44,99 zł
Najbardziej jesieniarski romans tego roku! Pierwszy halloweenowy spooky romans w Polsce. Hit każdego Halloween w USA.
„Nigdy nie mieszaj wódki z czarami”.
Vivi znała tę regułę doskonale. Ale w przypadku złamanego serca musiała zrobić wyjątek. Bo tak właśnie się czuła. Że ma nieuleczalnie złamane serce. Być może kompletnie starte na proch.
Gdy odurzona drinkiem i własnym bólem Vivi nonszalancko rzuca klątwę na swojego byłego chłopaka Rhysa, jest przekonana, że spotka go najwyżej bad hair day. Nie podejrzewa, że jej niewinne zaklęcie może wywołać chaos w całym Graves Glen w stanie Georgia.
Tymczasem Rhys powraca do miasteczka, aby spełnić swój czarnoksięski obowiązek. Vivi i Rhys, mimo licznych spięć między nimi, próbują przywrócić ład w miasteczku opanowanym przez magię, złośliwego ducha i gadatliwego kota.
Choć kłopoty się piętrzą, oni nie mogą dłużej ignorować siły większej niż moc ich własnych czarów. Czy przełamią złą passę i zaufają miłości?
Bestseller „New York Timesa”
Urocze i pełne humoru spojrzenie na czarownice – Popsugar Porywający, nasycony magią romans – Booklist Zabawna, seksowna i pełna magii – Girly Book Club Tą komedią romantyczną Sterling oczarowuje swoje czytelniczki – USA Today
„Jeśli szukasz powieści na jesień, ale nie chcesz sięgnąć po horror, to mamy idealną październikową książkę dla Ciebie… Więc otul się kocem z dyniową latte w jednej i Ex Hex w drugiej dłoni, aby pogrążyć się w doskonałej jesiennej lekturze”. – Bookriot
„Tą komedią romantyczną Sterling oczarowuje swoje czytelniczki… Choć powieść jest pełna humoru i fantazji, zachęca również czytelników do zastanowienia się nad ideą, że świat jest bardzo małym miejscem. Erin Sterling w cudowny sposób opowiada historię dwojga ludzi, którzy mimo napięć między sobą wspierają się nawzajem, aby ocalić miasto przed zniszczeniem. Urocza i zabawna lektura, która pomoże Ci przetrwać surową jesienną niepogodę”. – USA Today
„Upiorna komedia romantyczna, która sprawiała, że na jednej stronie wzdychałam, a na następnej wybuchałam głośnym śmiechem. Ex Hex to idealna książka na jesień”. – Tessa Bailey
#romantasy #witches #smalltownromance #spookyread #enemiestolovers #halloweenreads #enemiestolovers
ERIN STERLING pisze również jako Rachel Hawkins i ma na koncie wiele książek dla dorosłych i młodych czytelników. Jest bestsellerową autorką „New York Timesa”, a jej powieści przetłumaczono w kilkunastu krajach. Studiowała gender i seksualność w literaturze wiktoriańskiej na Uniwersytecie Auburn. Obecnie mieszka w Alabamie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 277
Data ważności licencji: 12/1/2027
Dla Sandry Brown, Jude Deveraux, Julie Garwood, Judith McNaught i Amandy Quick – pisarek, dzięki którym jako dwunastolatka zapragnęłam zostać autorką romansów. Zabrało mi to trzydzieści lat, ale wreszcie się udało!
Nigdy nie mieszaj wódki z czarami.
Vivi wiedziała o tym doskonale. Nie dość, że jej ciotka Elaine powtarzała to po tysiąckroć, to jeszcze dewizę tę wydrukowano na ściereczkach do naczyń, koszulkach i, o ironio, kieliszkach w Niecnocie, sklepie, który ciotka prowadziła w centrum Graves Glen w stanie Georgia.
Może powinno to być motto rodziny Jonesów.
Ale – rozumowała Vivi, osuwając się głębiej w wannie i biorąc kolejny łyk wódki z żurawiną, którą przygotowała dla niej kuzynka Gwyn – w przypadku złamanego serca zachodzi wyjątek od tej reguły.
Tak właśnie czuła – że ma nieuleczalnie złamane serce. Być może kompletnie starte na proch. Kawałeczki serca boleśnie kołatały w jej piersi, a wszystko dlatego, że dała się zwieść uroczemu akcentowi i parze bardzo niebieskich oczu.
Pochlipując, kolejny raz pstryknęła palcami, a wtedy powietrze wypełnił zapach wody kolońskiej Rhysa – czegoś cytrusowego i korzennego zarazem. Choć nie zdołała zidentyfikować tego wyraźnie, odcisnęło się w jej mózgu na tyle mocno, że potrafiła to przywołać czarami.
Jeszcze teraz, siedząc w osadzonej na lwich łapach wannie, pamiętała, jak zapach ten przyprawiał ją o zawrót głowy, gdy przysuwała twarz do klatki piersiowej Rhysa. Pamiętała, jaką miał ciepłą skórę.
– Vivi, no co ty, znowu?! – zawołała Gwyn z sypialni. – Zaraz łeb mnie od tego rozboli!
Vivi zanurzyła głębiej ciało, aż woda przelała się przez brzegi wanny, niemal gasząc jedną ze świec.
Kolejna z lekcji cioci Elaine – najlepszym lekiem na całe zło są świece i kąpiel. A jednak, choć Vivi wsypała do wody mnóstwo rozmarynu i garść różowej soli, w dodatku zapaliła prawie wszystkie świece, bynajmniej nie poczuła się lepiej.
Wódka nieco pomogła, więc Vivi się pochyliła, by pociągnąć kolejny łyk przez jaskrawofioletową słomkę.
– Daj żyć! – odkrzyknęła, gdy już opróżniła szklaneczkę, a wtedy Gwyn wetknęła głowę przez drzwi, potrząsając różowymi włosami do ramion.
