Rozdział I
Klaudyusz przechodził koło ratusza i druga po północy biła na zegarze, kiedy burza wybuchła. W tę noc parną, palącą, lipcową, zamarudził tak, włócząc się po balach, ot jak artysta zakochany w tym nocnym Paryżu. Nagle poczęły padać krople grube, tak rzęsiste, że coprędzej zwrócił się ku domowi i galopem począł pędzić, jak szalony, straciwszy wprost głowę, wzdłuż Quai de la Grève. Ale u mostu Ludwika Filipa, zatrzymał go gniew za to bezpotrzebne męczenie się: uznał za śmieszną tę obawę wody i pośród gęstych ciemności, wśród smagającej ulewy, co topiła płomienie gazowych latarni, przeszedł most powoli, wymachując rękami. Zresztą, co prawda, Klaudyuszowi ztąd już pozostawało zaledwie kilka kroków. Kiedy zwracał się na Quai de Bourbon, nagła błyskawica rozjaśniła prostą i równą linię starych pałaców, stojących szeregiem wzdłuż Sekwany, brzegiem wązkiego bulwaru. Błysk rozświecił szyby wysokich okien bez żaluzyj i dostrzedz mogłeś ponure starożytne fasady, o prostych wybitnych szczegółach, balkonach kamiennych, baryerach tarasów, rzeźbionych girlandach frontonów. Tam to malarz miał swoją pracownię w szczycie dawnego pałacu Martoy, prawie na samym rogu ulicy Femme-sans-Tête. Nadbrzeże, co ukazało się tak nagle, natychmiast zapadło napowrót w ciemność i przerażający huk pioruna zatrząsł uśpioną dzielnicą. Przyszedłszy do bramy domu, niskiej i w górze zaokrąglonej, z zewnątrz pokrytej żelazem, Klaudyusz oślepiony deszczem, macał, by doszukać się dzwonka; ku niemałemu zdziwieniu ręka jego nagle napotkała na jakieś ciało żywe, oparte o drewniane odrzwia bramy w samym kącie; zadrżał mimowoli. Potem przy nagłym blasku nowej błyskawicy, zobaczył wysoką, młodą dziewczynę, czarno ubraną, przemokłą już i dygocącą z przestrachu. Kiedy na odgłos ponownego pioruna drgnęli oboje przerażeni, zawołał: — No, proszę! czyż się spodziewałem... kto jesteś? — Co tu robisz? Nie widział jej już, słyszał tylko szlochanie i wybąkane słowa: — O! panie, nie rób mi nic złego... To ten dorożkarz, którego wzięłam na dworcu kolei, wyrzucił mnie tu przy bramie tego domu i obszedł się ze mną brutalnie... Tak, pociąg wyskoczył z szyn, pociąg idący z Nevers... Spóźniliśmy się o cztery godziny; nie zastałam już na dworcu osoby, która miała mnie oczekiwać... Mój Boże! po raz pierwszy w życiu przyjeżdżam do Paryża, panie, ani wiem gdzie jestem... Oślepiająca błyskawica przerwała jej mowę i oczy jej szeroko rozwarte przebiegały niespokojnie ten kąt nieznanego jej miasta, niby jakąś fioletową wizyę fantastycznego grodu. Deszcz ustał. Z przeciwległego brzegu Sekwany, nadbrzeże Ormes widniało małemi swemi domkami, żółtemi, białemi, szaremi, upstrzonemi w dole boazeryami sklepów, w górze zarysowując nierówne dachy na jaskrawem tle rozświeconego błyskawicą nieba; cały szeroki widnokrąg płonął, na prawo, aż do łupkowych szczytów ratusza, na lewo, aż po metaliczną kopułę Świętego Pawła. Co wszakże największą przejmowało ją trwogą, to wklęsłość rzeki, ten rów głęboki, ciemny, w którym płynęła w tem miejscu Sekwana czarniawa, od ciężkich pilastrów mostu Maryi, aż do lekkich arkad mostu Ludwika Filipa. Jakieś nieujętych form masy zaludniały wodę; flotylka łodzi i czółen, łazienki, statek do czyszczenia kanałów, przyholowane do nadbrzeża; potem znów tam u drugiego brzegu statki pełne węgla, galary wyładowane młyńskiemi kamieniami, a po nad tem wszystkiem niby ramię olbrzyma — wielki komin lejami. Wszystko zniknęło. — Dobryś! Facecye, — pomyślał Klaudyusz, — jakaś łotrzyca, co pozostała na ulicy i szuka teraz mężczyzny. Nieufał tej kobiecie: ta historya jakiegoś wypadku, spóźniony pociąg, woźnica brutal, wydawały mu się śmiesznym wymysłem. Dziewczyna na huk piorunu wcisnęła się jeszcze mocniej w kąt bramy, ogłuszona, zmartwiała ze strachu. — Nie możesz przecie tu nocować, — powiedział głośno... Płakała jeszcze bardziej, potem wybąknęła: — Panie, błagam cię, odprowadź mnie do Passy... Do Passy przybywam właśnie. Wzruszył ramionami: czyż go brała za głupca? Machinalnie obrócił się ku Quai des Célestins, gdzie była stacya dorożek. Ani jednej nie było widać latarki. — Do Passy, moja droga, czemuż nie do Wersalu?... Gdzież u dyabła chciałabyś złowić jaką dorożkę o tej godzinie i w taką pogodę? Ale ona krzyknęła — nowa oślepiła ją błyskawica i tym razem zahaczyła znów miasto tragiczne, rzekłbyś w straszliwym krwi potopie. Był to jakiś wyłom olbrzymi, te dwa końce rzeki zagłębiające się, gdzieś w nieprzejrzanej okiem dali, pośród czerwonego żaru pożogi. Najdrobniejsze szczegóły wystąpiły, rozróżniałeś małe żaluzye pozamykane domków na Quai des Ormes; koło mostu Maryi, mógłbyś zda się policzyć wszystkie listki wielkich jaworów, które tam stoją rzucone pękiem wspaniałej zieleni, z drugiej znów strony, pod mostem Ludwika Filipa szereg galarów zapłonął, z stosami żółtych jabłek, pod których uginały się ciężarem. I widać było jeszcze wir wody, wysoki komin łazienek na rzece, nieruchomy łańcuch statku od czyszczenia kanałów, kupy piasku przy porcie, na wprost, całą, zbitą masę przedmiotów, cały ten świat zapełniający wielkie koryto, kanał wyżłobiony od jednego końca horyzontu do drugiego. Niebo migało, fala toczyła już tylko ciemności pośród huku gromów. — O! mój Boże! skończone... O! mój Boże! co się ze mną stanie Deszcz w tej chwili począł znów padać, tak uparty, takim pędzony wiatrem, że formalnie zamiatał wybrzeże z gwałtownością spuszczonej śluzy. — Czekaj, pozwól mi wejść do domu, — rzekł Klaudyusz, — nie podobna już wytrzymać. Oboje mokli. Przy slabem świetle gazowej latarnika rogu ulicy Femme-sans Tête, widział jak ociekała wodą z przyległą do ciała suknią w tym potopie co się rozbijał o bramę. Zdjęła go litość: wszakże raz w taką samą burzę wieczorem podjął psa z trotoaru! Ale to go gniewało, że się rozrzewnia, nigdy nie wprowadzał do siebie dziewczyn, okazywał im zawsze, że o nie niedba, chorobliwą nieśmiałość okrywając pozorem fanfaronady brutalnej; ta zaś, doprawdy, uważała go za zbyt już głupiego chyba, aby napastować w ten sposób jakąś przygodą zmyśloną, dobrą jedynie na deski wodewilu. Mimo to powiedział w końcu: — Dosyć już tego, chodźmy na górę... Przenocujesz u mnie. Wylękła się jeszcze bardziej, probowała wysunąć się. — U pana, o! mój Boże! Nie, nie, to niepodobna... Błagam pana, zawieź mnie do Passy, błagam pana ze złożonemi rękoma. Wtedy uniósł się gniewem. Po co te komedye, skoro ją zabiera do siebie? Już po dwakroć pociągnął za dzwonek. Wreszcie brama się otwarła i popchnął nieznajomą. — Nie, nie, panie, mówię panu, że nie... Ale nowa olśniła ją błyskawica, a kiedy rozległ się grzmot okropny, rzuciła się w bramę otwartą jednym skokiem, instynktownie, ani wiedząc co robi. Ciężkie drzwi zamknęły się za nimi, znalazła się pod sklepieniem obszernej sieni, w zupełnej ciemności. — Pani Józefowo to ja! — krzyknął Klaudyusz na odźwierną. A po cichu dodał: — Podaj mi rękę, musimy przejść dziedziniec. Podała mu rękę, nie opierała się już, oszołomiona, zgnębiona zupełnie. Na nowo znaleźli się na ulewnym deszczu, biegnąc obok siebie z całej siły. Był to dziedziniec pałacowy, olbrzymi, o kamiennych arkadach, zanurzonych w ciemności. Potem dotarli do jakiegoś przedsionka ciasnego, bez drzwi — i tu puścił już jej rękę, posłyszała, że pociera zapałki klnąc zcicha. Wszystkie mu zamokły, trzeba było iść po omacku. — Trzymaj się poręczy i idź ostrożnie, stopnie są wysokie. Schody, bardzo wązkie, widocznie dawne schody dla służby, miały trzy piętra wysokości, które przeszła wciąż się potykając. Następnie ostrzegł ją, że pójdą długim kurytarzem i puściła się nim też, dążąc tuż za swoim przewodnikiem, oburącz trzymając się ścian, idąc bez końca tym kurytarzem powracającym ku fasadzie ulicy. Potem nastąpiły znów schody, ale w szczytowej ścianie teraz, jedno piętro schodów drewnianych trzeszczących, bez poręczy, chwiejnych i ostrych, jak źle oheblowane deski młynarskiej drabiny. U góry sionka była tak mała, że potrąciła o młodzieńca, który właśnie szukał klucza. Nakoniec otworzył. — Nie wchodź, czekaj. Inaczej znów się uderzysz. I nie ruszyła się z miejsca. Dyszała, z bijącem sercem, a w uszach jej szumiało, zgnębiona do reszty tą długą wędrówką w ciemnościach. Zdawało jej się, że szła tu całe godziny, pośród jakiegoś labiryntu, wśród takiej komplikacyi piętr i zaułków, że nigdy nie zdołałaby zejść napowrót. W pracowni, słychać było wielkie kroki jakieś suwanie rękoma i spadanie rozmaitych przedmiotów, połączone z głuchemi wykrzykami. Potem drzwi zajaśniały. — Wejdź że, już gotowe. Weszła, popatrzała, nie widząc nic. Jedyna świeca paliła się w tem poddaszu, wysokiem na jakie pięć metrów, zapełnionem istnym chaosem różnych przedmiotów, których długie cienie rysowały się dziwacznie na szarych ścianach. Ona nie rozpoznawała nic, podniosła oczy ku oknu, w którego szyby bił deszcz, z ogłuszającym łoskotem bębna. Ale w tej chwili właśnie błyskawica rozdarła niebo i huk pioruna rozległ się tak blisko, że zdało się, iż dach zapada. Niema, blada z przestrachu padła na krzesło. — Do dyaska! — mruknął Klaudyusz, nieco pobladły również, — upadł gdzieś bardzo niedaleko... Czas też już było; zawszeć tu lepiej, niż na ulicy, co? I powrócił do drzwi, które zamknął z hałasem na dwa