Echo szeptów - Katarzyna Kuśmierczyk - ebook + książka
NOWOŚĆ

Echo szeptów ebook

Katarzyna Kuśmierczyk

5,0

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Echo szeptów – to pierwszy tom nowego cyklu Widma Suwalszczyzny.

Seria składać się będzie z historii rozgrywających się w tajemniczych, owianych legendami, a czasami mrocznymi opowieściami, miejscach tej wyjątkowej i baśniowej krainy.

Zamysłem Autorki jest wplecenie wielowiekowej tradycji, obrzędowości i podań ludowych we współczesne opowieści, okraszone wątkami kryminalnymi, przeplatanymi realizmem magicznym.

Echo szeptów to historia Miłosławy, Mikołaja i ich szeptuńskich rodów. Akcja powieści osadzona została w jednym z najbardziej fascynujących miejsc Suwalszczyzny – na Uroczysku w Świętym Miejscu nad Rospudą. W książce można znaleźć nawiązanie do historii regionu, czasów carskiej Rosji, lokalnych legend i wierzeń.

Po raz kolejny Autorka genialnie łączy ze sobą różne gatunki literackie, a także serwuje swoistą mieszankę magii, zbrodni i sekretów, rozbudzając wyobraźnię Czytelnika i sprawiając, że powieść staje się „nieodkładalna”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Blue_Ines

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała i intrygująca fabuła z watkami historii
00



Plik zabezpieczony znakiem wodny z danymi kupującego

Katarzyna Kuśmierczyk

ECHO SZEPTÓW

Jegliniszki – kwiecień 2025

© Copyright by Katarzyna Kuśmierczyk

Grafika na okładce:

Katarzyna Kuśmierczyk z wykorzystaniem AI

Wydawnictwo:

KDSystem

[email protected]

Korekta:

Bożena Sigismund

Janusz Sigismund

Przygotowanie do emisji EPUB:

KDSystem

ISBN: 978-83-971627-6-1

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w powieści są fikcyjne.

Mojemu Synowi i Mężowi, którzy wspierają mnie bezwarunkowo i bez których nie byłabym tu, gdzie teraz jestem.

PROLOG

Puszcza Augustowska – okolice Dowspudy

21 dzień ugornika

Anno Domini 1283

BOŻECIECHA

Prolog

Bożeciecha obmyła spoconą twarz, starannie zaplotła siwe kosmyki i zawiązała bieluśką chustkę. Dzisiejszy dzionek i nocka miały być wyjątkowe, więc i wygląd winien przystawać do tak podniosłych okoliczności.

Rankiem, skoro tylko słonko pozłociło liście, poszła pod las zioła zbierać. Mokosz szczodrze obdarzyła latosi, ziela wyrosły dorodne, bujne, a pachniały tak, że aż się w głowie zawracało. Bożeciecha kładła kolejne naręcza na płachcie: żółte bukiety dziewanny, dziurawca i ruty, białe koszyczki czarnego bzu, rumianu i bagna, fioletowe kulki łopianu i szałwii, a tuż obok zieleniły się listki mięty, piołunu, gałązki leszczyny i bylicy.

Była wielce zadowolona z takich zbiorów, ledwie płachtą kośbę objęła i miała wszystko czego jej było potrza. Zanim rozwiesiła ziele w chałupie, z namysłem wybrała sporą garść roślin. Na plecionkę za stara już była, ale tej kupalnicy nie tylko ogniska miały zapłonąć.

Reszta dnia upłynęła kobiecie spokojnie. Powiązała guzły na szczypiorze, okopała kapustę, ale myślami była daleko. Kilka ostatnich tygodni szykowała się do tego, co dziś zadziać się miało, więc i na robocie skupić jej się było trudno. Ciągle biła się z myślami, czy też i słusznie czyni. Modliła się, żeby pradawni bogowie obdarzyli ją swoją mądrością i poprowadzili właściwą ścieżką. Ale im dłużej szukała rozwiązania, tym bardziej była pewna, że to jedyna droga. I chociaż serce pękało jej z bólu, innego wyjścia nie było!

* * *

Pojawienie się Domagoja zbiegło się z zaginięciem starego batiuszki. Nikt nie wiedział, co się stało z dobrodusznym, siwym staruszkiem, który kochał swoją trzódkę, przymykając oczy na bałwochwalcze ciągoty wiernych, a nierzadko sam w nich uczestnicząc. Któregoś dnia wyszedł zebrać miód z leśnych barci i dopiero kiedy nie zjawił się na pawieczernicy, zaniepokojona wieś gromadnie ruszyła na poszukiwania.

Nie baczyli: prawosławni czy katolicy, starzyk czy młódka, zwartą ławą, przeczesywali okolicę. Następnego ranka znaleźli zakrwawioną kapotę i potłuczone gliniaki całe lepkie od miodu. Parafia pogrążyła się w żałobie, uznając, że to polująca w okolicy wilcza wataha dopadła kapłana.

Nie zdążyli jeszcze opłakać otca, ani modlitwy za jego ducha odmówić, kiedy magicznym zrządzeniem losu zjawił się Domagoj. Postawny mężczyzna w sile wieku, z drewnianym krzyżem na piersiach, w zakurzonej sutannie, z bosymi stopami i sękatym kosturem w ręku, wstąpił w progi osady, prosząc o gościnę i szukając cudownej cerkwi.

Przybyszem okazał się głoszący słowo Boże mnich świętobliwy, wracający z pielgrzymki do Ziemi Świętej. W swej nabożnej wędrówce kierował się na daleki wschód, ale od dwóch nocy nieustannie śniła mu się stara cerkiew skryta w puszczy i błagalny głos starca, żeby zawrócił z drogi i ocalił jego wspólnotę przed złem, co czaiło się w okolicy. Cóż to było za zło? Tego nie umiał powiedzieć, ale prawił, że to nie wilki pożarły kapłana, jeno sługi samego szatana rozpanoszyły się w puszczy i czyhają na niewinne, chrześcijańskie, dusze.

Jakby na potwierdzenie jego słów, jeszcze tego wieczora, zaginęła kobiecina, która na grzyby się wyprawiła. Po niej też ostał się ino wiklinowy kosz i poplamiona juchą chusta.

Kto żyw padł na kolana przed człekiem świątobliwym, błagając, coby ich nie ostawiał na pastwę złego ducha i został w osadzie obejmując probostwo.

Domagoj najsampierw odżegnywał się od tej myśli, krygował, że nie jest godzien takiego zaszczytu, coś o niepełnych święceniach przebąkiwał, ale ujęty prośbami strwożonych wieśniaków, ostatecznie wysłuchał ich wołania i ostał się w osieroconej cerkwi.

Tego samego dnia w Puszczy Augustowskiej zamieszkało prawdziwe, pierwotne zło…

* * *

Tylko stara Bożeciecha nie dała nabrać się na gładkie słówka tego obłudnika. Nie zwiodły jej uduchowione modlitwy, klepane z głowy fragmenty biblii ani gorliwość w wykonywaniu posługi.

Patrzyła w ciemne jak smoła oczy swojego kapłana i widziała w nich nieprzepastny mrok i zło. Ta twarz prostego chłopa, porośnięta gęstą, czarną brodą, z wydatną szczęką, szczeciniastymi brwiami i szerokimi, mięsistymi ustami, budziła w niej odrazę i bezbrzeżny strach.

Kiedy spoglądał na nią, czuła jakby oślizgłe macki wdzierały się w głąb jej duszy, wysysając całą radość, dobro i odbierając nadzieję. A i ludzie podświadomie czuć to musieli, bo z nabożeństw wychodzili przygaszeni, bardziej zmęczeni, skorzy do gardłowania i bitki. Tylko nikt nie wiązał tej swojej złości i niemocy z nowym kapłanem, a nawet przeciwnie, ich początkowy zachwyt świętym człekiem, przerodził się w lokalny kult Domagoja, który z każdym dniem zdawał się rosnąć w siłę.

Zaginięcia chwilowo ustały, jednak powracały co jakiś czas i to z przerażającą regularnością, której poza Bożeciechą nikt nie zauważał.

