Pomarli - Waldemar Bawołek - ebook + książka

Pomarli ebook

Waldemar Bawołek

3,5

Opis

Waldemar Bawołek w swojej onirycznej prozie przedstawia historie bliskich, którzy odeszli – wujka Mordawskiego, który z zamiłowaniem opowiadał anegdoty z pracy w milicji i ukradkiem popijał z piersiówki, babci dewotki, uprzykrzającej życie synowej, czy Mateusza, pogrążonego w smutku miłośnika muzyki klasycznej.

Bohater Bawołka, spacerując po wiejskich drogach, rozlicza się ze wspomnieniami, marzeniami i żalem. Rzeczywistość miesza się z senną fantazją, przeszłość z teraźniejszością, a realizm z fikcją. W tle polska wieś, w której każdy musi się zmierzyć ze swoimi lękami.

Pomarli” to opowieść o tych, których już nie ma, o niewykorzystanych możliwościach i próbie ucieczki od dotkliwej samotności, a może próbie pogodzenia się z nią?

„Dawno już nie czytałem tak świetnej prozy (dzięki której pewnego popołudnia w autobusie Kraków–Wieluń niemal zapomniałem o bożym świecie).” Józef Baran

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (31 ocen)
10
5
8
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Waldemar Bawołek

Pomarli

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Ilustracja na okładce: Nuty, haft na płótnie, 18 × 13 cm, 2014;

© by Paulina Lignar

Copyright © by Waldemar Bawołek, 2020

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Justyna Żebrowska / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-988-1

I

Numer 52: pani Genowefa Stępniowska odeszła w wieku 86 lat

Od dziecka pamiętam ją, jak stoi pośrodku ogródka, a ja kłaniam się, gdy podchodzi do siatki okolonej drutem kolczastym i pyta, co u babci, czy odrobiłem lekcje, żebym dwójki w szkole nie oberwał, bo religii należy się uczyć, modlić się należy, ona ciągle się modli, pochyla, by wyrywać chwasty, robić porządki w ziemi, żeby rośliny mogły oddychać, niekiedy wołała mnie do ogrodzenia, by mi podać poćwiartowanego pomidora posypanego cukrem, słodziutkiego, że aż ślinka cieknie. Pani Stępniowska już tam jest, na scenie, z aptekarską dokładnością pieli grządki, sama zresztą pracuje na zapleczu apteki – w granatowym chałacie przyrządza przeróżne mikstury. Ale to kiedyś tak się rozpraszała, bo dzisiaj już nie żyje. Przez kilka lat nie ruszała się z łóżka, że tylko zapomnieć o niej. Ale nie ja. Bo gdy tylko przechodzę obok jej ogrodu, widzę ją, jak przedziera się przez gąszcze przeszłości, kręte i zawiłe ścieżki. Wygląda jak Egga van Haardt, którą tak pięknie Schulz swego czasu opisał. To się pochyla, to kuca, raz zauważa przechodniów, innym razem nie. Kwiaty i ptaki, chmury pędzące po niebie, słychać stuk dzięcioła, śmiech wiatru, połyskiwanie kropelek rosy. Jak to uchwycić, jak przyswoić? Cukinie, strączki groszku cukrowego i fasolki. Pachnie wszystko w ogródku pani Stępniowskiej, pląsa i śpiewa o osach i motylach, o wiewiórkach i trzmielach. Widzę siebie i panią Stępniowską, chłopców widzę i dziewczyny, jak gramy w państwa-miasta. Każdy chciał być Ameryką, jakimś krajem zachodnim, choć byli i tacy, którzy wcielali się w Związek Radziecki. Ulica pusta, cicha, nami wypełniona, można było bez obaw rzucać patykami, odliczać, skakać i zwyciężać. A jakby co, to wiać do uliczki, wskoczyć do leszczyny, schować się, żeby nikt nie znalazł, nie odczytał myśli, nie odebrał marzeń. To był wysiłek porównywalny z wizytą w wielkiej bibliotece ze słowami. Niech będzie pochwalony buk zielony, piękność, świeżość zieloności i niebiańskości. Na podwórku kury dziobią pszenicę, wszędzie wokół różne odchody, trzeba się namęczyć, by nie wdepnąć w kupę, nasrane, że hej, pobrudzić czółenka, mokasyny najłatwiej, gdy się nie patrzy pod nogi i biegnie na oślep dla osiągnięcia pełnej harmonii między rytmem oddechu a pracą całego ciała bądź to poszczególnych mięśni. Dostrzega się również niuanse polegające na przyjmowaniu precyzyjnych postaw charakteryzujących się prawidłowym ułożeniem stóp. A wszystko to, żeby pani Stępniowska nas nie dostrzegła, żeby jej nie niepokoić, bo przecież mogłaby się zdenerwować i zacząć na nas wrzeszczeć. Nie zawsze była miła, nie zawsze częstowała malinówkami. Niekiedy, próbując zmylić wroga, biegła na cmentarz, przekonana, że tam otaczają ją tylko wszyscy umarli z naszej ulicy. A te strzelania z karbidu doprowadzały ją do wściekłości, nie dawały wytchnienia. Podczas naszych wojen nie mogła spokojnie wyrywać chwastów, podlewać róż czy pielęgnować kalarepy. Rzucanie kamieniami także mogło skończyć się jakimś nieszczęściem. Mój brat zawsze był skłonny do płaczu. Pani Stępniowska nieraz musiała go uspokajać, a on nic, tylko wlókł się na samym końcu i beczał nie wiadomo o co. Przecież nikt nie robił mu na złość. Najwyżej ktoś spojrzał na jego buty, na jego sweterek z dziurą pod pachą. Sklamrzał tak niesamowicie, że nie było gdzie podziać oczu. Starania pani Stępniowskiej na nic się zdawały.