spusty, kiedy tymczasem ona patrzała na to co robi z miną nieprzerwanego zdumienia. — Dobrze! jesteśmy już u siebie. Zresztą koniec to już był burzy; słychać było tylko jeszcze od chwili do chwili dalekie grzmoty, niebawem i deszcz ustał. On, którego teraz ogarniało jakieś zakłopotanie, przypatrywał jej się bacznie z ukosa. Nie musiała być brzydka i to pewna, że młoda, dwadzieścia lat co najwięcej. To jeszcze większą przejęło go nieufnością, wbrew mimowolnemu jakiemuś powątpiewaniu, które go opanowywało, jakiemuś niejasnemu wrażeniu, że nie kłamie może tak absolutnie. W każdym razie nic jej nie pomoże ten spryt, myli się, jeżeli sądzi, że go już ma. Przybrał teraz z umysłu ton jeszcze bardziej szorstki i przemówił grubym głosem: — Cóż? kładźmy się, to wyschniemy najlepiej. Niepokój podniósł ją z miejsca. I ona także badała go wzrokiem, nie śmiejąc patrzeć wprost w twarz jego i ten chłopak chudy, o stawach węzłowatych, silnej głowie zakończonej brodą, zwiększał jej obawę; zdawał jej się postacią wyszłą z jakiejś bajki o rozbójnikach, z tym swoim kapeluszem z czarnego filcu i starym brunatnym paltotem, zzieleniałym od deszczów. Wyszeptała: — Dziękuję, mnie dobrze, zasnę w ubraniu. — Jakto; w ubraniu! w tem ubraniu, które ocieka!... Nie udawaj że głupiej, rozbieraj się natychmiast! I popychał krzesła, usuwał parawan nawpół poobdzierany. Poza nim spostrzegła maleńką umywalkę i maleńkie łóżeczko żelazne, na którem odrzucił kołdrę. — Nie, nie, panie, nie trudź się pan, przysięgam panu, że tu pozostanę. Obruszył się już na seryo, wpadł w gniew począł gestykulować, uderzył w stół pięścią. — Nakoniec, dasz że mi raz spokój! Skoro ci odstępuję mego łóżka, czy masz się czego skarżyć?... I nie udawaj spłoszonej, to niepotrzebne. Ja będę spał na sofie. Podszedł do niej z miną groźną. Przerażona, sądząc, że ją chce bić może, zdjęła co prędzej, drżąc cała, kapelusz. Na ziemi suknie jej znaczyły długi ślad wody. On wciąż gderał. Ńakoniec, snać jakiś skrupuł wziął górę, to też w rodzaju koncesyi, dodał nagle: — No wiesz, jeżeli się brzydzisz mną, chętnie zmienię prześcieradła. I już zrywał je z łóżka i rzucał na sofę w drugi koniec pracowni. Potem wyjął świeżą bieliznę z szafy i powlekał pościel ze zręcznością kawalera nawykłego do, tych zajęć. Starannie obtykał prześcieradła i kołdrę od strony muru, strzepywał poduszkę, odkładał prześcieradła. — Gotowe już, teraz lulu! A kiedy nie mówiła nic, wciąż nieporuszona, przesuwając niepewnemi palcami po staniku i nie mogąc się zdecydować na odpięcie go, zasunął ją parawanem. Mój Boże! co za wstydliwość! Szybko położył się sam, rozpostarłszy na sofie prześcieradła, zawiesiwszy ubranie na starych stalugach, wyciągnął się zaraz. Ale w chwili zdmuchnięcia świecy, pomyślał, że może jej być ciemno do rozebrania, poczekał. Naprzód nic nie słyszał, by się poruszała, z pewnością pozostała wyprostowana na tem samem miejscu, oparta o żelazne łóżko. Potem, teraz, pochwycił jakiś szelest ubrania, ruch powolny i zciszony, jak gdyby zabierała się do tego po dziesięć razy, nasłuchując również, wylękła tym światłem co nie gasło. Nakoniec po dość długiej chwili materac zatrzeszczał zlekka i nastała wielka cisza. — Czy już pani dobrze? — spytał Klaudyusz głosem daleko łagodniejszym. Odpowiedziała zaledwie dosłyszanym szeptem, drżąca jeszcze ze wzruszenia. — Tak, panie, bardzo dobrze. — A więc dobranoc. — Dobranoc. Zgasił świecę, nastała jeszcze głębsza cisza. Mimo zmęczenia, powieki jego niebawem napowrót się otwarły, bezsenność nie dozwalała mu zamknąć oczu, utkwił wzrok nieruchomy w szybach okna. Niebo jasne było teraz, pogodne, widział migocące gwiazdy, w tę noc lipcową gorącą; mimo poprzednią burzę, powietrze było tak parne, że choć wysunął obnażone ramiona na kołdrę — płonął cały. Ta dziewczyna go zajmowała, głuchy spór toczył się w jego duszy, pogarda, którą szczęśliwy był, że okazać może, obawa, że zawali bezpotrzebnym ciężarem obecnie swe życie, jeśli ulegnie, obawa okazania się śmiesznym, jeżeli nie skorzysta ze sposobności; ale pogarda w końcu wzięła górę; przyznawał sobie wielką siłę woli, wyobrażał sobie cały romans, zamach na jego spokojność i aż śmiał się w duszy z te go, że się oparł pokusie. Gorąco dławiło go coraz więcej, wysunął nogi, kiedy tymczasem ociężała głowa w halucynacyi pół-sennej, dopatrywała w migocących gwiazdach, obnażonych kształtów kobiet, całe żywe ciało kobiety, którą uwielbiał. Potem myśli te zgmatwały się jeszcze więcej, poplątały. Co też ona robi? Od dawna sądził, że usnęła, bo nie oddychała nawet, a teraz posłyszał jak się przewracała na łóżku, jak on, z niesłychaną ostrożnością, która ją męczyć musiała niezawodnie. W swem nieobyciu z kobietami, starał się wytłomaczyć sobie historyę, którą mu opowiadała, zafrasowany w tej chwili drobnemi niektóremi jej szczegółkami; stał się czegoś niepewny, nie wiedział gdzie prawda; ale cała logika jego rozpierzchała się, po co łamać sobie głowę bezpotrzebnie? Czy powiedziała prawdę, czy skłamała, do tego, co on z nią chce zrobić, wiadomość ta niepotrzebna! Jutro sobie odjedzie: dzień dobry, dobry wieczór i rzecz skończona, nie zobaczą się nigdy w życiu więcej. Nad ranem dopiero, kiedy bladły gwiazdy, udało mu się zasnąć. Po za parawanem ona, mimo zmęczenia, złamania podróżą, wciąż poruszała się na posłaniu, dręczona dusznem powietrzem pod rozpaloną blachą dachu; słychać było wstrząśnienie nerwowego zniecierpliwienia, westchnienie irytacyi dziewicy w tej żenie, którą jej sprawiała obecność tak blisko niej śpiącego mężczyzny. Rano zbudził się Klaudyusz i przetarł powieki. Było już bardzo późno, szeroki płat słońca kładł się przez szyby okna na pokój. W pierwszej chwili zerwał się i siadł na posłaniu z obnażonemi nogami. Zkąd-że u dyabła spał tu na sofie? i rozglądał się oczyma nawpół jeszcze sennemi, kiedy spostrzegł, do połowy przysłonięty parawanem stos kobiecego ubrania, tak, to ta dziewczyna, przypomniał sobie! Nadstawił ucho, posłyszał oddech długi i regularny, spokojny jak u dziecka. Widać, że śpi wciąż jeszcze i tak dobrze, że szkodaby ją było budzić. Stał niepewny, tarł sobie nogi, nierad z tej całej awantury, do której znów mu przychodzi wracać i która niezawodnie zepsuje mu cały poranek pracy. Zły był na swoje dobre serce, najlepiej będzie ją obudzić, żeby sobie poszła co najprędzej. Mimo to jednak, przywdział ostrożnie spodnie, wsunął nogi w pantofle i chodził na palcach. Kukułka zegaru wykukała dziewiątą i Klaudyusz począł się niepokoić. Za parawanem nic się nie poruszyło, miarowy oddech trwał wciąż jeszcze. Wtedy pomyślał, że najlepiej będzie zasiąść do wielkiego obrazu: na śniadanie dość będzie później czasu, kiedy już będzie mógł poruszać się swobodnie. Ale jakoś nie mógł się zdecydować. Jemu, co żył tu pośród obrzydliwego takiego nieładu, zawadzał stos spódnic rzuconych na podłodze. Woda z nich ciekła, ubranie przemokłem było jeszcze. I powstrzymując się od pomrukiwania, zebrał je wreszcie z ziemi po jednemu i porozciągał pojedynczo na krzesłach, na słońcu. — Czyż to można tak rzucać wszystko w nieładzie! Tożby to nigdy nie wyschło i ona nigdyby ztąd nie odeszła! Wywracał na wszystkie strony te gałganki kobiece, zaplątał się w stanik czarny wełniany, szukał na czworakach pończoch, co spadły za jakiś stary obraz. Były to pończochy fil d’Ecosse, popielate, długie i cienkie, którym się przypatrzył bacznie nim je powiesił. Brzeg sukni zmoczył je także; wyciągnął je starannie, przesunął w gorących swych dłoniach, byle je tylko wyprawić prędzej. Odkąd wstał, Klaudyusz miał ochotę odsunąć parawan i przyjrzeć się śpiącej. Ciekawość ta, którą w duszy uznał za głupią, zdwajała jego zły humor. Nakoniec ze zwykłem sobie wzruszeniem ramionami, pochwycił za pendzle, kiedy posłyszał jakieś wyjąkane słowa, pośród gwałtownego szelestu pościeli; potem snów nastąpił oddech spokojny — i na ten raz uległ, rzucił pendzle i wyciągnął głowę. Ale to co spostrzegł znieruchomiło go, poważny, w uniesieniu wyszeptał tylko: — A! do licha!... a! do licha!... Młoda dziewczyna, w tem oranżeryjnem gorącu, co dopiekało przez szyby, odrzuciła była kołdrę i wyczerpana zmęczeniem nocy bezsennej i poprzedniej podróży, spała, oblana potokami światła, tak bezlitośnego, że ani jeden cień nie padał na czystą jej nagość. Znać podczas gorączki bezsenności, guziczki na ramionach koszuli jej się odpięły i cały lewy rękawek osunięty odkrywa łono. Ciało miała złotawego połysku, delikatne jak jedwab, wiosna ciała, dwie małe piersi sztywne, jędrne z pączkami blado różowemi u szczytu. Prawe ramię odsunęła pod kark, głowa snem ciężka, przechyliła się w tył, pierś naprzód podana była ufnie, zachwycającemi liniami zaniedbania; włosy czarne rozwiązane skry wały ją ciemnym płaszczem. — A do licha! ona dyabelnie ładna! Było to właśnie to samo, twarz taka jakiej on szukał nadaremnie do swego obrazu i niemal w takiej samej właśnie pozie. Cokolwiek za cienka, cokolwiek za szczupła, tą szczupłością wpółdzieciństwa, ale tak gibka, tak smukła, tak świeża młodością! A obok tego — łono już dojrzałe. Gdzież u dyabła ukryła je w szarej sukni, że ich się nie domyślał? Prawdziwe odkrycie! Klaudyusz podskoczył lekko, by wziąć pudełko z pastelami i duży arkusz papieru. Potem