Dzikie dziecko miłości - Aneta Jadowska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dzikie dziecko miłości ebook i audiobook

Aneta Jadowska,

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Spokój? W słowniku Namiestniczki Thornu ten wyraz nie istnieje

W mieście grasuje zabójca, a terytorium wilków skrywa masowe groby. Jedyny trop prowadzi do młodziutkiej wampirzycy. Kim właściwie jest Daria? I jaką rolę odegrała w tej zbrodni?

Namiestniczka Dora Wilk i Roman, książę wampirów, jednoczą siły i gromadzą sojuszników, by rozwiązać tajemnicę przerażających morderstw i wymierzyć sprawiedliwość. Gęsta intryga, kryminalne śledztwo, skomplikowane relacje i niezmiennie spora dawka sarkazmu.

W świecie Thornu jeszcze nigdy nie czaiło się tak wielkie zło.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 523

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 51 min

Oceny
4,6 (1881 ocen)
1344
427
93
11
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Luden

Całkiem niezła

Książka niezła, ale głos lektorki męczący.
40
Malviannaa

Nie oderwiesz się od lektury

"Dzikie dziecko miłości" to kolejna książka A. Jadowskiej osadzona w Thornie. Tym razem spotykamy się z bohaterami i z heksologii o Dorze Wilk i z cyklu szamańskiego. Także zanim sięgnięcie po tę pozycję, powinniście się z nimi zapoznać. Właściwie książka równie dobrze mogłaby wliczać się do serii o Dorze Wilk, ponieważ przedstawione w niej wydarzenia dzieją się niedługo po wydarzeniach z "Na wojnie nie ma niewinnych" i są tu wspomniane wydarzenia z tamtej książki. Jednocześnie jest ona niejakim wprowadzeniem do opowiadania "Igranie z ogniem". Książka jest jednocześnie lekka w czytaniu (Jadowska zawsze potrafi zaciekawić czytelnika) i ciężka, z powodu wydarzeń jakie opisuje. Więc jeśli ktoś woli nie czytać o przemocy i wykorzystywaniu kobiet, ta książka nie jest dla niego. Właściwie sama się na to nabrałam, ponieważ tytuł ani opis z tyłu książki nie zwiastuje takich klimatów. Ale biorąc pod uwagę co zostało opisane w ostatniej części heksologii, właściwie mogłam się spodziewać, że b...
30
Yannax

Z braku laku…

Książka ciekawa ale lektorka powinna zmienić zawód. Seplenienie powinno dyskwalifikować taką osobę.
31
natakasztelan

Nie oderwiesz się od lektury

Z tego może wyrosnąć seria jak z Ankh Morpork. Na to liczę.
20

Popularność




Wiernym czytelnikom, którzy uparcie bronili tytułu Dzikie dziecko miłości, aż jakikolwiek inny przestał wchodzić w grę.

Rozdział 1

Sprawa od samego początku śmierdziała. Już samo to, że wypłynęła tuż przed Halloween, powinna być dla Dory sygnałem ostrzegawczym. Uwielbiała to święto, ale nawet zaślepiona miłością musiała przyznać, że ludziom w tym czasie odwala. Magicznym nawet bardziej. Cała szajba, która siedzi w nich głęboko przez cały rok, w ostatnim kwartale wybucha jak ciepły i wstrząśnięty szampan.

Dora była naiwna. Gdy wrzesień minął spokojnie, a październik też wydawał się w miarę do ogarnięcia, zaczęła robić plany. I los musiał jej pokazać środkowy palec.

Stojąc w starym parku nad rozgrzebanym grobem, wiedziała, że to nie będzie łatwa sprawa. Takie już jej szczęście, że zamiast szykować się na powrót faceta, po jego długiej, trzymiesięcznej delegacji w piekle, nurzać ciało w pachnących kąpielach i nacierać wonnościami, ona tarza się w masowych grobach, a jej ciuchy i włosy przesiąkają smrodem starego i świeżego rozkładu. Ten, kto był winien tej sytuacji, naprawdę będzie musiał się wytłumaczyć, bo bogini frywolna świadkiem, że zupełnie inaczej to planowała.

*

Zaczęło się późnym popołudniem, prawie wieczorem.

Wróciła z Torunia ze spotkania z Witkacym i jego nastoletnią córką. Przez kilka godzin, w plenerze, smagana wiatrem i nawracającym deszczem, realizowała się jako nauczycielka ochrony przed czarną magią. Dobrze, że nie była bohaterką książek dla młodzieży, bo skończyłaby z tłustymi włosami i niezdrowym przywiązaniem do dawnej miłości – a tak pozostała do końca lekcji nieco zirytowaną sobą. Wiktoria, zwana też Kurczaczkiem, była inteligentną szesnastolatką. Nauka nie sprawiała jej kłopotu. Tyle że nie miała za grosz cierpliwości i próbowała robić zaklęcia na skróty, omijając bezpieczniki i ochronne słowa.

Dora ją rozumiała. Sama miała osiemnaście lat, gdy odkryła, że jest magiczna, trafiła na szkolenie i uświadomiła sobie, że ma dobre piętnaście lat w plecy, bo większość magicznych dzieci zaczyna naukę w wieku lat trzech. Pamiętała doskonale, jak frustrujące jest uczęszczanie na zajęcia z podstaw magicznych z przedszkolakami. Podobnie jak dławiącą bezsilność i wstyd z powodu własnej indolencji. Ani Dora, ani Kurczaczek nie ponosiły winy za to, że świat magicznych był dla nich tajemnicą o kilkanaście lat za długo, ale rozumiały to tylko na poziomie racjonalnym. Emocje paliły żywym ogniem. Dora z tego wyrosła, nauczyła się wystarczająco wiele, by zyskać pewność siebie i korzystać ze swoich mocy z poczuciem dobrze wypełnianego potencjału. Kurczaczek wciąż miała to przed sobą.

Dlatego Witkacy, przyjaciel i były partner z policji, poprosił o pomoc właśnie Dorę. Wiedział, że zrozumie problemy jego córki, i może razem zdołają uratować dziewczynę przed spędzeniem kolejnego Samhain w szpitalu po którymś z rzędu, zagrażającym życiu wypadku.

Bariera między światami była cieńsza niż zwykle. Stworzenia i rzeczy mogły się przedostawać zza welonu i hasać po świecie śmiertelników. Co gorsza – przesączało się z Zaświatów wyjątkowo dużo eteru, a ten pasł duchy tak, że osiągały formę ektoplazmowych kulturystów.

Kurczaczek nieźle sobie radziła z ich zaczepkami. Miała swoje ochronne kamienie, a na skórze wzory z henny, regularnie odnawiane. To jednak nie wystarczało na upasione eterem upiorzyska i magiczne kreatury skoncentrowane na tym, by zamienić jej życie w piekło. Niektóre duchy kochały szamanów za możliwości, jakie przed nimi otwierali. Inne nienawidziły ich z zaciętością wartą lepszej sprawy. Z jakiegoś powodu upatrzyły sobie Kurczaczka. Może uznały, że nastoletnia szamanka w trakcie szkolenia jest łatwym celem, może chciały uderzyć w jej ojca… Tego Dora nie wiedziała, ale sytuacja zrobiła się zwyczajnie niebezpieczna. Witkacy nie mógł wszędzie chodzić za córką. A gdy upiory zaczęły nawiedzać ją w szkole, mimowolnie ściągała zagrożenie na resztę dzieci, w pełni ludzkich i niczego nieświadomych. Były partner Dory zdecydował, że wypisze jej zwolnienie na newralgiczny tydzień przed i tuż po Samhain, a dziewczyna najlepiej wykorzysta ten czas, przechodząc intensywny kurs w szkole Nissima, zwykle weekendowej. Poprosił też Dorę o pomoc w nauczeniu Wiktorii zasad magicznego BHP, naiwnie zakładając, że wiedźma faktycznie pamięta o takich detalach jak bezpieczeństwo w ogniu walki. Niewykluczone, że zrobił to celowo – może obie miały się tego dnia czegoś nauczyć.

Spędziły sześć godzin na cmentarzu po drugiej stronie Wisły, tym samym, na którym młoda nie tak dawno przywołała armię duchów i prawie ściągnęła zagładę na miasto. Dziś był to już całkowicie wyegzorcyzmowany i potencjalnie najbezpieczniejszy kawałek przestrzeni w okolicy.

Dora uczyła dziewczynę budować barierę ochronną równie mocną jak okrąg, ale bez konieczności zakorzeniania go w ziemi. Pokazała jej, jak odbijać energię, zdołała nawet wykrzesać z palców Kurczaczka odrobinę iskier ochronnych. Był to całkiem dobry wynik jak na pierwszą lekcję. Nie wiedziała, czy to wystarczy przeciwko upiorom, ale na magiczne kreatury, z którymi zdarzało się Dorze mierzyć, przeważnie działało skutecznie. Jeśli okazywało się niewystarczające, miała miecz i glocka, ale Witkacy marszczył się jak mops, gdy tylko wspominała o ostrej broni. Ojcostwo weszło mu w krew i zgubił gdzieś zapasu luzu.

Dobiegała osiemnasta, gdy Dora przechodziła przez bramę między realnym miastem a Thornem. Było już niemal ciemno, naprawdę zimno i dżdżysto, więc jej włosy i kurtka szybko nasiąkały wilgocią. Cieszyła się, że wraca do domu, ale radość mąciła świadomość, że mieszkanie jest opustoszałe i wychłodzone. I że nikt na nią nie czeka.

Była to jej codzienność od prawie trzech miesięcy, od kiedy Miron musiał pojechać do dziadka. Dora nie miała pewności, w jakim stopniu wiązało się to z subtelnym jak młot pneumatyczny przygotowywaniem wnuka do przejęcia tronu, a w jakim z problemami zdrowotnymi Luca, które zmusiły go do wysłania alarmującej wiadomości. Natychmiast po jej odebraniu Miron się spakował i opuścił dom, nie wiedząc, kiedy będzie mógł wrócić.

