Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Oto świat, gdzie nawet wierzby wiedzą więcej niż rodzina. Gdzie powrót do domu boli bardziej niż wyjazd.
Kuba po latach emigracji wraca do Polic. Nie z tęsknoty, tylko z obowiązku – jego matka potrzebuje opieki. Karolina właśnie dowiedziała się, że jej mąż uciekł z towarem wartym kilkaset tysięcy.
Życie zaczyna przypominać zły reality show. Ale gdzieś między kolejną diagnozą a szlabanem na emocje zaczyna się coś, czego żadne z nich nie planowało: uczucie. I właśnie wtedy wychodzi na jaw to, co miało nigdy nie wyjść.
„Dzieci wierzby” to powieść o opiece, miłości, która się nie prosi, i prawdzie, która czekała za długo. Tu każdy ma korzenie, tylko nie każdy chce do nich wracać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Komuna niejedno ma imię. Paradoksalnie ich dzieciństwo nie było szare jak ówczesny papier toaletowy, choć niewątpliwie miało z nim coś wspólnego – też było do dupy. Choć kolorowe i na wskroś antysystemowe, spędzili je, podglądając świat tak zwanych dorosłych zza firanki haszyszowego dymu. Mimo że nie znali pojęcia granic, to w jej pokoju dziewczęca ręka kredą nakreśliła podział na część jej i jego. Tu twoje, tam moje. Ułożone jestestwo Karoliny stanowiło przeciwwagę dla chaosu, jaki generowali rodzice wraz z nieskończoną liczbą cioć i wujków. Choć trajkotała jak bazarowa przekupa, każde słowo miała przemyślane i do bólu synaps racjonalne. Jako pięćdziesięciotrzyletnia kobieta wciąż szukała rzeczy i zjawisk takimi, jakie one są. Próbowała jak najdokładniej zdefiniować świat, zasady, nadać imiona swoim emocjom. Zrozumieć, dlaczego potrafią tak gwałtownie targnąć się na jej wewnętrzny ład.
Kiedy więc świat stwarzał jej możliwości wyraźniejszego dostrzeżenia swoich kształtów, nie mogła przejść obok nich obojętnie. I o ile sama była w stanie przemykać ulicami ukryta pod dopasowanym czarnym golfem i fałdami równie żałobnej spódnicy, o tyle jej okulary nie mogły zostać niezauważone. Karolina dzieliła bowiem kobiety na te, które kolekcjonują buty, torebki, lakiery do paznokci, i – na siebie.
Jej namiętność do opraw okularowych bywała nieopanowana, a wraz z napisem „WYPRZEDAŻ 50%” potrafiła przezwyciężyć nawet niewygody w postaci otępiających doszczętnie świateł galerii handlowej i działała jak bilet wstępu do Disneylandu na przedszkolaka. Skuszona stanęła więc przed gablotą przeznaczoną dla mężczyzn. W tym temacie nie uznawała żadnej przynależności do płci, tym bardziej że jej uwagę przykuły te w kolorze matcha latte na męskim właśnie. Czy zostało już powiedziane, że w kwestii okularów nie uznawała żadnych półśrodków? Nie interesowały jej małe popierdółki, ginące gdzieś między nosem a polikami. Sięgnęła po miętowe, okrągłe jak spodki. Nawoływały ją, odkąd przestąpiła progi optycznej świątyni.
– Damski regał jest po przeciwnej stronie. – W lustrze za jej plecami wyrosła postać.
Jedynie po głosie mogła domyślić się, że to kobieta. Przecież zdjęła okulary, a przy minus siedmiu dioptriach każda twarz przypominała tę z Krzyku Muncha.
– Och! Przepraszam. Faktycznie. Nie zauważyłam – tłumaczyła się tonem przyłapanego na kradzieży nastolatka.
Mając pięćdziesiąt trzy lata, nadal nie umiała brnąć przed siebie z pewnością co do swoich wyborów. Poukładana, do bólu racjonalna, ale niepewna jak przyszłość. Byle obca osoba była w stanie zatrząść jej ugruntowaną (jak do tej pory sądziła) decyzją. I gdy tak przepraszała, próbowała jednocześnie z powrotem umościć miętowe oprawy na półce, a swoje wielkie czerwone bryle – na nosie. Jeśli nie chciała zwracać na siebie uwagi, to żywiołową i nieskoordynowaną mową ciała osiągnęła efekt raczej odwrotny do zamierzonego. Kurka wodna, ptasia kokoszka – tak właśnie musiała wyglądać. Baba w czerni, z czerwonymi oprawami na nosie, szamocząca się w zasadzie sama ze sobą i swoim lichym wzrokiem. Coś próbowała wsadzić gdzieś, ale że nie bardzo widziała, to wyszło widowiskowo. Jedyne więc, czego teraz najbardziej pragnęła, to jak najszybciej opuścić ten przybytek.