W co trzeci nów od dnia, kiedy przepadł batiuszka, ginęła jakaś młódka lub dziecko. Nie starzyk, nie mąż, ino te najbardziej niewinne i bezbronne, rozpływały się w puszczy bez śladu. Teraz już nawet kapoty, ni koszyki, po nich nie zostawały.

Po każdym takim zniknięciu Domagoj leżał krzyżem przed ikonostasem, modląc się gorliwie i błagając o pomoc w ochronie wspólnoty, zaś miejscowi głęboko wierzyli, że tylko dzięki jego sile i wstawiennictwu, złe trzymane jest w karbach i boi się podejść bliżej i otwarcie zaatakować osadę.

Ale było coś jeszcze, co zdawało się całkowicie umykać gromadzie, jakby ktoś na całą wieś klątwę ślepoty rzucił. Każde nabożeństwo odprawione przez nowego kapłana powoli unicestwiało świętą aurę tego miejsca. W opromienionej niegdyś miłością Bożą, radością i spokojem cerkwi, czaiło się coraz więcej mroku i niegodziwości. Oćma oblepiała belki, ściany i podłogi, haftowane ruczniki szarzały i pruły się na krajach, a obrazy świętych pstrzyły muchy i zasnuwały sieci pajęcze.

Bożeciecha spoglądała na kumów i dziwowała się, że ino ona dostrzega to spustoszenie. Onegdaj próbowała o tym rozmawiać z sąsiadami, ale napotkała jeno bezrozumne spojrzenia i ścianę złości, że knuje przeciwko ich stróżowi i zbawcy. Od tamtej pory mocniej zaciskała usta, ale i baczniej obserwowała mnicha.

Zauważyła, że kiedy znikali ludzie, Domagoj zawsze był w puszczy. Wiernym tłumaczył, że chodzi w święte miejsca pościć, umartwiać się i rozmawiać ze stwórcą. Ale kiedy wracał nie wyglądał jak pokutnik, lico miał zarumienione, ślepia błyszczące niczym rozżarzone węgle, a w kącikach ust błąkał się plugawy, nikczemny uśmieszek. W tym samym czasie we wsi zaczynały się poszukiwania zaginionych pobratymców, a zaraz potem płacz i żałoba.

Kiedy nadchodził ostatni nów Bożeciecha poszła za nim w las, ale gdzie jej tam do silnego, umięśnionego chłopa, stara już była i niemal natychmiast zgubiła go wśród gąszczu drzew. Wróciła więc do cerkwi i nie niepokojona przez nikogo, oczyściła ołtarz, poobcierała święte obrazy, poprała i pocerowała ruczniki. Jakież było jej zdziwienie, gdy wraz z nadejściem świtu zaś wszystko poszarzało i pokryło się kurzem.

Ale coś jeszcze zmieniło się w pomieszczeniu. Do tej pory dominowała woń jedliny zmieszana z balsamicznym aromatem ziół i kadzidła, teraz przebijał się przez nie zupełnie inny zapach. Zatęchły fetor odbierający nadzieję i budzący odrazę… Zapach śmierci.

* * *

Bożeciecha nie znała innego świata, od zawsze żyła w puszczy. W pradawnym borze przyszła na świat jej matka, babka, prababka… Jej ród związał się z tą ziemią na długo przed tym, nim dotarli tu ludzie z krzyżami, paląc posągi Świętowita i zakazując czcić Peruna.

Nie walczyły z nimi. Nie mogły i nie chciały, nie do tego zostały powołane. Miały służyć ludziom i chronić Święte Miejsce, a właściwie to, co je uświęcało – Dolę!

A Dola była źródliskiem dobra i zła. W jej wnętrzu buzowała potężna energia wszechświata, kłębiąc się i mieszając, a czasem tętniąc światłem tak wielkim, że cała okolica jaśniała srebrzystą poświatą. Ten potężny artefakt pradawni bogowie powierzyli w ochronę kobietom jej rodu, wiedunkom o otwartym umyśle i wielkiej mocy. Miały go strzec jak źrenicy oka, nawet za cenę swojego życia, a wiedzę z pokolenia na pokolenie przekazywać tylko jednej wybranej.

Dola była kapryśna, ani zła, ani dobra, cyrkulował w niej wszystek rodzaj sił, energii i namiętności, tych boskich i tych ludzkich. I w zależności od tego w jakim miejscu świata łączyła się z ziemią i kto nad nią pieczę sprawował, taką kreowała rzeczywistość. Mogła nieść ludziom pokój, dostatek i bogactwo lub pomór, powietrze, morze krwi i nienawiści…

Przez wieki spoczywała u stóp posągu Świętowita, ludzie zaś przybywali z dalekich stron, błagając o wspomożenie, oddając cześć Doli i obdarzając ją obfitymi darami dziękczynnymi. Ale kiedy nadeszły czasy krzyża, trza było dobrze ją ukryć, tak aby nie wpadła w niepowołane ręce, a dalej chroniła lud, który miał przed nią respekt i uszanowanie, a żyjąc w zgodzie z naturą i miłością w sercu, pokój światu zapewniał.

Kiedy rozpoczęto budowę cerkwi, praprzodkini Bożeciechy, Wszemiła, Dolę skryła pod jej podłogą, chroniąc zaklęciem potężnym, od bogów pochodzącym, którego żaden człowiek, ni siła nieczysta złamać nie mogła.

Tylko ona lub jej krew, z własnej i nieprzymuszonej woli, mogła Dolę wydobyć, a póki cerkiew stojała, póty nikt inny dostępu do niej nie miał.

Bożeciecha nie wiedziała, czym naprawdę jest Domagoj i skąd wie o nałożonej ochronie, ale była pewna, że w pełni jest świadom działania czaru. To dlatego plugawił i bezcześcił to święte miejsce, aby cerkiew w ruinę popadła i w proch się obróciła. Tylko wtedy mógł Dolę wydobyć i przeciw ludziom ją obrócić. A żeby siłę niszczycielską spotęgować i przyspieszyć rozkład, w co trzeci nów krwią niewinnych się raczył, a w ludzi pobożnych jad nienawiści sączył…

* * *

Bożeciecha skończyła modlitwy i spojrzała w niebo. Dobrze pod wieczór już było i ani chybi obchody Kupalnicy trwały w najlepsze. Jakby na potwierdzenie jej myśli z oddali dobiegł głos kobiecy:

– Gdy słoneczko zajdzie, czas dziewczęta w taniec! Niechaj się rozgwarzy, wesoły śpiewaniec… – niosło się po polanie.

Przywdziała czystą, prostą, haftowaną suknię, na szyję założyła talizman z piór ptasich, a do pasa przypięła sakiewkę z ziołami. Była gotowa na spotkanie z przeznaczeniem.

Wprzódy poszła do bawiących się ludzi. Młodzi śpiewali i kręcili się w koło. Dziewczyny wirowały, aż im spódnice furkotały w tańcu. Każda na głowie wianek z ziół dziewięciu miała, zaróżowione, szczęśliwe, zerkające zalotnie na swoich partnerów. Młodzieńcy skakali przez ogniska, a co śmielsi próbowali ciągać dziewuchy do lasu, niby kwiatu paproci szukać. Stoły obficie zastawiano mięsiwem, serami, owocami, chlebem, piwem i miodem. A śmiechom, przekomarzaniom i przepijaniom nie było końca.

Starszyzna osady zasiadła w miejscu górującym nad okolicą, skąd mieli baczenie na rozbrykaną młodzież, a i ognisko przy którym się zgromadzili było znacznie pokaźniejsze i bardziej strzeliste niźli te w dolinie. Szepcząc w skupieniu, wpatrywali się w ogień, co i rusz dorzucając ziół ze specjalnie przygotowanych koszy, a wtedy płomień mienił się wszystkimi odcieniami barw, strzelając iskrami aż po samo niebo.

