Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nową książkę Waldemara Bawołka trudno jednoznacznie zakwalifikować jako zbiór opowiadań, powieść, czy też dziennik. To raczej rodzaj prośby lub modlitwy. Pisarz w swoistej i bardzo indywidualnej Litaniae Sanctorum, po wezwaniu i błaganiu, oddaje się temu, co w jego prozie najlepsze: dygresyjności, dyskursywności, wspomnieniom, spostrzeżeniom oraz opisom pogody, przyrody i przeżyć wewnętrznych. Nieustępliwie prowadzi czytelnika w stronę błyskotliwych miniesejów o literaturze, a także alegorii, snów i wszystkiego, co chyba nawet nie powinno być nazwane. W ciężkowickim „modlitewniku” jest miejsce dla każdego, a sam autor prosi, by Litania połączyła nas wszystkich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 532
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REDAKTORPROWADZĄCY Paweł Orzeł
OPIEKAREDAKCYJNAIKOREKTA Aleksandra Zoń
KOREKTA Andrzej Śnioszek
PROJEKTOKŁADKIISTRONTYTUŁOWYCH Margarita Giegiel – Pracownia Książki, Wydział Grafiki, ASP w Gdańsku
© Copyright by Waldemar Bawołek
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
PAŃSTWOWYINSTYTUTWYDAWNICZY
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIAINTERNETOWA: www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-944-4
Święta Maryjo, wybaw mnie od zła wszelkiego
Święci Michale, Gabrielu i Rafale, wybawcie mnie od zła wszelkiego
Święty Janie Chrzcicielu, wybaw mnie od zła wszelkiego
Święty Józefie, wybaw mnie od zła wszelkiego
Wszyscy Święci Patriarchowie i Prorocy, wybawcie mnie od zła wszelkiego
Święci Piotrze i Pawle, wybawcie mnie od zła wszelkiego
Święty Andrzeju, wybaw mnie od zła wszelkiego
Święci Janie i Jakubie, wybawcie mnie od zła wszelkiego
Święty Tomaszu, zmiłuj się nade mną
Święty Mateuszu, zmiłuj się nade mną
Święty Łukaszu, zmiłuj się nade mną
Święty Marku, zmiłuj się nade mną
Święty Barnabo, zmiłuj się nade mną
Święta Mario Magdaleno, zmiłuj się nade mną
Wszyscy Święci Uczniowie Pańscy, zmiłujcie się nade mną
Święty Szczepanie, zmiłuj się nade mną
Święty Ignacy Antiocheński, pomódl się za mnie
Święty Polikarpie, zmiłuj się nade mną
Święty Justynie, zmiłuj się nade mną
Święty Wawrzyńcu, módl się za mnie
Święty Cyprianie, zmiłuj się nade mną
Święty Bonifacy, pomódl się za mnie
Święty Wojciechu, zmiłuj się nade mną
Święty Stanisławie, módl się za mnie
Święty Tomaszu Becket, zmiłuj się nade mną
Święci Janie i Tomaszu z Anglii, módlcie się za mnie
Święty Pawle z Japonii, zmiłuj się nade mną
Święci Izaaku i Janie z Ameryki, módlcie się za mnie
Święty Piotrze z Polinezji, zmiłuj się nade mną
Święty Karolu z Ugandy, zmiłuj się nade mną
Święte Perpetuo i Felicyto, módlcie się za mnie
Święta Agnieszko, módl się za mnie
Święta Mario Goretti, zmiłuj się nade mną
Wszyscy Święci Męczennicy, chrońcie mnie przed złem
Święci Leonie i Grzegorzu, zmiłujcie się nade mną
Święty Ambroży, miej mnie w opiece
Święty Hieronimie, zmiłuj się nade mną
Święty Augustynie, módl się za mnie
Święci Bazyli i Grzegorzu z Nazjanzu, weźcie mnie w opiekę
Święty Atanazy, zmiłuj się nade mną
Święci Franciszku i Dominiku, zmiłujcie się nade mną
Święty Marcinie, pomódl się za mnie
Święty Patryku, zmiłuj się nade mną
Święty Karolu Boromeuszu, zmiłuj się nade mną
Święci Cyrylu i Metody, módlcie się za mnie
Święty Franciszku Salezy, módl się za mnie
Święty Piusie X, zmiłuj się nade mną
Święty Antoni, pomódl się za mnie
Święty Benedykcie, módl się za mnie
Święty Bernardzie, zmiłuj się nade mną
Święta Cecylio, módl się nade mną
Święty Tomaszu z Akwinu, zmiłuj się nade mną
Święty Leonardzie z Noblac, obdarz mnie pokorą
Święty Franciszku Ksawery, zmiłuj się nade mną
Święty Stanisławie Kostko, bądź mi miłościw
Święty Wincenty a Paulo, pomódl się za mnie
Święty Janie Mario Vianney, zmiłuj się nade mną
Święty Janie Bosko, zmiłuj się nade mną
Święta Katarzyno Sieneńska, pomódl się za mnie
Święta Tereso z Ávili, zmiłuj się nade mną
Święty Ludwiku, pomódl się za mnie
Święty Kazimierzu, obdarz mnie pokojem
Święta Różo z Limy, zmiłuj się nade mną
Święta Moniko, zmiłuj się nade mną
Święta Jadwigo, zmiłuj się nade mną
Święta Elżbieto Węgierska, módl się nade mną
Święta Agnieszko z Montepulciano, zmiłuj się nade mną
Święty Benedykcie z Anianu, miej mnie w opiece
Święty Cyrylu Aleksandryjski, obdarz mnie pokojem
Święty Euzebiuszu z Vercelli, zmiłuj się nade mną
Święta Elżbieto z Schönau, zmiłuj się nade mną
Święty Grzegorzu z Nyssy, obdarz mnie pokojem
Święta Joanno Franciszko de Chantal, zmiłuj się nade mną
Święta Jadwigo Śląska, obdarz mnie pokojem
Święty Hieronimie Emiliani, zmiłuj się nade mną
Święta Katarzyno Labouré, zmiłuj się nade mną
Święty Melchiorze Grodziecki, zmiłuj się nade mną
Święty Nikito Męczenniku, zmiłuj się nade mną
Święty Ottonie z Bambergu, zmiłuj się nade mną
Święty Piotrze Damiani, zmiłuj się nade mną
Święty Ryszardzie de Wyche, zmiłuj się nade mną
Święty Sabo Jerozolimski, módl się nade mną
Święty Turybiuszu z Mogrovejo, zmiłuj się nade mną
Święty Wawrzyńcu z Brindisi, obdarz mnie pokojem
Święty Zenonie z Werony, módl się za mnie
Święta Agnieszko z Pragi, zmiłuj się nade mną
Święty Aleksandrze Sauli, obdarz mnie pokojem
Święty Bernardzie z Clairvaux, zmiłuj się nade mną
Święty Benedykcie Józefie Labre, zmiłuj się nade mną
Święty Brunonie Bonifacy z Kwerfurtu, obdarz mnie spokojem
Święta Brygido z Kildare, zmiłuj się nade mną
Święty Cyrylu Jerozolimski, obdarz mnie pokojem
Święty Dominiku Savio, obdarz mnie pokojem
Święci Donacjanie i Rogacjanie, zmiłujcie się nade mną
Święty Edwardzie Wyznawco, zmiłuj się nade mną
Święty Franciszku Caracciolo, zmiłuj się nade mną
Święta Gertrudo Wielka, obdarz mnie pokojem
Święta Hiacynto Marescotti, zmiłuj się nade mną
Święta Ito, obdarz mnie pokojem
Święty Józefie z Kupertynu, zmiłuj się nade mną
Święty Cezary z Nazjanzu, zlituj się nade mną
Święty Janie z Dukli, zmiłuj się nade mną
Święta Katarzyno Mammolini, pomódl się za mnie
Święty Leonardzie z Porto Maurizio, zmiłuj się nade mną
Święty Medardzie, zmiłuj się nade mną
Święty Alojzy Gonzago, zmiłuj się nade mną
Święty Mikołaju z Flüe, obdarz mnie pokojem
Święty Onezymie, zmiłuj się nade mną
Święty Pachomiuszu Starszy, módl się za mnie
Święty Pawle Pustelniku, zmiłuj się nade mną
Święty Romanie Pieśniarzu, Hymnografie, zmiłuj się nade mną
Święty Szymonie Słupniku, zmiłuj się nade mną
Święta Otylio od chorób oczu, pomódl się za mnie
Święty Pankracy, zmiłuj się nade mną
Święta Zyto, obdarz mnie pokojem
Święta Adelajdo, zmiłuj się nade mną
Święty Chryzanty, zmiłuj się nade mną
Święta Elżbieto Portugalska, zmiłuj się nade mną
Święta Dario, obdarz mnie pokojem
Święta Filomeno, zmiłuj się nade mną
Święty Filipie Neri, zmiłuj się nade mną
Święty Gabrielu Possenti, zmiłuj się nade mną
Święty Hugonie, obdarz mnie pokojem
Święty Ignacy z Loyoli, zmiłuj się nade mną
Święty Kasprze del Bufalo, módl się za mnie
Święty Leoncjuszu z Rostowa, zmiłuj się nade mną
Święta Łucjo, zmiłuj się nade mną
Święty Janie Damasceński, zmiłuj się nade mną
Święty Malachiaszu, zmiłuj się nade mną
Święty Magnusie z Füssen, zmiłuj się nade mną
Święta Olimpio, módl się za mnie
Święty Maksymie Wyznawco, pomódl się za mnie
Święty Protazy, zmiłuj się nade mną
Święty Józefie Bilczewski, módl się za mnie
Święta Pulcherio, zmiłuj się nade mną
Święty Józefie Sebastianie Pelczarze, zmiłuj się nade mną
Święty Piotrze Chryzologu, zmiłuj się nade mną
Święty Rajmundzie z Peñafort, zmiłuj się nade mną
Święta Patrycjo, módl się nade mną
Święty Janie z Kęt, zmiłuj się nade mną
Święta Urszulo Ledóchowska, zmiłuj się nade mną
Święty Zygmuncie Szczęsny Feliński, obrońco praw narodu, niecofający się przed więzieniem, zmiłuj się nade mną
Święty Bracie Albercie, zmiłuj się nade mną
Święty Szymonie z Lipnicy, zmiłuj się nade mną
Święta Faustyno Kowalska, obdarz mnie pokojem
Święta Tereso Benedykto od Krzyża (Edyto Stein), zmiłuj się nade mną
Święta Barbaro, patronko śmierci, zmiłuj się nade mną
Święty Błażeju od chorób gardła, obdarz mnie pokojem