– Zdarza się. Może coś doradzę. Widzę, że oprawy, które pani nosi, są za duże. Pani twarz ginie – poradziła jej okularowa ekspertka, choć Karolinie wcale nie zależało na poznaniu jej opinii na temat złych proporcji twarzy do okularów.
– Naprawdę nie trzeba. – Starała się być grzeczna.
Jej stopy zrozumiały powagę sytuacji i z werwą niosły ją w stronę elektronicznych bramek. Irytowali ją ci wszędobylscy eksperci, profesjonalni doradcy, gotowi wytknąć każdą wadę. Duży nos, małą twarz, zakryte łuki brwiowe. Fałdy pod pachami, mikry biust, ale to nic nie szkodzi, bo u brafitterki okazuje się, że każda kobieta ma jego zapas na plecach. Wystarczy sięgnąć i przepchnąć. To, o czym do tej pory myślałaś, że jest nieestetycznym wałkiem tłuszczu, wepchnięte w koronki okazuje się spełnieniem marzeń o prawdziwej kobiecości. Wchodzisz do sklepu z miseczką B, wychodzisz z D. Cuda!
– Badanie wzroku jest w cenie, jeśli zdecydowałaby się pani na okulary. – Doradczyni nie dawała za wygraną, ale czarna spódnica Karoliny wiła się wokół kostek i machała spoza bram salonu.
„Głupia, głupia, głupia” – beształa się w myślach, truchtając w stronę sapiącego na przystanku autobusu. Telefon zwiastujący połączenie z matką wcale nie poprawiał jej nastroju.
– Nie zgadniesz, jaką zrobiłam z siebie idiotkę u optyka – dyszała matce do ucha. Dopadła drzwi autobusu w ostatniej chwili.
– Skoro twierdzisz, że nie zgadnę, nie będę nawet próbowała. – Słyszała, jak matka wciąga dym do płuc, i oczyma wyobraźni widziała ją ślęczącą nad jolką. – Z Dzidzią dzieje się coś dziwnego od pewnego czasu – kontynuowała i Karolina słyszała, jak memła papierosa z jednego kącika ust w drugi. Odkąd zmarł ojciec, to właśnie na krzyżówkach i Dzidzi matka skupiała całą swoją uwagę.
– Pewnie ma raka – oznajmiła najoczywistszą rzecz Karolina.
Na twarzy faceta siedzącego obok Karoliny współczucie ścigało się ze zdziwieniem, bo gdzież tu smutek u tej dziwnej kobiety w obliczu tak dramatycznego rozpoznania?
Nie znał matki, a ta nie brała innych schorzeń pod uwagę. Zawsze zaczynała od najczarniejszego scenariusza, żeby – jak twierdziła – oswoić się z ponurą myślą, a potem dać się miło zaskoczyć diagnozie.
– Oj, nie wygłupiaj się. Poważnie mówię. Coś z głową się dzieje. Gubi słowa, dwa razy robi to samo, myli osoby.
– Czyli guz mózgu? – brnęła bezlitośnie Karolina.
– A ta swoje! Mówię ci, że nie żartuję.
– No cholernie zabawna w takim razie byłaś przez całe moje dzieciństwo, kiedy obsesyjnie wysyłałaś mnie na morfologię, a na wyniki czekałaś, jakbyś obstawiała szóstkę w totka. Byłam kłuta jak poduszeczka na szpilki u krawcowej, a po ponad pięćdziesięciu latach okazuje się, że to tylko takie żarty były. Kończę, bo wysiadam. Adam nad ranem wyjeżdża w trasę. Wpadnę do was jutro, jak zamknę kwiaciarnię, to mi wszystko opowiesz. – Po tym monologu wcisnęła czerwoną słuchawkę. Wstała i zaczęła przepychać się przed kolanami towarzysza na sąsiednim siedzeniu.
– Współczuję – wypalił znienacka.