Wizje się mnożą, widzę brata z drewnianą łyżką do jajecznicy, pachnącego igliwiem i nadciągającym deszczem, w zaciszu ogrodu pani Genowefa gładzi mu włosy, podaje łyżeczkę rozkosznego nektaru na pocieszenie, ja także życzę sobie szczypty krańcowo różnych kategorii piękna i kolejnego objawienia. Widzę, jak się kłócimy, jak błądzimy po górach, chce mnie uderzyć, w ciągu kilku sekund zapominam, jak brat płacze, przegrałem wyścig z podstępną pogodą i usta mi zsiniały. I przypomina mi się, jak cię odpycham i uciekam przed twoim krzykiem, ale z południa nadciąga już burza i wiem, że będziesz chciał, bym cię przed nią uchronił, wziął cię na barana i popędził do domu, lecz ja też boję się piorunów. Mimo to rozpędziłem się, z górki na pazurki, wprawienie ciała w ruch potęguje wrażenie piękna, ponieważ ono tkwi również w dynamice, płynności oraz elegancji biegu. Biegnijmy więc do gospody, napijemy się czegoś zimnego. Pozwólmy pani Stępniowskiej udać się na spoczynek, zapewne ona także odczuwa pragnienie.

Dzwony się rozszalały na kościele, a że widać z balkonu karczmy jego wieżę – szumi w uszach, brzęczy w głowie. Dźwięk niesie się po okolicy. Dzwonienie dochodzi aż z Odporyszowa, Porąbki Uszewskiej i Tuchowa. Wszędzie ołtarze, monstrancje, dziewczynki z koszyczkami pełnymi płatków róż. Barman podszedł do drzwi balkonowych, by je zamknąć. Zapytał tylko, czy zostajemy, bo jak co roku w Boże Ciało zamyka drzwi i okna, od środka zamyka wszystko, co się da zamknąć. Chce nas uwięzić, zaaresztować na nasze życzenie. A kto został? Może dwie, trzy osoby. Nie, nie bezbożnicy, tylko ludzie skacowani, którzy nie znieśliby procesji, kac by ich powalił przy pierwszym uklęknięciu. Jednemu chce się palić, zapaliłby całego, co z tego, drzwi zamknięte, sklepy pozamykane, procesja dopiero co ruszyła spod kościoła. Wszyscy będą musieli się zatrzymać przed każdym z czterech ołtarzy wybudowanych specjalnie na ten dzień, by ksiądz mógł przy nich odprawiać modły.