Święci Andrzeju Świeradzie i Benedykcie, zmiłujcie się nade mną
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nade mną
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Moje ciało stopniowo ulegało zwapnieniu, stając się krystaliczną, kamieniopodobną masą. Jakimś cudem zostałem odkryty w brzuchu matki i usunięty chirurgicznie, kiedy miała ona trzydzieści trzy lata. A gdy nagle znalazłem się na zewnątrz, za przepierzeniem z szafy, którą ojciec umyślnie tak dla mnie ustawił, jakimś cudem obudziłem się z kamiennego snu i zacząłem rosnąć – zdaniem babki, matki mojego ojca – jak na drożdżach. A gdy urosłem na tyle, żeby móc chodzić, wziął mnie ojciec ze sobą w świat. Zapewne dlatego, żeby pokazać mi to i owo, pochwalić się wszystkim, jakiego to wspaniałego ma syna. W świat to może za dużo powiedziane. Po prostu brał mnie ze sobą do miasta, do rynku, w miejsca, które odwiedzał zawsze wówczas, gdy tylko miał na to czas albo bardzo się nudził. Pamiętam różne peryferia, rubieże wciąż niezamieszkane. Spacerowaliśmy to tu, to tam. – Synku, nie biegnij za daleko! Lecz jak było nie biegnąć, gdy się słyszało ciepły i radosny głos ojca, bawiącego się wraz ze mną. Od czasu do czasu pytałem się o nazwę kwiatka, trawki bądź jakiegoś owada, który nie wiedzieć czemu błąkał się wokół mnie. – Taka jego natura – usłyszałem. Ojciec kucnął tuż obok, podziwiając mnie przede wszystkim za skupienie, z jakim przyglądałem się czemuś równie oczywistemu jak róża. Oto harmonia, dzień poskładany z logicznych, pasujących do siebie drobin. Można iść dalej, wtulając się w ciepłą dłoń ojca, wchodzić odważnie w życie z wiarą w krainę marzeń, w raj małego miasteczka. Wsłuchując się uważnie w każdy krok, którego odgłos nie może w żaden sposób dotrzeć na koniec świata. Byłem całkiem bezpieczny. Ulica, powiększona jaskrawym światłem, wydawała się idealnym miejscem na przywidzenia. Nic złego nie miało prawa się przydarzyć. Z przyjemnością patrzyłem na kolorowe drzewka, iskrzące się w jednostajnym oświetleniu, które przypominało iluminacje okien w bajkowych pałacach. Spokojnie słucham tego, co dzień niesie ze sobą, bo przecież drzewa nie przestały szeleścić. I jeszcze to, co pełznie, szepcze jakieś zaklęcia, opowiada przedziwne historie bez końca i początku, płynące jak rzeka, jęki, niewyraźne, urywane szepty, wzrastające nagle, aż do krzyku, i gasnące po chwili. Zza zakrętu wybiegły konie, w zaprzęgu po dwa, trzy pary, pieniące się pyski w galopie, na końcu w rydwanie młodzieniec wywija batem. Dlaczego on nagi, i dokąd tak pędzi? A kiedy minęła nas już ta kawalkada, spostrzegłem, że powożący chłopiec pośladki ma poparzone, jakby usiadł na rozpalonych węglach, może dlatego tak zawzięcie pogania konie i mknie przed siebie, by uśmierzyć ból, by zagoić ropiejące rany, gna tak ku bramom innego świata, lepszego czy gorszego, nikt nie wie. Nagle spostrzegłem, że obok mnie nie ma ojca. Gdzie on mógł się podziać? Zacząłem rozglądać się wokół, jak idiota, i nic, na nic to rozglądanie. Nigdzie go nie widać. Nie ma co, trzeba ruszyć na poszukiwania, prosto przed siebie, najlepiej za umykającym mi zaprzęgiem, słyszę jeszcze turkot, stukot, furczenie. Wpatruję się w słońce, aż łzawią mi oczy. Myślę o miejscach, w których teraz mnie nie ma, a chciałbym być. Dobrze wiem, jak wyglądają. Dochodzi się do nich przez rzędy pachnącego żywicą zagajnika. Ale nic z tego, gdyż ojciec się odnalazł, wziął mnie za rękę i ruszyliśmy za miasto. Nie wiem po co. Za rzeźnią skręciliśmy w prawo, ominąwszy głęboki dół z białymi robaczkami. Pochyleni nad wyrwą wędkarze pełnymi garściami wydobywają stamtąd wijące się ścierwo. Idąc dalej, nieźle musimy się gimnastykować, żeby nie pobrudzić butów. Wszędzie dookoła poobdzierane ze skóry ciała zwierząt, gnijące resztki mięsa, kałuże krwi i fekalia. Skaczemy, podskakujemy, wymijamy, byle się nie pokalać, i dalej, to tu, to tam. A uwolniwszy się z rąk ojca, straciłem orientację, gdzie jestem, więc pędzę, biorę zakręty, zawracam, by dalej przed siebie gnać, jak postrzelony. Wrzeszczące manifestacje na drodze nie są w stanie mi w niczym przeszkodzić. Po chwili zacząłem się martwić i smutno mi się zrobiło, bo ojca nie widać, a ja chciałbym już przy nim się znaleźć i opowiedzieć mu, co widziałem. Tylko że przede mną kolejne zaułki, meandry, skróty, ronda, arterie, szerokie place, wąskie uliczki i podziemne przejścia. Gdzieś go widziałem, ale gdzie? Zbyt często się zamyślam, lecz niestrudzenie szukam – obym się tylko nie zatracił w słodziutkiej wełnie wielkanocnego baranka.
Dotarłem do pięćdziesiątki bez bagażu. Ale nie to, żebym go zgubił, zapomniał po drodze, sprzedał, zostawił biednym, wyrzucił na śmietnik. Nie, nic z tych rzeczy, mnie po prostu przez całe życie nie udało się kompletnie zgromadzić czegokolwiek, co można by było ze sobą nosić, żadnego bogactwa nie przysposobiłem sobie, niczego nie zaskarbiłem. Dlatego leżę teraz w pustym pokoju, z tą pięćdziesiątką na karku, słyszę jakieś odgłosy, jakieś stuki i puki, w piecu jakby coś się poruszyło, jakby w nim jakiś noworodek spalał się na popiół, zza okna przyżółkłe światło się wdziera, spleśniałe, zjełczałe, zamglone. I w tym świetle ujrzałem córkę, która nie odwiedza mnie od dłuższego już czasu, bo ma swoje ludzkie potrzeby, dzienne sprawy. Więc kiedy ją ujrzałem w tym mdłym świetle, dowiedziałem się, choć to pewnie plotka, że z żonatym mężczyzną się zadaje – nie wiedzieć czemu – jakby wolnych facetów na świecie nie było. Odwróciła się i odeszła, ale nie na tyle daleko, żebym nie mógł jej widzieć. Patrząc za córką, ruszyłem przed siebie nieśpiesznie, a idąc, widzę, jak zamienia się w motyla, którego skrzydła przeszyte są żółtym światłem latarni. A może to ćma trzepoce się w powietrzu, by przysiąść na czterolistnej koniczynie. A gdy już w końcu tak się stało, wkurwiony zacząłem rozglądać się wokół, nie mogąc odnaleźć córki ukrytej pośród posrebrzonej trawy. Pomyślałem, że najlepiej zrobię, jeśli wezmę kosę i skoszę ten trawnik, tak pięknie wybujały, tak świeży i wystrojony, by łatwiej było odnaleźć córkę ukrytą w tym przyjaznym gąszczu. Dobrze wiem, gdzie ojciec ukrył kosę, bez trudu ją stamtąd wydostanę. Wbiegłem na górę, oparłem się ramieniem o półzwierzęcą postać i przy świetle mdłej korytarzowej lampki przyjrzałem się trzymanej w palcach kępce trawy. Była zielona, niezbyt bujna, o złotawym połysku. Zwinąłem źdźbła i schowałem je do pudełka po landrynkach. Wybiegłem na dwór. Ganek cały zasypany śniegiem. Nie zastanawiając się długo, złapałem za łopatę i zacząłem odśnieżać, usuwając śnieg poza schody, w przepaść, gdzie tylko diabeł macha ogonem z niewyraźną miną ni to drwiny, ni to wściekłości. Uparty wiatr tak zawiewa, że płatki śniegu wdzierają się do korytarza. Stamtąd także muszę usunąć biel. Odwróciłem się, by przekroczyć próg, a tu masz, ten śnieg jakimś błotem się okazuje, że nie bardzo da się na szuflę nakładać. Staram się z całych sił, i tak, i tak, podbieram z boku, z przodu, z tyłu, i nic. Łopata grzęźnie w przepaści, w nicości, by po chwili wyłonić się ze zdwojoną siłą. A kiedy uporałem się z podmokłą ziemią, dotarłem aż na sam koniec korytarza, gdzie wszędzie wokół porozrzucane ciuchy nadymają się i furczą. Tutaj łopata na nic się zdaje, żadna kosa nie pomoże. Wszystko to rękoma należy zebrać i w kartony zapakować. Jedna kurtka, druga, trzecia, jakieś spodnie, prześcieradło. Bez nadmiernego wysiłku udaje się to jakoś ukryć w workach. W pewnej chwili uchwyciłem koniec szorstkiej materii i zacząłem ją rozciągać na wszystkie strony. Nie było to łatwe, materia dawała się rozpościerać w nieskończoność. Zawołałem matkę, żeby mi pomogła. Ja z jednej, ona z drugiej strony. Uporządkowaliśmy kierunek i krawędzie i zaczęliśmy składać tę zasłonę w kostkę. Matka powiedziała, że świetne firanki z tego będą, ona się tym zajmie, gdy tylko uda się nam to wszystko ładnie poukładać. – Będziesz mógł okna wreszcie czymś przysłonić! – Stereotypy, a poza tym wielka noc. Ot co!