Nie wiedziała za bardzo czego, więc odpowiedziała beztrosko:
– Nie trzeba. To tylko starzejąca się matka z wypalonymi od zioła dziurami w mózgu. Do widzenia. – Nie miała wątpliwości, że tymi słowami wzbogaciła grono tych, na których robiła wrażenie nieco szurniętej.
W mieszkaniu na szczęście nic jej nie zaskoczyło. Adam leżał jak gałgan ciuchów na kanapie. Jakby wywaliła z miski pranie do segregowania. Dwie bluzy i trzecia typu koc na mężu wydawały jej się zupełnie bezzasadne. Wprawdzie zima w tym roku na dobre rozgościła się już w listopadzie, bo gdy Karolina nakładała swój stary płaszcz i wychodziła na zewnątrz, miała wrażenie, że wkracza do przerębla, jednak kawalerka była na tyle niewielka, że dwie osoby mogły w niej nagrzać oddechem, nie mówiąc o jej wyposażeniu w cały system centralnego ogrzewania, którego żyły bulgotały teraz wodą spływającą do brzuchów kaloryferów i oddawały przyjemne ciepło.
Adam machnął nogą, już nawet nie ręką. Całus i rozmowy o minionym dniu nigdy nie stanowiły w ich związku stałego elementu powitania. W gruncie rzeczy nie mogła mieć o to do niego pretensji, też nie była nad wyraz wylewna. Dziś stawianie granic nie szło jej tak łatwo jak dawniej w dziecięcym pokoju. Trudno jej było wyznaczyć moment, od którego zaczęli się rozchodzić jak stara skarpeta na pięcie. Miała wrażenie, że już od samego początku, zamiast się docierać, zaczęli się przecierać. Pierwsze włókno puściło w niezbyt fascynującą noc poślubną. Adam schlał się do nieprzytomności, nażarł tatara, a potem pół nocy w półśnie, przewieszony przez klozet jak szmaciana lalka, oddawał wszystko, co w siebie wepchnął. Najwidoczniej wraz z siekaną wołowiną i niezbyt wyborną wyborową oddał również całe pożądanie i uczucie.
Trach! Kolejne włókno puściło być może wtedy, kiedy przestali jadać wspólnie posiłki, potem kolejne trzasnęły, kiedy on, uzbrojony w pilota, strzelał w stronę telewizora, jakby wymierzał mu karę za to, że nie jest w stanie mu nic interesującego zaprezentować. Nad taką egzekucją potrafił spędzać całe wieczory. Ona z kolei gmerała w garnkach bądź po długiej, bezowocnej marszrucie po galeriach handlowych próbowała zaprojektować dla siebie jakiś ciuch. Rysowała od dawna oversizowe marynarki, długie spódnice z podwyższonym stanem i patchworkowe płaszcze, ale żaden z projektów nie doczekał się realizacji, więc garderoba Karoliny – uzdolnionej absolwentki liceum plastycznego – oscylowała gdzieś między habitem siostry zakonnej a burką. W tym, co oferowały jej wieszaki w sieciówkach, wstydziłaby się wyjść. Wolała już swój złachany, podszyty mrozem płaszcz.
Po pewnym czasie, pochylona nad biurkiem z ołówkiem w ręku, zauważyła, że Adam już nawet przestał ją denerwować, a mądre gazety pisały, że skoro ona przestała się czepiać i nie drze mordy, to związek sięgnął dna i zaczęli brodzić w mule obojętności. A z tego wyjście bez terapeutycznego wsparcia jest niemal niemożliwe. Nie próbowali. Grzęźli coraz głębiej i nawet miała wrażenie, że zaczęli się tam wygodnie mościć. Nie kłócili się. Żyli praktycznie w milczeniu. Jego obecność niczym nie różniła się od nieobecności.
Proces wygrzebywania się z tego mułu w ich przypadku oznaczałby otwarcie puszki szwedzkiego śledzia, który – zakopany pod ziemią – zgnił, skisł, sfermentował, zaśmiardł. Ona nie była gotowa na ten eksperyment, on również nie przejawiał chęci, więc tkwili nieruchomo w takim małżeńskim niebycie. Ona się nie czepiała, nie oczekiwała. On w życiu raczej jej nie przeszkadzał, tylko stanowił do niego jakiś dodatek. Kręcił się po mieszkaniu, więc nie czuła się całkiem sama. Grzał dupsko pod tą kocobluzą, żarł, srał, ale kibel po sobie czyścił. Powodów do awantury więc nie miała. On kręcił się jak kot, ona stała przy nim wiernie jak kobyła – zawsze to fajnie mieć jakieś zwierzątko.