To tam swoje kroki kierowała Bożeciecha. Witając się z rozbawioną gawiedzią, podążała na szczyt, cały czas bacząc na starzyków i próbując dojrzeć czy wśród gromady zasiada Domagoj. Była w połowie drogi, kiedy go dostrzegła. Siedział rozparty i pewny siebie, pełniąc rolę mistrza ceremonii. Za chwilę miał się rozpocząć jeden z najważniejszych rytuałów roku, zaślubiny ognia i wody. Słońce i księżyc połączą się w jedno, tak jak łączy się niewiasta i mąż, przynosząc płodność, dostatek i harmonię świętującym.

Kobieta zatrzymała się w pół kroku, nie była pewna, czy ktoś dostrzegł jej nieobecność, powinna siedzieć w tym kręgu wraz z całą starszyzną, ale tym razem zależało jej tylko na sprawdzeniu czy mnich nie przeszkodzi jej w jej obrządku, chociaż wiedziała, że zanim skończy, Domagoj zjawi się w cerkwi, żeby ją jeszcze bardziej splugawić. Nie była pewna, jak będzie chciał to zrobić, może upije miodem jakąś młódkę, ale dzisiejsza noc miała moc ogromną, i tę twórczą, i tę niszczycielską.

Ile sił w starym ciele, zbiegła z górki i przez nikogo niezauważona cicho podeszła do cerkwi. Już rankiem przygotowała gliniaki z olejem i solą. Teraz, mrucząc pod nosem zaklęcia, obeszła świątynię dookoła, dokładnie oblewając fundamenty złoto-brunatnym płynem. Kiedy skończyła, jeszcze raz obeszła krąg, rzucając zaszeptane zioła, a na koniec wyniosła krzyż i obraz Mateńki, i zawinąwszy je w czysty rucznik schowała w pobliskich krzakach. Teraz pozostało już tylko czekać…

* * *

Mężczyzna pojawił się szybciej niż myślała, widać niecierpliwość wielka w nim była. Na rękach niósł nieprzytomną dziewczynę. Wianek zsunął się jej z głowy, suknia rozdarła odsłaniając białe udo, a złocisty warkocz zaczepiał o krzaki. Bożeciesze serce ścisnęło się z żalu, toż to córa Jaromiry! Że też i na nią popaść musiało!

Jeszcze mocniej zwarła pięści i poczęła szeptać. Na początku wolno, z namysłem, a potem słowa same płynęły z jej ust, układając się w śpiewne, rytmiczne, passusy. Nawet jakby kto stanął koło niej, wyrazów by nie rozpoznał. Brzmiały gardłowo, twardo i mocno. Mimo że wypowiadane najcichszym szeptem, cięły powietrze niosąc siłę i paląc do żywego. Bożeciecha przymknęła oczy, nie były jej już potrzebne, teraz wszystko widziała w swoim umyśle i wiedziała, że nie jest sama. Niemal czuła na ramionach siłę i wsparcie bogów, a z każdym słowem przybywało jej mocy. Mogła zaczynać!

Kiedy tylko Domagoj zniknął w drzwiach świątyni po cichaczu zawarła ją kołkiem i nakreśliła znak tajemny. Szybko wykrzesała ogień i jegdy tylko iskra spadła na magiczny krąg, natychmiast rozpalił się on rubinową barwą, obejmując ściany cerkwi, strzelając ponad jej kopułę i wieńczący krzyż.

Nie spojrzała, co mnich robił z dziewczyną, chociaż serce jej krwawiło, nie mogła uratować Rosławy. To ofiara, której nie chciała, ale jej żywot był nieistotny wobec nadciągającej tragedii, jaka miała spotkać ich wszystkich, gdyby tylko plan Domagoja się powiódł.

Wzdrygnęła się, kiedy z wnętrza budynku dobiegło opętańcze wycie. Przejmujące, jazgotliwe, brzmiące jak skowyt zranionego zwierza. Żaden człek nie mógłby z siebie czegoś takiego wydusić. Towarzyszył mu przerażony, nawołujący pomocy, głos dziewczęcia, który ranił jej duszę i uszy.

Bożeciecha przełknęła łzy spływające do gardła i zaczęła mruczeć głośniej. Teraz każde jej słowo niosło się echem po okolicy, hucząc niby spadające z gór kamienie. Ziemia zatrzęsła się, a bezchmurne niebo przeciął fioletowy piorun, uderzając tuż przy wejściu do świątyni i zostawiając po sobie spopielałą szczelinę. Jeszcze chwilę słychać było łomot i wrzaski dochodzące z cerkwi, a potem, w miejscu uderzenia gromu, grunt począł rozstępować się, ukazując bezdenne czeluści z bulgoczącą czarno-czerwoną mazią strzelającą wkoło ognistymi iskrami.

Przez moment nic się nie działo, jakby wszystko zastygło w bezruchu i czas stanął w miejscu, a w następnej sekundzie świątynia z cichym trzaskiem poczęła osuwać się w powstałą otchłań. Ziemia stęknęła boleśnie, cerkwi nie było już widać, a grunt ciągle obsuwał się w dół, jakby chciał wessać całą okolicę.

Przerażona kobieta patrzyła na ten piekielny spektakl i modliła się, żeby dobrzy bogowie ocalili jej wieś. Powoli docierały do niej wszystkie szczegóły rozgrywającej się sceny, wiedziała, że za chwilę nadejdzie moment, na który czekała. Kiedy do jej uszu doszło ciche mlaśnięcie, wiedziała, że już czas. Po świątyni nie było śladu, a w jej miejscu utworzył się głęboki, owalny lej. Musiała dobrze wytężyć wzrok, żeby dostrzec to, czego szukała. Na samym dnie czarnej, parującej ziemi, leżał biały, niepozorny otoczak, niewiele większy od pięści drobnej niewiasty. Spod niego wysączała się brunatna woda i z wolna pokrywała bulgoczące wyziewy.

To była Dola! Bożeciecha błyskawicznie zsunęła się w głąb krateru. Patrząc na nią, nikt nie powiedziałby, że rano ledwie prostowała stare kości. Niczym młódka pomykała po nierównej ziemi, chyciła kamień i schowała go za pazuchę. Kiedy wspinała się do góry czuła jak Dola zaczyna żarzyć się i pulsować, zupełnie jakby jej stare ciało było dla niej źródłem zasilania.

Dysząc ciężko, usiadła na kraju urwiska i spojrzała w dół. Mętna, niemal czarna woda podchodziła coraz szybciej. Wyglądała jak martwa, niczym zło, które pochłonęła. Wzdrygnęła się, kiedy usłyszała bicie dzwonów dochodzących z tej mrocznej, złowieszczej toni.

Musiała natychmiast ruszać! Zaraz zbiegną się tu ludzie z osady. Nie mogła pozwolić, żeby ją tu znaleźli. A zresztą wykonała dopiero połowę zadania…

CZĘŚĆ PIERWSZA

Suwalszczyzna,

styczeń, współcześnie

MIŁOSŁAWA

Rozdział I

Miłka beznamiętnie patrzyła na krajobraz znikający za zaparowanym oknem pociągu. Przesuwał się coraz szybciej, niczym film na przyspieszonym podglądzie. Zupełnie jak ostatnie miesiące jej życia. Kiedy próbowała je odtworzyć, okazywało się, że luk jest tak wiele, iż nie da się z nich zbudować spójnego obrazu.

Z jej piersi wyrwało się niekontrolowane westchnienie ulgi, kiedy minęła tablicę „Katowice” przyprószoną szarym śniegiem. Jeszcze nie czuła się wolna, ale wiedziała, że to pierwszy krok do samostanowienia i wyborów, za które tylko ona będzie ponosiła odpowiedzialność.

Odkąd sięgała pamięcią, zawsze ktoś za nią decydował.