przysiadłszy na brzegu nizkiego krzesełka, położył tekę na kolanach i począł rysować z wyrazem niezmiernego szczęścia. Cały jego niepokój, cała ciekawość cielesna, żądza pokonana, znalazły wyjście w tym zachwycie artysty, w tym entuzyazmie dla piękności tonu i dla dobrze osadzonych muszkułów. Zapomniał już o tej dziewczynie, zatopiony był cały w zachwycie śnieżnych piersi rozświecających swem światłem delikatny bursztyn ramion. Jakiś niepokój nieśmiałości czynił go małym w obliczu natury, ściskał łokcie, stawał się małym chłopcem, bardzo pokornym i pełnym uszanowania. Trwało to z kwadrans mniej więcej, chwilami zatrzymywał się, mrużył oczy. Ale lękał się, aby się nie poruszyła, wracał co prędzej do roboty, powstrzymując oddech, z obawy by ją nie obudzić. Jednakże jakieś nieujęte rozumowanie, poczęło go nachodzić podczas pilnej tej pracy. Kim też ona być mogła? Z pewnością nie ulicznicą jak myślał początkowo, bo na to była za świeżą. Ale dla czegóż opowiedziała mu historyą tak niemożliwą do wiary? I począł obmyślać inne historye: debiutantka, spadła do Paryża z kochankiem, który ją porzucił; albo mieszczaneczka, pociągnięta w rozpustę przez przyjaciółkę, nie śmiejąca powrócić do domu rodziców; albo jakiś jeszcze skomplikowany dramat, niewiniątko wpadłe w zepsucie, jakieś okropne rzeczy, których nie dowie się nigdy. Przypuszczenia te zwiększały jego niepewność, przeszedł do szkicowania twarzy, starannie ją studyując. Cała część górna była niezmiernej dobroci, wielkiej łagodności, czoło czyste niezmącenie, jednolite jak jakie zwierciadło, nosek mały, o delikatnych nerwowych nozdrzach i czuć było uśmiech w oczach przysłoniętych powiekami, uśmiech, który rozświecać musiał twarz całą. Dolna tylko część twarzy psuła ten blask dobroci, szczęka wysuwała się naprzód, usta były zbyt krwiste, a z po za nich ukazywały się zęby mocne i białe. Był to niby powiew namiętności, niby dziewiczość gniewna, nieświadoma siebie pośród tych rysów dziecięco delikatnych. Nagle dreszcz morą przebiegł po atłasie jej skóry. Może czuła wreszcie ten wzrok przypatrującego jej się mężczyzny. Otwarła powieki szeroko i krzyknęła. — A! mój Boże! I przestrach odjął jej władzę, to miejsce nieznane, ten mężczyzna z białemi rękawami koszuli siedzący przy niej, pożerający ją wzrokiem. Potem nagle nieprzytomnym ruchem, pociągnęła kołdrę i przycisnęła ją oburącz do piersi; krew zawrzała w niej taką wstydu dziewiczego trwogą, że gorący rumieniec twarzy rozlał się aż po końce piersi różową falą. — No i cóż? — krzyknął Klaudyusz niezadowolony, z ołówkiem w powietrzu, — co ci się stało? Ona nie mówiła nic, nie poruszała się nawet z prześcieradłem konwulsyjnie przyciśniętem u szyi, zwinięta w kłębek, skręcona, zaledwie znaczna w łóżku. — Przecież cię nie zjem.... Cóż ci szkodzi, bądź uprzejmą, ułóż się tak, jak byłaś. Nowa fala krwi zarumieniła jej uszy. Nakoniec wybąkła: — O! nie, o! nie, panie. Ale jego przejmował gniew zwolna, jedno z tych nagłych uniesień, które u niego były zwykłe. Ten upór wydawał mu się głupim. — Powiedz, co ci to może szkodzić? Otóżto mi wielkie nieszczęście, że będę wiedział jak jesteś zbudowana... Widziałem już inne. Wtedy poczęła szlochać, a on uniósł się już zupełnie, zrozpaczony jej zamiarem; nie posiadał się z gniewu na myśl, że nie dokończy szkicu, że pruderya tej dziewczyny przeszkodzi mu w tak dobrem studyum do obrazu. — Nie chcesz, co? ależ to głupie! Za kogóż mnie bierzesz?.... Czym się choć dotknął, powiedz? Czym myślał o głupstwach, byłbym miał dobrą sposobność, tej nocy.... A! bo ja sobie drwię z tego, moja kochana! Możesz mi spokój nie pokazać choćby wszystko.... A potem, słuchaj, to wcale niegrzecznie z twojej strony, odmawiać mi tej przysługi, boć nakoniec przecież podjąłem cię z ulicy, spałaś w mojem łóżku. Płakała jeszcze więcej, z głową ukrytą w poduszkach. — Przysięgam ci, że mi to potrzebne, inaczejbym cię nie dręczył. Tyle łez zdumiało go, wstyd go wziął za swoją szorstkość i umilkł, zaambarasowany, pozwolił jej się uspokoić; potem rozpoczął znów głosem bardzo łagodnym: — Skoro ci to sprawia taką przykrość, nie mówmy już o tem... Tylko, gdybyś pani wiedziała! Jest w moim obrazie jedna twarz taka, której nie mogę wykończyć, silę się i robota nie postępuje mi ani o krok naprzód, a pani właśnie tak się nadałaś do tego! Ja, kiedy chodzi o to przeklęte malarstwo, zadusiłbym własnego ojca i matkę. Nieprawdaż, że mi to wybaczysz, że zrozumiesz... I uważaj pani, gdybyś była dobrą, dałabyś mi jeszcze kilka minut czasu. Nie, nie, uspokójże się pani! nie tors, nie żądam torsu! Głowa, nic prócz głowy! Gdybym mógł przynajmniej głowę wykończyć!... Błagam na wszystko, bądź pani tak uprzejmą, połóż ramię tak jak było pierwej, a będę ci wdzięcznym, widzisz pani, o! wdzięcznym całe życie! W tej chwili błagał już, poruszał tak jakoś miłosiernie ołówkiem, cały przejęty wzruszeniem wielkiej swej artystycznej żądzy. Zresztą nie poruszył się z miejsca, wciąż siedząc na brzegu nizkiego krzesełka, zdaleka od niej. Wtedy odważyła się, odsłoniła twarz uspokojoną. Cóż mogła zrobić? Zdana była na jego łaskę i niełaskę a on miał minę tak nieszczęśliwego! Jednakże zawahała się, zakłopotała raz jeszcze ostatni. I powoli, nie mówiąc ani słowa wysunęła obnażone ramię, wsunęła je napowrót pod głowę, starannie przytrzymując drugą ręką, ukrytą, kołdrę zwiniętą koło szyi. — A! jakaś pani dobra!... Będę się śpieszył i zaraz będziesz już wolną. Przechylił się nad rysunkiem, na nią rzucał tylko spojrzenia malarza, dla którego zniknęła kobieta i który widzi przed sobą wyłącznie model. Naprzód zarumieniła się, świadomość tego odsłoniętego nagiego ramienia, które najniewinniej byłaby ukazała na balu, przejmowała ją pomięszaniem. Później wszakże ten chłopak wydał jej tak rozsądnym, że uspokoiła się zupełnie, twarz jej ochłonęła, usta rozszerzyły się nieco uśmiechem ufności. I z pod nawpół przymkniętych powiek, ona studyowała go teraz. Jakimż przejmował ją od wczoraj strachem, z tą swoją czarną brodą, wielką głową i gwałtownemi gestami! A przecież nie był brzydki, w głębi wązkich jego oczu odkrywała teraz wielką jakąś serdeczność, nos jego regularny zadziwiał ją, nos o delikatnych liniach, kobiecy, gubiący się w zaroście, zjeżonych wąsów. Drgał on tem drżeniem nerwowego niepokoju, ciągłą namiętnością, która zdawała się nadawać życie ołówkowi w jego ręku i która dziwnie ją rozrzewniała, sama niewiedziała, czemu. To nie mógł być zły człowiek, jeśli był szorstkim to z nieśmiałości chyba tylko. Wszystkiego tego ona nie analizowała tak dokładnie, ale czuła to i stawała się swobodną jak u przyjaciela.. Pracownia jednak ciągle jeszcze wprawiała ją w niejakie pomięszanie. Przyglądała jej się z ukosa, zdumiona takim nieporządkiem i takiem zaniedbaniem. Przed piecem leżał jeszcze popiół z zeszłej zimy. Prócz łóżka, małej umywalki i sofy, nie było innych mebli nad starą, szafę dębową, rozbitą i wielki stół jodłowy, zarzucony pędzlami, farbami, brudnemi talerzami lampką spirytusową, nad którą stał jeszcze rondelek, zawalany makaronem. Krzesła z powydzieranem wypleceniem, w nieładzie stały między połamanemi sztalugami. Obok sofy wczorajsza świeca leżała na podłodze, którą zamiata no chyba raz na miesiąc — i nic tu nie było czystego, prócz chyba zegaru z kukułką, z kukułką otoczoną kwiatami czerwonemi, która sama jedna tylko wyglądała jakoś wesoło. Ale co ją przerażało najwięcej, to szkice, porozwieszane na ścianach, bez ram, gęsto, aż do podłogi, gdzie już leżały nagromadzone całym stosem, porozrzucane bezładnie. Nigdy nie widziała tak okropnych malowideł, tak chropawych, rażących, tak gwałtownego jakiegoś kolorytu, który jej aż sprawiał przykrość, aż obrażał jak zaklęcie furmana, posłyszane we drzwiach oberży. Spuściła oczy, po ciągnięta jednak ciekawością tego jednego obrazu, który stał odwrócony, wielkiego obrazu, nad którym pracował malarz i który co wieczór odwrócony opierał o mur, aby go lepiej módz ocenić nazajutrz rano, pod wrażeniem świeżego pierwszego spojrzenia. Co ten mógł kryć, kiedy nie śmiano go nawet pokazać? I przez środek pokoju wędrowała sobie szeroka smuga słońca, Co wpadało przez szyby, niezłagodzone najmniejszą sztorą, płynące jak roztopione złoto po wszystkich szczątkach mebli; uwydatniając ich niedbałą nędzę. Klaudyuszowi wreszcie zaciążyło to milczenie. Chciał powiedzieć coś, cobądź, mniejsza oto, chcąc być grzecznym a przynajmniej rozerwać ją, podczas pozowania. Ale daremnie szukał, nie wymyślił nic więcej nad pytanie: — Jak się pani nazywa? Otwarła oczy, które zamknęła była poprzednio, jakby napowrót ogarniała ją ciemność. — Krystyna. Wtedy zdziwił się. I on jej przecież nie powiedział swojego imienia. Od wczoraj byli tu, tuż obok siebie, nie znając się wcale. — Mnie na imię Klaudyusz. I popatrzywszy na nią teraz zobaczył, jak wybuchnęła wesołym śmiechem. Był to poryw wesoły młodości dorosłej dziewczyny, co nie przestała jeszcze być podlotkiem. Śmieszyła ją ta spóźniona wymiana imion. Potem bawiła ją jeszcze rzecz inna. — Proszę! Klaudyusz, Krystyna, to się za zaczyna na tę samą literę. Nastała znowu cisza. Mrużył powieki, był roztargniony, nic mu nie przychodziło na myśl. Ale zdawało mu się, że zauważył w niej pewne zniecierpliwienie i