Adam wyjechał z samego rana, jak zapowiadał. Nie wiedziała dokąd. Chyba do Włoch. Przestała dopytywać, kiedy on zaczął się irytować. „Dokąd jedziesz, dokąd jedziesz? Ciągle o to pytasz. Myślisz, że ja zwracam uwagę? Wbijam w nawigację cel i ziuuu przed siebie. Mobilki, mobilki, jak tam dróżka na Berlin? Potem autostrada wszędzie wygląda tak samo. Myślisz, że ja mam czas na rozglądanie się, na podziwianie krajobrazów?”.
Spakowała mu kanapki i dwa stare termosy – jeden z kawą, drugi z herbatą. Już dawno przestały trzymać ciepło. Tyle zostało im z młodzieńczej fascynacji. Jej serce do niego można było włożyć między dwie kromki chleba. Jego uczucie do niej – przelać do jednego z nieszczelnych termosów, a i to byłoby nadto.
Właśnie o tym rozmyślała, gdy autobus ponownie zahamował, by poczekać, aż chłopcy remontujący torowisko zbudują zamek z piasku. Przypomniała sobie, że wczoraj w analogicznej sytuacji rozmawiała z matką o dziwnym stanie Dzidzi i obiecała do niej przyjechać. Autobus, w którym tkwiła (miała wrażenie, już szósty miesiąc), podziwiając mozolne tempo prac, nie wyglądał zaś na taki, co zamierza zawrócić, żeby zawieźć ją do matki – on nie wyglądał na taki, co zamierza się ruszyć choć o metr. W obecnej sytuacji ucieszyło ją jedno: w rozkopach, które mijała codziennie od pół roku, zanotowała progres. Dotychczasowe dwie główne hałdy ziemi rozsypały się na tuzin mniejszych. Chłopaki, jak widać, nie próżnowały.
„Po owocach ich poznacie” – pomyślała i zaczęła przeciskać się między ludźmi do wyjścia. Życzliwie przepraszała wszystkich stojących jej na drodze. Po tym, jak została popchnięta przez ogromnie ciężki plecak przytwierdzony do pleców jakiegoś młodziana, stwierdziła, że uprzejmość to przereklamowana sprawa. Pech chciał, że ten w tym samym momencie, kiedy drobniutka Karolina była na jego wysokości, postanowił się obrócić i Karolina wystrzeliła jak z katapulty. Dużo lepiej wyszłaby na stanowczym zwróceniu uwagi chłopakowi, żeby na czas jazdy autobusem zdejmował tobół z pleców. Z pewnością nie skończyłaby z nosem w tyłku jakiegoś faceta. Nigdy nie myślała, że będzie wdzięczna czyjejś dupie za ochronę przed upadkiem. Zamiast stanowczego zwrócenia uwagi wybrała jednak postawę kajająco-łagodzącą. Przeprosiła zarówno plecak za to, że napatoczyła mu się na drogę, jak i rzyć – za zbyt śmiałą ingerencję w jej progi. W gębie była mocna jedynie w stosunku do matki.
Na najbliższym przystanku się przesiadła i pomknęła w stronę placu Rodła, żeby złapać autobus do Polic. Może słowo „pomknęła” stanowi lekkie nadużycie, bo przez rozkopany w każdej dzielnicy Szczecin mknąć dawało się jedynie helikopterem. Taką maszyną zaś nie dysponowała. Wsiadła w – zastępczy za tramwaj – autobus i znów utknęła. Chłopcy bawili się doskonale. Po torowisku zostały tylko przewody trakcyjne.
Pomyślała, że jeśli Wojska Polskiego na odcinku od placu Sprzymierzonych do Jeziora Głębokiego liczy około siedmiu kilometrów, to w takim zawrotnym tempie remont zakończy się w dwa tysiące trzydziestym zamiast w zapowiadanym trzecim kwartale dwa tysiące dwudziestego czwartego roku. Biorąc pod uwagę, że rozmyślania Karoliny przypadły na listopad dwudziestego trzeciego roku, trudno jej było uwierzyć, że nie dalej niż za rok dziewiątka wróci na swoje tory.