Przez kolejne dwa miesiące mieszkała tylko z Joshuą, który jednak wygrywał właśnie konkurs na pracoholika roku i spędzał większość doby w szkole Nissima, bo z nowym semestrem prawie podwoiła im się liczba uczniów. Wielu z nich mieszkało w internacie, więc byli na głowie kadry nauczycielskiej całodobowo. Dora wracała do pustego mieszkania, ale przynajmniej wieczorami jedli coś razem, pili wino i oglądali seriale. A potem Joshua został wybrany na opiekuna zielonej szkoły. Dosłownie zielonej, bo był to intensywny kurs zielonej magii, gdzieś w głuszy, z dala od cywilizacji. Z grupą ośmiu młodocianych zielonych magów ruszyli szukać przygód.

Tak oto Dora została kompletnie sama. Pierwszy raz od lat nie miała współlokatora, a w domu panował idealny spokój. Nie potykała się o niczyje buty stojące na wycieraczce tuż za progiem. Nikt nie zapominał zabrać ze stołu butelki z mlekiem. Nie było nikogo, kto zostawiłby podniesioną klapę w toalecie. Nie sprawiało to bynajmniej, że Dora była mniej nieszczęśliwa. Syndrom opuszczonego gniazda, epizod depresyjny i tęsknica granicząca z obłędem dopadły ją już po kilku dniach. Niechętnie wracała do siebie. Zdarzało się coraz częściej, że jak ćma barowa siedziała w Szatańskim Pierwiosnku do zamknięcia.

Kusiło ją to i tego dnia, ale była głodna i przemoknięta, więc wyminęła mrugający neon ulubionej knajpy i wdrapała się po schodach do mieszkania.

Przebrała się w suche, ciepłe dresy i dobre dziesięć minut bawiła się myślą o ugotowaniu kolacji. Wyciągnęła patelnię i puszkę pomidorów, patrzyła na nie przez chwilę, jakby czekała na natchnienie, po czym schowała z powrotem. Gotowanie dla jednej osoby naprawdę nie miało sensu. Złożyła dwie kromki chleba tostowego i żółtego sera, włożyła je do opiekacza i czekała, aż urządzenie da zielone światło i będzie mogła zjeść swój posiłek zmęczonego bóstwa. Parząc sobie ręce, na stojaka, wgryzła się w tost. Nie miała nawet energii, by sięgnąć do lodówki po ketchup, choć z nim pewnie smakowałby lepiej.

– Gdyby mnie teraz widzieli – mruknęła z ustami pełnymi gorącego sera. Nie przypadkiem to Miron i Joshua wzięli na siebie aprowizację w tym stadle. A jeśli bez nich w pobliżu żywiła się tostami i chińszczyzną, to cóż, było w tym równie wiele ich winy, ile jej. Opuścili ją i musiała jakoś przeżyć. Zanim wrócą, nad paskiem dżinsów mogła jej się pojawić oponka pełna żółtego sera. I za to też będą odpowiedzialni.

Nie skończyła drugiej kanapki, kiedy rozległo się walenie do drzwi.

Jedno z tych, po których od razu wiadomo, że ktoś umarł, gdzieś się pali albo w kierunku Ziemi zmierza meteoryt. Wepchnęła do ust ostatnie kęsy, parząc sobie podniebienie, i poszła otworzyć.

Na progu stał nastoletni wilk, spocony i zdenerwowany. Kojarzyła go z widzenia, był jednym z młodszych w stadzie Borysa, miał piętnaście, może szesnaście lat. Cały się trząsł. Młody wiek, hormony i silne emocje sprawiały, że ledwie trzymał ludzką skórę na grzbiecie. Gdyby zajrzała mu w usta, pewnie zobaczyłaby już wilcze kły.

– Uspokój się, młody – powiedziała, nasycając głos tonem alfy.

Ostatnim, czego potrzebowała, był przemieniony szczeniak. Cokolwiek go tu przygnało, musiało być pilne. Jeśli młody się zmieni, ona nie wyciągnie z niego informacji przez kolejną godzinę. Położyła mu dłoń na ramieniu i zacisnęła palce, wyczuwając drżenie mięśni. Pozwoliła mu poczuć ten nacisk, znaleźć w nim kotwicę w dotychczasowej formie. Odetchnął, jakby napięcie częściowo puściło. Wciąż wyglądał na roztrzęsionego, ale jego ciało nie walczyło już z nadchodzącą przemianą.

– Borys cię przysłał? – zapytała. Wydawało się to logiczne, był bowiem alfą miejscowego stada wilków, a ten szczeniak należał do niego.

Chłopak pokręcił głową. Znów wydawał się bardziej zdenerwowany, jakby myśl o przywódcy potęgowała jego stres. Dora ponownie zacisnęła palce na jego ramieniu.

– Staszek, miał dziś dyżur… Powiedziałem mu, co znaleźliśmy, a on kazał mi do ciebie biec jak najszybciej. Sam pojechał po Borysa.

Zatem to nie alfa miał kłopoty. Jednak fakt, że zdaniem Staszka sprawa wymagała ich obojga, nie zwiastował niczego dobrego. Znała tego wilka – dobrze po czterdziestce, opanowany i rozsądny. Nie spanikowałby na widok byle pierdoły.

– A co dokładnie znaleźliście? – dopytała. Kolejny raz musiała ścisnąć ramię chłopaka, bo adrenalina skoczyła mu na samo wspomnienie, a oczy zaczęły połyskiwać srebrzyście, jak u wilka. Poruszył szczęką, chcąc rozluźnić napięcie wywołane obecnością wilczych zębów we wciąż ludzkiej szczęce.

– Grób, całkiem na dziko, nieoznaczony… Myśleliśmy z chłopakami, by go po prostu zakopać z powrotem, ale Staszek powiedział, że nie wolno, bo zwłoki poza cmentarzem to poważna sprawa, zwłaszcza takie… i że musisz je zobaczyć.

Przymknęła powieki. O tak, zwłoki poza cmentarzem, w nieoznakowanym grobie, zdecydowanie klasyfikowały się jako poważna sprawa. Ci, którzy zmarli śmiercią naturalną czy popełnili samobójstwo, rzadko w takich kończyli. A to wskazywało na jeden możliwy scenariusz.

– Gdzie ten grób?

– To niby nasze terytorium, ale nie mamy z tym nic wspólnego, słowo! – zapewnił.

Mówił szybko, wymachując rękoma. Wyłapywała słowa klucze: „trup”, „poza cmentarzem”, „wilcze terytorium”. Wierzyła mu. Gdyby mieli w tym jakikolwiek udział, z ciała zostałyby zapewne szczątki niewarte zakopywania. A jeśliby jednak je zakopali – po co mieliby ją o tym informować? Byłoby to niepraktyczne, a Dora doskonale wiedziała, jak ważna dla wilków jest praktyczność.

– Poczekaj chwilę – powiedziała – przebiorę się i pojedziemy na miejsce.

Przytaknął gorliwie. Pewnie obawiał się reakcji Staszka i Borysa, gdyby wrócił sam. Jeśli polecenie brzmiało: „Przyprowadź Dorę Wilk”, nic prócz przyprowadzenia jej na miejsce nie mogło gwarantować zadowolenia alfy.

Poszła do sypialni, zmieniła domowe spodnie na wytarte dżinsy, których nie będzie jej szkoda wyrzucić, jeśli robota okaże się naprawdę paskudna. Założyła termoaktywkę i ciepłą bluzę z kapturem. Wieczory bywały już zimne, po całym dniu na świeżym powietrzu wiedziała, czego się spodziewać. Wciągnęła wełniane skarpety i glany. Przydadzą się, skoro w planach był rozkopany grób w lesie. Przypięła do pasa kaburę z pistoletem i pochwę z mieczem. Wolała być przygotowana na więcej niż na mniej. Zaplotła ciasny warkocz – trupi zapach lubił wnikać we włosy naprawdę głęboko. Wychodząc z sypialni, złapała jeszcze ramoneskę, zestaw magiczny i przepastną torbę.

Dwa tosty nie zaspokoiły całodniowego głodu, ale jeśli to, co ją czekało, wstrząsnęło szczeniakiem, napełnianie sobie żołądka nie wydawało się rozsądnym pomysłem. Już w progu cofnęła się i zostawiła na stole liścik dla Mirona i Joshui: „Trup u wilków. Namiestniczka w akcji. Pod telefonem”. U dołu narysowała małe serduszko, bo wiadomość wydała się jej zbyt sucha. Prawdopodobieństwo, że wrócą przed nią, nie było duże, ale dzięki temu nie czuła się osamotniona. A gdyby coś poszło źle, będą wiedzieli, w którym miejscu zaczęła się jej przygoda.

– Gdzie to dokładnie jest? – zapytała szczeniaka, gdy byli już na schodach.

– Przy starym sanatorium, na północnej granicy miasta – powiedział.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem, zorientowawszy się, że zamierza iść tam pieszo. Dziesięć kilometrów? Dla niego to może była przebieżka, ale w żadnym razie nie dla niej. Nie przy tym zimnym wietrze, który owszem, zostawiał w ciele drobinki magii, lecz jednocześnie wywiewał ciepło. Skierowała się na parking, do swojej poobijanej ravki. Szczeniak podążył jej śladem.

– Jak się właściwie nazywasz? – zapytała w czasie jazdy.

– Kuba.

– Z pierwotnego stada czy przyjechałeś z Borysem?