– Kochana, wiesz, że cię uwielbiam, ale uspokój się, chodziłaś z facetem ledwie trzy miesiące.
– Ale rozstaliśmy się dopiero dziewięć godzin temu – odparła Vivi, nie dodając, że w istocie było to dziewięć godzin i trzydzieści sześć minut, już prawie trzydzieści siedem. – Mam jeszcze co najmniej kolejne piętnaście godzin na rozpaczanie. Tak napisano w księdze zasad.
Gwyn wywróciła oczami.
– Dlatego właśnie mówiłam ci, żebyś nie umawiała się z czarusiami – rzekła. – Zwłaszcza z tymi od Penhallowów. Może dupki założyły nasze miasteczko, ale to pieprzeni czarusie.
– Tak, pieprzeni czarusie – przyznała Vivi, patrząc smutno w swoją pustą szklankę, gdy Gwyn zniknęła z powrotem w sypialni.
O czarnoksięstwie wciąż wiedziała o wiele mniej niż Gwyn. Jej kuzynka dorastała z ciotką Elaine, praktykującą czarownicą, natomiast matka Vivi, siostra Elaine, utrzymywała arkana swojej sztuki w tajemnicy. Vivi zamieszkała z Elaine i Gwyn dopiero po śmierci matki. Właśnie wtedy zaczęła dokonywać odkryć na własną rękę.
To oznaczało, że nie wiedziała jeszcze zbyt wiele o czarodziejach, czarusiach i im podobnych ani o tym, że spotkanie z jednym z nich podczas przesilenia w ciepłą letnią noc może być zarówno najlepszą, jak i najgorszą przygodą w jej życiu.
Podniósłszy dłoń, Vivi poruszyła palcami i po chwili ponad wodą wzniósł się rozfalowany, zamglony obraz.
Przystojna twarz o ładnych rysach, ciemne włosy, zmrużone oczy i zawadiacka mina.
Vivi wzdrygnęła się, po czym znów pstryknęła palcami, posyłając z wanny w górę miniaturową falę, która rozprysnęła się dokoła, a wtedy twarz zniknęła w deszczu iskier.
Byłoby miło, gdyby równie łatwo mogła wymazać Rhysa z pamięci, ale pomimo podlanego alkoholem smutku zdawała sobie sprawę, że lepiej nic nie kombinować z tak poważną magią. Ponadto starte na proch serce nie chciało zapomnieć o ostatnich trzech miesiącach, pragnęło zachować w pamięci tę noc, kiedy się poznali, melodyjność, z jaką Rhys wymawiał jej imię – zawsze „Vivienne”, nigdy „Vivi” – i to, że już przy pierwszym spotkaniu zapytał, czy może ją pocałować.
– Teraz? – zdziwiła się.
Uśmiechnął się powoli i odparł:
– Wolałbym teraz, ale dostosuję się do twojego tempa.
Która kobieta mogłaby się temu oprzeć? Zwłaszcza dziewiętnastolatka na swoich pierwszych obchodach przesilenia. Tym bardziej że mężczyzna wypowiadający te słowa był wysoki i zabójczo przystojny, do tego Walijczyk.
To było wbrew zasadom, ot co, i zamierzała złożyć skargę do Rady Czarowników, gdy tylko…
– Vivi! – krzyknęła Gwyn z sypialni. – Sprawiasz, że światła migoczą.
O kurczę.
Usiadłszy prosto, Vivi wyciągnęła korek z wanny. Miała nadzieję, że przynajmniej część jej niedoli ulotni się w odpływie wraz z wirującą wodą.
Ostrożnie przestąpiła rozstawione przed wanną świece i zdjęła z haczyka na ścianie szatę, którą pożyczyła od Gwyn. Czując się nieco lepiej, zawiązała w talii czarny jedwabny pas. Właśnie dlatego przyjechała do chaty Elaine i Gwyn pośrodku lasu, wysoko w górach nad Graves Glen, zamiast wrócić do akademika na uczelni – tutaj, w tej przytulnej przestrzeni ze świecami i kotami, gdzie w każdym pokoju pachniało dymem i ziołami, Vivi czuła się jak w domu.
Może ona i Gwyn mogłyby sobie zrobić maseczki pielęgnacyjne na twarz albo coś w tym stylu. Wypić kolejnego drinka lub pięć. Posłuchać Taylor Swift.
Albo, poprawiła się Vivi, gdy wyszła z łazienki i zobaczyła, jak Gwyn rozsypuje na podłodze krąg z soli, mogłyby zrobić… Hm, cokolwiek to było.
– Co robisz? – spytała Vivi, machając ręką w kierunku łazienki.
Po sekundzie jej szklaneczka z podskakującą kolorową słomką wysunęła się zza drzwi, a Vivi chwyciła szkło w palce, po czym skierowała się do biurka Gwyn, aby nalać sobie kolejnego drinka.
– Rzucimy klątwę na tego fiuta – odparła Gwyn z uśmiechem.
– On wcale nie jest fiutem – zaprzeczyła Vivi, żując koniec słomki i przypatrując się kręgowi. – Przynajmniej nie był na początku. I trzeba uczciwie powiedzieć, że to ja zerwałam, nie on.
Gwyn prychnęła i zaczęła zbierać włosy w kucyk.
– Zerwałaś, bo okazał się fiutem. Przyjechał do Graves Glen, uwiódł cię, a w tym czasie jego ojciec wrócił do Walii, żeby aranżować jego małżeństwo z jakąś superczarownicą. A on o tym wiedział! I nie raczył ci powiedzieć! Fiut, jakich mało, wszyscy tak myślimy.
– „Wszyscy” znaczy „ty”.
– Ja i Pan Miaukadabra – odpowiedziała Gwyn, wskazując małego czarnego kociaka skulonego na jej łóżku.