Najpierw rodzice, stawiając poprzeczkę tak wysoko, że z trudem pokonywała kolejne etapy ich oczekiwań. Kiedy inne dzieci bawiły się beztrosko na podwórku i oglądały bajki, grafik małej Miłosławy ledwie się spinał. Każdy dzień miała wypełniony po brzegi: treningi, balet, język angielski, lekcja gry na pianinie i dwie lektury wyznaczone przez mamę, które musiała przeczytać w ciągu tygodnia, to była jej codzienność. Czasem czuła się tak zmęczona, że zasypiała w samochodzie, kiedy kierowca ojca wiózł ją na kolejne zajęcia. Zawsze musiała być perfekcyjna i lepsza od innych. Nieustannie próbowała spełniać pokładane w niej oczekiwania, ale nawet ukończenie studiów z trzecią lokatą nie zaspokoiło aspiracji rodziców.

Czasami miała wrażenie, że realizuje ambicje i marzenia matki, która pomimo, iż od trzydziestu jeden lat mieszkała w Katowicach, nadal delikatnie zaciągała po suwalsku i wstydziła się, że pochodzi z małej, zapomnianej przez Boga i ludzi wioski. Jej matka była piękną, zadbaną kobietą, nikt nie powiedziałby, że kończy w tym roku pięćdziesiątkę, ale to właśnie uroda stała się jej największym atutem i przekleństwem. Przed laty spakowała plecak i nie oglądając się za siebie, uciekła jak najdalej mogła. Była przeszczęśliwa, gdy dostała się na pedagogikę na Uniwersytecie Śląskim. Wybrała Katowice, bo od rodzinnego domu były jeszcze dalej niż Warszawa, a i jawiły się jej jako miasto tysiąca możliwości. Miasto oferowało nie tylko studia, ale szansę na pracę, korzystanie z akademika i wysokie stypendia socjalne.

Jednak los, zamiast wymarzonego dyplomu wyższej uczelni, postawił na jej drodze młodego, przystojnego inżyniera. Nie skończyła nawet trzeciego roku, kiedy na świecie pojawiła się Miłosława, a ona już na zawsze utknęła w okazałej willi z gosposią i ciągle nieobecnym mężem – dyrektorem jednej z największych kopalni na Śląsku. Wtedy postanowiła, że jej córka zostanie „kimś” i konsekwentnie do tego dążyła, nie licząc się ani z marzeniami Miłki, ani z jej możliwościami.

Miłosława poznała Leszka na jednym ze służbowych bankietów urządzanych przez rodziców, on również był dobrze rokującym inżynierem górnictwa i jednym z ulubieńców jej ojca. Do dziś nie wie czy wtedy naprawdę się w nim zakochała, czy też wyszła za niego tylko dlatego, żeby zrobić na złość matce i wyrwać się z domu, ale już po trzech miesiącach znajomości, wzięli huczny ślub w kościele Świętej Anny.

Na pewno na początku była z nim bardzo szczęśliwa, mimo że od tamtej pory to on decydował, co jadła, w co się ubierała i z kim spotykała. Koleżanki twierdziły, że jest zaborczy i ją ogranicza, ona śmiała się tylko, mówiąc, że lubi, kiedy ktoś się nią opiekuje.

Teraz to wszystko wydawało się Miłce z wolna niknącym echem. Czas, kiedy urządzali mieszkanie, patrzenie w gwiazdy, bliskość, plany, marzenia, małe i większe kłótnie, aż wreszcie ostatni wspólny wieczór… ciągle tkwiły w jej pamięci, ale powoli blakły, tracąc kontury, wspomnienie smaków i zapachów. Rozmywały się niczym obrazek malowany akwarelkami na rzęsistej ulewie. Nawet ulubiony sweter Leszka dawno stracił jego zapach.

Trzysta metrów do życia. A właściwie to nawet dwieście dziewięćdziesiąt. Czy tylko tyle zabrakło, żeby była szczęśliwa w Katowicach? A może nigdy nie byłaby w nich naprawdę szczęśliwa? Wstrząs był tak silny, że zadźwięczały szyby w pobliskich domach, a zawał odciął Leszka od świata.

To był jeden z ostatnich dni, jakie miał spędzić pod ziemią. Miłka nienawidziła, kiedy zjeżdżał na dół, wyprosiła więc u ojca, żeby przeniósł go do pracy w administracji. Na początku Leszek absolutnie nie chciał o tym słyszeć, ale po raz pierwszy postawiła na swoim, chyba nawet wzruszyła go jej troska. Do urzeczywistnienia ich planu zabrakło trzech dni i dwustu dziewięćdziesięciu metrów.

Kolejne tąpnięcie pogrzebało jej dotychczasowe życie i męża. Wydobyli go dopiero po trzech tygodniach i nie pozwolili się nawet z nim pożegnać.

Przez kolejne miesiące odrętwiała z bólu, pełna poczucia winy zastanawiała się, czy dwieście dziewięćdziesiąt metrów to dużo, czy mało? A potem nie słuchając rad rodziców, znajomych i psychologów, sprzedała samochód, działkę pod lasem, mieszkanie wraz z całą zawartością i kupiła bilet do Suwałk.

W pracy nikt nie protestował kiedy przyniosła podanie o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron ze skutkiem natychmiastowym. I tak, od czterech miesięcy, przebywała na zwolnieniu od psychiatry. Kto żałowałby takiego pracownika?

Mimo że wszyscy odradzali jej podejmowanie decyzji pod wpływem emocji, miała wrażenie, że odetchnęli z ulgą na wieść, że przestanie ich kłuć swoją zbolałą miną, zaczerwienionymi od płaczu oczami i otępieniem po kolejnych antydepresantach.

Nie była już perfekcyjna i modelowa. Stała się uciążliwa, jak chwilowa, wstydliwa niedogodność, na którą nie można nic poradzić, a pozbyć się jej nie wypada. Nawet matka przestała do niej wydzwaniać, z lekkim zażenowaniem przyjmując do wiadomości, że po raz kolejny Miłka nie spełniła jej oczekiwań.

Teraz patrząc, jak znika świat, który znienawidziła, czuła jedynie ulgę. Żadnego żalu, wahania czy niepewności. Otaczał ją spokój i wiara, że w końcu robi coś, na co sama ma ochotę.

Miała dwadzieścia osiem lat, zasobne konto w banku, dwie walizki, a do piersi przyciskała stary album wypełniony zdjęciami z czasów dzieciństwa, kiedy jeszcze była naprawdę bezwarunkowo szczęśliwa. Jedyną rzecz, jaką zabrała ze starego życia.

Na początek musiało wystarczyć.

Rozdział II

Nie tak sobie wyobrażała pierwszy przystanek swojego nowego życia. Pociąg Warszawa Centralna – Suwałki utknął w zaspach tuż przed stacją docelową.

Miłka nie pamięta, kiedy widziała taką ilość śniegu i ogromne sople zwisające ze zlodowaciałych dachów. Sprawdziła pogodę, zgodnie z lokalizacją komórki, aplikacja wskazywała dziewięć stopni na minusie. Wzdrygnęła się na samą myśl, że o tej porze roku, w tym regionie, to normalna temperatura i przynajmniej przez jakiś czas będzie musiała się z nią mierzyć.

Nie pamiętała dokładnie, kiedy ostatni raz była na Suwalszczyźnie. Musiała mieć raptem kilka lat, bo jak przez mgłę przypominała sobie fragmenty awantury w domu babci. Mama krzyczała, że nie da zmarnować życia, ani sobie, ani Miłce, i że więcej jej noga nie postanie w tym przeklętym domu. Z jej mglistych wspomnień wyłaniał się też obraz dobrotliwej staruszki, która ze łzami w oczach błagała, żeby nie zabierać jej małej Olgi. Potem już tylko głośne trzaśnięcie drzwi i świdrujący, egzaltowany ton matki, która przez niemal całą drogę do Katowic powtarzała, że to był ostatni raz, gdy stara wariatka widziała wnuczkę.

Nigdy więcej nie zobaczyła babci. Kiedy tylko wspominała, że chce ją odwiedzić, matka dostawała spazmów kończących się wielogodzinnymi migrenami, a ojciec zza okularów spoglądał na nią z niemym wyrzutem. Z czasem przestała pytać. Nawet o to, dlaczego nestorka rodu nazywała ją Olgą.