Nie powinno mieć to znaczenia, ale miało. Pierwotne stado pod rządami Brunona flirtowało sobie radośnie z faszyzmem. Borys przybył i zrobił z tym porządek, ale co tam wilkom we łbach zostało, trudno powiedzieć. Nikt nie podskakiwał alfie, jednak głupota bywa nieuleczalna.

Szczeniak nie wydawał się urażony pytaniem.

– Przyjechaliśmy z mamą już po powrocie Borysa. Mieszkaliśmy tu chwilę wcześniej, ale musieliśmy uciekać. Mama i Bruno nie dogadywali się najlepiej. Szło na noże i pazury.

Uśmiechnęła się pod nosem, pewna, że polubiłaby matkę Kuby.

Młody dawał jej wskazówki, którędy ma jechać. Nie zawracał sobie głowy ulicami jednokierunkowymi i zakazami wjazdu, bowiem zwykle przemieszczał się pieszo. Na prawo jazdy był o wiele za młody.

Szybko skończyła się miejska zabudowa i wjechali w dzielnicę leżącą na peryferiach, z luźno rozrzuconymi domami. Potem budynków zrobiło się jeszcze mniej, a zagajniki płynnie przeszły w gęsty park, by dalej przeobrazić się w stary las.

Im bardziej oddalali się od głównej drogi, tym robiło się ciemniej. Dora jak nic przegapiłaby starą bramę, gdyby Kuba nie wskazał jej zarośniętego zjazdu. W miarę zagłębiania się w park napotykali coraz starsze drzewa. W podmiejskich dzielnicach urzędowały zielone wiedźmy, ich magia wpływała też na pobliskie lasy, parki i całą okoliczną zieleń. Mimo że byli ledwie kilka minut jazdy od miasta, drzewostan sprawiał wrażenie przeniesionego z głębokiego boru.

Szutrowa droga zwężała się, gałęzie krzewów malinowych i jeżyn płożyły się nisko i gęsto, zahaczając o podwozie. Na powrót stała się szersza w rejonach starego sanatorium. Ciemny, opuszczony budynek z częściowo zerwanym dachem, oknami zabitymi deskami tak niedbale, że dzieciaki wytłukły szyby, wyglądał jak plan zdjęciowy horroru. Minęli ponure gmaszysko i ponownie zagłębili się w park.

Październikowy zmrok, czarne gałęzie odcinające się od podmalowanego zachodem słońca nieba i zapowiedź rozkopanego grobu podziałały na wyobraźnię Dory. Wzdrygnęła się, słysząc pohukiwanie puszczyka. Zacisnęła palce na kierownicy, manewrując na wąskiej, wyboistej ścieżce.

Zaparkowała w miejscu, w którym od biedy była w stanie wykręcić, dalej mogło być tylko gorzej.

– To już niedaleko, jakieś dwadzieścia metrów od drogi – powiedział Kuba.

Wysiadła, wzięła z bagażnika dużą latarkę i ruszyła za przewodnikiem między drzewa.

Ciekawe, czy ten, kto zakopał tu zwłoki, wybrał to miejsce dlatego, że dalej nie był w stanie dostać się samochodem? A może obawiał się świadków? Dwadzieścia metrów od ścieżki to jednak spora odległość dla człowieka niosącego ciało. Podłoże było nierówne, stopy grzęzły w poduszkach mchu, a jeżyny czepiały się spodni. Ten ktoś musiał być dosyć silny i zdeterminowany.

– Często tu bywacie z chłopakami? – zagadnęła Dora.

Kuba milczał, jakby się zastanawiał, która odpowiedź nadaje się dla jej uszu.

– Nie interesuje mnie to, czy powinniście tu być i co tu właściwie robicie. Też miałam kiedyś piętnaście lat, więc mogę się domyślić. Po prostu zastanawiam się, czy ktoś tu bywa regularnie. Czy wyczulibyście zapach obcego?

Wzruszył ramionami.

– Bywamy w sanatorium co jakiś czas… ale to nie tak, że patrolujemy teren.

Kiwnęła głową. Nastoletnie wilki nie różniły się specjalnie od nastoletnich ludzi. Kuba i jego koledzy pewnie kurzyli papierosy, popijali piwo i bawili się w dorosłych.

– A obchód? Strażnicy się tu zapuszczają?

– Raz, dwa razy dziennie objeżdżają teren, ale autem, drogą. Nie zagłębiają się w las.

Odnotowywała te szczegóły w pamięci. Nie sądziła, by to był przypadek. Ten, kto podrzucił tu ciało, musiał zrobić rekonesans. Tylko idiota w ciemno pozostawiałby zwłoki na terytorium wilków.

Albo ktoś zupełnie obcy, kto nie wiedział, że to ich ziemia.

– Już prawie jesteśmy – powiedział Kuba, wskazując na drzewo, na którym powiewał kawałek żółtej tkaniny.

Oznaczyli miejsce, bystre dzieciaki. W gęstym zapachu butwiejącego drewna i wilgotnego mchu nie było łatwo wytropić woń rozkładu. Dorę znów zastanowiło, czy to zbieg okoliczności, czy też sprawca dokładnie zaplanował, gdzie zakopie zwłoki.

Potrzebowała mniej niż minuty, by zrozumieć, że wilki miały rację. Było grubo.

*

To nie był zwyczajny grób. Nieco ponad półtora metra długości, może osiemdziesiąt szerokości, co najmniej metr głęboki. Rozkopany, jakby coś wygrzebywało się na powierzchnię. Pryzmy ziemi w jednym końcu wyglądały jak robota wielkiego kreta – pod warunkiem że kret miał bose, ludzkie stopy w niewielkim rozmiarze, gdzieś między 36 a 39, bo taki właśnie ślad był odciśnięty w miękkiej, wzruszonej ziemi. Sfotografowała go komórką, wiedząc, że prędzej czy później ktoś go zadepcze.

Dora zauważyła coś jeszcze. Mimo że lokator zdawał się zniknąć jakiś czas temu, grób nie był pusty. Ostrożnie, by nie zatrzeć śladów, Dora uklękła przy brzegu i sięgnęła w głąb, odgarnęła dłonią trochę ziemi i odsłoniła grubą, mleczną folię. Wewnątrz prawie na pewno było ciało. Piętrowy grób – pomyślała z irytacją. – Jak efektywnie!

Już miała wstać, ale jej uwagę przykuł błysk żółci. Wyciągnęła z torby rękawiczki lateksowe. Noszenie ich przy sobie było starym nawykiem, jeszcze z pracy w policji. Nie tęskniła za ich zapachem ani za tym, jak ciasno przylegały do dłoni.

Rozgarnęła ziemię, zacisnęła palce na jaskrawym materiale i mocnym szarpnięciem wydobyła wielką skórzaną torbę, modną i raczej kosztowną. Jeśli należała do ofiary, mogła zawierać istotne wskazówki, mimo to Dora odłożyła ją na bok – w pierwszej kolejności musiała potwierdzić podejrzenia co do zawartości pakunku na dnie grobu.

Pochyliła się głębiej, balansując na samej krawędzi wykopu, aż ziemia zaczęła się osypywać pod jej ciężarem, i zajrzała pod rozdarty kawałek folii. Ludzkie żebra i mostek, z resztkami tkanek wciąż przyczepionymi do kości. Kiedy poruszyła folię, smród tłuszczowosku i rozkładu przebijał wszystkie inne zapachy, jakby czekał zaplombowany, by porazić zmysły. Odsunęła się od krawędzi, obawiając się, że jeszcze kilka sekund, a wpadnie do środka albo puści pawia.

Szczeniak trzymał się na dystans, stojąc na krawędzi polanki. Mogła się założyć, że to najbliższe miejsce, gdzie smród już nie dociera. Starała się nie oddychać przez nos, nie zamierzała okazać słabości. Jeden paw, a gadania na lata.

Przez chwilę wpatrywała się w niewielki odcisk stopy i żółtą torbę. Dwie istotne wskazówki co do tego, co mogło się tu wydarzyć. Cholera.

Wyciągnęła komórkę i wybrała numer do Katii, zadowolona, że ma namiar na najlepszą nekromantkę w mieście. Jeszcze nie tak dawno musiałaby po nią wysłać Kubę (nekromantka i nastoletni wilk, początek niezłego dowcipu), szczęśliwie zasięg w Thornie poprawił się w ostatnich latach. Olaf, alfa wilków z Trójprzymierza, zrewolucjonizował komunikację po magicznej stronie. Połowa alternatywnych miast korzystała już ze wzmacniaczy sygnałów jego projektu i aparatów komórkowych kompatybilnych z nową technologią. Olaf bez wątpienia nieprzytomnie się na tym wzbogacił, ale należało mu się. Technologia wciąż nie była doskonała i nawiązanie połączenia między miastami – alternatywnym i realnym – bywało wyzwaniem, a czasami linie magiczne zagłuszały sygnał, ale lepsze to niż nic.

Przyjaciółka odebrała niemal od razu.

– Mam nadzieję, że nie masz randki? – zapytała Dora.

– Powinnaś mieć nadzieję, że ją mam.

– W innych okolicznościach przyznałabym ci rację, ale jeśli romantyczny wieczór zmierzałby w stronę upojnej nocy, miałabym wyrzuty sumienia, wzywając cię na miejsce zbrodni.

Katia westchnęła.

– To dobrze, że moje plany na wieczór zakładały tylko niezdrową ilość lodów i seriali, prawda? Co tam dla mnie masz?

– Cholera wie. Coś wyszło z grobu, o własnych siłach. Ożywieniec, zombie, może pluj. Twoja działka, jak sądzę.

– Plącze się tam gdzieś w zasięgu wzroku?

Dora rozejrzała się wokół, świecąc latarką po krzakach.

– Żadnego zombie nie stwierdzam.

– To jakiś cmentarz? Ma mur, ogrodzenie, bramę? – dopytywała Katia.