Palić się chce, pić także. Staję przy oknie i spoglądam zza fikusa, by nikt z procesji mnie nie zauważył. Popatruję, liczę, rozpoznaję znajomych, nasłuchuję, orkiestra strażacka gra, płatki róż wirują w powietrzu, niektóre zapewne zerwane w ogrodzie pani Stępniowskiej. Proboszcz, burmistrz, miejscowi przedsiębiorcy, radni, gospodarze, kobiety w ciąży, matki, żony i kochanki. Idą i klękają, wstają i idą. Muzyka smutna, niby kolorowo, ale wygląda to bardziej, jakby to kondukt żałobny się posuwał, by przy kolejnym z ołtarzy upaść na kolana. Wirują mleczne odcienie beżów, pudrowe róże, soczysta, głęboka czerwień. Pomyślałby kto, że to na skutek widzeń świętej Julianny z Cornillon.

– Koty poszły za płoty.

– A widział kto ostatnio nieboszczyka?

– Ależ skąd, teraz to do kostnicy, do chłodni, prosto do kościoła, nie to co dawniej. Zmarły aż do pogrzebu leżał w otwartej trumnie, można było się pomodlić, świeczkę zapalić. Proboszcz do kościoła odprowadził, w kościele jeszcze wieko zdejmowano, żeby z umarłym się pożegnać, pocałować go w policzek albo w czoło.

– Pamiętam, że gdy mój ojciec umarł, ustawiono trumnę w pokoju na stole, leżał tam uśmiechnięty, a sąsiadki w mantylkach, wszystkie na czarno, zanosiły się płaczem od rana do wieczora. Nie mogłem tego znieść, uciekałem od tych egzorcyzmów, wszelkich prób wskrzeszenia. Płakałem po kątach.

– A Jezusa nikt nie widział, jak zmartwychwstał, nikogo przy tym nie było.

– Bo to szabas był, a w tym czasie nawet zrywanie kwiatów jest zabronione, oprzeć o drzewo się nie można, a co dopiero kamień odwalić od grobu.

– Kurwa mać – zaklął któryś z siedzących przy stoliku, zaglądając do pustego kufla. – To powiem wam jeszcze, że pierwszego dnia tygodnia przed grobem Maria Magdalena zobaczyła stojącego tuż za nią Jezusa i nie rozpoznała go, pomyślała, że to ogrodnik.

– Nauczycielu, masz tu ciepłe piwo, lepiej się napij.

– Rabbuni!

– Słuchaj, chłoptasiu, i ucz się od starszych, to ci wyjdzie na zdrowie. Popatrz, jak elegancko zachowuje się gość przy oknie.

– Co?

– Chujów sto.

– Spokojnie.

– Ale nasz młodzieniec niczego nie rozumie.

– Dajcie łyka, na miłość boską…

– Palisz, to pal.

– Spokojnie, nie ma co się denerwować, przecież za swoje pijemy. Wstyd to kraść i z dupy spaść.

– Za twoim przewodem złączym się z narodem.

– Ludzie jednak chcą żyć, więc dostosowują się do swoich czasów.

Dosyć mam już tego aresztu. Z łatwością trafię do drzwi, spróbuję… Gwałtowny jęk sam wyrywa mi się z głębi płuc. Ostry ból w klatce piersiowej. Prawe ramię zwisa bezwładnie. Dłonie i stopy płynnie, choć niepewnie zagarniają pustkę. Przed knajpą jezdnia rozkopana. Zdarta nawierzchnia, pod nią warstwa kostki brukowej – pamiętam ją z dzieciństwa. Przejeżdżał tędy wyścig kolarski, rowery podskakiwały jak na przejazdach kolejowych. A my zaprzyjaźniliśmy się z głupimi dziewczynami, które jeździły autostopem, udając Czeszki, spuszczaliśmy się na linie z balkonu kamienicy, takie tam różne przygody. Aż kiedyś postanowiłem odwiedzić grób dziadka, i pojechałem tam. Była to nieduża jaskinia, właściwie grota, wszedłem do niej i odwaliłem leżący w środku niewielki kamień, pod którym, jak się okazało, leżała martwa suka. Dla dopełnienia obrazu pojawił się też żywy szczeniak, umaszczony podobnie jak ona. Popatrzyłem przez chwilę na to wszystko, po czym przywaliłem ten kamień z powrotem, ale niedokładnie, tak że pysk jej wystawał. Zacząłem dostrzegać, że ona przecież oddycha i otwiera oczy. Każde cierpienie istnieje bez proporcji i równowagi. Wyszedłem z jaskini, by powiedzieć o tym pani Stępniowskiej, która ciągle krząta się po ogródku, przywołuje mnie, dopytuje, chce, żebym wreszcie dał świadectwo prawdzie. Mówi, że nie powinienem stać tak na uboczu. Piłat usiłował to robić, ale krzyż, na który skazał Jezusa z Nazaretu, i prawda Jego królestwa, przenicowały sam rdzeń ludzkiego jestestwa rzymskiego namiestnika. Taka jest rzeczywistość, od której nie można usunąć się na bok, zejść na margines, nie wolno umywać rąk.