Kiedy świat się zawalił, myśl o babci była pierwszą, jaka przyszła jej do głowy. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że ciągnie ją do korzeni i wbrew kategorycznym zakazom musi tam w końcu pojechać. Matka dawno straciła nad nią władzę, zresztą nawet nie zamierzała jej informować, gdzie się wybiera. Mimo wielotygodniowego odrętwienia, poczuła coś na kształt przekornej radości, że po raz pierwszy, w pełni świadomie, złamie zasady i zrobi coś, co od zawsze było jej zakazane.

Oględnie poinformowała rodziców, że sprzedała cały majątek i chce zacząć od nowa. W innym miejscu, z lepszą energią, rozpocząć kolejny etap swojego życia. Nie pamięta czy kiedykolwiek widziała tak rozsierdzoną matkę i tak osłupiałego ojca. W milczeniu słuchała próśb, płaczu i wyklinania rodzicielki, a kiedy tamta opadła z sił, rzuciła tylko Dam znać, jak się urządzę i po cichu zamknęła drzwi. Czuła jak wali jej serce i lekko drżą kolana, ale nie zamierzała im niczego tłumaczyć, tym bardziej, że sama nie potrafiłaby racjonalnie wyjaśnić swoich decyzji. Podświadomie czuła, że robi dobrze. Od dłuższego czasu, coś ciągnęło ją do starego domu, do babci, poczucia bezpieczeństwa i spokoju, jaki zapamiętała z dzieciństwa.

Nie bała się spotkania ze staruszką, a wyłącznie tego, że może mieć problem z dotarciem do siedliska. Mgliste wspomnienia małej dziewczynki o lesie, rzece i drewnianej chacie, to było zbyt mało, żeby zlokalizować dom na Suwalszczyźnie. Rodzice nigdy nie rozmawiali o babci, nikt nie wymieniał ani jej imienia, ani nazwy miejscowości, w której mieszkała. Zupełnie jakby na zawsze została wymazana z ich życia i skazana na zapomnienie.

Wśród dokumentów matki próbowała odnaleźć adres, ale jedyne, do czego udało jej się dotrzeć, to zżółknięta, pognieciona kartka wydarta z zeszytu w kratkę z odręczną adnotacją: Konstancja Woronin, Jaśki. Żadnego numeru posesji, kodu, telefonu. Nie była nawet pewna, czy babcia miała na imię Konstancja?

Wklepała w wyszukiwarkę „wieś Jaśki, Suwalszczyzna” i zaskoczona zapatrzyła się na wyniki podsuwane przez komputer. Kilka pierwszych linków, zamiast lokalizacji miejscowości, przekierowało ją na stronę Uroczyska Świętego Miejsca. Kliknęła w jeden z nich i wiedziała już, że znalazła to czego szukała.

Zdjęcie przedstawiało drewnianą kapliczkę nad brzegiem Rospudy. To było jak nagły powrót w świat dzieciństwa. Tak, jakby nagle ktoś oświetlił zepchniętą w mroki niepamięci część wspomnień. Przed oczami stanęło jej drewniane sanktuarium pełne świętych obrazów i las kapliczek maryjnych, który je otaczał. Pamiętała też rzekę, w której kąpały się z babcią i pobliskie jezioro.

Jeszcze tego samego dnia znalazła kod miejscowości i licząc, że lokalny doręczyciel zna wszystkich mieszkańców, wysłała list, że chce przyjechać.

Bezskutecznie czekała na odpowiedź, codziennie sprawdzając skrzynkę pocztową. Poczta zwrotna nie nadeszła.

* * *

Z zamyślenia wyrwało ją szarpnięcie wagonu. Po ponad trzech godzinach udrożniono tory i pociąg wolno ruszył z miejsca. Zgodnie z informacją płynącą z głośników za dziesięć minut powinni być w Suwałkach.

Była niespokojna, nie wzięła pod uwagę, że po zmroku znajdzie się w zupełnie obcym mieście. Wprawdzie dopiero dochodziła siedemnasta, ale w styczniowe popołudnia szarówka szybko zmieniała się w atramentową czerń. Przyszło jej do głowy, że może powinna odpuścić dzisiejszą wyprawę do Jaśków i wynająć pokój w hotelu, a w dalszą drogę wyruszyć dopiero o poranku?

Mimo usilnych starań nie potrafiła znaleźć lokalnych połączeń autobusowych w Internecie, miała nadzieję, że kiedy dotrze na miejsce, ktoś powie jej, jak najlepiej dotrzeć do tej wsi. Teraz, kiedy mrok rozlał się po ulicach, czuła się niepewna i bezradna. Po raz pierwszy nie było obok niej nikogo, kto by się nią zaopiekował i podjął decyzję.

Usłyszała charakterystyczny wizg i poczuła jak pociąg zwalnia, w świetle zasypanych lamp oświetlających peron dojrzała napis „Suwałki”.

Dotarła na miejsce. Zapięła płaszcz i z trudem podniosła walizki. Była gotowa na nowe życie.

* * *

Kiedy tylko rozsunęły się drzwi wagonu, uderzył ją zimny powiew wiatru, a lodowate, szczypiące powietrze, wciskało się w każdą szparę, niemal do kości wychładzając, rozgrzane ciepłem pociągu, ciało. Miłka głębiej nasunęła czapkę, jeszcze szczelniej otuliła się grubym szalem i ostrożnie zeszła po oblodzonych schodkach. Nie musiała się spieszyć, Suwałki były stacją końcową, pociąg wracał dopiero za kilkadziesiąt minut.

Dźwignęła ciężkie walizy i rozejrzała się uważnie. Ze zdziwieniem dostrzegła, że poza nią wysiadło raptem kilkanaście osób. Jak na zamówienie z nieba zaczęły sypać duże płatki śniegu. Z fascynacją patrzyła na biały puch wirujący w świetle latarni. Tak widowiskowej zimy dawno nie widziała.

Z trudem przebrnęła przez zasypany peron i skierowała się w stronę dużego dworca. Gmach zbudowano z czerwonej cegły i lata świetności dawno już miał za sobą. W ścianach widać było sporo ubytków, brudne okna straszyły zardzewiałymi kratami, a nad niedomykającymi i łuszczącymi się drzwiami wisiała obskurna tabliczka z nazwą miasta. Z trudem popchnęła wypaczone, ciężkie skrzydło i zastygła w zdumieniu. Ledwie oświetlone wnętrze było zupełnie puste i wyglądało jak żywcem wyjęte z lat siedemdziesiątych.

Potencjalnych podróżnych witał przedsionek oszklony miodowymi, ornamentowymi szybami, ledwie trzymającymi się w ramach ze starej sklejki. Wewnątrz było kilka wejść zamkniętych na zardzewiałe kłódki, a wszystko spajały żółto-szaro-brązowe płyty imitujące marmur. W miejscu gdzie spodziewała się znaleźć informację, przywitały ją kolejne kraty i kartka z obwieszczeniem, że kasa jest nieczynna.

Poza nią nie było tu żywego ducha. Nie oglądając się za siebie, niemal biegiem pokonała poczekalnię i z ulgą wyszła na zaśnieżony plac. Odetchnęła, widząc, że pod budynkiem stoją dwie taksówki. Ich kierowcy oparci o maskę jednego z samochodów palili papierosy, a większy tłumaczył coś zawzięcie, gestykulując przy tym żywo rękami. Byli tak zaabsorbowani dyskusją, że nawet nie zauważyli, kiedy Miłosława stanęła za ich plecami.

– Dzień dobry. – Jej głos był ledwie słyszalny.

Mężczyzna zamilkł i obaj odwrócili się w stronę przybyłej. W słabym świetle lampy nie było widać ich twarzy, ale kobieta była nieomal pewna, że malowało się na nich zaskoczenie. Tak, jakby nie spodziewali się, że z drzwi dworca może wyjść jakiś potrzebujący podwózki podróżny.

– Chciałabym dojechać do Jaśków. Który z panów jest wolny? – ciągnęła nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi na przywitanie.