– Niestety. Jestem w parku przy starym sanatorium, w północnej części Thornu. Mogę wysłać wilka, żeby czekał na ciebie przy bramie wjazdowej, niełatwo tu trafić.

– Poradzę sobie, moja magia wyczuje trupa, również ożywionego. Będę za dwadzieścia minut. Jestem za dobrze ubrana, by wycierać się w płynach ustrojowych nieumarłych.

Dora odhaczyła w myślach „nieumarłego” z listy spraw do załatwienia. Zostało jeszcze ciało w folii. Potrzebowała patologa.

Westchnęła, wybierając numer. To nie będzie tak przyjacielska rozmowa jak z Katią. Ksawery Matuszko objął stanowisko patologa w Thornie przed niespełna rokiem, a już zasłużył na opinię osoby trudnej, kłótliwej i mało elastycznej. Może po drugiej stronie bramy, w realnym Toruniu, byłby kompetentny, tu nie miał na to szans. Dora próbowała sobie z nim radzić. Tylko raz w tygodniu życzyła mu szybkiego i bolesnego zgonu. A sobie życzyła nowego patologa, który nie będzie miał tak nieznośnego charakteru i irytującej osobowości. Kogoś nudnego, pracowitego i lubiącego wyzwania, jakie stawiała praca specjalisty medycyny sądowej w magicznym mieście. Niby niewiele, jednak Ksawery nie dysponował żadną z tych cech. Był wrzodem na dwunastnicy świata. A jego obecność po tej stronie bramy – wynikiem fatalnych braków kadrowych. Niewielu magicznych z wykształceniem medycznym i odpowiednią praktyką odpowiedziało na ogłoszenie. Gdy odrzucili jawnego nekrofila oraz nekromantę z trupią gorączką, został Matuszko. Dora znała kogoś o niebo lepszego, ale jej ręce były związane. Na razie. Tymczasowo była skazana na Matuszkę.

W czasie pięciominutowej rozmowy zaserwował Dorze wykład o nadgodzinach, ona zacytowała mu ustęp z jego umowy o pracę, w której jak byk stało, że sytuacje nadzwyczajne są priorytetowe. Tak, podwójny grób w parku to bez wątpienia sytuacja nadzwyczajna. Musiała mu też przypomnieć, że to ona, jako Namiestniczka, decyduje, jak zaklasyfikować konkretne zdarzenie. I nie, nie uważa, by fakt, że ciało owinięto w folię i porzucono w nieoznakowanym grobie, świadczył o śmierci z przyczyn naturalnych. Matuszko wciąż dyskutował, aż w końcu zapytała go, czy pamięta, że jego kontrakt kończy się w marcu, za niespełna pół roku, a Starszyzna może, ale nie musi go przedłużyć. Nie omieszkała dodać, że ona, Dora, będzie wystawiać mu rekomendację, skoro z powodu stanowiska ma z nim więcej styczności niż członkowie Starszyzny.

Nie zrobiło to na nim wrażenia. Oświadczył, że będzie rano, koło dziesiątej.

Przez chwilę zastanawiała się, czy wysłanie po niego zdecydowanych na wszystko wilków uchodziłoby za mobbing. Chyba nie, dopóki nie zaczęłyby mierzyć do niego z pistoletów lub podgryzać.

Jedyną zaletą tego, że przyjedzie dopiero nazajutrz, było to, że może wyminą się z Katią. Tych dwoje szczerze się nienawidziło i nie miało problemów ze wzajemnym informowaniem się o tym.

Kończyła rozmowę z patologiem, kiedy za plecami usłyszała trzask gałęzi i memłane przekleństwa. To Borys i Staszek przedzierali się przez gęsto zarośnięty teren z kierunku przeciwnego niż ten, z którego przyszła z Kubą.

– Co my tu mamy? – zawołał Borys tonem wielkiego, ważnego alfy.

Był rozczochrany, flanelową koszulę miał krzywo zapiętą. Dora była pewna, że Staszek przeszkodził mu w czymś znacznie przyjemniejszym niż jedzenie tostów. Ale ponieważ była kobietą samotną i opuszczoną, poczuła odrobinę satysfakcji, że nie tylko ona musi się dziś obejść smakiem.

– Trupa. Na waszym terytorium. Chcesz mi coś powiedzieć? – odpowiedziała tonem twardej i nieustępliwej Namiestniczki.

– Doskonale wiesz, że po nas nie zostają groby i trupy.

– I zombie – dodała. – Coś wyszło z tego grobu.

Borys spoglądał na nią z niedowierzaniem, jakby upewniał się, że nie żartuje.

– Cholerne Halloween, zawsze przyciągnie jakieś gówno z drugiej strony welonu – powiedział i splunął przez lewe ramię.

Trudno jej się było kłócić z tym stwierdzeniem.

Czekając na Katię, mogła zająć się czymś pożytecznym albo marudzić z Borysem. Niewyspanym i niezaspokojonym, bo niespełna trzy miesiące temu urodził mu się syn. Oczko w głowie całego stada, ale też konkretna przyczyna zarwanych nocy. Dotychczas, jeśli się nie wysypiał, to z powodu harców mających doprowadzić do poczęcia – na tyle burzliwych i hałaśliwych, że plotki o nich dotarły nawet do Dory. Stado od miesięcy robiło zakłady, czy po zajściu Kseni w ciążę poziom decybeli i energii miłosnych igraszek spadnie. Ci, którzy obstawiali, że tak, rozstali się z forsą. Dora zgarnęła kilka stówek.

– Jak daleko stąd jest wasz samochód? – zapytała Borysa.

– Jakieś sto metrów przez zarośla.

Pokiwała głową. Pomysł, by ktoś przejechał koło siedziby wilków i w głębi ich terytorium wykopał grób, a następnie zostawił w nim co najmniej dwa ciała, uznała za zbyt szalony. Była niemal pewna, że sprawca przybył tą samą drogą co ona, od strony miasta.

Borys i Staszek tylko rzucili okiem do dołu, a potem oddalili się z godnością na krawędź polany, dołączając do Kuby. Jakimś cudem zdołali przy tym wyglądać na pewnych siebie twardzieli, a nie targanych mdłościami wymoczków.

Dora zabrała się do roboty, a przynajmniej do tej jej części, którą mogła wykonać sama, zanim pojawi się Katia i patolog. Rozłożyła na ziemi dużą, foliową torebkę dowodową i sięgnęła po wydobyte z grobu znalezisko. Torba wyglądała zaskakująco świeżo. Ani skóra, ani tkanina w środku nie nosiły śladów wilgoci czy zgnilizny. Na pewno była w lepszym stanie niż ciało w folii i Dora nie sądziła, by leżały w ziemi równie długo – było bardziej prawdopodobne, że torba należała do nowszego ciała albo do sprawcy. Czy kobieta mogłaby dźwigać ciało przez kilkadziesiąt metrów? Ludzka pewnie nie, ale mieszkańców Thornu cechowała nie lada kreatywność. Ona dałaby sobie radę, choć pewnie rzucałaby przekleństwami i pytała samą siebie, czy naprawdę nie było dogodniejszego miejsca do podrzucenia zwłok. Tu rodziło się jeszcze jedno pytanie – czy to miejsce było szczególne z jakiegoś powodu?

Wewnątrz torby znalazła portfel, również bez żadnych śladów wilgoci, tłuszczowosku, zgnilizny. Nawet specjalnie nie śmierdział. Mieścił rządek kart kredytowych, dokumenty i przepustkę służbową. Interesujące. Zajrzała do przegródki na monety. Kwitek parkingowy sprzed trzech dni. Teraz miała pewność – torba bezsprzecznie nie należała do ofiary w folii, martwej od co najmniej trzech miesięcy.

To zostawiało Dorze dwie możliwości. Postanowiła zachować je dla siebie, dopóki Katia nie pomoże jej ich zweryfikować i określić, która jest bardziej prawdopodobna. Ostatnie, czego chciała, to wojny między wilkami a wampirami. A jeśli to wampirzyca zabija i podrzuca ciała na terytorium wilków, rozpęta się piekło.

O planach na Halloween czy nawet zimowe przesilenie i Jule Dora będzie musiała po prostu zapomnieć. Mogła się pogodzić ze stratą Halloween, ale dalej w wyrzeczeniach nie zamierzała się posuwać.

Katia pojawiła się po pół godzinie.

– Cholera jasna, Dora, aleś nam znalazła rozrywki na piątkowy wieczór – jęknęła. – Wiem, że mnie lubisz, ale żeby od razu mi serwować niezabezpieczone cmentarzysko?

– Nie przesadzajmy, jeden podwójny grób to jeszcze nie cmentarz – zaprotestowała.

– Dziewczyno, przecież tu jest ich więcej, znacznie więcej! – wykrzyknęła Katia, a Dora i Borys wymienili spojrzenia.

– Ile?

Nekromantka rozłożyła ręce w geście frustracji.

– A bo ja je tak szybko zliczę? Więcej niż piętnaście.

– Wszystkie tak świeże, jak to? – Dora wskazała grób.

– Kilka starszych, pięć lat, może osiem, niektóre młodsze niż ten. O, tam – wskazała kierunek, z którego przyszła – pod tą brzozą zakopane jest ciało, które wciąż ma mięso na kościach.

To zmieniało wszystko.

Dora zawołała Borysa.

– Potrzebuję ludzi do kopania. To twoje terytorium, więc zaczynam od poproszenia o pomoc ciebie – powiedziała.

Popatrzył na nią uważnie. Nie, nie umknęła mu implikacja jej słów – skoro prosiła go o pomoc, dawała czytelny sygnał: on i jego stado nie są podejrzani. Podobało mu się rozwianie wątpliwości na dzień dobry.

– Ilu potrzebujesz? – zapytał.