Ucieszyła się żona, gdy wróciłem na stare śmieci: z włóczęgi, z beztroskiego szwendania się po nieznanym świecie, po wędrówce przez egzotyczne grajdoły, sterany licznymi przygodami. Zrazu zauważyłem, że zastałem nie to, co zostawiłem; ujrzałem ludzi, których przedtem nie widziałem. Dlatego wcale nie zdziwiłem się, gdy zaproponowano mi, żebym natychmiast przebrał się, bo wyglądam jak nieboskie stworzenie. Teściowa powiedziała idiomatycznie: – Jak cię widzą, tak cię piszą. I dalejże wyciągać z szafy przeróżne fircykowate tużurki, żebym poprzymierzał. Postawiono przede mną lustro na wysoki połysk, żebym mógł zerkać od czasu do czasu. Kiedyś zachwycałem się wszystkim, co było duże, rozległe. Roztkliwiałem się nad piramidami, katedrami, potęgą człowieka. Lecz teraz, kiedy rodzina patrzy na mnie z każdej strony, zakładam kolejne spodnie, mierzę marynarki. Teść po buty pobiegł do korytarza, bo przypomniał sobie, gdzie najlepszą parę pozostawił ostatnio po powrocie z bankietu. Chodzi w tych butach latami i nikt się nie domyśla, który to już sezon. Podobno będą pasować na moją stopę jak ulał. A teraz znowu kolejne spodnie każą mi przymierzać, gdy stoję golutki jak do rosołu, nie wstydząc się wcale. Już bardziej denerwuję się kolejną przymiarką, wyczulony na najsubtelniejsze detale. Bo cenię materiały, które mają wyrazistą fakturę, wzory i kolory, które szczególnie dobrze wyglądają na wygarbowanej skórze. Wreszcie teść pojawił się z obuwiem. Zakochany w klasyce, trzyma przed sobą dwa brązowe buty i natychmiast pada na kolana, by mi je założyć. Jeden gniecie mnie do bólu, drugi luźny, stopa lata jak Żyd po pustym sklepie. Nic z tego nie będzie. Zresztą buty nie podobają mi się w ogóle. Zdjąłem je uprzejmie, pogłaskałem i odłożyłem na miejsce. Nagość mnie nie onieśmiela, ale pozostawanie w skarpetach – tak. Ile jeszcze muszę przymierzyć koszul, by dali mi wreszcie spokój? Żeby choć troszkę docenili moją cierpliwość. Ale nie, kurwa, nie. Stos odzieży rósł szybko jak na drożdżach. Nie chciałem dłużej patrzeć w lustro. Garnitur uwiera mnie, krępuje. Dosyć tego dobrego. Trzeba spierdalać tam gdzie pieprz rośnie. Wehikuł czasu nie powinien uczyć gniewu. Gdy, zezłoszczony, wychodzę jak zwykle z domu, kończy się idylla przymierzania tego, co powszednie, a zaczyna historia z innej beczki. Wprawdzie wychodzę z mieszkania na parterze, lecz tym razem nie na pustą ulicę, tym razem prosto pod rozpędzoną furmankę. Czuję, że nadchodzi przedwczesny moment na żegnanie się z poprzednimi majakami i nie ma co liczyć na nowy zapas sił, czy odświeżoną ochotę na życie. Przyszedł raptowny czas na witanie się z nieznanym przerażeniem, z lękami, których już może nigdy nie będę miał szans przeżyć do końca i zracjonalizować po swojemu. Czuję się coraz gorzej, a gdy ocknąłem się, ciemność wokół nieznośna. Nie mogąc wstać, modlić się zacząłem, by już nikt więcej tędy nie przejeżdżał, by pozwolono mi choć trochę odpocząć od tego, co tam, panie, słychać na szerokim świecie, co w polityce, co tam komu w trawie piszczy. Dosyć tych komentarzy, wyjaśnień, narzekań, rewelacji o tym, co się ostatnio mówi, kto kogo gdzie na czym przyłapał, o żonach, kochankach i innych breweriach. Dobrze wiem, że lada moment spadną na mnie okropne nastroje, krótkie żale zakończone smutkiem, zbędne chwile zastanawiania się nad swoim zbędnym życiem, zacznie się lament nad miską rozlanego mleka. I ruszą lawiny urazów i obaw, nastąpią, powolnie, majestatycznie, lecz nieuchronnie, nabiorą rozpędu i rozszczepią się na pojedyncze zmartwienia. I ujrzę przed sobą wszystkie swoje lęki, wszystkie swoje zagrożenia, które nigdy dotąd nie były aż tak jednorodne, które przedtem były wieloznaczne, nie odzwierciedlały jednego przeżycia, jednego urazu, ale były sumą wszelkich utrat, kwintesencją tych, co już się wydarzyły, i tych, co dopiero nastąpią.
Popiół, i tylko popiół, od kilku dni, gdy zimno się zrobiło. Parafina się wytrąca, odmrażają się stopy, kurczą naczynia krwionośne, skóra robi się zimna, zaczynają drżeć włókna, sinieją uszy, czubek nosa, oskrzela się kurczą, niektórzy się rozbierają, czując, że robi się im gorąco. Więc popiół, i tylko popiół, od kilku dni, do zera kelwinów jeszcze bardzo daleko, lecz nie należy ustawać w podtrzymywaniu ognia, niech nas rozgrzewa, niech pobudza do ruchu. Zaraz założę ciepłe buty, czapkę i pójdę wysypać popiół na ulicę, żeby ślisko nie było, żeby pani Wrzosowa nóg sobie nie połamała, idąc do miasta po zakupy. A gdy tak rozsypuję ten popiół, gdy wiatr wywiewa mi spod nóg miałki pył, widzę panią Wrzosową i myślę sobie, że wraz z nią jest nas 8,7 miliona. Nas, czyli gatunków zamieszkujących Ziemię (nie licząc bakterii); śnieg skrzypi pod stopami. Z owych milionów gatunków znamy zaledwie kilkanaście procent. Śnieg wiruje wokół, jego drobne płatki, kryształki; najprawdopodobniej większość nieznanych nam jeszcze stworzeń wyginie, zanim uda się je poznać. Dlatego zamaszyście kłaniam się pani Wrzosowej i mówię, że zimno dzisiaj jak cholera, że najlepiej byłoby na przypiecku jej się grzać, a nie w taką pogodę maszerować, nie daj Boże, poślizgnąć się, wywrócić, nogę złamać. – Głupot byś nie gadał, lepiej powiedz matce, żeby też się wybrała do miasta, nie ma to jak poranny spacer w taki mróz. Przeszła obok mnie, kuśtykając trochę, bo się jej kolano zastało przez noc. Ciekaw jestem, czy pani Wrzosowa wie, ile milionów gatunków zwierząt żyje obecnie na naszej planecie i co się stanie z popiołem, gdy śnieg zejdzie; z ponad ośmiu milionów gatunków zwierząt dotychczas opisano niecałe dwa miliony. Sąsiad, kupiec, co to paszą handluje, wyjechał samochodem z garażu, maszyna kopci, dym leci prosto do góry, wyszedł z auta, krzyknął do mnie, że mróz trzyma, że będzie ze trzydzieści. Ledwie co samochód odpalił, pewnie by i jeszcze powiedział słowo, ale spieszy się widać, bo trzasnął drzwiami auta, a przecież mógłby mi powiedzieć, żebym wreszcie ogrodzenie postawił, żebym ogrodził posesję jak należy, toby psy bezpańskie nie latały tam i sam po ogrodzie, nie srały gdzie popadnie, nie ujadały nadaremno, gdyż z niecałych trzystu tysięcy gatunków roślin opisano ponad dwieście piętnaście tysięcy. Drugi sąsiad, piekarz, ten, co mieszka powyżej Zięciny, rogale piecze na blasze, na drożdżach – od zawsze pamiętam – chleby wyrośnięte, też z popielnikiem na gościniec wyszedł, żeby popiołem sypnąć pod nogi, gdy śnieg skrzypi pod podeszwą, a gdy mnie ujrzał, nie zdążył się ukłonić, bo ja uprzedziłem go jak zwykle, nie chcąc wysłuchiwać jego uwag, pewnie chciałby od niechcenia powiedzieć, że wreszcie wziąłem się do jakiejś porządnej roboty, że zima prędko się skończy, gdyż popiół wysypuję od tygodnia gdzie popadnie, a z sześciuset tysięcy gatunków grzybów opisano ponad czterdzieści trzy tysiące. Śnieg skrzypi, popiół się rozwiewa, lód codzienności i świąt, jawy i snów; pani Mierzwowa z panią Oleksiewiczową wracają z miasta, ręka w rękę, nos w nos, a do tego szczebioczą, choć tak zimno, ja zaś w samej koszuli, bo tylko popiół wysypać wyszedłem, czwarty wymiar, od tych pań to tylko same pytania, kostki lodu, sople, co to ja robię, czy mi nie zimno, że ze mnie taki gieroj, po polu latam odważnie, dialektyka zimna, z prawie czterdziestu tysięcy gatunków pierwotniaków dotychczas opisano ponad osiem tysięcy. Tomasz, elektryk, wyszedł przed dom odetchnąć świeżym powietrzem, przeciągnął się, pierdnął po gospodarsku, oczywiście, że się uśmiechnął, wszyscy się uśmiechają, dlaczego, kurwa, mieliby się do mnie nie uśmiechać, skoro mróz usta im wykrzywił. Niedawno był u mnie, wymieniliśmy przewód elektryczny, który przepalił się w newralgicznym punkcie. Wiemy o tym, że z około trzydziestu tysięcy chromistów – między innymi glonów, bruzdnic, okrzemków – organizmów prostych, zwykle jednokomórkowych, odżywiających się głównie za pomocą fotosyntezy – opisano ponad trzynaście tysięcy. Niebo zasnuło się chmurami i zrobiło się jeszcze chłodniej. Nie wiedziałem, czy dygocę z zimna, czy ze strachu. Moje dłonie, zaciśnięte na szufladce z popielnika, zsiniały. Zatańczyłem na zmrożonym śniegu, choć nie chciałem, i w żaden sposób nie potrafię nadać właściwego kierunku moim krokom. Idąc więc na przełaj, usiłuję trzymać się skraja, widok bieli i rozsypanego gdzieniegdzie popiołu daje mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Wcale nie jestem pewien, czy posuwam się naprzód, kręcę się w kółko, cofam nawet. I tu popiół, i tam popiół, wszystko staje się obojętne. O ilu jeszcze sąsiadach coś dobrego pomyślę?