– Do Jaśk nad Rospudą? – Poprawił ją grubszy, który przed chwilą opowiadał o czymś koledze, a widząc jak kiwa głową, roześmiał się rozbawiony. – Pani chyba zwariowała? Od dwóch dni zawieje takie, że główne drogi ledwie przejezdne, co i rusz komunikaty, że ktoś utknął w zaspach, a pani chce, żebym leciał trzydzieści kilometrów do jakiegoś wygwizdowa? Podziękuję za taki kurs.

Miłka słuchała zaskoczona, takiego scenariusza nie wzięła pod uwagę. Nie przyszło jej do głowy, że w Polsce mogą być miejsca, do których nie da się dojechać. W jej złotej klatce może i bywało ciasno, ale każda zachcianka była niemal natychmiast spełniana.

– Dzień dobry. A ja się chętnie przejadę – ze zdziwieniem usłyszała kobiecy głos drugiej postaci, którą w ciemności wzięła za mężczyznę. – Tylko to nie będzie tani kurs – ostrzegła. – Ale nasz klient, nasz pan – otworzyła drzwi auta. – Proszę siadać z przodu, szybciej się zagrzeje, bo nam pani zamarznie na tej Suwalszczyźnie.

– Oszalałaś? – Kolega próbował jej przemówić do rozumu. –– Zakopiesz się!

– Moja ciotka mieszka w Jaśkach. Dzisiaj z nią rozmawiałam, wiem, że odśnieżali. Nie bój się, dojadę. – Trzasnęła drzwiami i uruchomiała auto.

Przez chwilę jechały w milczeniu, a Miłosława przyglądała się zaśnieżonym Suwałkom. Nie przypuszczała, że jest to tak duże i całkiem nowoczesne miasto. Północny wschód kojarzył jej się z drewnianymi chatami i brukowanymi ulicami, a tu samo centrum niewiele różniło się od tego, do czego była przyzwyczajona. Mignął jej neon McDonald’s i oświetlona galeria handlowa, w świetle ulicznych latarni tablice reklamowe kusiły okazjami, a zmarznięci ludzie śpieszyli do domów.

– Pani na długo? Na ferie? Do rodziny? – Przerwał jej obserwacje głos zza kierownicy.

– A skąd pani wie, że nie jestem stąd? – Odpowiedziała pytaniem, rozpinając płaszcz. Właścicielka auta musiała ustawić ogrzewanie na full, bo w ciągu kilku minut zrobiło się naprawdę gorąco.

– Kupiła pani bilet do Suwałk – odparła rozbawiona, jakby to wszystko tłumaczyło.

Miłka przez chwilę czekała na ciąg dalszy, ale najwyraźniej kierująca uznała, że to całkowicie wystarczająca argumentacja.

– Muszę spotkać się z dawno niewidzianą, bliską mi osobą. Jeszcze nie wiem dokładnie na jak długo zostanę, może to będzie kilka dni, a może kilka tygodni. – Westchnęła smutno, nadal nie będąc pewna czy będzie mile widzianym gościem. – Ale nie bardzo rozumiem, co mają wspólnego Suwałki z tym, że poznała pani, że jestem nietutejsza? To dokąd powinnam kupić ten bilet?

– Dużo bliżej byłoby z Augustowa, mniej by pani zapłaciła i droga trochę lepsza.

– Och, nie przypuszczałam – stropiła się Miłka. – Wiedziałam, że Jaśki leżą w powiecie suwalskim, więc jakoś tak zupełnie odruchowo wybrałam to miasto. Nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić odległości – dodała zła, bo brak odpowiedniego przygotowania kosztował ją ponad trzy godziny stania na zasypanych śniegiem torach. Dawno mogła być już u babci.

– Pani niewiedza, mój zysk – znowu roześmiała się nieznajoma.

Miłosława dopiero teraz przyjrzała się siedzącej obok kobiecie. Musiały być w podobnym wieku, kierująca miała rude włosy obcięte na krótkiego boba, twarz w piegach, wąskie, kocie oczy, zgrabny nos i wydatne usta, które co chwilę przygryzała nerwowo. W ciemności nie mogła dostrzec koloru jej tęczówek, ale była niemal pewna, że są zielone.

– Od dawna pani jeździ taksówką? – zdziwiona usłyszała własny głos.

Od wielu tygodni odpowiadała wyłącznie na pytania, a i to nie na wszystkie. Odcięła się od świata, nie mając ochoty na żadne rozmowy, interakcje, a już na pewno sama ich nie prowokowała. Więc po co rozmawia z tą kobietą i dlaczego zadaje jej pytania?

– Właściwie to wcale nie jeżdżę. Spokojnie! – dodała szybko nieznajoma, widząc konsternację pasażerki. – Wzięłam kurs za ojca, źle się dzisiaj czuł, a taksówkę prowadzą na zmianę ze wspólnikiem. Nie chciał, żeby przepadła mu dniówka. Ale nie ma strachu, jeżdżę lepiej od nich obu. – Uśmiechnęła się lekko pod nosem. – Zresztą ma pani szczęście, że to ja dzisiaj siedzę za kółkiem. Tato w taką pogodę nie pojechałby do Jaśk, ostatnio nawet poza Suwałki nie wyjeżdża.

Przez chwilę jechały w milczeniu, a Miłosława usiłowała dojrzeć cokolwiek w coraz mocniej padającym śniegu. Wycieraczki popiskiwały, próbując zetrzeć z szyby kolejne warstwy białego puchu, ogrzewanie buczało cicho, pracując na najwyższych obrotach, a za oknem ciągnęły się nieskończone białe przestrzenie.

Śnieg skrzył się niczym diamenty, odbijając się w światłach samochodu, litościwie okrywając uschnięte badyle, śmieci leżące w rowach i wszelką brzydotę. Na drzewach namarznięta szadź tworzyła iście bajkowe wzory, a zwisające sople przypominały drogocenne kryształy. Mijane domy otulone białymi pierzynkami, wyglądały jak chatki z bajek i tylko światła błyskające w oknach poświadczały, że mieszkają tam żywi ludzie.

Na drodze mijały je nieliczne samochody, kto nie musiał, nie wychodził z domu w taką pogodę, tym bardziej że służby drogowe nie nadążały z odśnieżaniem. Do tej pory spotkały dwa pługi śnieżne i jedną piaskarkę, a warunki pogarszały się z minuty na minutę. Komunikaty płynące z radia ostrzegały o szybkim spadku temperatury i nadciągających śnieżycach.

Droga robiła się coraz węższa i bardziej wyboista, fragmentami auto tańczyło na lodowych nierównościach, a Miłka coraz bardziej bała się, że utkną gdzieś w przydrożnych zaspach.

– Dojedziemy? – spytała z lękiem, kiedy samochód po raz kolejny zabuksował kołami w śniegu.

– Dojedziemy! – Pewność w głosie kierującej działała na nią kojąco. – Ma wysokie zawieszenie i napęd 4 × 4, to auto nie boi się takiej smarkatej zimy.

– Ale jak pani wróci? Przy tak intensywnych opadach śniegu, zasypie tę drogę w kilkanaście minut.

– Niech się pani nie przejmuje, przecież mówiłam, że mam tam ciotkę, jak trzeba będzie to zanocuję – w jej głosie nie było cienia zdenerwowania. – Zresztą już dojeżdżamy.

Przez chwilę jechały w milczeniu, uważnie obserwując drogę. Zanim Miłosława dostrzegła lampy oświetlające nieliczne domy, wiedziała, że za chwilę je zobaczy. Mimo że ostatni raz była tu ponad dwadzieścia lat temu, nie miała najmniejszego problemu z odtworzeniem topografii wioski. Szufladki pamięci otwierały się jedna za drugą, przywołując wspomnienia i wyparte obrazy, tak jakby przez cały ten czas czekały w gotowości żeby do nich zajrzeć.

– Dokąd teraz? – Kobieta przyhamowała tuż przed skrzyżowaniem.

W tym miejscu wieś rozwidlała się na dwie części, a zabudowania ciągnęły się wzdłuż drogi, tuż przy samej granicy lasu.