– Co najmniej czterech. Skoro jest tu cmentarzysko, musimy ekshumować wszystkie ofiary.

– Dora, nie myśl, że próbuję ci przeciągać sprawę… ale jest już naprawdę późno… – jęknęła Katia.

Westchnęła. Przyjaciółka miała rację. Gdzieś śmignęły trzy godziny i dochodziła północ.

– Dobra, zaczniemy rano. Ale powinniśmy pilnować tego miejsca na wypadek, gdyby sprawca wrócił albo chciał utrudnić nam śledztwo.

– Przyślę strażników. To w końcu moje terytorium – oświadczył Borys.

– Dzięki – odetchnęła. To znaczyło, że będzie mogła wrócić do domu i przespać się choć kilka godzin.

Borys wyciągnął komórkę, która wydawała się filigranowa w jego wielkich dłoniach. Szybko wystukiwał wiadomości na ekranie dotykowym.

– Zrobione, będą tu o siódmej rano.

– Niech wezmą chorągiewki – zawołała Katia. Stała kilka metrów dalej i opierała się dłonią o pień. Magia śmierci otaczała ją fioletową poświatą.

Borys znów błyskawicznie wystukał wiadomość.

Nekromantka zatrzymała się przed rozkopanym grobem.

– A co stąd wylazło? Zombie, upiór, ożywieniec, familiant? – zapytała przyjaciółkę.

Katia kucnęła i położyła dłoń płasko obok odcisku stopy. Zanuciła pieśń dla Matki Ziemi, a ta jej odpowiedziała. Dźwięki były tak wysokie, że Dora ledwie je rejestrowała, ale Borys zakrył uszy i zawył z bólu. Nawet stojący kilkanaście metrów dalej Staszek i Kuba odczuli siłę pieśni. Chłopak zaskowyczał i znowu z trudem zwalczył pokusę przemiany. Staszek szybko odesłał go do domu.

Katia z zamkniętymi oczami wsłuchiwała się w echo pieśni, które odbijało się od pni drzew i wracało zwielokrotnione. Otrzepała dłonie i powiedziała:

– Coś martwego, i owszem. Ale nie moja magia. Inna sygnatura.

– Czyli nie nekromancja, ale inna magia śmierci? – upewniła się Dora.

– Tak mi Ziemia śpiewa. Ale nic dokładniej ci nie powiem i raczej jej nie namierzę.

– Nie trzeba. Wiem, kto może to zrobić – odparła Dora, ściągając rękawiczki.

Silić się na dyplomację czy uderzyć z grubej rury?, zastanawiała się, wybierając numer. Po trzech sygnałach doczekała się połączenia.

– Wasza Kąśliwość, musimy porozmawiać. Jest tu kilka trupów, z których chyba powinieneś mi się wytłumaczyć – rzuciła na powitanie. W innym życiu będzie dyplomatką, w tym niekiedy wolała cisnąć granat do pomieszczenia, zanim decydowała się do niego wejść.

Dobiegło ją sapnięcie i zgrzytnięcie zębami.

– Doro, jak zawsze urocza – odezwał się Roman. – Pozwolisz, że oddzwonię, mam pilne spotkanie.

– Zrób sobie trzy minutki przerwy i powiedz mi, co wiesz o Darii, jednej z twoich wampirzyc.

– Chyba nie myślisz, że znam każdą referentkę, która pracuje w moim banku? – Odpowiedź ociekała sarkazmem.

– Tak właśnie myślę.

– Przeceniasz mnie.

– Nie sądzę. Nigdy ci nie powiedziałam, że jest referentką w banku.

– Nie mogę teraz rozmawiać – warknął.

– Roman, ja chcę tylko ustalić, czy była ofiarą, czy sprawcą. Tylko tyle.

– Oddzwonię, gdy sam będę znał odpowiedź.

Zakończył połączenie, a ona wiedziała, że wyłączył aparat.

Nie była tym zachwycona, ale ze skopaniem mu tyłka postanowiła poczekać kilka godzin.

Decyzja, by odłożyć sprawy do rana, nie przyszła jej lekko, jednak nawet ona, Dora Wilk, musiała czasem posłuchać głosu rozsądku. Patrzyła, jak cmentarzysko pustoszeje. Ściskało ją w żołądku na myśl o ciałach w zimnej ziemi. Odeszła dopiero wtedy, gdy przybyli strażnicy.

Rozdział 2

Roman, zaciskając zęby, odłożył telefon. Roztrzaskanie go o podłogę byłoby nierozsądne. Dowodziłoby też braku opanowania i kontroli, a przecież, do cholery, był opanowany i wciąż miał kontrolę! Poza tym z wymianą telefonu zawsze jest tyle zamieszania…

Schwycił szklany przycisk do papierów, idiotycznie ładny przedmiot z zatopioną wewnątrz ważką, zważył go w dłoni, a potem cisnął nim o ścianę. Okruchy szkła rozprysły się po całym pokoju. Odgłos uderzenia był donośny i przyniósł mu chwilę ulgi. Ulotną. Już po kilku sekundach jego gniew znów osiągnął poziom, przy którym miał ochotę niszczyć przedmioty i skręcać karki.

Musiał wyjść z mieszkania, zanim je całkiem zdemoluje. Ulżyłoby mu tylko na moment, a on naprawdę lubił swoje dzieła sztuki i olbrzymie okno.

Nienawidził niespodzianek. Nienawidził tracić kontroli nad sytuacją. A najbardziej nienawidził, kiedy się okazywało, że nie wiedział o swoich ludziach wszystkiego, co powinien wiedzieć.

Znał ich. Wszystkich. Każdego wampira i renfielda, którzy mieszkali na jego terytorium. Nie tylko podstawowe fakty i życiorysy, które kompletowali dla niego pracownicy odpowiedzialni za ochronę i wywiad, ale także charaktery. Starał się poznać każdego, z każdym porozmawiać, wejrzeć mu w duszę na tyle głęboko, by nic nie zdołało go zaskoczyć.

Wyciągnął wnioski po wydarzeniach sprzed kilku lat, kiedy był o włos od utraty gniazda, bo pozwolił sobie na luksus niewiedzy.

Mówiono, że jest paranoikiem. Ale to nie paranoja, kiedy masz rację.

Wykorzystał nie tylko swój status wampirzego księcia, ale i maga, którym był przed przemianą. Wszyscy wiedzieli, że wciąż włada magią, lecz skupiali się głównie na tym, że dawała mu ona odporność na słońce i czyniła jednym z niewielu daywalkerów, a także pozwalała wchodzić do domostw bez zaproszenia. Jednak jego moc sięgała dalej. Każdy, z kim był związany krwią, był też związany zaklęciem. Roman nie lubił go nazywać „szpiegowskim”, bo to czyniło ludzi dziwnie nerwowymi, ale cóż.

Telefon od Dory nie był pierwszym sygnałem, że zdarzyło się coś, co zdarzyć się nie powinno. Już wcześniej poczuł wpływ zaklęcia, a echo zadanej przez nią śmierci odbiło się echem w jego kościach i na chwilę przysłoniło mu wzrok krwawą mgłą. Był w szoku. Zajęło mu chwilę skojarzenie tych emocji z niepozorną referentką z banku…

Nawet nie przeszło mu przez myśl, że stanie się przedmiotem jego rozmowy z Dorą Wilk, że to młodziutkie wampirzątko znajdzie się w polu zainteresowań Namiestniczki… Popełnił błąd. Wyciągnie wnioski. I jeśli coś dziś zniszczy, to wampirzycę, przez którą wyszedł na durnia.

Z sejfu ukrytego w ścianie wyciągnął skrzynkę z wiśniowego drewna, wygładzonego przez stulecia. Pięknie zdobiona, kryła zabójczą broń. Coś, co dziś mogło mu się przydać.

Nie czekał na windę, zbiegł po schodach z trzeciego piętra i wyszedł na ulicę. Mógł wezwać kierowcę i limuzynę albo zabrać jedno z mniejszych, sportowych aut, którymi lubił jeździć sam, ale uznał, że pójdzie pieszo. Chłodne wieczorne powietrze nieco go otrzeźwi i być może powstrzyma przed urwaniem komuś głowy przez najbliższe pół godziny. Na tę przyjemność być może pozwoli sobie, gdy spotka się z Darią.

Jesienne noce były dla jego rasy łaskawe, już po dziewiętnastej było wystarczająco ciemno, by Krwinka, miejscowy wampirzy bar, wypełniał się ludźmi. Roman nie spodziewał się jej tam zobaczyć. Miała opinię „wrażliwca”, co nie dziwiło z uwagi na jej młody wiek. W 2004 roku ta dziewczyna wciąż była w pełni ludzka. Zupełna świeżynka – wprost niepojęte! Nie żywiła się na żyjących dawcach. Przynajmniej nie robiła tego do niedawna. Ale to się mogło zmienić. Do niedawna nie zabijała…

Roman zatrzymał się w pół kroku i zajrzał do Krwinki. Stał w progu i lustrował twarze klientów, wampirów, krwiodajek i obsługi. Znał ich wszystkich. Darii wśród nich nie było. Poczuł lekką satysfakcję. Może nie wiedział wszystkiego, ale wciąż potrafił nieźle oceniać ludzi i sytuacje.

Szedł szybko, pozwalając, by wiatr rozwiewał mu poły płaszcza. Jedną dłoń wsadził do kieszeni, druga marzła. Nie przepadał za mrozem i śniegiem, ale jesienią zawsze dochodziło w nim do głosu echo czasów, kiedy był człowiekiem.