w strachu by się nie poruszyła, podjął znów, byle tylko mówić, byle ją czemś zająć: — Cokolwiek gorąco. Tym razem utaiła śmiech, tę wrodzoną wesołość, która wciąż w niej powstawała i wyrywa się na jaw mimo jej woli, odkąd się uspokoiła. Gorąco stawało się tak wielkiem, że w łóżku było jej jak w kąpieli, skórę miała wilgotną i pobladłą, tą mleczną białością kamelii. — Tak, cokolwiek gorąco, — odpowiedziała poważnie, — kiedy tymczasem oczy ożywiały się śmiechem. Klaudyusz wówczas zakonkludował z dobroduszną swą miną: — To słońce w oknie, ale ba! to dobrze działa, taki porządny promień słońca na skórę... Powiedz pani, dziś w nocy tegoby nam było potrzeba, tam pod bramą? Oboje wybuchnęli śmiechem, on również, zadowolony z tego, że wreszcie znalazł przedmiot rozmowy, począł ją wypytywać o szczegóły nocnej jej przygody, bez zaciekawienia, mało się troszcząc w głębi duszy o to, czy się dowie prawdy, wyłącznie w celu przedłużenia posiedzenia. Krystyna z prostotą w kilku słowach opowiedziała całe zdarzenie. Wczorajszego dnia rano opuściła Clermont, przyjeżdżając do Paryża, gdzie miała przyjąć miejsce lektorki u wdowy po generale, pani Vanzade, starej osoby, bardzo bogatej, która zamieszkiwała w Passy. Pociąg, zazwyczaj, przybywał o dziewiątej minut dziesięć i wszystko było rozporządzone i umówione, panna służąca miała czekać na nią na dworcu, oznaczono nawet listownie znak, po którym miano się poznać, popielate pióro na czarnym kapeluszu. Ale otóż w pobliżu Nevers, pociąg, którym jechała wpada na pociąg towarowy, którego wagony wyrzucone z szyn i rozbite, zawaliły drogę. I tu począł się dla niej cały szereg przygód i opóźnień; naprzód czekanie bez końca w stojących wagonach, potem przymusowe opuszczenie wagonów, pozostawienie w miejscu bagaży; podróżni przymuszeni zostali do zrobienia trzech kilometrów drogi pieszo, aby dojść do stacyi, gdzie postanowiono dać im pociąg osobowy, nadzwyczajny. Stracono już dwie godziny, potem dwie drugie w zamieszaniu, które spowodował wypadek na całej linii, tak dobrze, że kiedy pociąg przybył na dworzec paryzki, dopiero o pierwszej godzinie w nocy, było całe cztery godziny spóźnienia. — To rzecz przyjemna! — wtrącił Klaudyusz, wciąż niedowierzający jeszcze, pokonany jednak, zdziwiony naturalnym sposobem, w jaki układały się komplikacye tej całej historyi. I naturalnie nikt już nie czekał na panią na dworcu? W istocie, Krystyna nie zastała panny służącej pani Vanzade, którą prawdopodobnie znudziło oczekiwanie. I opowiadała swoje pomięszanie na dworcu Lyońskim, w tym wielkim budynku, nieznanym jej, czarnym, pustym, niebawem całkowicie opustoszałym o tak późnej już godzinie, pośród nocy. Naprzód nie śmiała wziąć powozu, przechadzała się z woreczkiem podróżnym w ręku, w nadziei, że przecież ktoś przyjdzie po nią. Potem wreszcie zdecydowała się, zbyt późno, bo nie było już dorożek, prócz jednej, brudnej bardzo z dorożkarzem widocznie pijanym, który wciąż krążył koło niej, ofiarując swe usługi z dziwnie szyderczą miną. — Tak, pijak, — odpowiedział Klaudyusz, zainteresowany teraz, jak gdyby obecnym był całemu przebiegowi jakiejś baśni. — Pani więc weszłaś do jego powozu. Z oczyma utkwionemi w sufit, Krystyna ciągnęła dalej swą opowieść, nieporuszona, w przybranej pozie. — On mnie do tego znaglił. Nazywał mnie swoją małą i przejmował mnie strachem.... Kiedy się dowiedział, że jadę do Passy, zaczął się złościć i zaciął tak konia, że musiałam trzymać się oburącz drzwiczek. Potem uspokoiłam się cokolwiek, dorożka toczyła się spokojnie po oświetlonych ulicach, widziałam ludzi na trotuarach. Nakoniec poznałam Sekwanę. Nie byłam nigdy w Paryżu, ale obejrzałam sobie poprzednio dobrze plan miasta... I myślałam, że pojedzie wzdłuż wybrzeży; naraz przecież przejął mnie przestrach napowrót, widząc, że przejeżdżamy przez most jakiś. Właśnie deszcz poczynał padać, dorożkarz, który skręcił w jakiś zaułek bardzo ciemny, stanął nagle. Zaszedł ze swego kozła i chciał siąść razem ze mną do powozu... Mówił, że za bardzo pada.... Klaudyusz począł się śmiać. Nie wątpił już teraz, tego dorożkarza wymyślić sobie nie mogła. Kiedy umilkła zakłopotana: — Dobrze, już dobrze! to były z jego strony żarty. — Co prędzej wyskoczyłam na bruk przez drugie drzwiczki. Wtedy zaklął, powiedział mi, żeśmy już przybyli na miejsce i zagroził, że mi zedrze z głowy kapelusz, jeśli mu nie zapłacę.... Deszcz lał strumieniami, nadbrzeża były kompletnie puste. Traciłam głowę, wyjęłam pięciofrankówkę, a on zaciął konia i odjechał zabierając z sobą mój woreczek podróżny, gdzie na szczęście nie było nic więcej, nad dwie chustki do nosa, połowę bułki maślanej i klucz od walizy, pozostałej w drodze. — Ależ bierze się numer fiakra! — zawołał malarz, oburzony. Teraz przypomniał sobie, że spotkał idąc mostem Ludwika Filipa, dorożkarza pędzącego co koń wyskoczy, pośród ulewy. I podziwiał nieprawdopodobieństwo prawdy częstokroć. To co on wymyślił, jako proste i logiczne, było poprostu głupiem, wobec biegu naturalnego, nieskończonych kombinacyj życia. — Możesz sobie pan wyobrazić, czy się czułam szczęśliwą pod tą bramą! — dokończyła Krystyna. — Wiedziałam bardzo dobrze, że nie jestem w Passy, miałam więc tam noc spędzić w tym okropnym Paryżu. A te grzmoty, pioruny, błyskawice, o! te błyskawice, całkiem niebieskie, to znów czerwone całe, które tak mi przedstawiały rzeczy, że drżeć musiałam cała! Powieki jej napowrót się przymknęły i twarz pobladła dreszczem, przed jej oczyma stał ten gród tragiczny, te zagłębienia nadbrzeży, ta fosa głęboka rzeki, w której toczyły się ołowiane fale, zawalone czarnemi jakiemiś wielkiemi ciałami, galarami podobnemi do martwych wielorybów, najeżone masztami nieruchomemi. Nastała cisza. Klaudyusz zabrał się napowrót do swego rysunku. Ale ona poruszyła się, ramię jej cierpło. — Podnieś pani nieco w górę łokieć, proszę bardzo. Potem z wyrazem zajęcia, jakby na usprawiedliwienie, spytał: — Rodzice pani niezawodnie muszą być w rozpaczy, jeżeli doszła do nich wieść o katastrofie. — Nie mam rodziców. — Jakto! ani ojca, ani matki... Jesteś pani samą na świecie? — Tak, samą zupełnie. Miała lat ośmnaście i urodziła się w Strasburgu wypadkiem, podczas zmiany garnizonu jej ojca kapitana Hallegrain. Kiedy zaczynała rok dwunasty, ojciec jej, gaskończyk z Montauban, umarł w Clermont, gdzie w skutek sparaliżowania nóg osiadł, wziąwszy dymisyę. Przez pięć lat blisko, matka jej, która była paryżanką, żyła tam, na prowincyi, oszczędnie z swej pensyjki, zarabiając jeszcze prócz tego malowaniem wachlarzy, aby dokończyć wychowania córki; a piętnaście miesięcy temu umarła i ona z kolei, zostawiając ją samą jedną na świecie, bez grosza, dając jej jako podporę jedyną — przyjaźń zakonnicy, przełożonej sióstr Wizytek, która ją pozostawiła w swym pensyonacie. Wprost to z klasztoru przybywała tutaj, gdzie zakonnica wynalazła dla niej owo miejsce lektorki u starej swej przyjaciółki, pani Vanzade, ociemniałej niemal zupełnie. Klaudyusz oniemiał przy tych wszystkich nowych szczegółach. Ten klasztor, ta sierota starannie wychowana, ta przygoda tak romantyczna, ambarasowały go niesłychanie, wywołały na powrót niezręczność słowa i ruchów. Nie pracował już, z oczyma spuszczonemi na szkic. — Clermont, to ładne miasto? — spytał wreszcie. — Niezbyt; miasto ponure, czarne.... A zresztą nie wiem dobrze, nie wychodziłam prawie nigdy. Wsparła się na łokciu i ciągnęła dalej bardzo cicho, jakby już mówiąc do siebie tylko, głosem, w którym drgały jeszcze łkania jej żałoby. — Mama nie była dość silną i zabijała się pracą... Psuła mnie, nie było nic zbyt pięknego dla mnie, miałam profesorów do wszystkiego; a korzystałam tak mało, naprzód zachorowałam, potem nie słuchałam bardzo napomnień, zawsze wesoła, roztrzepana... Muzyka nudziła mnie, ile razy siadłam do fortepianu, kurcze chwytały mnie w rękach. Malarstwo przypadało mi jeszcze najwięcej do gustu... Podniósł głowę, przerwał jej wykrzykiem: — Pani umie malować! — O! nie, nic nie umiem, nic zupełnie.. Mama, która miała wielki talent, nauczyła mnie trochę akwareli i pomagałam jej czasem w malowaniu wachlarzy.... Ona malowała je tak pięknie! Mimowoli rozejrzała się po pracowni, po tych szkicach przerażających, któremi płomieniały ściany — i w jasnych jej oczach ukazało się napowrót pomięszanie, niespokojne zdziwienie, którem ją przejmowało to brutalne malarstwo. Zdaleka widziała na wywrót studyum, które z niej naszkicował był malarz, tak przestraszające gwałtownością tonów, wielkiemi rysami pasteli siekające cienie, że nie śmiała go prosić, aby jej pozwolił przyjrzeć się mu z bliska. Zresztą ile jej było w tem łóżku, gorąco, poruszała się niecierpliwie, dręczona wciąż myślą, by wyjść jak najprędzej i skończyć raz już z tem wszystkiem, co jej się wydawało snem przykrym od wczorajszego wieczora. Bez wątpienia Klaudyusz odczuć musiał to jej zdenerwowanie. Nagłe zawstydzenie, przejęło go żalem. Rzucił swój rysunek niewykończony i wymówił bardzo szybko: — Dziękuję pani bardzo za jej uprzejmość.... Proszę mi przebaczyć, żem jej nadużył, prawdziwie... Wstawaj pani teraz, wstawaj, proszę bardzo. Czas już byś pani zajęła się swemi interesami. I nie pojmując dlaczego nie mogła się zdecydować, zarumieniona, ukrywając przeciwnie