– W prawo – odparła bez wahania – i niemal do końca wioski. Proszę stanąć przy drodze na Uroczysko. – Widziała, jak nieznajoma spojrzała na nią zaskoczona, ale nie skomentowała miejsca, w którym chciała wysiąść pasażerka.

Jechały teraz bardzo wolno. Śnieżyca nasilała się z każdą minutą, a czujnik wskazywał, że temperatura na zewnątrz spadła do minus siedemnastu stopni. Pomimo szczelnie zamkniętych okien, słychać było zawodzenie wiatru, który próbował poruszać zlodowaciałymi gałęziami drzew.

Gdyby nie to, iż niedawno któryś z sąsiadów wyjeżdżał z posesji, ciężko byłoby im jechać dalej. Samochód wpadł w wygniecione koleiny, sunąc niczym pociąg po torach i ślizgając się w nierównych zmarzlinach, co za każdym razem towarzyszka Miłki kwitowała ledwie słyszalnym przekleństwem.

– Dalej nie pojadę, tylko tu mogę zawrócić – kobieta zatrzymała się widząc, że ślady auta skręcają do najbliższego gospodarstwa. Potem była już tylko zawiana droga, a na jej początku niemal metrowa zaspa, najwyraźniej pług także właśnie tutaj zakończył swoją pracę. – Do miejsca, w którym pani chciała wysiąść jest jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Poradzisz sobie jakoś? To nie wygląda za dobrze, jesteś pewna, że ktoś tam na ciebie czeka? – Nagle przeszła na nieoficjalną formę komunikacji. – Tak w ogóle, to Franka jestem – wyciągnęła ciepłą, mocną rękę, którą Miłka uścisnęła nieśmiało.

– Miłosława – odpowiedziała, myśląc, że wcale nie chciała przechodzić na „ty” z tą dziwną kobietą. – Poradzę. Proszę się nie martwić, na pewno dam sobie radę. – Powtórzyła, jakby chciała samą siebie o tym przekonać.

– Jak chcesz – westchnęła. – Tu masz moją wizytówkę. – Rozpięła Miłce kieszeń płaszcza i wsunęła do niej kremowy kartonik. – Gdybyś potrzebowała transportu, to dzwoń. Jeżeli będę mogła, przyjadę swoim autem i policzę ci tylko za benzynę, bo zbankrutujesz jeżdżąc taksówkami. – Skasowała licznik i podała jej wydruk. – A gdyby jednak nikt na ciebie nie czekał, to w drugim końcu wsi mieszka moja ciotka. Nazywa się Sabina Ostapowicz, powołaj się na mnie, a na pewno cię przenocuje.

– Dziękuję, ale nie będzie takiej potrzeby – Miłka podała jej pieniądze i otworzyła drzwi, które wiatr natychmiast szarpnął z ogromną siłą.

Do auta wtargnęło lodowate powietrze, mrożąc oddech i zapierając jej dech w piersiach. Skuliła się i natychmiast zatrzasnęła drzwi. Franka spoglądała na nią z rozbawieniem.

– Oj, naprawdę widać, że ty nietutejsza i do naszych zim nienawykła. Ubierz się najpierw, bo nawet tych kilkuset metrów nie dasz rady pokonać.

Miłosława bez słowa zapięła płaszcz, włożyła czapkę, którą jeszcze omotała szalikiem i ponownie sięgnęła do klamki. Chociaż tym razem była przygotowana, ledwie miała siłę utrzymać drzwi. Wysiadła z auta i natychmiast po kolana zapadła się w śniegu. Poczuła jak trochę świeżego puchu wsypuje jej się do kozaków, mrożąc stopy.

W tym czasie Franka wystawiła jej walizki.

– Naprawdę muszę już jechać – z niepokojem spojrzała w stronę coraz mniej widocznych śladów. – Trzymaj się! I jakby co, dzwoń! – Trzasnęła drzwiami i niemal natychmiast wycofała auto.

Przez moment widać było jeszcze oddalające się czerwone punkciki świateł, które po chwili rozmyły się w mroku i dokładnie w tym samym momencie zgasły przydrożne latarnie. Wiatr, namarznięcia i śnieg, musiały zerwać linię przesyłową.

Miłosława wzdrygnęła się, przed chwilą czuła jedynie przeszywający chłód, teraz ogarnął ją także dojmujący lęk. Po raz pierwszy w życiu była w takiej sytuacji. Kompletnie sama w środku szalejącej burzy śnieżnej, do tego na niezbyt dobrze znanym terenie i w zupełnej ciemności. Co ona sobie w ogóle myślała? Powinna przewidywać takie sytuacje, ale do tej pory zawsze ktoś inny za nią wszystko planował.

Poczuła piekące łzy pod powiekami, nie tak to sobie wyobrażała. Z trudem dźwignęła walizki i pochylając się do przodu, żeby stawić jak największy opór wiatrowi, zaczęła brnąć w śniegu. Chyba jeszcze nigdy nie było jej tak zimno, już po przejściu kilku metrów nie potrafiła opanować dygotania. Świeży śnieg okrywał zmarzliny, a ona z trudem wyciągała z zasp nogi, które z każdym krokiem zapadały się głębiej.

Przez ułamek sekundy przeszło jej przez myśl, żeby zapukać do domu, który właśnie minęła. Zanim wyłączyli prąd widziała, że świeci się tam światło. Może pozwoliliby jej przeczekać nawałnicę? Ale już po chwili zrezygnowała z tego pomysłu. Przecież sama nie wpuściłaby w taką noc nikogo obcego do domu. Mocniej chwyciła torby i ruszyła do przodu. Wszystko dookoła chrzęściło od mrozu, niemal czuła jak powietrze drży od zawodzącego wiatru. Kłujące igiełki lodu uderzały ją w twarz, pokrywając ubranie, wciskając się za kołnierz i potęgując wrażenie zimna. Nie miała nawet jak poprawić szalika, bała się, że jeżeli zatrzyma się teraz, nie będzie w stanie ruszyć dalej.

Zrobiła jeszcze kilka kroków i bardziej wyczuła, niż zobaczyła, drogę w głąb puszczy. Odstawiła torby, zdjęła rękawiczki i zgrabiałymi z zimna rękami wydobyła komórkę. Dotknęła ekranu ale nie zareagował na jej zlodowaciałe palce. Chciało jej się płakać, a właściwie nie płakać, tylko wyć z bezgranicznej rozpaczy i poczucia bezsilności. Chuchnęła kilka razy w zziębnięte ręce i roztarła je energicznie. Mimo, że jeszcze przed chwilą była niemal przekonana, że jej płuca zamarzają, a w zlodowaciałym oddechu nie ma odrobiny ciepła, to z ust buchnął ciepły obłoczek pary. Ponownie dotknęła ekranu, który zamigotał bladą poświatą, wybrała latarkę i skierowała strumień światła w miejsce, gdzie spodziewała się zobaczyć drogę.

Stała dokładnie w punkcie, do którego zdążała! I chociaż spod śniegu nie widać było ścieżki, to drzewa rozstępowały się, tworząc szeroką bramę, która zapraszała w głąb lasu. Z tego co pamiętała chata babci była jedyną pobudowaną w samej puszczy. Trzeba było pokonać kolejne kilkaset metrów, żeby dotrzeć do jej siedliska. To była stara leśniczówka, która nigdy nie powinna przejść w prywatne ręce, a jednak stała tam od dziesiątków lat, a Konstancja Woronin była jej jedyną prawowitą właścicielką.

Miłosława ponownie dźwignęła torby i z duszą na ramieniu weszła w tajemniczy mrok kniei. Śniegu tu było zdecydowanie więcej, ale widać, że od dawna nie było odśnieżane, więc przymarzł, tworząc w miarę stabilne podłoże. Mróz skrzypiał pod butami, a oblodzone gałęzie, kołysząc się miarowo w rytm wiatru, wydawały upiorną kakofonię trzasków, wizgów i chrzęstów, przyprawiając Miłkę o szybsze bicie serca.