W końcu pojąłem, że ktoś wciągnął mnie w najprostszą pułapkę. Jak zwykle. Odwróciłem się, żeby dobiec do drzwi. Zdążyłem zrobić najwyżej dwa kroki, gdy usłyszałem znajomy brzęk, a potem masywne łono zamknęło się przede mną gwałtownie, niewidzialna ręka z trzaskiem przesunęła perspektywę. Zostałem odcięty od padołu ziemskiego, wtłoczony w formę, z której zapewne nigdy nie zdołam się wydostać. Całą siłą naparłem na otaczający mnie świat. Ani drgnął. Mamy z wózkami kołyszą swe niemowlęta pośród traw, kwiaty im w tym pomagają, badyle, fiołki i kaczeńce. Muszę się dostać do piwnicy, żeby drwa przysposobić, bo w nocy ma być chłodno. Pani Stępniowska wślizgnęła się za mną i przyparła mnie do muru, na amory ją wzięło, tuli się do mnie, piersiami napiera, chce do moich ust swymi ustami przywrzeć, ale ja się uchylam, migam się, gdyż zaszła obawa, iż w każdej chwili moja matka nas nakryje, odepchnąłem panią Stępniowską z całych sił, wybiegłem na dwór i co widzę? Pod stodołą na piasku wygrzewają się trzy otyłe ciałka, jakieś grubiutkie kadłubki, smażą się w słońcu, skóra ich spieczona na raka, nic im to nie przeszkadza, śmieją się, dowcipkują, a słońce grzeje tak, że udar gotowy, tłuszcz skwierczy, może nawet one chciałyby się usunąć w cień, ale żadne z ciał nie może się poruszyć, jakby zostały przywiązane do miejsca kaźni. Nie mam szans ich ratować, zresztą sam ciągle czuję się zagrożony, boję się stracić pracę, dlatego wracam na halę produkcyjną, bo tam potrzebują mnie do pomocy, właśnie usuwają, wyrywają z ziemi ogromne pale, muszę szybko znaleźć miejsce na składowanie tego dziadostwa, któryś z robotników popycha mnie, wódki każe się w międzyczasie napić, sam już nie wiem, co mam robić, majstra zapytam, może wie, gdzie jest mój sprzęt do przykręcania zaworów, ewakuować się stąd jest za wcześnie, zresztą znikąd pomocy, a tyle rzeczy się uskładało do przewiezienia, wiele zbędnych przedmiotów, że tylko na śmietnik je wyrzucić, klucze gdzieś tam powinny leżeć, i radio na baterie, którego przecież wszyscy żeśmy słuchali, zabiorę je ze sobą, gdyż w innym miejscu może nie być żadnej muzyki. W drodze do domu dopadły mnie dwie kurwy, poprosiły, żebym je przenocował, że nic mi nie zrobią, najwyżej pokażą mi, jak wygląda prawdziwa miłość. Niezbyt ten pomysł mi się spodobał, ale nie mogłem się od nich uwolnić, gdyż pod ramiona mnie wzięły, a kiedy tylko znaleźliśmy się w mieszkaniu, uciekłem do swojego narożnego pokoju, nie chcąc mieć z cipami nic do czynienia, pewnie natychmiast zechciałyby się dupczyć, a ja nie mam na to najmniejszej ochoty. Niewielka przestrzeń zawalona jest kartonami, skrzyniami po pomarańczach, pośrodku stoi kilka krzeseł, szafa w kącie. Telefony i aparaty fotograficzne mieszają się w paczkach z rocznymi zapasami szamponów i kremów do twarzy, sportowe zegarki z zestawami ręcznie robionych czekoladek, talony na kolację w restauracjach z nożami do ostryg i butelką octu winnego, drogie alkohole z futerałami na okulary.