pod kołdrą ramię w miarę jak jemu stawało się spieszno, powtarzał jej wciąż, by wstawała. Potem zrobił jakiś gest bezprzytomny, zasunął parawan i przeszedł w drugi koniec pracowni, przeskakując w drugą ostateczność skromności niezmiernej, której wyrazem było hałaśliwe porządkowanie naczyń, aby mogła swobodniej wstać z łóżka i ubrać się, nie lękając się, że ją słyszeć można. Pośród tego hałasu nie posłyszał głosu, który odzywał się z pewnem wahaniem. — Panie, panie... Nakoniec nadstawił ucha. — Panie, gdybyś zechciał być tak uprzejmym... Nie mogę znaleźć moich pończoch. Rzucił się. Gdzie też miał głowę? cóż chciał, aby zrobiła w koszuli za tym parawanem, bez pończoch i spódnic, które rozwiesił na słońcu? Pończochy były suche, przekonał się o tem przecierając je z lekka; potem podał je przez wierzch cienkiej przegrody i spostrzegł po raz ostatni obnażone ramię, świeże i okrągłe, wdzięczne jak ramię dziecka. Przerzucił potem na łóżko spódnice, posunął buciki i pozostawił tylko kapelusz zawieszony na stalugach. Podziękowała mu, nie mówiła już nic więcej, rozróżniał zaledwie tylko szelest bielizny i ostrożny szmer poruszanej wody. On jednak wciąż się nią zajmował. — Mydło jest w podstawce na umywalce... Otwórz pani szufladkę, a co? i weź pani czysty ręcznik... Może pani potrzeba więcej wody? Podam konewkę. Myśl, że znowu popełnia może jaką niezręczność, przeraziła go nagle. — I znowu nudzę panią... Nie chcę się naprzykrzać, bądź pani jak u siebie. Powrócił do swych zajęć gospodarskich. Zajmowało go rozmyślanie pewne. Czy powinien ofiarować jej śniadanie? Trudno przecież pozwolić jej tak odejść. A z drugiej strony to się znów nie skończy nigdy, oczywiście traci cały ranek pracy. Nie postanowiwszy nic w tej mierze, kiedy zapalił lampkę spirytusową, wymył rondelek i zabrał się do zrobienia czekolady, którą uważał za dystyngowańszą, w duszy zawstydzony swym makaronem, który zazwyczaj jadał z oliwą i chlebem na sposób południowców. Ale wdrabiał jeszcze czekoladę w rondelek, kiedy mimowolnie wyrwał mu się okrzyk. — Jakto! już! Krystyna odsuwała już parawan i stanęła, czysta w nieposzlakowanem ubraniu czarnem, zasznurowana, zapięta, wystrojona w jednem mgnieniu oka. Na różanej jej twarzyczce nie pozostało żadnych śladów wilgoci wody, ciężki warkocz spadał na szyję, gładziuteńki tak, że ani jeden nie wymykał się nigdzie kosmyk. I Klaudyusz stał zdumiony w obec tego cudu pośpiechu, tego zapału młodej gosposi do ubierania się spiesznie a dobrze. — A! jeśli pani wszystko tak robisz! Widział teraz, że była wyższą i ładniejszą niż przypuszczał. Co go przedewszystkiem zafrapowało, to wyraz spokojnej decyzyi w jej twarzy. Widocznem było, że już się go nie obawia. Zdawało się, że opuściwszy to rozesłane łóżko, w którem się czuła bezbronną, przywdziała napowrót swą zbroję, wraz z bucikami i suknią. Uśmiechała się, patrzyła mu prosto w oczy. Wypowiedział więc to, z czego wypowiedzeniem wahał się dotąd jeszcze: — Pani zjesz ze mną śniadanie, nieprawda? Ale ona odmówiła. — Nie, dziękuję... Pobiegnę na dworzec, gdzie już niezawodnie przyszedł mój kufer, a potem każę się zawieść do Passy. Daremnie powtarzał jej, że musi być głodną że to nie było rozsądnem bynajmniej, wychodzić tak, nie posiliwszy się niczem. — W takim razie zejdę poszukać pani fiakra. — Nie, proszę pana, nierób sobie tego ambarasu. — Przecież nie możesz pani odbyć tak dalekiego kursu pieszo. Pozwól mi pani więc przynajmniej towarzyszyć sobie do stacyi dorożek, skoro nie znasz Paryża. — Nie, nie, nie potrzeba mi zupełnie pańskiej pomocy... Jeśli pan zechcesz być uprzejmym, pozwolisz mi odejść samej. Było to widocznie stanowcze postanowienie. Z pewnością oburzała ją myśl, że ją ktoś spotkać może w towarzystwie mężczyzny, choćby to byli nawet ludzie nieznajomi tylko; zatai historyę tej nocy, skłamie i zachowa przy sobie wspomnienie tej przygody. On, ruchem ręki okazał, że go ta kwestya nie obchodzi zupełnie. Tem lepiej! owszem, to mu było na rękę nie schodzić. Ale w głębi serca był dotkniętym tą odmową, uznał ją za niewdzięczną. — Jak się pani podoba, przedewszystkiem. Nie użyję siły. Przy tych słowach słaby uśmiech zarysował się wyraźniej na ustach Krystyny, schylając zlekka delikatne ust kąciki. Nie odpowiedziała nic, wzięła za kapelusz i wzrokiem poszukała lustra, potem nie widząc go, zdecydowała się związać kokardę wstążek na rozszerzonych palcach. Z podniesionemi łokciami prostowała, wyciągała bez pośpiechu wstążki, z twarzą w złotym odblasku słońca. Zdziwiony, Klaudyusz nie mógł już poznać tych rysów dziecięcej łagodności, które rysował przed chwilą; górna część twarzy zdała się gdzieś zatonęła, czoło przezrocze, oczy pełne uczucia; teraz występowała tylko część dolna, szczęka namiętna, usta purpurowo-koralowe o pięknych zębach. A zawsze ten uśmiech zagadkowy dziewcząt, uśmiech co drwi może. — W każdym razie, — odpowiedział urażony, — nie zdaje mi się, abyś pani miała mi co do zarzucenia. Wtedy nie mogła już powstrzymać śmiechu, lekkiego nerwowego śmiechu. — Nie, nie, panie, ani odrobinę. Wciąż patrzał na nią, w bezustannej walce z wrodzoną nieśmiałością i niedoświadczeniem, w obawie, że się okazał śmiesznym. Cóż ona wiedzieć mogła ta wielka panna? Tyle niezawodnie, ile wiedzą zawsze dziewczęta na pensyi, wszystko i nic. To niedocieczone, niejasne wykluwanie się ciała i serca, w które nikt nie może wniknąć. W tem centrze swobodnego artysty, miałożby to zmysłowe a czyste dziewczę, zbudzić się w instynktownej ciekawości a zarazem obawie mężczyzny? Teraz, kiedy się już nie lękała, kto wie, czy nie odezwało się w niej zdziwienie pogardliwe, kto wie, czy nie drwiła z tego, że drżała przed niczem? Jakto! żadnego umizgu, żadnego pocałunku, choćby w końce palców! Obojętność szorstka dziwaka, której doznała, musiała oburzać i drażnić w niej kobietę, którą nie była jeszcze — i wychodziła tak, zmieniona całkiem, zdenerwowana, udając śmiałą w swej irytacyi, unosząc z sobą nieokreślony żal za temi jakiemiś straszliwemi a nieznanemi jej rzeczami, które się nie stały. — Mówisz pan, — podjęła i spoważniała napowrót, — że stacya dorożek jest przy moście na drugim nadbrzeżu. — Tak, w tem miejscu gdzie jest kłąb drzew. Dokończyła wiązać wstążki, była już gotową, w rękawiczkach ze spuszczonemi rękoma, nie odchodziła jednak, wciąż patrząc przed siebie. Oczy jej padły na wielkie płótno oparte o ścianę, chciała prosić o pozwolenie obejrzenia go, potem nie mogła się ośmielić jakoś. Nic nie zatrzymywało ją już a przecież miała jeszcze taką minę, jak gdyby doznawała wrażenia, że pozostawia tu coś, coś czego nie umiałaby nazwać. Nakoniec zwróciła się ku drzwiom. Klaudyusz już je otwierał i bułka oparta o ramy drzwi wpadła do pracowni. — Widzisz pani, — rzekł, — że mogłabyć mieć już śniadanie. To odźwierna przynosi mi to co rano. Odmówiła ponownie, wstrząśnieniem głowy. Kiedy już była w sieni odwróciła się, przez chwilę stała nieporuszona. Uśmiech wesoły powrócił jej na usta, wyciągnęła pierwsza do niego rękę. — Adieu panu. — Adieu pani. I Krystyna nie podniósłszy już głowy, schodziła po trzeszczących stopniach istnej młynarskiej drabiny; Klaudyusz zaś szybko wszedł do siebie, zatrzasnął drzwi, mówiąc bardzo głośno: — A! to kara boska te kobiety! Wściekły był, zły na siebie, zły na wszystkich. Potrącając nogą po drodze każdy mebel napotykany, sprawiał sobie ulgę głośnem narzekaniem. Jakże miał słuszność, że nie pozwalał tu żadnej z nich przychodzić! Te stworzenia zrobią tylko z człowieka osła. Ta naprzykład, któż mu zaręczy, że mimo swej niewinnej minki, nie zadrwiła sobie z niego obrzydliwie? A on był tak ograniczony, że uwierzył pierwszej lepszej baśni z tysiąca i jednej nocy; wszystkie wątpliwości poprzednie powracały teraz, nigdy nikt nie wmówi w niego ani owej wdowy po jenerale, ani wypadku na kolei, ani nadewszystko owego dorożkarza. Alboż zdarzały się podobne historye? Zresztą, ona miała takie usta, co to mówią wiele — i minę miała taką dziwną odchodząc. Jeszcze gdybyż rozumiał przynajmniej dlaczego kłamała! — ale nie, kłamstwa bez celu, bez korzyści. Niewytłomaczone — sztuka dla sztuki! A! teraz śmiała się tam z niego dobrze! Gwałtownie odsunął parawan i popchnął go w kąt. Pewnież mu tam piękny zostawiła nieład! A kiedy przekonał się, że wszystko uporządkowane było, czyściuteńkie, miednica, ręcznik, mydło, uniósł się, że nie posłała łóżka. Zabrał się do posłania go z przesadnym zapałem, pochwycił oburącz materac ciepły jeszcze, wstrząsnął poduszkę pachnącą, dławiony tem ciepłem, tą czystą wonią młodości, co się unosiła z tej pościeli. Potem umył się w pełnej miednicy wody, aby odświeżyć sobie skronie — i w ręczniku wilgotnym odnalazł znowu tę samą woń duszącą, ten oddech dziewiczy, którego słodycz rozproszona, unosząca się nad całą pracownią, dziwnie mu ciążyła na piersiach. Klnąc wypił czekoladę z rondelka, tak zgorączkowany, tak naglony potrzebą zabrania się do pędzla, że połykał tylko wielkiemi kawałami bułkę. — Ależ tu umrzeć można! — zawołał nagle. — To gorąco odbiera mi zdrowie. I Klaudyusz otwarłszy okno pod strychem, odetchnął z wyrazem głębokiej ulgi parnym wiatrem, co się wdarł do pracowni. Wziął w rękę rysunek głowy Krystyny i zatopił w przyglądaniu się tym rysom.