Daria zajmowała jeden z lokali w niewielkim apartamentowcu, który wybudował kilkanaście lat temu. Mieszkali tu głównie młodsi z jego gniazda – ci, których wolał mieć na oku lub którzy potrzebowali pomocy, by nie wpaść w kłopoty. Starsi zwykle woleli własne rezydencje i bardziej dyskretną przestrzeń, ale Roman doceniał praktyczność apartamentów. Miał baczenie na mieszkańców, a do tego dysponował uniwersalnym kluczem do budynku i do poszczególnych mieszkań. W takie noce jak dziś okazywało się to bardzo praktyczne.

*

Tkwił w ciemnym pokoju już kilka godzin. Mógł wrócić do siebie albo przysłać tu kogoś, kto poczeka na jej powrót i ją do niego przyprowadzi. Ale nie tak zaplanował sobie to spotkanie. Chciał czegoś więcej niż kary dla małej Darii. Czekał więc. Cierpliwie.

Gdy Dora wysłała mu wiadomość z informacją, że jeśli będzie mataczył, uszkodzi mu klejnoty książęce, uśmiechnął się z rozbawieniem. Nie planował mataczyć. Przeciwnie. Chciał prawdy. Niezależnie od tego, jak brzydka miała się okazać. Odpisał, że obraża go tymi podejrzeniami, co skomentowała krótkim „ojej”. Impertynencka wiedźma. Ale bawiła go. Powinien do niej zadzwonić, sprawdzić, ile wie i jak bardzo cała sprawa zaszkodzi reputacji jego gniazda, ale postanowił odłożyć to na później.

Zza szczelnie zasłoniętych żaluzji nie przedostawała się nawet odrobina światła księżyca czy latarni. Nie zapalał lampy. Już od dawna widział w nocy wystarczająco dobrze, by się obywać bez oświetlenia.

Nie miał pojęcia, na co Daria liczyła. Jak mogła sądzić, że to do niego nie dotrze? Odczuwał impuls magii za każdym razem, kiedy złamała prawo. Czuł, gdy odbierała życie. I wciąż nie mógł przejść nad tym do porządku dziennego.

Nie spodziewał się tego po niej. Po wielu owszem, ale nie po niej. Nie przypuszczał, że w środku nocy będzie czekał na nią z ostrzem, którym miał wymierzyć sprawiedliwość. Daria była taka młoda. Nawet po zsumowaniu jej lat ludzkich i wampirzych miałaby mniej niż czterdzieści – osesek. Drobna, ładna, sympatyczna. Zabawka, która szybko się komuś znudziła, więc porzucił ją na jego terytorium.

Nie była nawet w pierwszej dwudziestce, którą miał na oku, spodziewając się potencjalnych kłopotów. Nawet nie w pierwszej setce, jeśli miał być szczery sam ze sobą, a to irytowało go dodatkowo. Co jeszcze przegapił? Wobec kogo się pomylił?

Jego pozycja zależała także od tego, czy potrafi ocenić ryzyko i na ile skutecznie kontroluje swoich podwładnych. A teraz ta smarkula naraziła jego reputację.

*

Minęła czwarta nad ranem.

Roman usłyszał jej kroki, kiedy wchodziła po schodach. Ciężkie i powolne. Jakby wiedziała, co ją czeka na górze. Było to mało prawdopodobne – krył swoją aurę, maskował zapach. Nie zamierzał rezygnować z elementu zaskoczenia.

Chciał zobaczyć jej reakcję, prawdziwą i impulsywną, gdy zrozumie, po co tu przyszedł. Gdy zobaczy miecz na jego kolanach. Gdy pojmie, że on wie, i że to już koniec.

Być może zbytnio dramatyzował, ale był wampirem – dramatyzm był częścią dziedzictwa i stylu.

*

Klucz w zamku zgrzytnął tylko raz. Dziwne, zwykle z przyzwyczajenia przekręcała go dwa razy. Widać nie była sobą, kiedy wychodziła. Trudno się dziwić.

Weszła do mieszkania i starannie zamknęła za sobą drzwi. Wrzuciła pęk kluczy do glinianej misy na komodzie i schyliła się, by rozsznurować buty. Przeklinała, gdy palce ślizgały się po mokrych od krwi i błota sznurowadłach. Pewnie nie zdoła już tych butów uratować. Osiem stów w piach. Dopisze to do rachunku tego chujowego tygodnia. Bardziej chujowego nawet od tej nad wyraz chujowej nocy, kiedy znalazła się w niewłaściwym miejscu i czasie i miała nieszczęście wpaść w oko kolesiowi, który nie przyjął jej „nie” jako ostatecznej odpowiedzi. Stopniowanie chujowizny.

Skopała buty i zatoczyła się, uderzając głową o wieszak na kurtki. Była zmęczona, głodna i kręciło jej się w głowie. W dodatku zapomniała zapalić światło. Obmacała ścianę w poszukiwaniu kontaktu. Stłumiony grubym mlecznym kloszem blask żarówki ledwie wydobywał wnętrze z mroku. Zwykle jej wzrok był dużo lepszy, a oczy nadwrażliwe na światło; przeważnie nawet nie zauważała ciemności, skoro żyła w niej bez przerwy od dziesięciu lat.

Ale umieranie może wiele zmienić w człowieku. Zachichotała, bo przyłapała się na tym, że pomyślała o sobie jako o istocie ludzkiej. I to dziś, gdy ewidentnie dowiodła, że nic ludzkiego już w niej nie zostało. Teoretycznie stało się to przed dziesięciu laty. Praktycznie – właśnie dziś. Koniec z waniliową dziewczyną, delikatnym polnym kwiatuszkiem. Umarł sześć dni temu. Na dobre.

Usłyszała za swoimi plecami szelest. Odwróciła się tak szybko, że znów poczuła zawrót głowy. Oparła się ciężko o framugę i spojrzała prosto w oczy ciemnowłosemu mężczyźnie, który siedział na jej skromnej kanapie przykrytej wełnianym kocem. W eleganckiej czarnej koszuli i wytwornym czarnym garniturze, z mieczem na kolanach, wyglądał nieznośnie oficjalnie.

Wystroił się na mój pogrzeb, pomyślała, ale ugryzła się w język, zanim powiedziała to na głos. Zamiast tego zawołała:

– Cześć, Roman!

Pomachała mu entuzjastycznie, a ponieważ puściła się w tym celu framugi, a wciąż kręciło jej się w głowie, klapnęła na tyłek. Zachichotała, a potem dostała głupawki. Leżała na podłodze, śmiejąc się jak wariatka.

Roman milczał, zaskoczony jej idiotycznym zachowaniem.

– Widzę, że witasz śmierć z uśmiechem na ustach – powiedział chłodno.

Jego ton był tak suchy i zgryźliwy, że Daria się wzdrygnęła. Wolała, gdy brzmiał jak grzech wytaplany w melasie. Słyszała go w snach tyle razy… Zawsze mówił coś cudownie sprośnego. W rzeczywistości rzadko się do niej odzywał, ale na ostatniej prostej postanowiła domagać się swojego przydziału grzechu i melasy.

Śmiech ją zmęczył, trzymała się za bolący brzuch. Odetchnęła głęboko, usiadła na podłodze i oparła się o ścianę. Patrzyła na Romana. Nie wydawał się rozbawiony. Raczej srogi. Bicz pański i egzekutor. Mogła się z tym pogodzić. Cóż, nawet nie załapie się to do rankingu top 10 najbardziej chujowych aspektów ostatniego tygodnia.

– Wybacz, Romanie. To tylko nerwy. Nie jesteś pierwszym, który od jakiegoś czasu chce mnie zabić, ale pewnie będziesz ostatnim. Mam tylko jedną prośbę, zanim przejdziesz do rzeczy…

Uniósł brew w oczekiwaniu na jej życzenie. Darię kusiło, by wspomnieć o ziemskich rozkoszach, ale była prostą dziewczyną z prostymi priorytetami.

– Mogę się najpierw umyć? Jestem brudna, wymazana starą krwią kilkunastu osób i litrem świeżej. To jest po prostu nieestetyczne – powiedziała.

– Zauważyłem. Jak do tego doszło? – Wciąż mówił chłodnym, oschłym tonem.

– To bardzo długa opowieść. W skrócie, nie jesteś pierwszym drapieżnikiem, który mnie dopadł. I najpewniej mam uczulenie na penicylinę. Nie wiedziałam, że możemy je mieć po przemianie, chyba powinieneś zrobić jakieś badania swoim ludziom. A młode wampiry chyba nie są tak odporne na narkotyki, jak mi mówiono.

Pocierała twarz piąstką, jak dziecko. Zaschnięta krew osypywała się z policzka płatkami na podłogę.

– Obrzydliwe – westchnęła, patrząc na swoje paznokcie z zaschniętymi brunatnymi półksiężycami – daj mi dziesięć minut, a potem rób, co musisz.

Zawahał się. Zauważyła to i powiedziała:

– Jeśli się boisz, że to podstęp, a ja planuję ucieczkę, zapewniam, w łazience nie ma okna. I możesz patrzeć, gdybyś chciał.

Nie uśmiechnął się. Po prostu przyglądał się tej stukniętej dziewczynie siedzącej na podłodze. Porównywał notatki mentalne na jej temat. To, co widział, i to, co wiedział dzięki zaklęciom… Wszystko razem nie składało mu się w spójną historię. Poczuł frustrację. Zabić ją zawsze zdążę, pomyślał.

– Umyj się, nie będę patrzył – zgodził się. – Za dziesięć minut chcę wysłuchać, co masz mi do powiedzenia, ze szczegółami.

– Widzisz, jaka to niesprawiedliwość? Gdy wreszcie spotykam faceta zainteresowanego bardziej moim wnętrzem niż mokrymi cyckami, zamierza mnie zabić.

– To ty musiałaś kogoś zabić, bym się zjawił – odparował zgryźliwie.

– Gdybym wiedziała, że to takie proste!