Jestem już tutaj, skąd widać drogę wśród domów i to jest droga moja ostatnia, która zmierza wprost do nieskończoności. Przekroczyłem granicę i nie mogę nadziwić się nieprzystawalności punktów i aspektów, asymetrii planów, map, załączników, wykresów, przypadkowości wypadków, rewolucji, charakterów, nieregularności nastrojów, spotkań, etapów i wyborów. Z kieszeni brązowej welwetowej marynarki wyciągnąłem złożoną we czworo kartkę, na której w kilku równych kolumnach mam wypisane, co powinienem dzisiaj robić. Z kilku możliwości wybieram występ na estradzie w obecności odnalezionych bogów. Niech to będzie powrót do czasu początków, bo gdzie mam powracać, jak nie do moich baranów. Wiem, najlepiej do przodu iść, śmiało patrzeć w przyszłość, lecz ja już nie mam siły, a może mi się nie chce. Wolę oglądać się za siebie, oto moje lekarstwo, nadzieja na unieważnienie losu. Założyłem na siebie niekrępujący strój, który pozwoli mi na zaprezentowanie wszystkich walorów klatki piersiowej. Obok mnie pojawił się duet żonglerów, pofragmentowane strzępy. Sympatyczni chłopcy zaczęli popisywać się rzadko spotykaną zręcznością. Ukoronowaniem ich występów były mgnienia wspomnień. Nagle odezwał się konferansjer, który powiedział, że wiele pań wzdycha do artystów, bo oni wiedzą więcej niż niejeden atleta, a ich obrazy zbiegają się i krzyżują lub rozbiegają. Rezonanse, oscylacje, flażolety, ciągle coś obok, ciągle coś się odbija. Artyści zagraniczni zatańczyli w oszałamiającym tempie. Nie brakowało pomysłowych figur, w prawdziwie dobrym smaku. Z fałdów kotary wyłoniła się Łarisa Guziejewa w porwanych dżinsach, z długimi paznokciami pomalowanymi w różne kolory, paląc biełomora. Scena ta, swego rodzaju popis wirtuozerii, jest ukłonem pod adresem dawnych mistrzów, a jednocześnie ironicznym pastiszem. Jakiś chłopak podszedł do mnie, by się przywitać, gdyż jemu się zdało, że ja jego znajomym jestem. Szybko zorientował się, że ja to ja, a nie ktoś inny, a już na pewno nie jego pieprzony znajomy. Jak on śmiał pomylić mnie z kimś innym? Mnie, człowieka jedynego w swoim rodzaju. Dlaczego miałbym być do kogoś podobny? Jestem złoczyńcą wobec samego siebie i ofiarą swojego postępowania. Pomylić mnie z kimkolwiek to grzech, to przestępstwo, to niewiara w ład świata. – Spierdalaj mi stąd w podskokach. Gwałtowny ruch ręki, trzask powietrza rozdartego szarpnięciem bata i falujący płomyk zgasł, jakby go ktoś zdmuchnął. Moje stopy pozostały niedraśnięte. Ostry jak brzytwa koniec bicza minął je. Znowu zadźwięczały ostrogi. Pojawił się Leporello, jakoś tak niespodziewanie, z rolki papieru zaczął odczytywać litanijnie: poszwa z kołdry, poszewka z poduszki, kurtka, sweter, spódnica, wizytówka, majtki damskie koloru białego, majtki damskie koloru białego – siatkowe, majtki damskie koloru białego z granatową obwódką, chustka koloru czarno-białego, chustka koloru czerwono-żółtego, spodnie z materiału koloru beżowego, rajstopy damskie, sweter koloru czerwonego z długim rękawem, spódnica damska w kratę… Rozległy się oklaski. W jasnym kole ujrzałem jedynie ponury grymas ust pod wydatnym nosem. Gdy tylko aplauz umilkł, rozległa się aria Già la mensa è preparata. Podszedłem na koniec stołu. Ostrogi zadzwoniły cichutko. W niezwykle znaczący sposób poczułem, że nie przystaję do ogólnej sytuacji. Wciąż jest zbyt mało faktów. A te dotychczasowe ciągle jeszcze nie pasują do skomplikowanej mozaiki, jaką tworzą następujące po sobie wydarzenia. Oto i kolejna pętla, nowa historia, gdyż los rzucił mnie w inny kąt, odleglejszy. Poczułem czyjąś obecność za plecami, jakąś ogromną, materializującą się siłę. Zmuszony byłem pędzić przed siebie, uciekać, by po chwili zawrócić. Przypomniało mi się, że nie wszystkie rzeczy zabrałem ze sobą, cały bagaż tradycji zostawiłem za sobą. W pewnym momencie na jakiejś polanie, gdzieś niedaleko, zauważyłem szafarza, jak rozdziela koce, kołdry, poduszki. Noc pod gołym niebem nie bardzo mi się uśmiechała. Więc proszę go, by wydał mi tylko ręcznik i garderobę. Najbardziej zależy mi na spodniach, w tylnej kieszeni tychże spodni powinien znajdować się mój portfel, przecież nie od dziś widomo, cóż takiego przechowuje się w pularesie w tylnej kieszeni. U mnie zawsze siedzi w nim niepodważalny dowód mojej tożsamości. Pomyślałem sobie, że dobrze się składa z tym dowodem, bo jeszcze niedawno przecież pomylono mnie najwyraźniej z kimś innym. Gdzie te spodnie, gdzie ten dowód? Już go mam, cielęca skórka, brązowa. Przechyliłem się nieco, pochyliłem, wtem portmonetka wymsknęła mi się z ręki i wpadła do strumienia. Potok w dole się toczy, a ja widzę, jak oddala się moje bezkształtne w nim odbicie, mój cień, albo i jego brak, mój dowód tożsamości, i jak kolejny raz mylą mnie z kimś innym. Mógłbym jeszcze dodać, że wspiąłem się na stojące obok drzewo, by podjąć próbę odzyskania osobowości – lecz na cóż to komu?
Dni już nie cieszą tak, jak dawniej. Chciałoby się w snach zamieszkać nieśmiertelnych, gdyż jeszcze w głębi onirycznych fantazji życie zdaje się oczekiwaną igraszką. Zaczęło się od tego, że usłyszałem nagle Rondo à la Mazur. Dźwięki fortepianu popłynęły z głośnika. – Zabij mnie, ale nie umiem powiedzieć, kto tak pięknie gra. Wziąłem wózek i hen, przed siebie, między regałami się przemieszczam, obezwładniam niemoc. Skarpetki są mi potrzebne, na gwałt, nie mogę ciągle w dziurawych chodzić po świecie, po dworze, na dworze Popielatawego Króla. Przecież nic się nie stanie, jeśli ten wszechobecny luksus pozbawię pary skarpet, zapierdolę te w biało-czerwone paski, może nikt nie zauważy, przestępstwo to nijakie, tam z tyłu za ostatnią bramką widziałem małą paczkę. A jeśli nie zmieści mi się do kieszeni? To nic, opakowanie wyrzucę, pozbędę się świadka. Wszechświat rozmieścił się po kątach, gdy ja przed siebie biegnę ścieżką krętą i wąską, doskonałość zamknięta sama w sobie, skończona, nie jestem pewien, czy ktoś pędzi za mną, nie słyszę krzyku, nawoływania. Udało się. Nie muszę w krzakach się chować, w zbożu buszować, kryć się, żeby nikt mnie nie widział. W ostatniej chwili udało mi się wskoczyć do pędzącego pociągu. Zagwizdał, zasapany, pędząc na złamanie karku. W przedziale jest dla mnie wolne miejsce, nawet przy oknie, żebym mógł patrzyć, czy ktoś mnie nie goni, nie poszukuje. Wypatruję na przystankach podejrzanych postaci. Wiem, jak mogą wyglądać prześladowcy, stróże prawa i inni nieproszeni goście. Jakiś łysy jegomość siedzi obok mnie, ale nim się nie przejmuję, gdyż wolę przyglądać się okruszynom, niedopałkom i przeczytanym gazetom; pod nogami mam pustą butelkę po oranżadzie. Od razu poczułem zimno w żołądku. Co robić? Może by tak przez okno popatrzyć. W dolinie połyskuje w słońcu grafitowa rzeka, nad którą rozłożył się wysoki wiadukt. To pewne bez dwóch zdań, że dojeżdżamy – semafor otwarty. Mógłbym pociągnąć za hamulec, by pociąg się zatrzymał, lecz nie, nie chcę ryzykować, przejdę się z dworca, jest we mnie jeszcze sporo sił. Widać już kościół, najpierw ukazała się wieża z małymi gotyckimi okienkami, po chwili ujrzałem dachy miasteczka. Duże okapy dachów opierają się na misternych wiązaniach grubych belek. Gdy trzasnęły lejce, konie zmyliły drogę. Tańcząc w ciemności, idę wzdłuż szeregu obrabiarek ustawionych jedna za drugą. W maszynowni jest gorąco i głośno. Gdzieś z boku stuka cyklicznie młot pneumatyczny, umożliwiając odradzanie się świata, warczą rolki pasów transmisyjnych, nawracając czas, a przez otwartą szeroko bramę dobiega odgłos koparki drążącej wykop – symbol nieskończoności. Spojrzałem na suwnicę płynącą majestatycznie pod stropem, dającą człowiekowi punkt oparcia, nie pozwalając wątpić w pierwotną harmonię. Za bladym obrazem swej twarzy, odbitej w szybie okna, zobaczyłem martwo obracające się koło. Dosyć stanowczo przepchnąłem się do drzwi, żeby je otworzyć. Miłosz Mikołajczyk stał na zewnątrz zziębnięty, ale poczęstował mnie papierosem, więc zaprosiłem go do środka. A gdy się rozgościł, dowiedziałem się od niego, że przyszedł, bo chce odkupić ode mnie pralkę, bo gdzieś się dowiedział, od kogoś, że nasza wirówka szwankuje, a on umie zreperować takie usterki, bo od lat pracuje przy przewijaniu silników, a zresztą, wnękę już sobie wybudował, by tam umieścić agregat. Aczkolwiek nie wiem, czy żona zgodzi się, by odsprzedać Miłoszowi naszą pralkę, wobec czego należy sprawdzić, czy zmajstrował odpowiednią zabudowę, czy pralka zmieści się w przygotowanej przez niego przestrzeni, toteż nic, tylko wziąć metrówkę i sprawdzić jej wymiary wzdłuż i wszerz. – Posiedź sobie tutaj, Miłoszku, a zanim skończysz palić papierosa, powinienem być z powrotem, wówczas powiem tobie, co i jak. Teraz pójdę do żony, żeby się z nią naradzić, nawet drzwi nie będę zamykał, żebyś się nie czuł osamotniony, masz tutaj mojego pieska, on taki malutki, że nic ci nie zrobi, jeśli zaczniesz się nudzić, spokojnie możesz się z nim pobawić. Przeszedłem przez korytarz. W kuchni żona pochylona nad wiadrem, wyżyma rajstopy z powierzonego jej przeze mnie kompletu. Jakby na to nie patrzeć, kuca nad wiadrem. Pralka pierze, nie wiem tylko, jakim cudem pies znalazł się wśród brudnych poszew. Patrzy na mnie przez szybkę, z wywieszonym jęzorem.
Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski ks. abp Józef Michalik w Liście na Wielki Post przestrzega przed działaniem szatana, który posługuje się kłamstwem, manipulacją, fałszywymi oskarżeniami, niedotrzymywaniem obietnic. Niestety, także dziś ludzie wciąż zbyt łatwo idą za fałszywymi prorokami. Dlatego ja od dzisiaj będę patrzył na karuzelę czasu od innej strony. Chodzi o to, iż jestem już zbyt daleko, że dalej już się iść nie da, światło jest zbyt mocne. Dalej już nic, pustka. Mogę najwyżej cofać się, zawracać do miejsc, w których nigdy fałszywych proroków nie brakowało. A i diabły tam na porządku dziennym tańcowały pospołu. Taki mój wiek, taka przestrzeń, taka pamięć niedzisiejsza. Moje stopy, dłonie, twarz, serce, wargi, długo wysługiwały się złu, które było we mnie i pchało mnie do ucieczki w sen. Tam kiedyś był Szaweł, przyszłość okazywała się nieważna. Nie to co teraz, kiedy każdy błysk chwili jest na wagę złota. I ciągle to samo pytanie – wieczność czy nicość? Niebo takie czyste, horyzont daleki rozpościera się przede mną, ale mnie się już nie chce nigdzie iść, nawet sił nie ma na to, chęci poznania, niechby się już to wszystko skończyło, nawet najbardziej diabelskim śmiechem. Może wówczas coś by się wreszcie wyjaśniło, pozwoliło dotrzeć do prawdy o naturze świata. Ale nic się nie dzieje. Skręciłem w jakąś bramę. Usłyszałem odgłos kroków na metalowych schodach. Nic jeszcze nie jest przesądzone. Postawiłem nogę na pierwszym stopniu, wiodącym do przedsionka mlecznej drogi. A jednak nie jest jeszcze ze mną aż tak źle. Kiedy nagle poczułem za sobą jakby zwierzęcy oddech, przysiadłem i przygotowałem do obrony twardą pięść. Tylko czy wobec tej siły, która wiecznie zła pragnie, moja pięść będzie wystarczająco nieugięta. Dobrze byłoby ją czymś uzbroić – ale czym? Wyprostowałem podkurczone nogi, wsłuchując się, czy znowu nie nadchodzi niebezpieczeństwo. W słabo widocznym miejscu ujrzałem ogoniastą postać, którą zachwyciłem się wprzódy, by po chwili grozą zostać ogarnięty. Mogę tedy cofnąć się w stronę schodów i być może kontynuować rozpoczętą walkę albo iść wprost przed siebie. Potrąciłem nogą leżący obok jakiś ochłap gryzonia, czy coś takiego. Usłyszałem słaby jęk i żadnych oznak otwarcia się na cudowność bytu. Zamarkowałem krok naprzód: celowo głośno. Czart usunął się na bok i ugrzązł w ciemności. Czai się teraz niewidoczny i przez to jeszcze bardziej niebezpieczny. – Czy to źle? Za to nie głaszcze się po głowie… Sięgnąłem do kieszeni – który to już raz w życiu? A tam trochę tytoniu i zapałki. Nie mam więc czym w niego rzucić, chyba że światło może go odstraszyć. Ale nagle jakieś niewidzialne ręce zaczęły miażdżyć mi głowę, moje niepowtarzalne myśli ulatują w przestworza. Nadszedł czas skruchy… – Dosyć – jęknąłem. – Wygrałeś, koleś. Puść…
Uścisk nie zelżał.
– Już nie mogę, o Jezu, puść – przyszło mi żebrać i wić się w uchwycie. – Kim jesteś? Kto cię przysłał?
– Nikt!
Zostałem podprowadzony do wyjścia. Deszcz rozpadał się na dobre, porywisty wiatr wypełnił ulicę. Jej koniec wznosił się stromo do góry. Ale cóż było robić. Zacząłem się wspinać. Usłyszałem komunikat, że brat mój w niebezpieczeństwie. Śniegu przez noc nasypało i zaspy się porobiły. Lawina w każdej chwili może zejść. Sanie przemknęły, rozdzwonione dzwonki gnają za kuligiem. Tak pięknie wokół, a tak niebezpiecznie. On tam gdzieś musi być, na pewno, nie można zostawić go samemu sobie, tak trudno wydostać się z niebytu, spod presji określonego systemu wartości. Rozgarniam zwały śniegu, rozbrajam fortyfikacje, muszę go uratować, bo wiem, że on gdzieś tutaj jest, w przestrzeni dzisiejszej tradycji. – Bracie mój, ale ty źle wyglądasz. Czuję, że nie oddycha, skostniały wobec drugiego człowieka. Gdy wyciągnąłem jego ciało z wody, zacząłem robić mu sztuczne oddychanie. Po chwili otworzył oczy i wraz ujrzeliśmy jego żonę z dzieckiem na ręku. Stała pośród sterty kuchennych odpadków, resztek jedzenia, kosmicznych śmieci. Widać, jak schyla się po nadgryzionego andruta, gdy opodal suto stół zastawiony – gospodarze zapraszają. Sięgnąłem do szafy po wieszak z marynarką, żeby się przebrać. Teraz poszukam odpowiedniego miejsca, przecież nie mogę byle gdzie. Ubierać się trzeba z nadzwyczajną dokładnością i ostrożnością. Jako że stopa utknęła mi między kopcem kreta a krowim łajnem, stoję tak, jak ten chuj, zakładając koszulę tylko od święta, i nic we mnie nie mija z przeszłości.
Teraz hipnotyzujące nuty zapachu złotej frezji oraz zielonego anyżku zachęcają do ucieczki w świat surrealistycznej pokusy, by coś przesunąć, postawić, schować. Stąd te wszystkie dziwne odgłosy za szafą, w ścianach i w podłodze. Czas staje się kołem martwo obracającym się w nieskończoność, ginie sens powtarzanych gestów. O przyszłości mogę jedynie pomyśleć. Mogę pomyśleć o żonie, że jutro ją odwiedzę. Ale czy tak będzie, czy tak się stanie? Zapach jest niebezpiecznie kuszący – przywołuje na myśl przeszłość, a jednocześnie wionie sokami czasu obecnego. Poznanie przyszłości byłoby przekleństwem. Mogę tylko myśleć o dniu jutrzejszym, o chwili, w której odwiedzę żonę. Zrezygnuję z bierności i marazmu, przemknę tuż obok wśród huku, błysku reflektorów, tumanów kurzu, smutnych kiwnięć głowy, niepewnych uśmiechów, uciekających spojrzeń. Zanim stanę w drzwiach i uśmiechnę się do niej, zanim ucałuję ją w czoło, muszę skompletować narzędzia. Któż to wie, co tam trzeba będzie zreperować. Czy tylko cieknący kran, czy może przełamaną oś? Ogolę się jako tako, skropię lekko jej ulubionymi perfumami i włożę czystą koszulę. Kiedy otworzy drzwi, będzie blada, jakby zatroskana i zadumana. Uśmiechnie się lekko, smutno. Pocałuję ją w czoło i zaproponuję, że zaparzę kawę. Przytaknie skinieniem głowy. W kuchni okaże się, że z kranu woda płynąć będzie, chociaż zakręcony. Kiedy kawa będzie gotowa, ciepły aromat przyciągnie ją do kuchni. Spojrzę jej w oczy, które powiedzą, że jest zmęczona, smutna i samotna. Pogłaskam ją po głowie, dopiję kawę, odłączę dopływ wody, rozkręcę kran. Gumowa uszczelka będzie pęknięta – nic wielkiego. Wystarczy wymienić i już. – Źle się czujesz? – zapytam ot tak, bawiąc się rozkręconym kurkiem. – Nie – odpowie. Oto kronika prawdziwych i zmyślonych sytuacji. Rozważam je, szukam błędów, lepszych rozwiązań, wniosków. Kobiecość to stan ducha, który wyrażają dłonie. Te małe i drobne, ale i te pofałdowane, ze skórą cienką jak pergamin. Dłonie ruchliwe i pospieszne, odprowadzające co chwila niesforny kosmyk włosów za półkole ucha, oraz te spokojne, trzymane bezczynnie na wysokości bioder. Dłonie zdejmujące splot zbłąkanej nici z drobnego ramienia albo zawieszone na męskim karku, gdy jedna obejmuje drugą za nadgarstek. Dłonie nagie i tak gładkie, że ich dotyk przypomina ciepły powiew wiatru, albo schowane w rękawach wełnianego swetra, w układzie sugerowanym przez kształt materiału. Klamka skrzypnęła i przekręciła się. Okno trzasnęło i ustąpiło pod mocniejszym pociągnięciem. Do pokoju wpadł powiew przepełniony wonią ulicy. Niesiony podmuchem kurz opadł na twarz. Włosy uciekły w ciemność pokoju. Wzrok skierowany na wprost, z dumnie podniesioną głową spogląda w przestrzeń. Daleko. Tam, gdzie już nic nie ma. Mniej niż pustka. Już nic nie istnieje. To, czego tu nie ma, nie ma nigdzie. Powie, żebym jej wybaczył, że to, co się do tej pory wydarzyło, to wyłącznie jej wina. Tyle lat minęło, a ona ciągle ma wyrzuty sumienia. Przypomni sobie, że przez cały tamten czas pokazywałem jej świat, którego ona wcześniej nie widziała, dlatego też zaczęła zwracać uwagę na otaczające piękno. Także przez cały czas powtarzałem jej, że wszystko przed nami, że jeszcze niejedną odkryjemy esencję. Lecz to wyobrażanie sobie przyszłości zaczyna być nudne. Od wczoraj nie potrafię o niczym innym myśleć. W kółko to samo. Jak to będzie, gdy doczekam, gdy dożyję. Żeby tylko przyszłość nie okazała się powtórką przeszłości. Coraz mniej czasu, obleciał mnie strach i ręce trzęsą się, jak innym ludziom w takiej chwili. Poza tym niczego nie jestem pewien, a przede wszystkim zupełnie nie rozumiem swojego lęku, bo przecież, chociaż mi się kiedyś nie powiodło, to jednak jestem pewien, że nie zostawiłem po sobie żadnego przykrego zapachu.