Rozdział II
Dwunasta uderzyła, Klaudyusz pracował nad swoim
obrazem, kiedy ręka widocznie dobrze świadoma zapukała mocno do
drzwi. Instynktownym ruchem, bezwiednym niemal, wsunął malarz w
jakąś tekę głowę Krystyny, podług której począł był już zmieniać
wielką postać kobiecą swego obrazu. Potem dopiero zdecydował się
drzwi otworzyć.
— Piotr! — zawołał. — To już ty!
Piotr Sandoz, jeden z przyjaciół dzieciństwa, był to chłopak
dwudziestodwuletni, mocny brunet, z głową okrągłą i wyrazistą,
nosem krótkim, niezbyt foremnym, oczyma łagodnemi pośród
energicznej twarzy, okrążonej zarostem ledwie poczynającej się
brody.
— Byłem na śniadaniu cokolwiek wcześniej, — odpowiedział, —
chciałem ci dziś dłużej pozować... A! do dyabła! to postępuje!
Stanął przed obrazem i natychmiast dodał:
— Patrzaj! zmieniłeś typ kobiety.
Nastała długa cisza, obadwaj przypatrywali się, nieporuszeni. Było
to płótno pięciu metrów szerokośoi, trzech wysokości, całkowicie
już pokryte, którego pewne partye przecież nie wyszły po za szkic
jeszcze. Szkic ten zarysowany jednym rzutem, miał w sobie tę
gwałtowność wspaniałą, to pałające jakieś, życie kolorytu. W pośród
polanki leśnej, o ścianach gęstej zieleni, padał szeroki płat
słońca; na lewo tylko sama jedna zagłębiała się w cieniu aleja
posępna z plamą światła gdzieś w oddali. Na trawie, w pośród
czerwcowej roślinności, leżała; naga kobieta, z ręką podłożoną pod
głowę, z podaną naprzód piersią — i uśmiechała się nie patrząc, z
zamkniętemi powiekami pośród złotej ulewy słońca, w którem kąpała
się postać jej cała. W głębi dwie inne kobiety, jedna brunetka,
druga blondynka, również obnażone, szły z sobą w zapasy, śmiejąc
się obie, a wspaniałe ciał ich kształty doskonale odstawały od tła
zielonych liści. A ponieważ na pierwszym planie potrzeba było
malarzowi czarnego kontrastu, zadowolnił się przeto po prostu
posadzeniem tam mężczyzny, przybranego w aksamitną kurtkę.
Mężczyzna ten odwrócony był plecami i widoczną była tylko ręka, na
której się opierał na murawie.
— Bardzo pięknie naszkicowana ta kobieta! — ozwał się wreszcie
Sandoz. — Ale
sapristi! będziesz ty jeszcze miał z tem pracy niemało!
Klaudyusz z oczyma błyszczącemi popatrzał na obraz swój ufnie.
— Ba! alboż to mało czasu jeszcze do otwarcia Salonu. Przez sześć
miesięcy małoż to zrobi się roboty! Tym razem może nareszcie dam
sobie dowód, że nie jestem bydlęciem.
Począł pogwizdywać głośno, zachwycony, choć nie mówił tego, ze
szkicu, który zrobił z głowy Krystyny, przejęty jednym z tych
wielkich porywów nadziei z jakich popadał znów tem głębiej w
udręczenia artysty, którego trawiła namiętność przygód.
— No, dajmy pokój próżniactwu! Skoro tu jesteś... zaczynajmy.
Sandoz przez przyjaźń dla niego i aby oszczędzić kosztów na model,
ofiarował mu się pozować do postaci mężczyzny na pierwszym planie.
W ciągu czterech czy pięciu niedziel, jedynego dnia, w którym był
wolny, figura była umieszczoną. Już wkładał żakietę aksamitną,
kiedy przyszła mu na myśl nagła uwaga.
— Słuchajno, tyś nie jadł porządnego śniadania, skoro zajęty byłeś
pracą... Zejdź zjeść kotlet, ja tu poczekam na ciebie.
Myśl stracenia czasu obruszyła Klaudyusza.
— Ale owszem, jestem już po śniadaniu, popatrz na rondelek!... A
potem widzisz, że tam został kawał bułki. Zjem go... Dalej, dalej,
do pozy, próżniaku!
Żywo brał za paletę, za pędzle, dodając:
— Dubuche przyjdzie po nas dziś wieczorem, nieprawdaż?
— Tak, koło piątej.
— No widzisz! to doskonale, pójdziemy zaraz na obiad... Jesteś tam
wreszcie? Ręka więcej na lewo, głowa bardziej pochylona.
Ułożywszy poduszki, Sandoz usiadł na sofie, przybierając żądaną
pozę. Głowę miał odwróconą, mimo to jednak rozmowa ciągnęła się
dalej jeszcze przez chwilę, tego rana bowiem otrzymał był list z
Plassans, małej prowanckiej mieściny, gdzie się poznali obaj, on i
malarz w ósmej już klasie, od pierwszych spodni zdartych na
szkolnej ławce. Potem obadwaj zamilkli. Jeden pracował, obcy
całkiem reszcie świata, gdzieś po za światem, drugi odrętwiały tem
sennem znużeniem długiej nieruchomości.
W wieku to lat dziewięciu, Klaudyusz był tyle szczęśliwym, że mógł
opuścić Paryż i powrócić w ten zakątek Prowancyi, w którym się
urodził. Matka jego, porządna kobieta, praczka, którą nicpoń ojciec
jego porzucił haniebnie, poślubiła poczciwego rzemieślnika,
szalenie zakochanego w gładkiem jej, delikatnem ciele blondynki.
Mimo wszakże odwagi obojga, mimo usilnej pracy, nie mogli jakoś
żadną miarą związać końca z końcem. To też z całego serca przyjęli
propozycyę pewnego starego jegomości z tamtych stron, który
oświadczył się, że weźmie Klaudyusza, wychowa go przy sobie i
umieści w kolegium; było to szlachetne dziwactwo oryginała, amatora
obrazów, którego zafrapowały jakieś podpatrzone próby rysunkowe
dzieciaka. I aż do retoryki, już Klaudyusz przez lat siedm
pozostawał na południu, najprzód jako pensyonarz, następnie jako
dochodzący uczeń kolegium, zamieszkując u swego protektora. Pewnego
poranka wszakże, zastano tegoż najniespodziewaniej nieżywym w
łóżku. W testamencie legował on młodzieńcowi tysiąc franków
rocznego dochodu z możnością rozporządzania odnośnym kapitałem,
skoro dojdzie do lat dwudziestu pięciu. Młody chłopak, który się
palił do malarstwa, porzucił natychmiast kolegium, nie chcąc już
próbować nawet zdać egzaminu na stopień bakalareata i podążył do
Paryża, gdzie go tymczasem wyprzedził był przyjaciel jego Sandoz.
W kolegium Plassans, od ósmej klasy, było ich trzech,
nierozdzielnych, jak ich nazywano: Klaudyusz Lantier, Piotr Sandoz
i Ludwik Dubuche. Przybyli z trzech różnych światów, odrębni
naturą, urodzeni tylko jednego roku o kilka zaledwie miesięcy
różnicy, złączyli się od razu zaraz z sobą i na zawsze pociągnieci
do siebie tajemnem duchowem powinowactwem, żądzą niewyraźną jeszcze
wspólnej ambicyi, zbudzeniem się wyższej inteligencyi pośród
prostaczej czerni obrzydłych hebesów, którzy znęcali się nad nimi.
Ojciec Sandoza, hiszpan, który się schronił do Francy i na skutek
jakiejś politycznej zawieruchy, założył był w pobliżu Plassans
papiernię, w której funkcjonowały nowe jakieś maszyny, własnego
jego pomysłu. Potem umarł, przepełniony goryczą, prześladowany
przez złośliwość miejscową, pozostawiając na głowie wdowy interesa
tak powikłane, cały szereg procesów tak pogmatwanych, że cały
majątek zatonął w tej klęsce. Matka zaś, urgundka, ulegając swej
niechęci do prowensalczyków, cierpiąca na powolne sparaliżowanie,
którego przyczynę przypisywała im również, schroniła się do Paryża
z synem, który ją utrzymywał teraz z szczupłej; pensyjki
urzędniczej, głowę mając zaprzątnioną wielką literacką sławą.
Co się tycze Dubuche’a, ten znów urodził się w Plassans i był
synem tamecznej rodziny piekarzy; posuwany wciąż przez, matkę,
kobietę niesłychanie chciwą i niesłychanie ambitną, wstąpił on
nieco, później do kolegium i kształcił się na architekta, żyjąc
zupełnie mizernie z ostatnich pieniędzy, które rodzice jego
umieszczali na nim z uporczywością starych żydów, którzy eskontują
na przyszłość, licząc, że wyłożony kapitał przyniesie im sto za sto
z czasem.
— Do pioruna, — mruknął Sandoz, pośród ciszy, — niedogodna
strasznie ta twoja poza! zgniata mi kość ramienia. — Czy by nie
można poruszyć się, co?
