrazki świętych wiszą nie na tej ścianie, przy której ja na kolanach pokutuję. Lecz wolę przy oknie, patrzeć przez nie na dwór, spoglądać i kląć, za jakie grzechy. A ten pokój to słońce, które niczym woda spływa w dół. Skąpane w nim szyby zdają się uśmiechać.