W reakcji na swoje imię zwierzak uniósł główkę, mrugnął do Vivi jasnymi zielonożółtymi ślepkami, po czym zamiauczał cicho, co zabrzmiało jak potwierdzenie.
Rhys był zaręczony. Cóż, prawie zaręczony. Nie użył tego słowa. Powiedział, że „są po słowie”. Usłyszała tę rewelację, kiedy leżeli przytuleni w cieple jego łóżka. Całując jej ramię, mruknął, że musi wrócić do domu na mniej więcej tydzień, żeby załatwić kilka spraw.
„Kilka spraw” najwyraźniej oznaczało: „powiedzieć ojcu, żeby odwołał mój ślub z nieznajomą dziewczyną”. Potem, co gorsza, miał czelność być zaszokowany, że ona jest zaszokowana. Właściwie to tak – powinny rzucić klątwę na tego fiuta.
– Zasłużył sobie – stwierdziła Vivi, krzyżując ręce na piersi. – Co robimy?
– Otwórz okna – odparła Gwyn, podchodząc do biurka i podnosząc świecę w szklanym stojaku, którą Vivi przeoczyła przed swoją rytualną kąpielą.
Vivi spełniła polecenie i do środka wpadło późnowrześniowe powietrze, chłodne i niosące zapach sosen. Nad szczytem najbliższej góry świecił na biało księżyc w pełni, a Vivi zamachała do niego pijacko, po czym wysunęła głowę przez okno, by spojrzeć na górę Elaine.
Tam właśnie, gdzieś w mroku, znajdował się dom rodzinny Penhallowów, ten, który chłopak odwiedził tego lata po raz pierwszy od urodzenia. Teraz w oknach było ciemno, bo Rhys już zniknął.
Odszedł.
Wrócił do Walii i do życia, które prowadził przed przyjazdem na letnie zajęcia w Penhaven College.
A ich związek dobiegł końca.
Oczy znów ją zaszczypały, więc odwróciła się z powrotem do kuzynki. Gwyn siedziała tuż przy kręgu, świeca stała pośrodku, płomień migotał. Vivi na sekundę się zawahała. No więc tak, Rhys złamał jej serce. Tak, nie powiedział jej, że ojciec szuka dla niego żony. Nie było rozmowy, nie było ostrzeżenia, nie wykazał troski o to, jak ona się poczuje z tego powodu. Fiut. Do tego stuprocentowy.
Ale żeby rzucać klątwy? W dodatku po alkoholu? Może to lekka przesada?
W tej samej chwili Gwyn zamknęła oczy, wyciągnęła ręce przed siebie i powiedziała:
– Bogini, błagamy cię, aby ten mężczyzna nigdy więcej nie omroczył progu domu Vivi ani jej waginy.
Vivi niemal zakrztusiła się drinkiem ze śmiechu. Zachichotała, mimo że alkohol zakłuł ją w zatoki. Osunęła się po przeciwnej stronie kręgu.
– Bogini – odezwała się, biorąc kolejny łyk – błagamy cię, aby nigdy więcej nie zbałamucił swoim uśmiechem niewinnych dziewcząt.
– Nieźle – pochwaliła Gwyn, po czym dodała: – Bogini, błagamy cię, aby nigdy więcej nie robił TEGO swoimi włosami. Wiesz, co mamy na myśli.
– Bogini wie doskonale – zapewniła Vivi. – Bogini, błagamy cię, aby za twoją sprawą już do śmierci żył w przekonaniu, że łechtaczka znajduje się centymetr od miejsca, gdzie faktycznie się znajduje.
– Diaboliczne – stwierdziła Gwyn. – Prawdziwa czarna magia.
Vivi czuła zawroty głowy, ale serce jakby trochę się posklejało. Uśmiechnęła się i pochyliła nad kręgiem, przysuwając się do świecy.
– Złamałeś mi serce, Rhysie Penhallow – powiedziała. – Przeklinamy cię. Ciebie i całą twoją głupią linię rodową.
Nagle płomień świecy wystrzelił wysoko w górę, zaskakując Vivi do tego stopnia, że odskoczyła, upuszczając szklaneczkę, a Pan Miaukadabra zasyczał ze swojego miejsca na łóżku, wyginając grzbiet w łuk.
Gwyn zerwała się na nogi, żeby podnieść kota, ale zanim zdążyła to zrobić, oba okna zatrzasnęły się z hukiem, a zasłony załopotały.
Vivi wrzasnęła, wstała i pośpiesznie rozmazała stopą solny krąg. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że płomień świecy wznosi się zdumiewająco wysoko, przerastając Gwyn.
Nagle zgasł.
Zapadły cisza i bezruch, tylko Pan Miaukadabra wciąż syczał i prychał, wycierając się w poduszki. Vivi chyba nigdy w życiu nie wytrzeźwiała tak szybko jak teraz.
– To było… dziwne – odezwała się w końcu.
Gwyn podeszła do okna i odemknęła je ostrożnie. Ruchoma część ramy odsunęła się gładko do góry i pozostała na swoim miejscu, a kiedy Gwyn odwróciła się z powrotem, na jej twarzy znów ukazały się rumieńce.
– Wcześniej sprawiłaś, że światła zamigotały, pamiętasz? Prawdopodobnie to tylko… skok mocy. Tyle że to magia, nie elektryczność.
– To możliwe? – spytała Vivi, a Gwyn przytaknęła, być może trochę za szybko.
– Jasne. To znaczy… Przecież się wygłupiałyśmy. To nie były prawdziwe czarnoksięskie klątwy. Ta świeca pochodzi ze zwykłej drogerii, jak mi się wydaje.
Vivi przyjrzała się etykiecie.
– Tak, jestem pewna, że świeca o zapachu sadu owocowego nie jest w zmowie z mocami ciemności.
– Święta racja – odparła Gwyn. – Zatem nic się nie stało. Poza tym, że wystraszyłyśmy małego kotka. – Wzięła Pana Miaukadabrę na ręce, a on wtulił się w nią, choć patrzył uparcie w kierunku Vivi.