Klaudyusz pozwolił mu się przeciągnąć, nic nie odpowiadając.
Wykończał aksamitny żakiet, szerokiemi pociągnięciami pendzla.
Potem odszedłszy nieco, mrużąc oczy zaśmiał się naraz na całe
gardło, rozweselony widocznie jakiemś nagle na myśl mu przyszłem
wspomnieniem.
— Powiedz no, pamiętasz ty w szóstej klasie ten dzień, kiedy to
Pouillaud zapalił świecę w szafie tego kretyna Lalubie? A! ten
strach tego Lalubie zanim wszedł na katedrę kiedy otworzył swoją
szafę, by wziąć z niej potrzebne książki i spostrzegł naraz tę
płonącą świecę!... Pięćset wierszy dla całej klasy!
Sandoz, któremu udzielił się ten napad wesołości, rzucił się na
sofę. Przybrał napowrót swą pozę, mówiąc:
— A! to bydlę Pouillaud!... Czy ty wiesz, że właśnie w dzisiejszym
swoim liście zawiadamia mnie, że Lalubie się żeni. Ta stara
profesorska szkapa zaślubia ładną dziewczynę. Ale ty ją znasz
przecie, córkę Galissarda, kupca norymberszczyzny, tę małą
blondynkę, której wyprawialiśmy serenady!
Rozpoczęły się wspomnienia, Klaudyusz i Sandoz nie ustawali już
teraz, jeden gnany wciąż rosnącą gorączką malując ciągle, drugi
wciąż odwrócony do ściany, z ramionami drgającemi od chwili do
chwili śmiechem, Naprzód tematem było kolegium, dawny klasztor
opleśniały, ciągnący się aż do wałów miejskich, dwa dziedzińce
wysadzane olbrzymiemi jaworami, sadzawka zamulona, zielona od mchu
porostów, gdzie się uczyli pływać i klasy dolnego piętra, których
tynk ociekał wilgocią i zatrute powietrze refektarza, pełnego
wiecznie swędu i wyziewu pomyj, sypialnia malców, sławna ze swych
okropności, garderoba i infirmerya, gdzie królowały siostry takie
dobre, takie delikatne, zakonnice w czarnych sukniach, tak łagodnie
spoglądające z pod białego zakonnego welonu! Co to za okropna była
historya, kiedy siostra Aniela, ta, której dziewicza twarzyczka
entuzyazmowała wszystkich starszych uczniów, zniknęła pewnego
pięknego poranku z Hermelinem, tym wielkim z retoryki, który przez
miłość robił sobie rany scyzorykiem na ręku, aby tylko módz iść na
górę i aby mu je siostra Aniela zalepiała angielskim plastrem!
Potem cały personel przeszedł kolejno przed ich oczyma w tych
wspomnieniach — zbiorowisko opłakane, mieszane i okropne; profile
dziwaczne, to znów pełne złośliwości lub cierpienia na przemian:
zawiadowca szkoły, który się rujnował na recepcye, byle wydać za
mąż córki, dwie wysokie, piękne, eleganckie panny, które różne
karykatury i obrzydliwe napisy na wszystkich mułach znieważały
bezustannie; cenzor Pifard, którego słynny nos stawał na czatach
wszędy za drzwiami, podobny do śmigowicy, zdradzającej zdała swą
obecność; cała litania profesorów, każdy obryzgany obelgą jakiegoś
przezwiska, suro wy Radamanter, który się nie uśmiechnął nigdy;
Grubas, który walał zawsze katedry od bezustanego tarcia o nie
głową. Zwodziłaś mnie Adelo, profesor fizyki, rogacz legendowy,
któremu dziesięć generacyj smarkaczów rzucało w twarz imię żony,
niegdyś przydybanej, jak mówiono, w objęciach jakiegoś karabiniera
— i inni, inni jeszcze, Spontini, chłop dziki, z swym nożem
korsykańskim, który pokazywał pokryty rdzą krwi trzech swoich
krewniaków, mały Przepiórka, taki dobroduszny poczciwiec, że
pozwalał palić na spacerze; aż do kuchcika z kuchni i pomywaczki
talerzy, dwu potworów, które przezwano Parabulomenos i Paralleluka
— i które oskarżano o idyllę pośród łupin.
Następnie przyszła kolej na różne figle, nagłe przypomnienia
dobrych psot, z których naśmiewano się dzisiaj jeszcze, po latach
tylu. O! tego ranka kiedy to spalono w piecu trzewiki tego
poczciwca Mimi-Śmierć, zwanego inaczej Przychodnim Szkieletem,
chudego chłopca, który kontrabandą przynosił tabakę do zażywania
dla całej klasy! A ten wieczór zimą, kiedy to poszło się ukraść
zapałek z kaplicy u lampy, ażeby palić suche liście kasztanów w
fajkach trzcinowych. Sandoz, który dokonywał tego dzieła,
przyznawał się teraz z całą szczerością do swego okropnego strachu,
do zimnego potu, co mu wówczas występował na czoło, kiedy zsuwał
się z chóru, pogrążonego w ciemnościach. A tego dnia, kiedy
Klaudyuszowi w głębinach swego pulpitu, przyszedł pyszny pomysł
pieczenia chrząszczy, aby się przekonać czy to może być jadalne,
jak mówiono! Zaduch tak gryzący, dym tak gęsty wydobywać się począł
z pulpitu, że Spontini pochwycił za dzbanek, pewnym będąc, że to
pożar. A te łupiestwa, te pustoszenia na przechadzkach pól
cebulowych; te lekcye greczyzny spisywane naprzód na tablicy
wielkiemi literami i odczytywane potem płynnie przez wszystkich
hebesów, tak zręcznie, że się profesor ani domyślał; a oweż ławki z
dziedzińca upiłowane, a potem obnoszone dokoła sadzawki, niby
trupy, w długim orszaku, pośród żałobnych pieśni. A! to było
sławne! Dubuche, który reprezentował duchowieństwo, wpadł w
sadzawkę chcąc naczerpać wody w kaszkiet, aby mieć tym sposobem
kropielnicę. A ta farsa najzabawniejsza, najlepsza owej nocy, kiedy
to Pouillaud powiązał wszystkie nocniki w całej sypialni na jeden
sznur, przeciągnięty pod wszystkiemi łóżkami, potem rano, a był to
ranek wielkich wakacyi, począł, uciekając przez kurytarz i
wszystkie trzy piętra schodów, ciągnąć za sobą ten przerażający
ogon fajansu, który podskakiwał i rozsypywał się za nim w
kawałkach!
Klaudyusz stał z podniesionym w powietrzu pendzlem, z ustami
rozszerzonemi serdecznym śmiechem:
— A! to bydlę Pouillaud!... I pisał do ciebie? cóż on tam teraz
robi, Pouillaud?
— Ależ nic, nic zupełnie, mój stary, — odpowiedział Sandoz
poprawiając się na poduszkach. Gdybyś przeczytał list jego, istny
list głupca!... Kończy wydział prawny, a potem zostanie czem jest
ojciec, adwokatem. A gdybyś widział ten ton, który już dziś
przybiera, prawdziwy to już mieszczuch, co wraca na drogę cnoty!
— A! nam, widzisz, mój stary, nam los sprzyjał.
Potem inne przychodziły im na myśl wspomnienia, na które mocniej
biło im serce; te piękne dzionki przepędzane na świeżem powietrzu,
na słońcu, które przeżyli tam w kolegium, razem. Malcami jeszcze,
od szóstej klasy, wszyscy trzej nierozdzielni, oddawali się z
prawdziwą namiętnością dalekim przechadzkom. Korzystali z
najmniejszych świąt, rekreacyj i wychodzili na kilkomilowe
wycieczki, odważając się na coraz to dłuższe, w miarę jak rośli, aż
w końcu przebiegali całą prowincyę, a eskursye takie trwały po
kilka dni często. I sypiali pod gołem niebem przy drogach, w
jakiejś szczelinie skał, na klepiskach, gdzie słoma omłóconego
zboża służyła im za miękkie posłanie, w jakiejś opustoszałej, wpół
rozwalonej chacie, w której na podłodze rozściełali sobie pościel z
tymianku i lawendy. Była to dla nich ucieczka po za świat
rzeczywisty, bezwiedne pogrążenie się w tem łonie dobroczynnej
natury, niewyrozumowany zachwyt malców dla drzew, wód gór, dla tej
radości bez granicznej, która przejmuje człowieka, kiedy się czuje
samotnym i wolnym.
Dubuche, który był pensyonarzem, przyłączał się do dwu innych
tylko w ciągu wielkich wakacyj. Jemu zresztą nie przychodziły tak
łatwo owe wycieczki; nogi miał ociężałe, ciało uśpione dobrego,
pilnego ucznia, który wykuć musi wszystko z mozołem. Ale Klaudyusz
i Sandoz, byli w nich niezmęczonymi, co niedziela budzili się
wzajem o czwartej z rana, rzucając sobie kamyczki w okiennice.
Latem zwłaszcza marzyli tylko o Viornie, potoku, którego ciemniutka
nić srebrna zrasza dolne łąki Plassans. Mieli zaledwie lat
dwanaście, kiedy już umieli pływać; całemi dniami pluskali się w
jakiemś wgłębieniu, gdzie się zbierała woda, potem wychodzili
nadzy, suszyć się na palącym piasku nadbrzeża, po to tylko, aby
zanurzyć się w wodzie znów po chwili; żyli w rzece zanurzeni,
płynąc to na plecach, to na brzuchu, zrywając trawę jej stromych
wybrzeży, zanurzając się po uszy zaczajeni po całych godzinach,
kiedy szło o wytropienie kryjówek węgorzy. Ta woda czysta,
opłukująca ich ciała na słońcu, przedłużała ich dzieciństwo,
darzyła ich tym dziecięcym, świeżym śmiechem, wówczas kiedy już
jako młodzieńcy powracali nieraz w mury miasta w niepokojące parne
wieczory lipcowe. Później nieco, paliła ich gorączka myśliwska,
ale. to takiego myślistwa, jakie praktykuje się w tych stronach,
całkowicie poubawionych zwierzyny; gdzie to trzeba zrobić z sześć
mil drogi, aby upolować jakie półtuzina słomek, ekspedycye
przerażające, z których powracali częstokroć z próżnemi torbami,
lub ubitym na wejściu do przedmieścia nietoperzem, kiedy trzeba
było wystrzelić naboje. Oczy ich zachodziły dziś łzami na
wspomnienie owych roskosznych wycieczek: widzieli przed sobą te
drogi białe, biegnące w dal nieskończoną, pokryte wiecznie pokładem
kurzu, niby gęsto spadłego śniegu powłoką; szli niemi wciąż przed
siebie bez celu, zadowolnieni, że słyszą trzask grubych swych
trzewików na nich, potem przedzierali się przez pola, przez
czerwoną, żelazną rudą nasyconą ziemię — i tak pędzili wciąż dalej
a dalej; a w górze niebo ciążące ołowiem, spiekota okropna, nigdzie
cienia, nic prócz karłowatych drzewek oliwnych, lub migdałowych, o
wątłem liściu; a po każdym powrocie roskoszne stępienie władz
umysłowych, spowodowane znużeniem, tryumf junacki, że się przebyło
więcej drogi, niż ostatnim razem, zachwyt, iż się nie czuło nawet,
że się idzie, ale postępowało się naprzód mocą nabytej siły, w takt
tylko jakiejś wojskowej piosenki, co ich kołysała — niby senne
marzenie.