Kobieta starała się zepchnąć w zakamarki umysłu coraz większy niepokój, próbując zastąpić go powracającymi wspomnieniami o babci. Miała wrażenie, że im bliżej chaty, tym więcej rzeczy pamięta. Ożywały nie tylko obrazy, kształty, ale też smaki, zapachy, kolory, a nawet dźwięk głosu staruszki. Ale każdy odmienny, złowieszczy odgłos wyrywał ją z tego iluzorycznego kokonu bezpieczeństwa.

Zadrżała, kiedy usłyszała przeciągłe wycie. Nie miała pojęcia czy był to głos psa dobiegający z pobliskich gospodarstw, czy też dochodził z lasu. Pamiętała, jak babcia mówiła, żeby nie odchodzić zbyt daleko od domu, bo w puszczy mieszkają wilki. Może to jeden z nich, nie mogąc znaleźć żeru w zamarzniętym lesie, zwietrzył jej zapach?

Mimo zmęczenia przyspieszyła kroku, a wszystkie jej strachy powróciły w dwójnasób. Dlaczego do domu babci nie prowadzą żadne ślady? Czy wiedząc, jaka będzie pogoda zaopatrzyła się w zapasy i od kilku dni nie wychodziła na zewnątrz, czy też może wyjechała gdzieś i Miłosława zastanie zamkniętą na głucho chatę? Nieustannie prześladowała ją też najgorsza ze wszystkich, paraliżująca, wprawiająca w przerażenie i dławiąca oddech myśl – co jeżeli pomyliła drogę i brnie w lodowaty gąszcz puszczy?

Ledwie widoczny błysk światła w jednej chwili odsunął na bok ponure myśli, mobilizując resztki sił. To musiał być ten dom. Poczuła niewymowną ulgę. Nawet jeżeli babcia uzna ją za nieproszonego gościa, to przecież nie wyrzuci jej na mróz. Jeszcze tylko kilka kroków i będzie mogła się schronić w ciepłym wnętrzu, osuszyć i przeczekać nawałnicę.

* * *

Miłosława stanęła przed zaśnieżonym podwórkiem. Tu, podobnie jak przez całą drogę, nie było widać żadnych śladów odgarniania śniegu. Najwyraźniej staruszka rzeczywiście postanowiła przeczekać zawieruchę nie wychodząc z domu. Podziękowała w duchu, że ktoś zostawił uchyloną furtkę, przy takim mrozie i ilości opadów, nie byłaby w stanie jej przepchnąć, a nie wyobrażała sobie przechodzenia przez płot.

Niewiele widziała w bladej poświacie bijącej z okna. Jedynie zarysy drewnianej chałupy, która wydawała jej się dużo mniejsza, niż ta z jej dziecięcych wspomnień.

Odstawiła walizkę na odgarniętym ze śniegu, kamiennym ganku i zapukała do drzwi. Przez chwilę zdawało jej się, że słyszy w domu jakiś stukot, ale równie dobrze mógł to być odgłos gałęzi ocierających się o dach. Odczekała kilka sekund, które wlekły się w nieskończoność i załomotała głośniej, boleśnie obijając sobie kostki zmarzniętych palców. Znowu zaczął ją ogarniać strach, a jeżeli babcia nie będzie jej chciała wpuścić do środka albo co gorsza sprzedała leśniczówkę i dawno już tu nie mieszka?

Zdesperowana, nie czekając na reakcję gospodyni, nacisnęła klamkę. Z wnętrza buchnęło przyjemne, ciepłe powietrze, pachnące mieszanką ziół, szczapami sosnowego drewna i balsamicznym aromatem, którego nie potrafiła rozpoznać. Z głośnym westchnieniem ulgi wniosła walizki i zamknęła drzwi. Zaszurała butami o wycieraczkę i wysunęła się z ciasnej sionki w stronę migoczącego światła.

– Dobry wieczór – przywitała się nieśmiało.

Ale odpowiedział jej tylko wiatr wyjący za oknem.

Zgrabiałymi palcami rozsunęła zamki butów i rozpięła guziki płaszcza, który powiesiła na drewnianym kołku przy wejściu.

– Dobry wieczór! – Powtórzyła mocniejszym głosem. – Jest tu kto?! – Rozglądała się niepewnie.

Podskoczyła przerażona, kiedy gałąź jedliny stuknęła w okno. Ale poza dźwiękami dochodzącymi z zewnątrz, dom wypełniała idealna cisza. Niewiele widać było w półmroku panującym w chacie, ale wydawało jej się, że wszystko wygląda tak, jak zapamiętała to z dzieciństwa.

Z sieni, spełniającej rolę wiatrołapu, wchodziło się wprost do jasnej, obszernej kuchni, stanowiącej zarazem salon i sypialnię w jednym. Tu stał piec, na którym babcia, bez względu na porę roku i pogodę za oknem, rozpalała ogień i gotowała posiłki, a który zimą ogrzewał całe pomieszczenie i przylegającą do niego niewielką łazienkę. Tuż obok była mała spiżarnia z zejściem do piwniczki, gdzie przechowywano warzywa, owoce, kiszone ogórki i kapustę.

Miłosława jeszcze raz rozejrzała się po pomieszczeniu, jakby chciała upewnić się, że na pewno jest we właściwym miejscu. Ze zdumieniem skonstatowała, że chata jest jednoizbowa, to jakoś wyparła ze swojej pamięci, ale wszystko pozostałe utwierdzało ją, że babcia nadal jest właścicielką domu.

Do pieca przylegał duży, przeszklony, drewniany kredens, w którym trzymano wszystkie garnki, naczynia, sztućce i przyrządy niezbędne w kuchni, a na najwyższej półce wyłożonej lnianą ściereczką, w magiczny sposób pojawiał się zawsze pyszny placek, którego słodki zapach wypełniał całą kuchnię. Obok zamontowano zlew z dostawionym roboczym blatem, nad którym, na haczykach, wisiały wyszorowane do białości żeliwne patelnie. Na środku pomieszczenia ustawiono ciężkie, dębowe krzesła i stół, nakryty lnianą, haftowaną serwetą, na którym teraz stał samowar i lekko zakopcona lampa naftowa oświetlająca izbę. W rogu upchnięto trzyskrzydłową szafę na ubrania, a po obu stronach pokoju ustawiono dwa drewniane łóżka nakryte wełnianymi, pasiastymi kapami. W pomieszczeniu był jeszcze miękki fotel, mosiężna lampa i mały nocny stolik ustawiony obok szerszego leża. Całość uzupełniały dziesiątki świętych obrazów, poprzetykanych wiązkami ziół i kwietnych wianków.

– Babciu! Jesteś tu?! – wbrew logice spróbowała raz jeszcze.

Po raz kolejny odpowiedziała jej cisza, a Miłka znowu poczuła nawracającą falę lęku i niepewności. Zrezygnowana podeszła jeszcze kilka kroków i dojrzała zapisaną kartkę leżącą na środku stołu. Drżącą ręką podniosła ją w stronę migoczącego światła. To na pewno było pismo babci! Tylko ona stawiała tak równe, wręcz eleganckie litery, przypominające przedwojenną kaligrafię:

Oleńko Najmilejsza!

Moja radość, że w końcu przybyłaś do swojego domu jest niepomierna. Wybacz, że nie mogę przywitać Ciebie osobiście, ale rozgość się, dziecko. W kredensie masz kolację, samowar jest nastawiony, a jakbyś zmarzła to nalewka lipowo-malinowa jest w spiżarce. I do pieca podłóż przed spaniem, żeby nie wygasło.

Babcia Konstancja

Miłka ciężko usiadła na krześle, czując jak schodzi z niej całe napięcie. Spokój, jaki poczuła po przeczytaniu tych kilku zdań nie mógł się równać z niczym, czego doświadczyła w ostatnich miesiącach. Po raz pierwszy od wielu długich tygodni, na jej twarzy zagościł uśmiech.

Otworzyła drzwiczki kredensu. Tam gdzie zawsze, na tacy, stał talerz z bułką drożdżową, obok miód, dżem malinowy, pachnący chleb, sm