Rozgarniając mokre od deszczu gałęzie, posuwałem się po miękkim podłożu w miarę cicho. Nigdzie pod nogami nie było widać żadnych punktów oparcia. Tak doszedłem do miejsca prześwietlonego ukośnie padającymi promieniami słońca, które mimo wczesnej pory już zaczęło grzać. Nie zwracając uwagi na otaczającą mnie przyrodę, zmierzam najkrótszą drogą w stronę jej kresu. Stąd będę mógł w spokoju obserwować gigantyczny wybuch na Słońcu, który może zniszczyć sieci energetyczne i przebiegunować pole magnetyczne Ziemi. Podobno nasza planeta zacznie wirować w przeciwną stronę, a przez jej glob przebiegną potężne wstrząsy tektoniczne, wzbudzające fale tsunami o wysokości wielu kilometrów. Ponadto tajemnicza planeta Nibiru wytrąci Jowisza z orbity, wskutek czego zapalą się na nim gazy i w naszym układzie planetarnym rozbłyśnie drugie słońce. Mało tego – jeśli wierzyć rozpowszechnianym przepowiedniom – w grudniu punkt przesilenia zimowego znajdzie się na równiku galaktycznym, co zdarza się tylko raz na dwadzieścia sześć tysięcy lat, i jeśli nawet bezpośrednio nie sprowadzi jakichś kosmicznych katastrof, to niechybnie je powinien zapowiadać. Może na przykład zwiastować supernową, która wybuchnie w pobliżu Układu Słonecznego i wysterylizuje naszą planetę śmiercionośnym promieniowaniem gamma, albo spotęgować grawitację czarnej dziury w centrum Galaktyki, po czym Słońce i Ziemia zostaną wessane w Ciemną Szczelinę, ziejącą w Drodze Mlecznej tuż nad gwiazdozbiorem Strzelca. Oj, tak, wiem, jestem trochę zbyt beztroski, lecz mnie już jest wszystko jedno, niech się dzieje co chce. Skądinąd to, co ma się w końcu wydarzyć, nie oznacza jeszcze bezpośredniego zagrożenia. Może się skończyć tylko na wnikliwej obserwacji nieba. Gdy wreszcie zdyszany przystanąłem na skraju zarośniętej ścieżki, zobaczyłem w oddali horyzont zwijający się w spiralę. Splotłem palce na brzuchu. Nie wyjmując z ust papierosa, wypuściłem z nich kolisty obłoczek niebieskiego dymu i, zmrużywszy powieki, spojrzałem na białe chmurki na intensywnie niebieskim niebie. Druga połowa tej rustykalnej impresji była martwa. Musiałem się długo męczyć, trawa pognieciona, jeżyny połamane. Rozejrzałem się za sposobnymi gałęziami, którymi można by przykryć padlinę. A kiedy sięgałem po ściętą jedlinę, usłyszałem huk. Lecz nie była to erupcja gigantycznego gejzeru tryskającego z odwiertu, który rozproszyłby na kontynencie i w atmosferze nad całą kulą ziemską nieznane bakterie i wirusy, wywołując trudne do przewidzenia skutki. To wystrzał z dubeltówki, który powalił zająca. Koniec świata prędko nie nastąpi, wcześniej ja umrę, gdy ścieżka za mną gęsto zarośnie. Wszystko logiczne, proste, a jednak sytuacja pozostaje absurdalna. Usłyszałem głosy, a po chwili ujrzałem ludzi poruszających się w kłębach dymu. Kobiety i dzieci ze świeżymi gałęziami w rękach ścigają płomienie, które pojawiały się na wysuszonych trawach. Płomienie w promieniach słońca są tak mało widoczne, że Bóg powinien ze zdumieniem patrzyć na ten taniec z gałęziami, na ciosy wymierzane niewidzialnemu wrogowi. A co ze mną? Lata mam policzone. Cóż mogę zrobić, na co mnie jeszcze stać? Czy chcę coś jeszcze pozytywnego uczynić? Przecież za późno na popisywanie się, chociaż znam na pamięć wszystkie zakręty, przeszkody, korzenie, kamienie, zjazdy i podjazdy, ścieżki i wertepy. Co z tego, że wszyscy tylko myślą, jak zwyciężyć. Ja już nie nadaję się do żadnej konkurencji. Tym bardziej że na niebie pojawił się jastrząb, lecąc nisko nad drzewami. Ci, co stali na linii natarcia, nagle się ożywili. Padają ostre rozkazy. Węże i dżdżownice wiją się jak w ukropie, żeby nie powiedzieć – jak w soczewce. Zapieniły się wierzchołki sosen tak, że Iwaszkiewicz w grobie pewnie się przewraca. Wiatr dmuchnął żarliwie. Pokazał się ogień, najpierw w jednym, drugim, trzecim miejscu. Ryk, syk, trzask po drugiej stronie linii natarcia. Więc dalej ścigamy wroga, nie słysząc komend wzywających do odwrotu.
Maurycy, Franciszek, Fryderyk… Mieszają mi się te imiona w głowie, jak i melodia jednego z walców, gdy tak pędzę do rynku w takt tańca. Czyj to walc tak mnie uskrzydla i niesie wysoko ponad ulicą? Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. Pod czyimi palcami w uszach nuty mi dźwięczą? Vladimir, Mauricio, Światosław… Płakała wizdebce, płakała wstodole, bo jej przeorali pod fartuszkiem pole. Mknę przed siebie niezależnie od innych, nie tworząc żadnych figur i nie będąc częścią żadnego układu. Podśpiewuję pod nosem, takie tam murmurando, bo mi lekko i przyjemnie, słońce świeci, rynek okrążam, rękami wymachuję, jakbym dyrygował wszelkim beztroskim śmiechem, żabim rechotem. A oto i na rogu Henryk stoi, przytupuje, podskakuje, a z oczu łzy mu płyną, tylko nie wiadomo z jakiego powodu, może to słońce jaskrawe albo i rześki wiatr skłania do płaczu, a może radość, że kilka drobnych spraw udało się załatwić. Achyż ino chyż, pod fartuszkiem mysz, amam ci ja kotka wportkach, co se bedzie gryz. Ja także podskoczyłem, na stopę mu nadepnąłem, lecz Henryk się nie gniewa, tylko pyta, czy już po sprawunkach, bo on na Mikołaja czeka, który pieniądze jest mu winien. Jestem ja, jest on, jest ptaszek, który zanosi się pełnym ozdobników trelem. Mając pewność, że efektowną introdukcję tańca mam za sobą, pożegnałem się i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Teraz już prosto chodnikiem w podskokach, gdzie zaczyna się quodlibet, czyli mijanie, wymijanie dzieci, kobiet i starców. Dzień dobry, dzień dobry, miłego dnia, ciepło dzisiaj, przyjemnie, żeby nie ten wiatr, od zachodu chłodniej, katarynka gra. Nie ma co zwlekać. Szybko, do tyłu, do przodu. Dalej po trotuarze. Ale co to? Antek zMańką tak wywijał, aż ją chwycił za kuciapkę, aona go za onego, tańcowali powolnego. Dołem ciągnie uliczne tchnienie, jest jakiś otwór. Z ledwością można tam wpełznąć, ostre kamienie drą ubranie, kaleczą skórę. Brak mi tchu, pot zalewa oczy, wlewa się do ust. To nie ma nic wspólnego z koncertem w stylu brillant. Ale po chwili wszystko wraca na swoje miejsce. Znowu mogę swobodnie podśpiewywać. Serce bije mocno, przejeżdżają samochody, otwierają się okiennice. Opiewam tę porę dnia, w której wybuchy gorących namiętności można przezwyciężyć melodią w basie. Więc hola, hola, aha, ha, ha, raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. I co tam słychać? Co tam słuchasz, co w uszach ci gra. Au naszej Janki, cycusie jak dzbanki, piczka zgrabna jak doniczka, aw dupie organki. A cóż on tak do mnie, jakbyśmy krowy razem pasali, gówniarz jeden. Oj, nie szanują mnie ludzie, choć już swój wiek mam. Lecz odpowiedzieć nie zawadzi, więc mówię, że takie tam walce sobie słucham, bo wtedy lżej mi na sercu, a i żyć się chce jakoś, i śpiew się z piersi wyrywa swobodny, szeroki i nieskrępowany, jakby zbyt długo tłumione uczucia nareszcie znalazły swe ujście. Idę więc dalej przed siebie, mijam ludzi, omijam umykające skrajności, aż do chwili, gdy, pa, pa, pam, raz, dwa, trzy, Janusz Zięcina wychynął zza rogu, w pysku cygar, toż proszę go, bo nie mam, chociaż pół papierosa, palić się chce jak cholera, a nikogo znajomego nie uświadczysz. Zakręcił się w kółko, rozwinął jak nić z kłębka, sięgnął do kieszeni beztrosko, swobodnie prawą ręką i podał mi skręta, gdy mnie w uszach walc wysnuwa się z czterotaktowej frazy, powolnej i zamyślonej. Pyta mnie, czy wina bym się napił, bo on by zatańczył, zaśpiewał. Po lampce moglibyśmy się napić, na Psiorkach powinni być znajomi, rano jeszcze byli, że hej, ha. Chodźmy, chodźmy, nie ma na co czekać, bo wszystko wypiją. Oloboga! Co się stało. Pod fartuszkiem pękło ciało. Ani zaszyć, ni załatać, ino ztaką dziurą latać. Minęliśmy piękną dziewczynę i Janusz powiedział, że taką toby zharatał. Ale śpieszymy się, tańczymy. I już leją po całym, śpiewają, a wino po brodach cieknie. Raz, dwa, trzy, pijesz ty, do Władka, do Jaśka, do Wojtka. W deskach sęki, na kamieniu siedzi Pan Akordeonista i rżnie walczyka, co się niesie po całej okolicy, ani szerokiej, ani długiej. Wszyscyśmy pijani tym walcem, że pora do domu już hen, do kółeczka, do kółeczka, żeby tylko za bardzo nawzajem się nie podeptać, zadeptać, ja jego, on mnie, ten tego, po butach, po palcach, walc Miłosza, walc Staffa, walc Miłosza, walc Staffa, rzyg, rzyg, rzyg…