– Chyba nie jestem świadoma własnej mocy – skwitowała Vivi, a potem obie dodały razem jak na komendę: – Nigdy nie mieszaj wódki z czarami.
Śmiejąc się dość nieszczerze, Vivi odstawiła świecę z powrotem na biurko.
– Lepiej ci trochę? – spytała Gwyn. – Po tym, jak na niby rzuciłaś klątwę na tego chłopaka i skreśliłaś go ze swojego życia?
Vivi przytaknęła, choć aby zapomniała o Rhysie, potrzeba było czegoś więcej niż jedna kąpiel, kilka drinków i zabawa w czary.
– Chyba tak. I masz rację, to były tylko trzy miesiące, a teraz pojechał do Walii, więc może już nigdy go nie zobaczę. On wróci do swojego życia, ja do swojego. Posprzątajmy całą tę sól, bo zaraz wpadnie tu ciocia Elaine i się zorientuje, że piłyśmy i czarowałyśmy.
Vivi się odwróciła, więc ani ona, ani Gwyn nie dostrzegły, że świeca ponownie na krótko się zapaliła, płomień zamigotał, a smuga dymu z powrotem rozsnuła się w stronę otwartego okna i okrągłego księżyca.
Dziewięć lat później
Oczywiście padał cholerny deszcz.
No cóż, Rhys znajdował się w Walii, a tu deszcze były na porządku dziennym. Rozumiał to, ale tego ranka wyjechał z Londynu pod słonecznym, tylko lekko zachmurzonym niebem. Wspaniały błękit, faliste zielone wzgórza, słowem, dzień, który sprawia, że człowiek chciałby malować pejzaże albo rozwinąć w sobie talent poetycki.
Padać zaczęło dokładnie w chwili, gdy wjechał do Dweniniaid, maleńkiego miasteczka, w którym od wieków mieszkała jego rodzina.
Oczywiście doskonale wiedział dlaczego.
Krzywiąc się, zaparkował wypożyczony samochód przy High Street. Nie musiał oczywiście jechać autem. Mógł użyć Kamienia Wędrownego i znaleźć się tutaj w mgnieniu oka, ale jego zamiłowanie do czterech kółek irytowało jego ojca, a to sprawiało mu większą przyjemność niż magiczne przemieszczanie się.
Chociaż, pomyślał przy wysiadaniu z samochodu, łypiąc na szare niebo, tego dnia wyszło tak, jakby na złość mamie odmroził sobie uszy.
Trudno, co się stało, to się nie odstanie, więc Rhys postawił kołnierz kurtki i ruszył w głąb miasteczka. High Street nie miała się czym pochwalić – ot, kilka sklepów, kościół na jednym końcu, na drugim pub. Właśnie do pubu ruszył Rhys. Tego popołudnia na ulicy była zaledwie garstka ludzi, ale gdy tylko go zobaczyli, szybko przeszli na drugą stronę.
Miło wiedzieć, że reputacja rodziny wciąż nie jest nadszarpnięta.
Na krańcu ulicy pub Pod Krukiem i Koroną przyzywał rozjaśnionymi prostokątnymi oknami kontrastującymi z szarym niebem. Kiedy Rhys otworzył drzwi, dopadły go ulubione zapachy – słodowy aromat piwa, przenikliwa woń cydru i ciepło dębowej boazerii.
Boże, rzeczywiście stęsknił się za domem.
Może po prostu dlatego, że tym razem nie było go bardzo długo. Zwykle starał się wpadać co kilka miesięcy, nawet częściej, jeśli sądził, że nie zastanie ojca. To lokowało go pomiędzy dwoma starszymi braćmi, jeśli chodzi o lojalność wobec rodziny.
Llewellyn, najstarszy brat, prowadził miejscowy pub i pozostawał w bliskich relacjach z ojcem. Bowen natomiast dwa lata temu wyjechał w góry Snowdonii i jedynie sporadycznie dawał o sobie znać, głównie po to, by powiadomić wszystkich, jak bujną wyhodował brodę.
Zatem Rhys nie był najbardziej rozczarowującym synem – tytuł ten z radością scedował na Bowena, przynajmniej do czasu, kiedy ten pozostawał przy swoim zajęciu w górach.
Nigdy nie zamierzał być faworytem. W tej rywalizacji zwyciężył Wells i Rhys bez sprzeciwu oddał mu palmę pierwszeństwa. Ponadto bycie czarną owcą w rodzinie sprawiało mu frajdę. Kiedy coś spieprzył, uznawano to za oczywiste, a kiedy udało mu się nie spieprzyć, wszyscy byli mile zaskoczeni.
I wilk syty, i czarna owca cała.
Rhys zdjął kurtkę i zostawił ją na wieszaku przy drzwiach, pod starą reklamą cydru Strongbow. W tej samej chwili dojrzał kątem oka mężczyznę obserwującego go zza baru.
Gdy się odwrócił, zdał sobie sprawę, że facet za barem – jego najstarszy brat Llewellyn – jest jedyną osobą w całym pubie.
Llewellyn był jak ich ojciec, tylko trzydzieści lat młodszy; ta sama surowa mina, ten sam rzymski nos – cóż, prawdę mówiąc, wszyscy oni mieli takie nosy – te same cienkie wargi. Tylko palantem był trochę mniejszym. Jednocześnie wykazywał taką samą determinację, żeby pozostać w tej mieścinie, gdzie wszyscy się go bali. Aby prowadzić pub, do którego rzadko ktoś zaglądał – tylko czasami turyści i dawniej jego brat.
– Cześć, Wells – odezwał się Rhys, na co braciszek tylko chrząknął w odpowiedzi. Typowe. – Widzę, że interes nadal kwitnie. – Podszedł do baru i wygarnął garść orzeszków ze stojącej na ladzie szklanej miski.