Tak to wszystko ma się skończyć? Nikt mnie nie znajdzie, bo nikt mnie nie będzie szukał? Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby mnie szukać po świecie? A któż by sobie głowę zawracał zepchniętym na margines samotnikiem? Już dawno zgubiłem klucz do głównych wejść i wyjść. Będę musiał jakoś wytrzymać w tej ciasnocie, żeby mi tylko wody i powietrza nie zabrakło w tym natłoku ciszy. Chociaż z ciszą to już jest najmniejszy problem, bo w uszach nie brakuje mi przeróżnej wirtuozerii wokalnej, frazowania, cieniowania tonu, eterycznych pian i wyrazistych forte. Na szczęście jest jeszcze ta szpara, przez którą można od czasu do czasu popatrzeć na okolicę, co też tam w trawie piszczy. Nie powiem, moje życie wcale nie jest ciężkie, ale jakieś takie znikome, żeby nie powiedzieć – bardzo chujowe. Dlatego przeraża mnie to, że dobrze wykorzystana technologia ma szanse zapewnić mi życie wieczne, uchronić przed starzeniem i chorobami. Jestem zdecydowanie przeciwko wmontowywaniu w ciało sztucznych organów, zamrażaniu zwłok, zwiększaniu możliwości ludzkiego umysłu za pomocą elektronicznych implantów i stałych łączy. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to zamknąć oczy i wrzeszcząc wniebogłosy, bić się z myślami. Z zaciśniętymi pięściami i zamkniętymi oczami tłukę przestrzeń wokół siebie, czując każdy odbijający się pęcherzyk nerek, żółć podchodzącą do gardła. Barki amortyzują uderzenia, kręgosłup się uelastycznił, słyszę szeleszczący oddech. Czy to ma być przełom? To takie cenne. Epizody, epizodziki, garści zebranych po drodze poruszeń w miejscu bliżej nieokreślonym. W kaleki i żałosny sposób trzeba pójść dalej, chociażby o krok.

Na zewnątrz przestrzeń ukształtowała się w coś delikatnie opływowego, szczątki nieba wydają się drobniejsze od ludzi. Dziewczyny przynoszą stare koszule, obrusy, prześcieradła i inne zapomniane domowe szmatki. Wyciągają z torby nożyczki, igłę i nitkę. Na łonie przyrody zszywają, kroją, skracają – po to, by stworzyć oryginalne torby, czapki, maskotki, kosmetyczki i wszystko to, na co mają ochotę. Pani Stępniowska, jeszcze w pełni sił, dołączyła do towarzystwa, by dziergać pończochy. Obróciłem się na pięcie, wiatr lekko zawodził, nie był jednak na tyle silny, żeby z nim walczyć, żeby nie móc zapalić papierosa. Niósł za to wilgoć łąki. Zawahałem się, czy pójść w prawo w kierunku apteki, czy w lewo. Pomyślałem o pani magister, dawno się nie widzieliśmy, co prawda nie mam przy sobie żadnej recepty do zrealizowania, ale porozmawiać zawsze można, tym bardziej że pani Stępniowska zajęta jest szydełkowaniem, więc nie będzie nam przeszkadzać, nie będzie naciskać klamek, przechodzić pomiędzy regałami. Niekiedy kocham się z panią magister, przychodzę do apteki, a ona wywiesza kartkę, że wyszła na chwilę do banku albo po papier do drukarki. Tym razem jest podobnie. Przecież drzwi już są zamknięte, wszystko może się wydarzyć. Od razu poszliśmy na zaplecze. Szybko znalazłem się przy jej ciele. Pani magister przytuliła się do mnie.