Niebawem Klaudyusz, między swym rożkiem do prochu i pudełkiem od
nabojów nosił z sobą album w którem szkicował ołówkiem jakiś
strzępek widnokręgu; kiedy tymczasem Sandoz zabierał zawsze w
kieszeń książkę, którego z poetów. Była to istna już frenezya
romantyczna, uskrzydlone strofy przeplatane sprośnemi garnizonowemi
piosnkami, ody rzucane w jasne, drgające promienie, w płonące żarem
powietrze; a kiedy odkryli strumyk, a nad nim cztery wierzby ciemną
plamą cieniu kładące się na gorejącej ziemi, częstokroć zapominali
tam o całym bożym świecie, aż dopóki gwiazdy nie zajaśniały na
niebie; odgrywali tam dramata, na pamięć umiane, siląc głos do
intonacyi bohaterów, ściszając go i naśladując dźwięk fletu, kiedy
przemawiały królowe lub dziewice. W takie dnie pozostawiali wróbli
w spokoju. W tej odległej, zabitej deskami prowincyi, pośród
ospałej głupoty małych miasteczek, żyli tak od czternastego roku
życia odosobnieni, pełni entuzyazmu, trawieni gorączką literatury i
sztuki. Olbrzymie dekoracye Wiktora Hugo, olbrzymie wytwory
wyobraźni, co się pośród nich przechadzają, na tle wiekuistej
litery antytez, najprzód zachwyciły ich; gestykulowali, chodzili
patrzeć na zachodzące po za ruiny słońce, patrzyli na życie w
oświetleniu fałszywem a wspaniałem, piątego aktu. Potem wstrząsnął
nimi do głębi Musset, porwał ich swą namiętnością i łzami, w nim
słuchali bicia serc własnych, otwierał się przed nimi świat więcej
ludzki, który ich podbijał litością; wiekuistym krzykiem nędzy,
którym odtąd przemawiać miało wszystko na ziemi. Zresztą byli nie
wybredni, objawiali tę żarłoczność młodości, pochłaniającej
wszystko bez wyboru, szalony apetyt czytania, gdzie jak w otchłań
wpadało to co najdoskonalsze i to co najgorsze jednako, tak chciwi
zachwytów, że często bardzo, najobrzydliwsze dzieła egzaltowały
ich, jakby najznakomitsze arcydzieła.
A jak mówił teraz Sandoz, to ukochanie właśnie dalekich wycieczek,
to łaknienie czytania, ustrzegło ich od nieuniknionego zdrętwienia
pośród całego otoczenia małomiejskiego. Nie wchodzili nigdy do
żadnej kawiarni, mieli wstręt do ulic i pozowali nawet na to, że
musieliby zmarnieć w tem życiu, jak orły uwięzione w klatce, kiedy
ich towarzysze, już rękawami szkolnych mundurków, wycierali
marmurowe blaty kawiarnianych stolików, wyczerpując siły ducha przy
grze w karty. To życie prowincyonalne, które chwytało dzieciaki,
młodziutkie, w koła swego deptaka, nawyknienie do zgromadzeń,
dziennik sylabizowany aż do anonsów, partya domina bezprzestannie
rozpoczynana w kółko, tenże sam spacer o tej samej godzinie, po tej
samej alei, stępienie ostatecznie pod temi żarnami, które
spłaszczają mózg — oburzało ich, wywoływało w nich protesta i
znaglało do wdzierania się na pobliskie wzgórza, by tam znaleźć
samotność, deklamować wiersze pod chłostą smagającego ich deszczu,
przed którym nie szukali schronienia przez nienawiść do miast.
Projektowali sobie, że z czasem żyć będą w namiotach nad Viorne’ą,
na sposób dzikich, pośród ciągłych kąpieli, z pięciu lub sześcioma
książkami, nic więcej, któreby w zupełności wystarczyły ich
potrzebom. Kobieta nawet była wygnaną z pośród tego życia; byli
nieśmiałymi, niezręcznymi i przed sobą pokrywali to surowością
obyczajów natur wyż szych. Klaudyusz, przez dwa lata trawił się
miłością do jakiej panny z magazynu strojów, której co wieczór
towarzyszył z daleka, nie ośmieliwszy się jednak przemówić do niej
ani razu. Sandoz pieścił w duszy różne dziwne marzenia: panie
napotkane w podróży, dziewice jakieś bardzo piękne, które pojawić
się miały w nieznanym mu lesie, aby przez dzień jeden oddać mu się
całkowicie, a potem rozpłynąć we mgłach, rozwiać jak cienie za
nadejściem brzasku. Jedyna ich miłosna przygoda rozweselała ich
dotąd, tak wydawała im się głupią: serenady urządzane na cześć
dwóch małych panienek, odkąd stali się członkami orkiestry
kolegium, noce spędzane pod oknem na wygrywaniu na klarnecie i
trąbie; obrzydliwe kakofonie, wystraszające mieszczan tej
dzielnicy, aż do pamiętnego wieczora, kiedy oburzeni rodzice,
których cierpliwość się przebrała, wyleli na ich głowy wszystkie
naczynia z wodą z całego domu.
A! szczęśliwe to czasy i jakaż rzewna nuta dźwięczy w tym śmiechu
przy najmniejszem wspomnieniu! Ściany pracowni pokryte były seryą
szkiców, zebranych tam właśnie przez malarza w niedawnej podróży.
Zdało im się, że na około siebie mają dawne widnokręgi, pałające
niebo błękitne po nad czerwonawą ziemią. Tam, ciągnęła się równina,
z rozsypanemi po niej, niby stado owiec, szarawemi kępkami drzew
oliwnych, aż po różowe koronki odległych wzgórzy. Tu między
wypalonemi skwarem dwoma wybrzeżami, koloru rdzy, cieknie
wyschnięta woda Viorny, gęstnąca pod arkadą starego mostu pokrytego
grubą warstwą pyłu, bez wszelkiej innej zieleni nad krzaczki
usychające z pragnienia. Dalej gardziel Infernets, otwiera rozwarty
zrąb pośród mas skał, co się stoczyły rozsadzone, olbrzymi chaos,
dzikie pustkowie, z osypującemi się wiecznie kamieniami. Petem
wszelkiego rodzaju dobrze1 znajome zakątki: dolina Repentance, taka
zacisza, taka cienista, świeża jak bukiet pośród pól zwapnionych;
lasek, którego sosny o twardej połyskującej zieleni, płaczą żywicą,
wystawione na skwar słoneczny i inne jeszcze, kawałki dróg
oślepiających, wąwozy, w których kamyki zdały się nabrzmiewać
bąbelkami pod wpływem upału, języki ruchomego piasku, które kropla
po kropli wypijały wodę rzeki, kretowiska, ścieżyny, któremi
wdzierają się kozy, szczyty, gubiące się gdzieś w lazurze.
— Patrzaj, — zawołał Sandoz, zwracając się ku pięknemu studyum, —
gdzież to?
Klaudyusz oburzony wstrząsnął paletą.
— Jakto! ty tego nie pamiętasz?... Omal tam nie porozbijaliśmy
głów. Wiesz dobrze, tego dnia kiedyśmy to z Dubuchem wdzierali się
z głębi Jaumegarde. Było to tak gładkie jak ręka, czepialiśmy się
paznokciami, tak że w samym środku nie mogliśmy ani iść naprzód,
ani schodzić napowrót na dół... Potem, na górze, kiedy szło o
upieczenie sobie kotletów, omal nie pobiliśmy się ty i ja.
Sandoz teraz już przypomniał sobie.
— A! tak, a! tak, każdy miał sobie swój przypiec na pręcikach z
rozmarynu, a ponieważ moje pręciki wciąż się paliły, doprowadziłeś
mnie do rozpaczy, wyśmiewając się z mego kotleta, który zamieniał
się w węgiel.
Śmiech szalony wstrząsał nimi teraz jeszcze. Malarz zabrał się
napowrót do obrazu i zakonkludował poważnie.
— Już to wszystko skończone dziś, przepadło, mój stary! Tutaj
teraz już niema się gdzie włóczyć.
W istocie, odkąd trzej nierozdzielni urzeczywistnili swój sen,
długoletnie marzenie, by się módz znaleźć w Paryżu; po to, by go
zdobyć przebojem — istnienie ich poczęło stawać się strasznie
ciężkiem. Probowali czasami wznowić dawne swe dalekie spacery,
wychodzili na piesze wycieczki czasami w niedziele, po za rogatki
Fontainebleau, błąkali się po lasku Verrières, zachodzili aż do
Bièvre, przechodzili lasy Bellevue i Meudon, potem wracali przez
Grenelle. Ale oskarżali Paryż, że im niszczy nogi, nie schodzili
już z bruku, oddani cali swej walce.
Od poniedziałku aż po sobotę, Sandoz gryzł się z niecierpliwości w
magistracie piątego cyrkułu, w ciemnym kątku biura urodzeń,
przykuty do stolika jedynie myślą o matce, której pensya stu
piędziesięciu franków z biedą zaledwie wystarczała na życie.
Dubuche znów ze swej strony, któremu pilno było spłacić rodzicom
procenta od sum umieszczonych na jego głowie, szukał podrzędnych
zajęć u architektów po za pracami w Szkole. Klaudyusz był
swobodniejszym od nich, dzięki tysiącowi franków renty; ale jaki
okropny był zwykle koniec każdego miesiąca, zwłaszcza też gdy mu
przyszło się podzielić jeszcze temi resztkami! Na szczęście
poczynał sprzedawać po trochu, niewielkie kupowane były po
dziesięć, dwanaście franków przez niejakiego Malgras, podstępnego
kupca; a wreszcie wolał mrzeć głodem, niż uciekać się do handlu, do
fabrykowania portretów mieszczańskich, lichych obrazków świętych,
sztor do restauracyj lub szyldów akuszerek. Za powrotem do Paryża,
wynajął sobie przy uliczce Bourdonnais pracownię bardzo obszerną;
następnie przeniósł się na quai de Bourbon przez oszczędność. Żył
tu na sposób dzikich, w absolutnej pogardzie tego wszystkiego, co
nie było malarstwem, poróżniony z swoją rodziną, która przejmowała
go wstrętem, zerwawszy z ciotką, rzeźniczką w Halles, bo się miała
za dobrze, zachowawszy w sercu tylko tajoną ranę upadku matki,
którą mężczyźni objadali zwolna popychając ją na bruk.
Nagle zawołał na Sandoza.