Wells rzucił mu posępne spojrzenie znad wypolerowanego mahoniu. Rhys tylko się uśmiechnął, wrzucając do ust orzeszek.
– Daj spokój. Przyznaj, że jesteś zachwycony, że mnie widzisz.
– Raczej zaskoczony. Myślałem, że tym razem wyjechałeś na dobre.
– Jak to, miałbym zerwać serdeczne braterskie więzi? Nigdy.
W reakcji na te słowa Wells obdarzył Rhysa niechętnym uśmiechem.
– Ojciec mówił, że byłeś w Nowej Zelandii.
Kiwnąwszy głową, Rhys wziął kolejną garść orzeszków.
– Jeszcze kilka dni temu. Wieczór kawalerski. Banda Anglików chciała przeżyć przygodę rodem z Władcy Pierścieni.
Biuro podróży Rhysa, Penhallow Tours, rozrosło się z małego, jednoosobowego interesiku prowadzonego w londyńskim mieszkaniu do dziesięcioosobowej firmy organizującej mnóstwo wycieczek po całym świecie. Jego klienci z reguły nazywali te wyjazdy najlepszymi wypadami w swoim życiu, a w recenzjach wyrażano zachwyt nad tym, że nie było ani jednego dnia złej pogody, ani jednego opóźnionego lotu, ani jednego przypadku zatrucia pokarmowego.
Zadziwiające, jak wiele może zdziałać szczypta magii.
– No cóż, cieszę się, że wróciłeś – powiedział Wells, wracając do pucowania lady. – Bo teraz możesz porozmawiać z ojcem i poprawić mu nastrój. – Skinął głową w kierunku okien, a Rhys odwrócił się, zupełnie inaczej patrząc teraz na naprawdę fatalną pogodę.
Cholera.
Zatem miał rację. To nie była zwykła burza, ale robota ich ojca, co oznaczało, że Rhys niewątpliwie go zirytował. Jego bracia nigdy dotąd nie sprowokowali ojca do rozpętania burzy.
A on? Spowodował to ile… Dwadzieścia razy? Dwadzieścia pięć? Za dużo, żeby policzyć. Odwróciwszy się, sięgnął znowu po orzeszki, ale oberwał w rękę wilgotną ścierką.
– Ej! – krzyknął, ale Wells już pokazał na drzwi.
– Idź i porozmawiaj z nim, zanim deszcz zaleje główną ulicę i nigdy więcej nie doczekam się klienta.
– A ja nie jestem klientem?
– Ty jesteś jednym wielkim pieprzonym utrapieniem – odpowiedział Wells, po czym westchnął, biorąc się pod boki. – Poważnie, idź z nim porozmawiać, miej to już za sobą. Stęsknił się za synkiem.
Rhys prychnął, podnosząc się ze stołka.
– Doceniam to, ale pieprzysz jak potłuczony.
Godzinę później Rhys zastanawiał się, dlaczego nie został w pubie przynajmniej na tyle długo, żeby wypić kufel piwa. Ewentualnie trzy.
Postanowił pójść do domu pieszo, zamiast drażnić ojca widokiem auta – uznał, że będzie to świadectwo jego powagi i dojrzałości – ale pogoda robiła się coraz gorsza i nawet zaklęcie ochronne, które rzucił na siebie, nie za wiele pomogło.
Przez chwilę rozważał nawet, czy nie zrezygnować z zaklęcia, a wtedy ojciec zobaczyłby go w żałosnym, niechlujnym stanie, więc… Ale nie, coś takiego poskutkowałoby tylko w przypadku człowieka, który ma serce, a Rhys był pewien, że Simon Penhallow urodził się bez tego narządu.
Albo sam go sobie usunął w pewnym momencie, w ramach eksperymentu, by się przekonać, jak wielkim draniem może się stać człowiek. Wiatr wył ze szczytu wzgórza, a drzewa stojące przy ulicy trzeszczały targane podmuchami. Rhys oczywiście wiedział, że jego ojciec jest niezwykle potężnym czarodziejem, ale czy musiał postępować tak sztampowo?
Kolejna sztampa: posiadłość rodziny Penhallowów, a więc Penhaven Manor.
Rhys zastanawiał się czasem, jak jego rodzina zdołała uniknąć wymordowania w ciągu pięciuset lat, kiedy to ten ogromny stos kamieni i siedzibę czarnoksięstwa nazywali swoim domem. Kurwa, równie dobrze mogliby wywiesić tablicę: „Tutaj uprawia się czary”.
Dom nie tyle stał na wzgórzu, ile się o nie opierał. Miał tylko jedno piętro, ale był rozległy, pełen ciemnych korytarzy, niskich sufitów i mrocznych zakamarków. Jednym z pierwszych zaklęć, których Rhys się nauczył, było podstawowe zaklęcie iluminacji, żeby oświetlić sobie drogę, gdy co rano próbował dotrzeć do stołu na śniadanie.
Zastanawiał się też czasem, czy to miejsce byłoby trochę inne, trochę pogodniejsze, gdyby żyła jego matka. Zdaniem Wellsa matka nienawidziła tego domu tak samo jak Rhys i niemal namówiła ojca na przeprowadzkę do mniejszej, nowocześniejszej i przytulniejszej siedziby.
Zmarła jednak zaledwie kilka miesięcy po urodzeniu Rhysa i wszelkie rozmowy o wyprowadzce z potwornej rezydencji dobiegły końca. Penhaven był ich domem.
Straszna, niewygodna, średniowieczna rudera.
Na pierwszy rzut oka dom zawsze wydawał się lekko przechylony, a ciężkie drewniane drzwi chybotały się na zawiasach. Rhys wszedł po schodach, wzdychając i torując sobie dłonią drogę w ciemności.