Wziąłem jej dłoń w swą dłoń. Drżącą i spoconą, spokojnie, delikatnie, jakby każdy ruch mógł prowadzić do rozsypania się misternie wyrzeźbionego kobiecego ciała. Przesunąłem powoli palcami po kostkach palców – zadrżała. Nie pierwszy raz zdarza się, by ktoś był tak zainteresowany jej dłońmi. Nią samą! Zawsze nękają mnie pytania: co robi, gdzie jest, gdy nie ma mnie przy niej? Przeklęta kobieta! Niszczysz mi życie! Jesteś nikim! Żałuję, że żyjesz, żałuję, że jesteś, żałuję, że ciągle nie mam siły, by z tobą skończyć… Patrzę w tę jasną, promienną twarz i dotykam jej twarzy. To już niedaleko. Całowanie, rozbieranie, szukanie najodpowiedniejszej pozycji, by łatwo było się zbliżyć. Teraz już nie ma co prosić się nawzajem o zachowanie spokoju i rozsądku. Nawet ewentualne pojawienie się pani Stępniowskiej nie zdoła niczego zmienić. Nie przeszkadzają gęstość światła i prostota mebli. Dlaczego nie potrafię się zatracić? Jestem w niej, słyszę jej jęki, czuję ciepło moczu, zamykam oczy i kreślę w powietrzu kształty wazonów i butelek – sztywny strzęp mięsa wciąż ostrzem do niej. Uda rozchylone jak okno, uda niczym dwie wiotkie trzciny uginające się pod ciężarem mego ciała, ach, rozchylajcie się letnią porą, sypkie odnogi grządek i ugorów, niech ziemia rodzi, niech szyby rodzą złociste refleksy, a my kąpmy się w szalejącym oceanie przysiąg!

Chwyciłem ją za dłoń – znów delikatnie trzymam, jednak na tyle stanowczo, żeby już nie cofnąć, jak poprzednio. Do miłości może przywrócić ją ciepło silnych ramion, którymi zostanie objęta. Pomogłem jej wstać, a ona pragnęła tylko, bym nigdy nie przestał jej kochać. Czuła się bezpieczna. Spojrzała mi w oczy. Uśmiechnęła się. Jej twarz jeszcze bardziej spąsowiała. Widzę rzęsy, przyprószone brokatem, który wniknął również w gęstą siatkę zmarszczek pokrywających jej twarz. Ściany mętnieją w oczach, aksamitny pył osiada na menzurkach, cylindrach, tubkach i innych opakowaniach z miksturami. Wiązki światła wypełzają spomiędzy żaluzji i głaszczą przesiąknięty bielą chałat pani magister. Patrzę na jej piersi, przyspieszony oddech mnie drażni. Czuję pulsującą pod skórą krew, ruch powiek i trzepot rzęs. Przykładam do czoła chłodny pusty flakon i wciągam w płuca mętny dym papierosa. Zamiast przemyśliwać westchnienia i niemożliwe tęsknoty, powinienem wybiec na dwór i spijać słońce wprost z nieba. Jak najczęściej podejmować ryzyko otarcia kolan, wspinać się na najwyższe gałęzie i krzyczeć na całe gardło, oczyszczać się z niezdrowej melancholii i trującego smutku.

Nie interesuje mnie to, że wszyscy się rozbiegli, że moszczą się w łanach traw i smagają źdźbłami. Obwąchuję ślady, obserwuję dźwigające się łodygi i gładzę długie soczyste gałązki brzózek. Lubię usiąść na miedzy, tam, skąd widać pola i odległe wioski, i dawać się przewiać na wskroś. Rozpamiętuję przeszłość, bo nie potrafię odnaleźć momentu, kiedy mój los został przesądzony, kiedy złośliwy Bóg rzucił o ziemię tysiącem twarzy. Uświadamiam sobie, jak bardzo troszczymy się o to dotychczasowe bycie, każdego dnia szukając jakiegoś uchwytu w prostej czynności, gdy sięgamy po największy skarb tego drugiego człowieka, jego oczy jak klejnoty lśniące łzami, gdy nas żegnają. To życie, tak cicho milczące, razem z odlatującymi motylami unosi się wśród tumanów kurzu. Tak widzę panią Stępniowską, jak naga, na kilka dni przed śmiercią, stoi pośrodku swego ogrodu. Nagusieńka pochyla się nad bratkami, bez wstydu kuca i oddaje mocz. Zdaje się, jakby cofnęła się do okresu niemowlęctwa. Bawi się kwiatami i gaworzy. Jej pamięć poblakła, pożółkła i nie rozbłyśnie już nigdy pełnią barw i wyrazistości. Jej ciało staje się blade i zimne.

Odezwałem się do niej, ale ona nie odpowiada. Muszę odnaleźć kogoś z rodziny, przecież trzeba zabrać ją z ogrodu, bo jak to wygląda, nagość nie przystoi żadnej duszy. Wywołałem z domu Jerzyka i mówię mu, co i jak. Nawet się nie zdziwił, nieraz już matka niepostrzeżenie opuszczała łóżko, nie dało się jej upilnować. Ona już w ogóle nie wie, co się z nią dzieje, do ogrodu ją ciągnie, pośród grządek nie zauważa, że czas przepłynął przez nią niczym górski potok. Już dawno jest spakowana i gotowa do drogi.