Dzisiaj Dzień Czterdziestu Świętych Męczenników z Sebasty. Pewnie bym się o tym nie dowiedział, ale ładna pogoda nastała. – I ma być tak pięknie aż przez czterdzieści dni, tutejsza przepowiednia tak przewiduje – rzekła mi straganiarka, gdy pakowałem jabłka do torby. – A niech się spełni, słonecznej pogody nigdy nie za wiele. I zrobiłem krok, kilka kroków, by ujrzeć w uliczce stado wróbli, jakoś dziwnie upierzonych. Coraz więcej tych wróbli, mnożą się, kwilą, tylko po co im szczoteczki do zębów, lustereczka i ręczniczki – kompletnie nie mam pojęcia. Więcej ich i więcej, mogłyby nawet dziobać trawkę, ale tej jak na lekarstwo, więc chowają się w gałęziach iglastego drzewa, stamtąd jeszcze większy rejwach się rozchodzi, bo tam znowu pisklęta i jajka, może nawet inne zwierzątka wyzwolone, zdecydowane, z koronkami, haftami, pawimi oczkami, kokardkami, gwiazdkami, szkiełkami, teraz żaden wstyd, a nawet jest pożądane, aby cokolwiek z tego wystawało, nieduży rąbek, a tu na dole, w uliczce porubstwo, popuszczanie cugli trwa na całego, koty się kocą, miauczą, gdyż marzec, marcują się, więcej ich i więcej, a i coraz mniejsze, ślepe, ledwo się to z ziemi dźwiga, zatacza, łebki jakieś koślawe, wykoślawione, że oczu nie dostrzeżesz, chyba będę musiał ten nadmiar życia w rzece utopić, do worka i do rzeki Białej, bo po co komu tyle miotów, tylko że nagle ciocia Halinka skądś nadeszła i przerwała mój tok myślenia. Kiwa palcem i mówi, że przyjechała, by w dniu inauguracji Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena poprowadzić SymfonięWiosenną Schumanna, nuci pod nosem jakąś arię, której melodia raczej bardzo popularna. Po chwili już nie nuci, a śpiewa, słowa jakieś takie, coś jakby Zabili byka, cóż to był za byk, przyjechała, żeby mną się zająć, usłyszała gdzieś, że sobie nie radzę, a lata lecą. Ona już sama nie wie, kto się mną na starość zajmie, więc pyta mnie, co chciałbym jeszcze w życiu robić, żebym nie wylądował w przytułku, żebym z głodu nie umarł. Jakoś ta jej troska o mnie nie za bardzo przypadła mi do gustu, ale mówię jej, że stróżem nocnym mógłbym być bez przeszkód. Wściekła się ciotka i krzyczy na mnie: – Nie pozwolę, żebyś utracił pasję poznawania samego siebie, ani mi się waż dokonywać zredukowania osobowości! To, o czym ty myślisz, jest dobre dla niewykształconych fajtłapów, ale ty? Taki geniusz, wypełniony pożądaniem wszystkiego? Ciotka obróciła się na pięcie i wzięła mnie za rękę, by pociągnąć za sobą. A na mnie jakby nagle spadł ciężar cięższy niż kiedykolwiek. Takie było pierwsze wrażenie. Ugiąłem się. Wczepieni w siebie idziemy po rozmokłej ziemi, rozbryzgując błotniste kałuże. Oblepieni brudem i zeszłorocznymi liśćmi staramy się uwolnić od siebie, ale ciotka mówi, że jeszcze ma sprawę do mojego brata, musimy jak najszybciej go odnaleźć. Zmuszona jest kilka słów bratu mojemu powiedzieć do słuchu, żeby sobie nie myślał. Zwróciłem się twarzą ku niebu i ujrzałem wysoko nad nami ogromnego żurawia, który unosił ze sobą coś, co w każdej chwili mogło spaść na nas, jak grom z jasnego nieba. Uciekamy więc pochyleni, wystraszeni, gdyż pragniemy, jak to zazwyczaj bywa, ujść cało z życiem, mimo iż nienawiść do życia, do świata, do jego porządku – pozostaje. A gdy wypadki zaczęły toczyć się w zawrotnym tempie, natknęliśmy się na mojego brata, który o wszystkim już wiedział. Wziął mnie na stronę i powiedział, że nie możemy pozwolić szarogęsić się ciotce, bo co ona sobie myśli, że przejmie nasz majątek, że pozbawi nas domu, ziemi. – Taki chuj! Zresztą, ona już od kilku lat nie żyje, więc co się miesza do ziemskich spraw. Ale to, że nie żyje, o niczym jeszcze nie świadczy, teraz na świecie zdarzają się różne przypadki zmartwychwstań i sobowtórów.
Dzisiaj znowu wędruję po przedmieściu w blasku chwili. Droga wymyka się spod stóp, choć spacer mój powolny. Oglądam się za siebie, żeby nie wiem co ujrzeć. Ale tak to już jest z nieskończonością międzygwiezdnych sfer. Na Stawisku poczułem przygnębienie, które zdawało się przygniatać wszystko, brak radości pokrywał dolinkę grubą, nieprzejrzaną warstwą mgły. Strząsnąłem ją z siebie i ruszyłem dalej, oscylując między tym, co widzialne i niewidzialne. Przystanąłem na skraju łąki, jakby pragnąc odwlec chwilę oczarowania, albo ujrzenia siebie kolejny raz, gdy niespodziewanie się przewracam. Przez dłuższy czas leżałem z głową zadartą do góry, patrząc w niebo. A niebo było niezwykle niebieskie, posiadało najbardziej modry kolor błękitu, jaki kiedykolwiek widziałem. Było karykaturą zesłaną przez Boga, który pewnie pomyślał, że stwarzając takie niebo, polepszy świat. Wszystko, czego wówczas chciałem dokonać, wisiało na cieniutkiej pajęczynie, z marzeniami, jak kropelki rosy ociekające wolno po pochyłości. Dzisiaj widzę nowe fasady, lecz we mnie nie ma już potrzeby dążenia do doskonałości. Do końca, do dni ostatnich pozostanę tutaj, na przedmieściu, pośród drewnianych, próchniejących płotów, sypiących się tynków, wybrakowanych trotuarów, rys i skaz na szybach okien odwróconych tyłem do przyszłości. Zbyt mało czasu przede mną, bym zdołał odkryć nową przestrzeń, nie mam już sił, by wydobyć się z koła powtarzalności. Znajduję się bardzo blisko granicy, za którą nic nie będzie warte zachodu. Dlatego idę przed siebie, ot, tak sobie, nieśpiesznie, przez przedmieście, które mi pozostało, które niczego ode mnie nie wymaga, niech trawy zarastają zagony, niech krzewy krzewią się w chaosie. Pozostało mi tylko od czasu do czasu za siebie się oglądnąć, po wspomnienia sięgnąć, modlitwy przywoływać. Niech te bezdroża będą wyjściem poza los. Niech będą przypomnieniem przeszłości, kiedy jeszcze wszystko było możliwe. Kiedy miałem siłę stawać do boju i były we mnie: wyobraźnia, radość, nadzieja i marzenia. Teraz siedzę pośrodku tego wszystkiego na zimnym, twardym głazie. Powoli kamienieję. Kamieniem się urodziłem i kamieniem umrę. Póki co, spacer dokończę, obejdę Przedmieście, Stawisko i Zawodzie, skąd widać kościół mój na wzniesieniu, jego gotycką wieżę. Już nie pobiegnę służyć do mszy, gdy zasygnują na majówkę. A dalej też remiza strażacka lśni dachem. Już do pożaru nie pobiegnę, wycie syreny usłyszawszy, gdy sadze w kominie się zapalą. Będę szedł przed siebie, nieśpiesznie, bo do czego się spieszyć, gdy horyzont coraz bliżej i bliżej, i niewiele już czasu zostało, mój głos ledwie słyszalny, testament spisany, brak wolnej woli, chóry przeszłości rozbrzmiewają i dzieciństwo wlecze się za mną jak pies z kulawą nogą. Co rusz mijam dawne czasy. Tam pod lasem grzaliśmy się w ogniu wieczornych ognisk, a tu, w tym strumieniu, chłodzili rozgrzane słońcem ciała. Lecz czy nie za wcześnie na te rozpamiętywania, czy naprawdę nie ma we mnie choćby krzty siły, żeby czas obecny zaorać. Przecież tyle jest jeszcze do zrobienia, do zbudowania, do zburzenia, do stworzenia, do znalezienia. Co z tego, że nie ma we mnie wiary w piękno, dobro. Walki z Hydrą nie wygram, ale mogę uderzyć w drewniany instrument, w pień drzewa ze szczeliną. Niech usłyszę brzmienie instrumentu, które będzie hipnotyczne, czarodziejskie, głębokie, a jednak ostre, absolutnie niczego niezakłócające, niby jakiś środkowy nurt melodii, która dopiero co powstaje.