Koszulka, dżinsy i buty, które miał na sobie, zaczęły opalizować i falować, przeobrażając się w czarny garnitur z herbem rodzinnym wyhaftowanym na kieszeni. Ojciec wolał, by w domu wszyscy nosili szaty, ale Rhys postanowił nie być niewolnikiem rodzinnej tradycji.
Nie zawracał sobie głowy pukaniem – przecież gdy tylko postawił stopę na wzgórzu, ojciec dowiedział się o jego przybyciu, być może nawet wcześniej, już wtedy, gdy Rhys wszedł do pubu. Wszędzie rozsnuto zaklęcia strażnicze, które były powodem niekończącej się frustracji dla Rhysa i jego braci, kiedy wracali do domu spóźnieni.
Gdy położył dłoń na drzwiach, natychmiast się otworzyły, pojękując złowieszczo na zawiasach, a wicher i deszcz przybrały na sile. Podmuchy wiatru były tak mocne, że na sekundę zaklęcie Rhysa osłabło.
Lodowata woda uderzyła go w twarz, spływając po kołnierzyku koszuli i przylepiając włosy do głowy.
– Cudownie – mruknął. – Wprost cudownie, cholera jasna.
Potem wszedł do środka.
Niezależnie od tego, jaka pogoda panowała na zewnątrz, w Penhaven zawsze był półmrok.
Ojciec Rhysa najbardziej lubił posępną atmosferę. Ciężkie aksamitne kotary zasłaniały większość okien, a tych kilka, które pozostały odsłonięte, wykonano z grubych witraży w ciemnych odcieniach zieleni i czerwieni, toteż przenikające przez nie światło odbijało się od ciężkiego kamiennego stołu tuż przy drzwiach wejściowych, tworząc na nim przedziwne kształty.
Rhys stał przez chwilę w sieni, patrząc na masywne schody i wiszący nad nimi naturalnej wielkości portret olejny przedstawiający jego, dwóch braci i ojca. Wszyscy byli ubrani w szaty, wszyscy w skupieniu obserwowali drzwi frontowe. Za każdym razem gdy Rhys widział ten obraz, przypominał sobie, że pozował do niego w wieku dwunastu lat, nienawidząc tego, że musi stać nieruchomo, że jest mu gorąco i niewygodnie w szacie, że to niedorzeczność, bo ojciec mógł zwyczajnie zrobić zdjęcie i zlecić malarzowi wykonanie kopii.
Ale nie, ojciec uwielbiał tradycję, a pozowanie w przepoconej szacie do wielkiego portretu było tak samo istotne jak przynoszenie własnego polana bożonarodzeniowego i uczęszczanie do Penhaven College, by poznać, jak winni postępować mężczyźni z rodu Penhallowów.
– Nie każ mi czekać. – Głos rozbrzmiewał zewsząd i znikąd.
Rhys westchnął ponownie, przesuwając dłonią po włosach, po czym wbiegł po schodach na piętro.
Ojciec był w bibliotece – która od lat stanowiła scenę dla najważniejszych konfrontacji między nim a synami – i kiedy Rhys otworzył ciężkie dwuskrzydłowe drzwi, poczuł się natychmiast tak, jakby przeniósł się w czasie.
Nie tylko z powodu wspomnień, choć miał ich mnóstwo związanych z tym wnętrzem, ale także dosłownie. Ojcowska biblioteka była – co wydawało się nieprawdopodobne – jeszcze bardziej gotycka niż reszta domu. Czarne drewno, mnóstwo aksamitu, ciężkie srebrne kandelabry pokryte wieloletnim stwardniałym woskiem. Żyrandol z jeleniego poroża rzucał ponure światło na parkiet i Rhys gwałtownie zatęsknił za swoim jasnym, widnym mieszkaniem w Londynie. Otwarte okna, biała pościel na łóżku, wygodne kanapy, z których nie buchały kłęby kurzu, gdy ktoś usiadł.
Ani jednej rzeczy obszytej aksamitem – choćby pieprzonej poduszki – w całym mieszkaniu.
Nic dziwnego, że nigdy nie wrócił do domu rodzinnego na dobre.
Simon Penhallow stał przed dużym lustrem, którego używał do wróżenia i porozumiewania się z innymi czarownikami. Ręce założył na plecach, a ubrany był, jak Rhys przewidział, w swoje szaty. Czarne oczywiście. Włosy również miał czarne, choć przyprószone siwizną, a gdy się odwrócił, Rhys pomyślał, że wygląda nieco starzej niż ostatnio. Więcej zmarszczek wokół oczu, więcej jasnych pasemek w brodzie.
– Wiesz, ile czasu minęło, odkąd ostatnio byłeś w tym domu? – spytał ojciec.
Rhys z trudem powstrzymał się od sarkastycznej odpowiedzi. Miał co najmniej trzy do wyboru, ale ojciec nie był największym fanem jego poczucia humoru, więc Rhys tylko wkroczył do pokoju, naśladując postawę ojca, ręce trzymając za plecami.
– Nie jestem pewien tak dokładnie.
– Sześć miesięcy – odparł ojciec.
Po co miałby powiedzieć normalnie: „pół roku”? Sześć miesięcy brzmiało o wiele poważniej.
– Minęło aż sześć miesięcy, odkąd ostatni raz odwiedziłeś swojego ojca i dom rodzinny.
– Zgoda, ale na swoją obronę powiem, że to i tak lepiej niż Bowen, prawda? – Rhys się uśmiechnął, ale ojciec był chyba jedyną osobą na świecie, której nigdy nie udało mu się oczarować.
– Bowen jest zaangażowany w coś, co rzeczywiście przynosi korzyści naszej rodzinie. W przeciwieństwie do ciebie, który prowadzisz kawalerskie życie w Anglii.
Ojciec wymawiał słowo „Anglia”, jakby miał na myśli siedlisko wstrętnej rozpusty. Nie po raz pierwszy Rhys się zastanawiał, czy wyobrażenie ojca o tym, jak wygląda życie syna, nie jest w istocie o wiele bardziej interesujące niż jego prawdziwe życie.