Prawie codziennie przechodzę obok ogródka pani Stępniowskiej. Mielę przeszłość na słowa, zdania, żeby tylko nie stać się zwierzęciem.

II

Numer 105: pan Ludwik Irota odszedł w wieku 66 lat

Wychodzę na ulicę, sam nie wiem po co, i nie zastanawiam się, wędruję i obserwuję, niekoniecznie świadomie, widzę wszystko, choć nie wiem, czy chcę. Tak jak teraz, chociaż zimno przenikliwe, mróz, śnieg pada, że mało co widać. Nic mi to nie przeszkadza. Wznoszę się wolno, jak o każdej innej porze dnia i roku. Niczego mi nie brakuje. Te dłonie, twarze, uśmiechy, nietrwałość, prostota i pustka, niedokończona możliwość. Każdy może zobaczyć to, co podsuwa mu wyobraźnia. Gdyby ulica była gwarna, nie można by już nadać jej żadnej innej barwy, ale jeśli jest tylko szkicem o szarych konturach, można wypełnić ją wszystkimi barwami świata. Spoza płatków śniegu, zza śnieżynek wyłania się obraz, przedstawienie, w którym kuzyn Jakub ciągnie sanki za dowiązany do nich sznurek, na sankach ciało wielkie i otyłe, z bardzo dużą głową. Zesztywniały jak sopel lodu Ludwik Irota dzierży w dłoni butelkę.

– Cóż to wyprawiasz z tymi sankami?

– Nie widzisz? Ludwika wlokę.

Sąsiad chybocze się na boki, że mało na jezdnię się nie zsunie. Kuzyn dzierży w dłoni sznurek, przytrzymuje sanki, żeby nie nabrały zbyt dużej prędkości, sąsiadem się przejmuje, sąsiada chce do domu dowieźć.

– To co z nim? – pytam od niechcenia.

– Leżał w śniegu pod domem Madeja, to co miałem zrobić.