Zaśmiewając się ze swojego dowcipu, powlokła się do łazienki. Była tak zmęczona, że plotła od rzeczy, a blokada zdrowego rozsądku co rusz szwankowała („Rzeczy, których nie powinnaś mówić Księciu Wampirów, vol. 1”).

Czuła nadciągający świt, więc jej głowa robiła się ciężka, a ruchy nieco niezborne. Może i dobrze, może nie ma różnicy między śmiercią a zasypianiem? Choć nie, jest, i to dotkliwa – Daria przekonała się na własnej skórze. Czy da się go namówić, by zrobił to szybko i możliwie bezboleśnie? Do trzech razy sztuka? Niech choć ten ostatni raz nie będzie torturą.

Zrzuciła sztywne od krwi i błota ubranie na podłogę łazienki. Skoro zaraz zginie, nie zawracała sobie głowy wpychaniem ich do kosza na brudy. I z całą pewnością nie zamierzała dziś oszczędzać swojego absurdalnie drogiego szamponu. Jęknęła z bólu, gdy ciepła woda uderzyła w jej poranione ciało.

*

Inaczej sobie wyobrażał przebieg tego spotkania. Musiał przyznać, że go zaintrygowała. Nigdy nie miał wysokiego mniemania o swoim guście do kobiet, ale tym razem, nawet jak na niego, poprzeczka była żenująco nisko. Morderczyni i zapewne psychopatka. Najprawdopodobniej z załamaniem nerwowym.

Cóż, przynajmniej to nie była kolejna nudna noc. Był ciekaw tej historii, miał pewność, że go zaskoczy. W jego wieku niewiele go zaskakiwało.

Długo nie wychodziła z łazienki.

Za to wyraźnie poczuł zapach świeżej krwi.

Wyobraźnia podpowiedziała mu nieprzyjemne wyjaśnienie, nie zamierzał jednak pozwolić się smarkuli wywinąć. Sądził, że będzie musiał wyważyć drzwi, ale wystarczyło nacisnąć klamkę. Nie zamknęła ich, jakby się spodziewała, że przyjdzie popatrzeć. Tymczasem spojrzała na niego wyraźnie zmieszana. W samych bawełnianych majtkach i turbanie z ręcznika, próbowała…

Zaklął, uświadamiając sobie, co robiła.

– Pokaż to – rozkazał.

Skrzywiła się, ale nie oponowała, kiedy podszedł. Przyklęknął, by dokładniej ocenić obrażenia. Trzy duże pakiety gazy przykleiła do brzucha plastrami. Kolorowymi, dziecięcymi plastrami z piratami. Opatrunki już przesiąkały krwią. Dwie plamy wykwitały nad jej pępkiem, jedna niżej, tuż nad biodrem. Taki sam opatrunek, choć wciąż czysty, miała na ramieniu. Biel gazy odbijała się od licznych siniaków pokrywających większość jej tułowia i ud. Nie urodził się wczoraj. Wiedział, jak powstają takie sińce na udach.

Otwarta apteczka leżała w zlewie – szybki rzut oka i już wiedział, że poza plastrami pirackimi miała też takie z księżniczkami. Brakowało za to porządnych materiałów opatrunkowych.

– Masz wciąż apteczkę, która była na wyposażeniu mieszkania? – zapytał.

– Mam apteczkę na wyposażeniu mieszkania? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Westchnął i wyszedł z łazienki. Mieszkała tu trzy lata i nigdy nie zauważyła zestawu awaryjnego? To mówiło mu o niej więcej, niż zdawała sobie sprawę.

Poszedł do sypialni i zdjął panel ukryty w wezgłowiu łóżka. W skrytce znajdowała się apteczka z wyposażeniem niezbędnym do uratowania życia, jeśli wampirowi powinie się noga czy omsknie ząb: opatrunki, zestaw do szycia i naklejane wzmocnione szwy, rurki i wenflony, jeśli konieczna byłaby transfuzja, adrenalina, maść z antybiotykiem i preparat przyspieszający gojenie. Odkąd wyposażył wszystkie mieszkania w swoim gnieździe w zestawy pierwszej pomocy, liczba nieszczęśliwych wypadków wyraźnie zmalała.

Daria przyszła za nim do sypialni, po drodze owijając się puchatym szlafrokiem.

– Siadaj i pokaż mi obrażenia – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Nie protestowała. Usiadła na brzegu łóżka i ostrożnie zerwała plaster z brzucha. Syknęła z bólu. Popchnął ją łagodnie, by się położyła, a sam odsłonił to, co skrywał opatrunek. Trzy wyraźne rany kłute, o lekko poszarpanych brzegach, dosyć głębokie. Gdyby miał zgadywać, nie zadano ich ani dziś, ani wczoraj, zapewne kilka dni temu, ale dzisiaj musiały znowu się otworzyć. Tylko dlaczego jeszcze nie były wygojone? Jako wampirzyca powinna się leczyć znacznie szybciej. Była młoda, jasne, ale nie aż tak, by uzdrawianie trwało u niej niewiele krócej niż u zwykłych ludzi.

– Wiem, wiem, to marnowanie dobrych materiałów opatrunkowych – ironizowała – zakażenie i tak nie zdąży się rozwinąć. Ale nie chcę ułatwiać robalom zadania z otwartymi ranami na brzuchu. Widziałam dokument o muchach plujkach. Okropieństwo po prostu, no i boli jak diabli. Czy po śmierci choć ból nie powinien być mi oszczędzony?

Swoją przemowę podkreślała energicznymi ruchami rąk wyłaniających się z luźnych rękawów pluszowego szlafroka.

– Masz dziwaczne poczucie humoru – powiedział Roman, odkładając na szafkę nocną gazę i pirackie plastry.

– Tak gadają ci, którzy przegapili ostatnie pięćdziesiąt lat popkultury. – Widząc jego minę, szybko dodała: – Nie mówię, że jesteś stary, czy coś w tym stylu…

– A jaki twoim zdaniem jestem? – zapytał, przygotowując się do szycia ran.

– Wiekowy. Ale dobry rocznik, jak wino i w ogóle.

Widząc jego uniesioną brew i nieszczególnie zachwyconą minę, wyjaśniła:

– Muszę się napić. Jestem tak głodna, że nie myślę jasno i zaczynam bredzić.

– Kiedy ostatnio jadłaś? – zapytał, zamierając z igłą nad jej skórą.

– Trzy dni temu – przyznała.

Jest za młoda, by robić takie przerwy w posiłkach, pomyślał z irytacją.

– Nie wstawaj – powiedział i wyszedł z sypialni.

Znów użył tego autorytarnego tonu, który ją drażnił, ale nie miała siły wstać, nawet po to, by mu pokazać, że wcale nie musi słuchać jego rozkazów. Choć trochę musiała. Był jej szefem, jej księciem, i przyszedł ją zabić. Można powiedzieć, że zapracował na posłuszeństwo. A przynajmniej na to, by mu za bardzo nie pyskować.

Roman zajrzał do lodówki. Daria była jednym z nielicznych z podległych mu wampirów, którzy unikali żywienia się na żyjących obiektach. Dbał o to, by mieli bezproblemowy dostęp do zapasów świeżej krwi w woreczkach. Ale jej lodówka była niemal pusta. Na półce samotnie leżała ostatnia torebka 0Rh+.

– Nie możesz się głodzić – powiedział, podając jej opakowanie.

– Nie robię tego. Trzy dni temu wypiłam tygodniowy zapas i zapomniałam zadzwonić.

– Zapomniałaś?

– Coś mnie rozproszyło – powiedziała, uciekając spojrzeniem. Wypiła duszkiem całą torebkę i wzdrygnęła się na końcu, jak po przełknięciu gorzkiego lekarstwa. – Powtarzanie sobie, że to dla mnie równie zdrowe jak smoothie z jarmużu, kompletnie nie wpływa na smak.

– Jesteś naprawdę dziwna – stwierdził, dezynfekując brzegi rany i zabierając się do szycia.

– Unikalna. Afirmuję moje dziwactwa, aż stają się zaletą – wymamrotała.

Znów pocierała oczy pięścią. Zaczęła ziewać. Na co ci przyszło, pomyślał Roman, by półnagie kobiety w pościeli zasypiały w twoim towarzystwie. Zdawał sobie sprawę, że Daria walczy z sennością, bo jest osłabiona. Nadchodził też świt. Była za młoda, by dyskutować z siłą słońca.

– Roman – wyszeptała sennie – ja rozumiem, że musisz mnie ukarać i w ogóle. Tylko pamiętaj, by nie sądzić mnie swoją miarą.

– A jaka to miara?

– Hurra-Burra potężny wampir, klękajcie narody!

– Rozumiem. A jaka jest twoja miara?

– Bardziej: „Ups, przepraszam, czy zechciałby pan na chwileczkę uklęknąć? Dziękuję”.

– Sugerujesz, że zabijasz uprzejmością?

– Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć! – jęknęła z frustracją.

– Postaraj się. Twoje życie od tego zależy.

– Ty jesteś królem nocy. Wampirem w stanie doskonałym. Większość wampirów jest… jak dzieci nocy, jeszcze nie osiągnęli twojego poziomu, ale mają potencjał… I jestem ja.

– A ty nie jesteś dzieckiem nocy?

Skrzywiła się, pocierając oczy piąstką.

– Ja jestem raczej dzieckiem miłości… – Uniosła palce w znaku pokoju i padła, kiedy słońce odcięło jej zasilanie.

Nie szkodzi. Mógł poczekać. Miał czas.