Dobra, uczciwie trzeba powiedzieć, że było trochę rozpusty, ale ogólnie rzecz biorąc, Rhys żył normalnie, jak większość młodych mężczyzn po dwudziestce. Prowadził biuro podróży, oglądał z kolegami rugby w pubie, chodził na randki.
Nic nadzwyczajnego poza rolą, jaką w tym wszystkim odgrywała magia.
Jego klienci zawsze mieli zapewnione łatwe, bezproblemowe podróżowanie. Jego ulubiona drużyna zawsze wygrywała. I chociaż nigdy nie używał czarów wobec kobiet, z którymi się umawiał, to od czasu do czasu posługiwał się odrobiną magii, aby się upewnić, że dostanie wolny stolik w restauracji lub nie utknie w ulicznym korku.
Nie nadużywał swoich magicznych mocy, nie ulegało jednak wątpliwości, że czary ułatwiały życie. Zawsze to doceniał.
– Marnujesz swój potencjał jako czarnoksiężnik – ciągnął Simon – angażując się w te wszystkie frywolne zajęcia.
– Ojcze, mówiłem ci, nie ma już kogoś takiego jak czarnoksiężnik. Teraz wszyscy jesteśmy czarownikami. Od kilkudziesięciu lat.
Simon puścił te słowa mimo uszu.
– Nadszedł czas, byś wypełnił swój obowiązek wobec rodziny – rzekł. – Dlatego wysyłam cię do Glynn Bedd.
„Glynn Bedd”*.
Graves Glen.
„Vivienne”.
Rhys nie myślał o niej aż tak często. Minęły przecież całe lata – to, co ich łączyło, było wprawdzie namiętne, ale krótkotrwałe. Potem miał inne, poważniejsze związki.
Lecz co jakiś czas dopadało go wspomnienie o niej. Jej piękny uśmiech. Jej piwne oczy. To, jak ciągnęła końce swoich miodowych włosów, gdy była zdenerwowana.
To, jak smakowała.
Nie, takie myśli zdecydowanie nie pomagały mu w tej chwili.
Lepiej pamiętać jej łzy wywołane wściekłością, ręce skrzyżowane na piersi, to, że rzuciła w niego dżinsami.
Chryste, ale był kretynem.
Otrząsając się z tych myśli, zbliżył się do ojca i spytał:
– Graves Glen? Dlaczego tam?
Simon łypnął na niego, a cienie pod jego wydatnymi kośćmi policzkowymi wyraźnie się pogłębiły.
– Bo jest rocznica założenia miasta i college’u – odparł. – Ktoś z Penhallowów musi tam być. Twoi bracia mają inne obowiązki, podobnie jak ja, więc padło na ciebie. Powinieneś wyjechać jak najszybciej, a ja dopilnuję, by dom był dla ciebie przygotowany. – Machnął elegancką smukłą dłonią. – Możesz odejść.
– Ale, kurwa, nie zamierzam – warknął Rhys.
Simon się wyprężył, zaskoczony. Syn miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ale ojciec, podobnie jak Wells, był nieco wyższy, co w tej chwili wydawało się bardzo wymowne. Mimo to Rhys trzymał się dzielnie.
– Tato – powiedział, przywołując określenie, którego nie używał od dziecka. – Wiesz, że ten cały Dzień Założyciela nie ma już nic wspólnego z nami, prawda? To w zasadzie impreza jak Halloween. Sprzedają dynie, na litość boską. Małe, pomalowane. Pewnie będą też wypchane nietoperze. To nie wymaga naszej obecności.
– A jednak nasza obecność będzie odczuwalna, bo ty się tam zjawisz – rzekł ojciec. – Co dwadzieścia pięć lat ktoś z Penhallowów musi wrócić, aby wzmocnić linie geomantyczne. I w tym roku to będziesz ty.
„Bzdury”.
Zapomniał o liniach. Sto lat temu jego przodek Gryffud Penhallow założył miasto Glynn Bedd w górach północnej Georgii, w miejscu, gdzie zasłona była słaba, a magia silna. Naturalnie z biegiem lat miasteczko ściągało czarowników, a w tamtejszym college’u, nazwanym na cześć rodu Penhallowów, uczono zarówno zwykłych zajęć, jak i sztuk magicznych.
Lecz ludzie, którzy kształcili się na tej uczelni, nie zdawali sobie z tego sprawy. Po prostu sądzili, że na kierunek folklor i praktyka historyczna niezwykle trudno się dostać. Ponadto przyjmowano mnóstwo „spadochroniarzy” z innych szkół.
Rhys był jednym z takich spadochroniarzy – dziewięć lat wcześniej przeniósł się tam, ale tylko na letni semestr. Teraz miał kilka powodów – w tym jeden bardzo ważny – aby nie chcieć tam wracać.
– A przy okazji, skąd ty to wiesz? – spytał ojciec, mrużąc lekko oczy. – O Dniu Założyciela. Gdy byłeś tam ostatnio, nie zostałeś na tyle długo, by uczestniczyć w obchodach.
„Bo czasem wypiję o jedną whisky za dużo i widzę, co knuje Ta, Która Uciekła, a ona nadal mieszka w Graves Glen. I właśnie dlatego zdecydowanie nie chcę tam wracać”. Tak brzmiała prawda, ale Rhys uznał, że musi udzielić innej odpowiedzi.
– Bo to miasteczko jest naszym rodzinnym dziedzictwem, tato – odparł. – Na bieżąco śledzę, co się tam dzieje.
Rhys był pewien, że na ojcowskiej twarzy odmalowuje się coś zupełnie innego niż duma, nie ulegało bowiem wątpliwości, że gdyby ojciec poczuł się dumny z powodu czegokolwiek, co zrobił lub powiedział jego syn, spowodowałoby to rozdarcie w tkaninie czasoprzestrzeni. Ale przynajmniej staruszek nie był wyraźnie zirytowany, a to już coś.