Rzekłem coś o pogodzie, że zimno, sypie, pytam też o te sanki, skąd je wziął, od kogo. Na co kuzyn wniebogłosy, jakiś rozdrażniony, mówi, że całe to jego poszanowanie bardzo szybko się skończy, tak szybko, że nikt się nawet nie spodziewa. Sąsiada znalazł w zaspie, pijanego jak bela, więc się nim zajął, gdy ten się ocknął, dał mu parę drobnych, trudno powiedzieć, na co mu one. Kogo obchodzą ten chłam i kłamstwo. Sąsiad to kanalia, która codziennie nas sprzedaje, ormowiec zajebany, niszczy nasze zasoby, potencjał. Wszystko to bez żadnej przerwy, to jakieś perpetuum mobile, tylko po co to wszystko i dlaczego, za daleko to zaszło, żeby ktokolwiek mógł zrozumieć. Donosimy na siebie dla kaprysu, i to nie zawsze swojego. Nadchodzą inni, zaciekawieni, od dawna wiadomo, że sąsiad chory na serce, a niczym się nie przejmuje. Już są, kobiety, mężczyźni, nikt nic nie wie, a wszyscy mówią, nigdy nie potrafią się zamknąć, wyrzucają z siebie słowa, nawet gdy są sami. Alkohol nie uspokaja, jedynie ogłupia. Mówię kuzynowi, żeby go zostawił, niech zamarznie, tyle złego ludziom wyrządził, niektórzy tak dużo przez niego wycierpieli, mnie też nieraz zdradził, a mało to mnie rewidowali, na egzamin jechałem do Krakowa, żeby na studia zdawać, a tu masz, milicjant mnie zatrzymuje, rewizję osobistą robi, później na komendę, do kolegium, odciski palców, pociąg dawno odjechał, egzaminy przepadły, takie bezprawie było, że tylko pożal się Boże. Irota zawsze usłużny, na pasku władzy, ale nie on jeden. Kuzyn Jakub nic sobie z tego nie robi, pilnuje, by sanki ślizgały się w dobrym kierunku, wiezie Ludwika do domu, żeby nie zamarzł na mrozie. Żegnam się z kuzynem, a przecież się jeszcze zobaczymy, mamy się zobaczyć, pewnie coś kupimy, może znów jakieś piwo w tym samym monopolowym, gdzie wszyscy się gapią, niech cały świat się gapi na puste półki. W nocy nie będę spał i poczuję ból w potylicy, dziwny, pulsujący i tępy ból. Jak zawsze wychodzi z niego jakaś szmira, trochę poboli, ale bez przesady, to widmowy ból. Sąsiadem nie ma co sobie głowy zawracać, tym bardziej że odszedłem już na sporą odległość. Jeszcze chwila i nie będzie mnie w ogóle widać, gdyż nie potrafię wstawać rano każdego dnia, odrabiać życiowej pańszczyzny do końca albo nawet robić więcej, całując stopy pana i uginać się pod jego ciężką ręką. Dopadają mnie mdłości, gdy wstaję, ale zmuszam się do jedzenia, myję się i oglądam jakieś twarze za oknem, przelatujące obrazy, wkładam coś na siebie i wychodzę, palę papierosa i po drodze na rynek wyrzucam z kieszeni żałosne śmieci z wczoraj. Najgorsze jest czekanie, bo coś może się zdarzyć, lecz nigdy się nie dzieje, ten scenariusz obowiązuje każdego dnia. Dlatego to wspomnienie sąsiada, gdy byłem młodzieńcem, jest jak schludność wyglądu i ubioru, mimika twarzy, poruszanie się, zróżnicowana prędkość wykonywania poszczególnych czynności, rytmika, balans, harmonia ruchów, zręczność. Teraźniejszość miesza się z przeszłością, nakładają się czasy, pory roku, ale zimy kiedyś były surowsze, nie to co w dzisiejszych czasach. Sankami można było się poruszać bez przeszkód. Od lat mieszkam na tej ulicy, od dzieciństwa, jesienią bez kaloszy nie przeszedłeś z jednej strony drogi na drugą. Pamiętam, jak wracałem z przedszkola, cały ubłocony, a matka upominała mnie, że jestem uświniony, bardzo długo nie wiedziałem, co to słowo znaczy. Dopiero później domyśliłem się, gdy na leżącego w błocie sąsiada ktoś powiedział, że jest cały uświniony. Kalosze należało wkładać, obuwie odpowiednie. Nie to, co teraz, gładka nawierzchnia jezdni, trotuar od dołu do góry, lecz to tylko ta wyremontowana jezdnia świadczy o upływającym czasie, bo wszystko inne na swoim miejscu. Domy, podjazdy, posesje, ogrodzenia. Co tu powiedzieć o tym teraźniejszym czasie? Przecież gdy zdjęli stary asfalt w rynku, odsłoniła się kostka brukowa sprzed czterdziestu lat. Uwidoczniły się dziury w drodze, które w tamtym czasie musiałem omijać, gdy jeździłem wokół rynku rowerem. Jak tu to wszystko rozgraniczyć, przecież patrzę na siebie, patrzę na rynek, na swoją ulicę i co widzę? Gdy kieruję wzrok na przedmioty, by dokładnie przyjrzeć się ich niezmienności, wskutek usilnego wpatrywania się, wypatrywania zmian, jakie mogły zajść w miasteczku do tej pory, powstaje w moich oczach mglistość. Jakby kogoś zapytać, to powie, że po dzieciach widać, jak czas leci, tak już wyrosły, ile chłopiec ma już lat, popatrz, pani, to już dwadzieścia jeden, a dopiero taki malutki był. Niedawno Gienia częstowała go pomidorem, a dzisiaj już babina nie żyje, ile to już lat minęło od jej śmierci? Smak, woń to najtrwalsze sygnatury danej pory roku, dnia, miejsca, chwili. Wszystko od lat na swoim miejscu: drzewa, chaty, płoty, chmury, blaski na wodzie, dymy dogasających ognisk. Jak tu oddzielać przeszłość od teraźniejszości, żeby wiernie wszystko pokazać, żeby obraz był prawdziwy? Czas jest określony linią znikającą i pojawiającą się w przeciągach myśli, gdzie konkretność, niczym woda, przyjmuje kształt naczynia, w jakim znajduje się w danej chwili. Szew trzyma wystarczająco mocno. Potężne akacje wspinają się i sięgają chmur, wdzierają się do okien przybudówek, przedzierają się przez każdą napotkaną przeszkodę.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I