Migotliwość tej nocy tłumiona jest przez miałki deszcz, który siąpi, gdy tak siedzę sobie na przystanku autobusowym, paląc papierosa. Ten chłopiec pojawił się nagle. Nawet nie wiem, skąd nadszedł. Zapytał mnie, dokąd się wybieram i czy już coś jechało. Odpowiedziałem mu, że przecież deszcz pada, więc nigdzie się nie wybieram. Na co on rzekł, że przecież mam parasol. – Ale ja nigdzie się stąd nie ruszam. Siedzę sobie z tym parasolem, jak niejeden bohater Roberta Walsera. Bo gdzie ja mam się udać, dokąd, po co, w jakim celu? Tutaj mi dobrze, pod wiatą, gdy deszcz pada. Chłopiec podszedł do rozkładu jazdy i zapewne odczytuje: Jastrzębia przez Kąśną Dolną – odjazd 6.30, Bruśnik przez Falkową – odjazd 8.20, Turza przez Ostruszę – odjazd 10.50, Staszkówka przez Wydymaj – odjazd 13.10, Gorlice przez Bobową – odjazd 15.45, Tarnów przez Tuchów – odjazd 17.25, Kraków przez Zakliczyn – odjazd 19.35, Warszawa przez Tarnów – odjazd 20.55. Znam wszystkie te miejscowości, w każdej z nich nieraz bywałem w gości. Teraz siedzę sobie na przystanku autobusowym, popatruję na chłopca, pewnie zagubionego w tej nocy, jak stoi przed rozkładem jazdy i szuka odpowiedniego połączenia. Dzisiejszej nocy żaden pojazd się nie pojawi, nic nie nadjedzie, Wielki Piątek, Głęboka Noc. – Tak, mój chłopcze: szperaj, patrz, bądź zapobiegliwy, wyszukaj odpowiednią godzinę. Ja już nic nie muszę, nie potrzebuję nigdzie stąd się ruszać, dobrze mi tutaj, bom uświadomiony moją samotnością, bom niemłody już i nigdzie mnie nie ciągnie. A rozglądając się, gdzie by tu papierosa zagasić, spostrzegłem, że chłopca już przy mnie nie ma, przepadł nagle bez pożegnania, zabłądził, zaginął. Być może ruszył na piechotę do wybranej przez siebie miejscowości. On młody, jemu wolno stawiać czoła, dążyć do celu. Niech szuka swojej drogi do zwycięstwa, dzisiejsza noc będzie jemu pomocna. Bagnet na broń, hajda do kresu nocy, drogi i czasu. Tam gdzie polana porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Oto i moja przeszłość, także kiedyś chadzałem podobnymi drogami. Niejeden rozkład jazdy poznałem, więc nieobce mi bagna, co uginają się pod stopą, by pochłonąć na wieki wieków. Ale ty idź, kieruj swoimi krokami, niech świat o tobie pamięta. Uważaj na unoszące się mgły, które nie pozwalają dojrzeć horyzontu. Może ci się wydawać, że droga jest krótka, ale tak naprawdę nie jest. Otaczają ją krzaki leszczyny, które wyglądają tak, jakby próbowały cię powstrzymać. Powietrze jest ciężkie i nieprzyjemne, a jednocześnie bardzo delikatne i łaskoczące. Słońce tam prawie nie dochodzi, jedynie jego przebłyski dostrzec możesz, a jeśli uda ci się zobaczyć więcej, to ujrzysz potok wypływający ze skały. W końcu zobaczysz to, czego się najbardziej obawiasz, i to, czego najbardziej pragniesz. Będziesz mógł tylko patrzeć, lecz jeśli wyciągniesz rękę, poczujesz przytłaczającą grozę i nienawiść. Możesz, jeśli zechcesz, zostać na końcu drogi i pogrążać się w coraz większej miłości i nienawiści. Żeby wrócić, musisz pomyśleć o kimś, dla kogo warto żyć. Mnie pozostaje tylko to siedzenie na przystanku autobusowym. Pusto. Po co mam ruszać się z miejsca? Deszcz pada, a parasola nie chce mi się rozkładać, dosyć mam rozmyślania o upływie czasu. Po co rozglądać się wokół i po co dziwić ciemności? W stłumionym deszczem świetle, sączącym się z ulicznej lampy, zacierają się wszelkie granice. Wspierając dłonie na kolanach, widzę, że mam do czynienia z czymś obcym, zupełnie mi nieznanym. Tylko obojętność pozostaje niezmienna, wszelkie kształty tracą wyraźne kontury, z oddali przychodzą zapamiętane obrazy, zapachy, jaskrawość światła.
Lusterko, pędzel, krem do golenia – porządek przedmiotów. Trzeba spróbować rzeczy trudniejszej, tak od początku. Ojciec miał pięćdziesiąt trzy lata, gdy umarł, bo serce mu pękło z nadmiaru ciśnienia wzburzonej krwi. Ile to lat temu było? Dwadzieścia sześć! No, tak. Ale ten czas leci. Dziś są moje urodziny, ach, pół wieku przeleciało jak z bicza trzasnął. Ustawiłem na stole przed sobą to samo lusterko, które w ten sam sposób stawiał ojciec, gdy się golił przed cotygodniową podróżą do miasta. Oto jego pędzel, kubeczek, do którego nalewam ciepłą wodę. Powtarzam te czynności jak syn, który kochał ojca. Spoglądam w lusterko cierpliwie – że też do tej pory się nie rozbiło. Pędzel także nieźle się trzyma, ani trochę nie wyleniał. Spoglądam na zwierciadło. Nie mogę udawać tego, kim dla siebie nie jestem. Ogolę się, tak jak niegdyś ojciec to robił. Córka ma mnie odwiedzi, brat. Trzeba jakoś wyglądać, to oczywistość. Namydlam policzki i widzę twarz ojca, choć to dzisiaj moje urodziny. Lusterko i pędzel także są leciwe, ten stół, to krzesło. Ojciec uśmiecha się, skrobie żyletką po szczecinie. Jego zarost lichy i siwy, w wyrazie twarzy dostrzegam wahanie, oczekiwanie, aż los zostanie przesądzony. Na tę twarz nałożyła mi się inna, młodsza, budząca zaufanie. Ta, którą ostatnio często widuję we śnie. Żaden czas nie zerwał starej nici, nic nie jest w stanie wymazać przeszłości. Patrzymy na siebie, oddzieleni jedynie zwierciadłem. Na chwilę tylko odwróciłem głowę, przesunąłem nieśpiesznie wzrokiem po ścianie. Spojrzałem na zegar, który ojciec nieraz osobiście nakręcał. Być może ojciec umarł, bo stał się żałosną, śmieszną figurą, nikomu i do niczego już niepotrzebną, nawet samemu sobie? Jakiż jestem podobny do ojca. Człowiekiem pięćdziesięcioletnim, który przegrał życie dla chimery, majaku. Będę już tylko, na zawsze i do końca, głupcem hodującym urojenia, spoglądającym w lustro ojca, oglądającym się za siebie, przesuwającym wskazówki zegara, zatrzymującym wahadło? I czy powtórzę los ojca? W zwierciadle nie widać, żeby mi tylko jeszcze jedyne trzy lata życia pozostały. Nikt nie wie, kiedy nastąpi koniec z ciemnością, z drapieżną bestią, nikt nie wie, jak pozbyć się trwogi przed wojną, skutkami przeludnienia, efektami eksperymentów genetycznych i kiedy skończy się bojaźń przed inwazją obcych planet, strach przed szarym, nijakim życiem, życiem pozbawionym przygód, olśnień, dziwności. Nie można dłużej tak żyć, bać się wszystkiego, nawet kropek na skrzydłach biedronki. Maszynka do golenia też jakaś tępa, nie chce brać gładko, tylko skrobie. Czy chwila śmierci przyniesie z sobą coś nowego? Kogo ja pytam? Odbicie w lustrze milczy. Spojrzałem poza zwierciadło, tam, gdzie pod ścianą stoi łóżko, to samo, na którym ojciec skończył życie, pamiętam, tego lekarza, któremu nie chciało się nawet pochylić nad ciałem ojca, bo zrazu uznał, że ono martwe. Spojrzał na wiszący nad łóżkiem obraz El Greca Chrzest Jezusa i powiedział, że to kiepska kopia. I co jeszcze? Przecież moją córkę spłodziłem w tym łóżku, bo moja kobieta powiedziała, że możemy się śmiało kochać bez zabezpieczenia, gdyż ona ma dni bezpłodne. Córka urodziła się miesiąc po śmierci ojca. Dzisiaj są moje pięćdziesiąte urodziny. Czy ja doczekam wnuka? Może tak, gdyż w ogóle przestałem bać się śmierci. Ale, co tam śmierć, gdy nagle ząb zaczął mnie boleć, z trudem kończę się golić. Znowu ojca widzę w lustrze, jak bierze obcążki, żebym jemu bolącego zęba usunął zardzewiałymi kleszczami. Kurtyna we właściwym czasie podnosi się i opada, dekoracja niewiele się zmieniła. Także mam ochotę wziąć kombinerki, żeby rozchodzący się po całym ciele ból usunąć, z przytupem, ale bardziej karczemnym niż salonowym. I wszystko szlag trafił, na nic poszukiwanie porządku. Ból usprawiedliwia każdy pozór chaotycznego świata. Teraz już do niczego się nie nadaję, żadnego świętowania nie będzie. Ból nagle się zmaterializował i dotknął mnie palcem. Łóżko mam na wyciągnięcie ręki. Położyć się i zasłuchać w siebie. Cisza, śmiertelna cisza. Zegar zamilkł. Znam taką ciszę, już nieraz jej doświadczałem, w niej nie da się zobojętnieć na żaden ból, on drąży każdą myśl, najgłębszą.