Rhys nie cierpiał tego, że reakcje ojca wciąż mają dla niego tak duże znaczenie. Gdy ostatnim razem próbował zyskać jego akceptację, skończyło się zerwaniem z Vivienne.
Dobra, owszem, po części sam był sobie winien, bo jak skończony idiota nie wspomniał dziewczynie w porę o tym, że zgodził się, aby ojciec znalazł mu idealną czarodziejkę na żonę, ale to wszystko wydawało się wtedy tak odległe, a Vivienne tak realna i obecna. Nie była abstrakcyjną koncepcją kobiety, lecz kobietą z krwi i kości, dlatego nie śpieszyło mu się z wyznaniem prawdy.
Aż do chwili, gdy wszystko się wydało, a wtedy ona, całkiem słusznie, wyzwała go od najgorszych. Niektórych określeń nawet nigdy wcześniej nie słyszał. Potem odjechał.
A teraz ojciec zdecydowanie oczekiwał jego powrotu w tamte strony.
– Zrób to dla swojej rodziny. Zrób to dla mnie – nalegał Simon. Podszedł i położył synowi dłonie na ramionach. – Jedź do Glynn Bedd.
Rhys miał prawie trzydzieści lat. Prowadził dobrze prosperujący interes, który założył bez niczyjej pomocy, wiódł życie, które lubił. Cholera, był dorosły i nie potrzebował akceptacji ojca.
A jednak po chwili usłyszał swój głos:
– Dobrze, pojadę.
– Mówiłem ci, żebyś nie szedł świętować przesilenia, mówiłem ci, że będą kłopoty.
Z głową wciąż opartą o bar Rhys podniósł rękę i pokazał bratu środkowy palec. Usłyszał, jak Llewellyn prycha.
– A co, może nie mówiłem?
– Tak, mówiłeś. Na swoje nieszczęście zignorowałem twoją braterską radę. Dziękuję, Wells, bardzo mi pomogłeś.
Po rozmowie z ojcem wrócił do pubu i tym razem wreszcie wypił piwo. Prawdopodobnie wyłącznie z tego powodu wyznał wszystko Wellsowi. Nie tylko to, że tata wysyłał go do Graves Glen, opowiedział mu też o tamtej przygodzie sprzed dziewięciu lat.
O Vivienne i o tym, jak to wszystko schrzanił.
Rhys podniósł głowę i zobaczył, że Llewellyn przysunął się do kranów, by napełnić kolejny kufel, który – miał wielką nadzieję – też był przeznaczony dla niego. W końcu toczyli rozmowę wartą co najmniej dwóch piw.
– Kochałeś ją? – spytał Wells.
Rhys z całych sił starał się usiedzieć spokojnie na stołku. W jego rodzinie zazwyczaj nie zajmowano się takimi sprawami, nie rozmawiano o uczuciach. Na ile Rhys się orientował, Wells nie miał żadnych uczuć, a wszelkie emocje Bowena wiązały się wyłącznie z tym, czym się zajmował w górach.
– Miałem dwadzieścia lat – odparł w końcu, dopijając piwo. – Było lato, a ona była piękna.
I to jaka piękna. I tak cholernie słodka. Poczuł, jakby ktoś trafił go w pierś, kiedy zobaczył ją na obchodach przesilenia, stojącą z przekrzywionym wiankiem na głowie pod fioletowym niebem. Uśmiechnęła się do niego i…
Natychmiast przepadł.
Nieodwołalnie.
Pieprzona katastrofa.
– Ja… ja poczułem… – ciągnął, przypominając sobie tamte chwile. – Chyba poczułem miłość.
Na jajca Świętego Bugiego**, niełatwo o tym gadać. Jakim cudem ludzie przez cały czas gadają o miłości?
Wells położył ręce na barze i się nachylił. Miał surowe ojcowskie rysy i twarz przykuwającą uwagę, co wydawało się trochę niepokojące, ale oczy były tak samo przejrzyście niebieskie jak u brata.
– Może nawet jej nie zobaczysz – powiedział. – Będziesz tam tylko przez ile? Dzień, może dwa dni? – Uśmiechnął się ironicznie. – Dłużej chyba nie umiesz wytrzymać w jednym miejscu, prawda?
Ignorując zaczepkę, Rhys przytaknął skinieniem głowy.
– Wyjeżdżam jutro. Dzień Założyciela przypada pojutrze. Przyjadę, naładuję linie geomantyczne i wyjadę.
– Łatwizna – podsumował brat, rozkładając ręce.
Rhys ponownie przytaknął, choć przed oczami ujrzał zapłakaną twarz Vivienne.
– Kaszka z mlekiem – odrzekł.
* Glynn Bedd – po walijsku Dolina Grobów, czyli Graves Glen (przyp. tłum.).
** Bugi ab Gwynlliw Filwr – święty walijski z VI w. n.e. (przyp. tłum.).
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
The Ex Hex Copyright © 2021 by Rachel Hawkins All rights reserved.
Copyright © for the translation by Robert Sudół Copyright © for the Polish edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023
Projekt okładki © Vi-An Nguyen Adaptacja projektu okładki Karolina Korbut Ilustracja na stronach rozdziałowych © u / AdobeStock
Wydawczyni Olga Orzeł-Wargskog Redaktorka prowadząca Dorota Trzcinka Adiustacja Agata Wawrzaszek / CAŁA JASKRAWOŚĆ Korekta Anna Skowrońska, Sylwia Kordylas-Niedziółka / CAŁA JASKRAWOŚĆ Opracowanie graficzne CAŁA JASKRAWOŚĆ, www.calajaskrawosc.pl
Opieka redakcyjna Sylwia Stojak
Opieka promocyjna Marta Greczka
ISBN 978-83-240-9869-9
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