I trzy rany do zszycia. Od dawna tego nie robił. Panował nad sobą wystarczająco, by nie zdarzały mu się wypadki, ale nie zapomniał, jak zakładać szwy. Zastanawiał się, jak się nabawiła tych ran. Gdy skończył i założył świeże opatrunki – tym razem przymocował je nudnymi, cielistymi plastrami – zsunął jej szlafrok z ramienia i odsłonił jeszcze jedną plamę białej gazy. Odkleił plastry. To na pewno nie były obrażenia od noża. Skóra była poparzona i otarta. Uznał, że to ślad po kuli – powierzchowny, ale niewiele brakowało. Dziewczyna musiała być blisko strzelca, bo czarne drobiny niespalonego prochu wbiły jej się w skórę. Opatrzył i to miejsce. Jakim cudem mała Daria, która od trzech lat pracowała w jego banku, skończyła z ranami od noża i broni palnej? I jeszcze te dwa trupy po drodze! Parsknął śmiechem, myśląc o jej tłumaczeniu. Może faktycznie była inna niż większość wampirów, które znał. Tyle że to dzikie dziecko miłości zostawiło gdzieś za sobą dwa trupy.

O tak, miał tu kilka spraw do wyjaśnienia. Zadzwonił do swojego lokaja i zamówił zapas krwi dla Darii oraz posiłek dla siebie.

– Czy już po wszystkim? – Lokaj dyskretnie pytał, czy szef potrzebuje ekipy sprzątającej.

– Sprawa się odrobinę przeciągnie. Daj znać mojej asystentce, by odwołała wszystkie spotkania na jutrzejszą noc. I przyślij mi kilka moich rzeczy, spędzę tu dzień czy dwa – powiedział.

Nie musiał mówić nic więcej. Gregor pracował u niego od czterech lat i wiedział, co spakować. Nie kwestionował też decyzji Romana o pozostaniu. Za dobrze znał swojego pana, by porywać się na coś takiego.

Roman wiedział, że jego dalszy pobyt tutaj nie jest konieczny. Mógłby zlecić strażnikowi pilnowanie mieszkania aż do wieczora, a samemu wrócić do domu. Jednak coraz bardziej nabierał przekonania, że chce się tu rozejrzeć, sprawdzić to i owo.

Ostrożnie ułożył Darię na łóżku, przykrył kołdrą i wrócił do saloniku. Tu mógł znaleźć znacznie więcej informacji na temat zwyczajów dziewczyny. Sypialni nie urządzała, najwyraźniej zadowalając się standardowym wyposażeniem. Jedyną nową rzeczą była narzuta z flanelowych kwadratów, różowych i białych. To też niejedno mu o niej mówiło. Z oczywistych powodów niewiele wampirów decydowało się na biel i pastele w sypialni.

Rozglądał się po mieszkaniu bez wyrzutów sumienia. Było jego własnością. Gdy dojdzie do egzekucji Darii, to na niego przejdzie jej niewielki majątek. Choćby nie wiem jak była słodka, zabiła przynajmniej dwie osoby i nie mogła się z tego wywinąć.

Mieszkanie miało jedynie podstawowe wyposażenie, lokatorzy i tak wprowadzali się z własnymi rzeczami. Ona nie posiadała ich zbyt wiele. Może dlatego, że wcześniej podróżowała ze swoim stwórcą, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej.

Wadim był specyficzny. Nie miał stałego rewiru, wędrował z haremem wampirzyc. Wszystkie były bardzo młodymi wampirzycami, przemienionymi w bardzo młodym wieku. Z roku na rok z większym trudem przychodziło mu przestrzeganie zakazu przemiany niepełnoletnich. Był stary i nie całkiem poczytalny. Hołdował dawnym prawom, jak choćby prawu do zmieniania ludzi w wampiry tylko dlatego, że taką się miało zachciankę. A że był wysoko umocowany koneksjami, nikt nie interweniował.

Gdy zgłosił Romanowi życzenie przebywania na jego terytorium, ten zgodził się niechętnie. Zaznaczył, że w jego mieście obowiązują nowe prawa. Był gotów je egzekwować, jeśli Wadim przekroczyłby granicę. Oddelegował też kilku strażników, by mieli przybyszów na oku. Obyło się bez większych tarć. Wadim wytrzymał miesiąc zamiast zaplanowanych trzech, po czym zniknął bez uprzedzenia, porzuciwszy dwie młodziutkie wampirzyce. Dziewczyny nie wiedziały, dlaczego je odciął. Roman podejrzewał, że stary po prostu się nimi znudził. Odcięcie tak młodych wampirów bez ostrzeżenia i bez zadbania o ich dalszy los uważał za obrzydliwe nadużycie władzy. Gdyby spotkało je to na terytorium innego księcia, pewnie nie przeżyłyby tygodnia. Nie miały wystarczającej pozycji w hierarchii, by negocjować prawo pobytu. Dla większości mistrzów ich młody wiek oznaczał głównie zapowiedź kłopotów i obowiązki.

Roman mógł być dla niektórych próchnem, ale w świecie wampirów miał opinię liberała z ciągotami do niebezpiecznych nowinek – jak równouprawnienie czy prawa człowieka.

Starsza z kobiet, Olga, wyjechała wkrótce do Amsterdamu, na zaproszenie tamtejszego gniazda, w którym od kilku lat przebywała inna porzucona przez Wadima wampirzyca. Roman dopilnował, by podróż Olgi odbyła się bezpiecznie.

Daria nie chciała wyjeżdżać. Oficjalnie poprosiła o przyjęcie do gniazda. Przyjął ją i otoczył dyskretną opieką, zapewnił pracę i mieszkanie.

Teraz, rozglądając się po spartańsko urządzonym wnętrzu, zastanawiał się, czy nie powinien dać jej więcej.

Wielki fotel był wysiedziany i miał powycierane obicie, więc pewnie kupiła go z drugiej albo i trzeciej ręki. Jakaś lampa, dwa regały, biały sekretarzyk będący współczesną kopią osiemnastowiecznego oryginału. Bawełniany dywanik, tanie rolety zaciemniające i zasłony z gęstego lnu podszytego czarnym płótnem. To nie była najskuteczniejsza forma zabezpieczenia okien w mieszkaniu wampira. Większość wybierała system elektroniczny, który opuszczał szczelne rolety zgodnie z godzinami wschodu słońca. Tyle że system kosztował. Ile ona zarabiała w tym banku? Może powinien się temu przyjrzeć?

Czasami zapominał, że młode wampiry jeszcze nie czerpią korzyści z długowieczności, potęgi procentu składanego i wieloletnich inwestycji. Daria pracowała w banku od trzech lat: zaczęła od samego dołu, dziś miała stanowisko samodzielnej referentki. Szybki awans. Wedle jej przełożonego była bardzo sumienna, poukładana, uprzejma dla klientów. Punktualna. Poza jednym tygodniem, kiedy bez uprzedzenia nie pojawiła się ani razu. Musiała być lubiana, bo przełożony ją krył i nie wnosił o zwolnienie dyscyplinarne, choć miał podstawy.

Została zmieniona przez Wadima, gdy miała dwadzieścia trzy lata. Rocznik 1983, na boga. Ze świeżym licencjatem w kieszeni, kompletnie bez doświadczenia. Roman nie znał szczegółów relacji w gnieździe Wadima, ale miał wrażenie, że dziewczyna nie nabyła przez te siedem lat wielu użytecznych umiejętności. Może jedynie takie, które przydałyby się, gdyby chciała pracować w Domu Kwiatów, ale zupełnie mu do tego nie pasowała.

W miarę oględzin mieszkania Romana coraz bardziej zdumiewało to, że jego podopieczna stała się morderczynią. To było ludzkie mieszkanie. Daria ewidentnie nie straciła łączności ze swym stosunkowo niedawnym człowieczeństwem. Była dziewczyną z lat osiemdziesiątych dwudziestego, a nie siedemnastego wieku, dla której współczesne zdobycze cywilizacji były czymś naturalnym. Miała telewizor, cały regał filmów na DVD, drugi zastawiony powieściami współczesnymi, fantastyką, kryminałami i romansami. Używała laptopa i korzystała z internetu. Ba, była jedną z tych osób, które kwadrans po przeprowadzce pytają administratora o hasło do wi-fi, a potem dzwonią i chcą wiedzieć, czy nie można by zwiększyć przepustowości, bo mają problem z Netflixem. Do niedawna w Thornie właściwie nikt się nie zastanawiał, czy w ogóle można tu mieć internet. Wilczy biznes zrewolucjonizował kwestię przekaźników i anten, wreszcie na tyle silnych, że radziły sobie z liniami magicznymi, ale prawdę mówiąc, tylko nieliczni byli tym zainteresowani. Dla wielu takich jak on internet był czymś nowym, a na stare lata do nowinek podchodziło się ostrożnie. Dla Darii z kolei stanowił coś oczywistego, co poznała jeszcze jako młoda ludzka dziewczyna. Świat wirtualny był odpowiednikiem wieczorków tanecznych, balu debiutantek i przejażdżek powozem po parku pod czujnym okiem przyzwoitki.

Daria miała więcej książek niż ubrań, płyty ze współczesną muzyką, także taką, która powstała po jej przemianie. Na ścianach w białych ramkach wisiały zdjęcia jej rodziny i przyjaciół. Wielu z nich wciąż żyło, a on wiedział, że śledziła ich dyskretnie.

Wydawała się dobrze przystosowana i spokojna. Nawet zbyt miła jak na wampirzycę. Wiele z kobiet w jego gnieździe przewracało oczami, gdy o nią pytał. Ot, „waniliowa dziewczyna”. Nudna, przewidywalna, niewiedząca, co to zabawa.

Coś im umykało. Jemu najwyraźniej też.

Dzikie dziecko miłości

Copyright © by Aneta Jadowska 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Aneta Wieczorek

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

Ilustracje wewnątrz książki – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-472-0ISBN MOBI: 978-83-8129-471-3

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Tempori serviendum est
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Epilog
Strona redakcyjna