Do matki dotarła po kolejnej godzinie. Dochodziła dwudziesta. Przed furtką stało zaparkowane stare seicento ojca. Pomyślała, że dziesięć lat to wystarczająco długo, żeby podjąć jakąś decyzję wieńczącą losy auta. Tym bardziej że ani matka, ani Dzidzia nie dysponowały prawem jazdy. Nim się spostrzegła, stała na ganku. Machinalnie zamiast do drzwi po prawej stronie zadzwoniła do tych po lewej. W drzwiach stanął jej ojciec, z tym że ciut większy i wyraźnie młodszy. Musiała mrugnąć kilka razy, żeby pozbyć się tego mylnego obrazu. Ojciec nie żył od dziesięciu lat. Wilgoć na zewnątrz plus wytuszowane na grubo rzęsy pomazały jej tęgie szkła w czarne bohomazy. Świat jeszcze bardziej zszarzał, pociemniał, o ile w listopadowy wieczór było to możliwe.
– Karo? – zapytał sobowtór ojca, jakby upewniał się, że ona to ona. Głos podpowiedział jej, z kim ma do czynienia.
– Kuba?! – ni to zapytała, ni wykrzyknęła. Rzuciła się na szyję owłosionemu wielkoludowi. – Bez irokeza zupełnie cię nie poznałam. Kiedy przyjechałeś?
Pachniała praniem i całą tą chemią, której zadaniem było udowodnienie światu, że utrzymujesz wysoki standard higieny. Proszek i wszelkie płyny do płukania mdliły go, tak samo jak perfumy i dezodoranty. Zdecydowanie wolał naturalne zapachy, może dlatego, że w sumie nie pamiętał już, jak pachną ludzie upalnym latem w zatłoczonym autobusie komunikacji miejskiej czy też w taki dzień jak ten dzisiejszy, kiedy wilgotne ciuchy oddają zatęchły zapach. Może wówczas zmieniłby preferencje i przestałby obstawiać stanowisko, jakoby wolał spod pachy czuć pot niż lawendowe pole z aerozolu. Nie dziwił się jednak Karolinie, że wciąż po tylu latach chciała przekonać cały autobus, że jest czysta, jej ubrania pachną, a w mieszkaniu ma porządek i nie jest już tą dziewczynką z cuchnącego domu sodomitów.
– Poczekaj, niech no cię obejrzę. – Postawił ją sobie przed oczami jak rzeźbę do zatwierdzenia na wystawę. – Zupełnie się nie zmieniłaś, tylko włosów masz trochę mniej.
– Wypadły mi ze zgryzoty i tęsknoty za tobą. Przez ćwierć wieku dzień w dzień ubywało mi po jednym włosku.
– Winny takiego stanu rzeczy odnaleziony. Wejdziesz? – zaprosił ją do mieszkania Dzidzi.
Jej druh z dzieciństwa, jej sąsiad, powiernik, prawie brat. Razem przeżyli hipisowską wariację na temat rodzicielstwa. To jemu wyznaczała granicę, kiedy zamknięci w pokoju próbowali nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić. Jak trzy japońskie mądre małpki.
– Muszę się jeszcze raz przytulić. – Druh nie czekał. Przygarnął ją potężnymi jak rury ciepłownicze ramionami.
Wtuliła się na powitanie. Wywąchała drzewo, las, wilgoć. Pomyślała, że to dobrze. Upływ czasu zupełnie go nie zmienił. Czułaby się rozczarowana, gdyby pachniał armanim lub proszkiem do prania.
– Dwadzieścia pięć lat – wyszeptała do przyszytej na wysokości piersi kieszonki jego polarowej koszuli i zaraz potem się odsunęła. Pięściami zaczęła walić w potężną jak dzwon Zygmunt klatkę piersiową. – Dlaczego nie dzwoniłeś? Dlaczego straciliśmy kontakt? Dlaczego nie wiedziałam, że przyjeżdżasz? Dlaczego, dlaczego, dlaczego??? – zarzuciła go pretensjami.
On tylko spojrzał na nią wymownie. Wie przecież dlaczego. Nikt lepiej niż ona nie zdaje sobie sprawy, dlaczego musiał zaszyć się nad fiordami.
– Przecież wiesz.
– Dzień dobry. – Dzidzia zmaterializowała się za plecami Kuby, a w zasadzie to wychynęła na wysokości jego biodra. Kuba był wielkości drzewa, a jego matka jak licha gałązka. Spojrzała na Karolinę nierozumiejącym wyrazem nie tylko oczu. Cała twarz Dzidzi przybrała nikomu nieznaną maskę. – Zaproś koleżankę do środka – skarciła go zarówno wzrokiem, jak i słowem i tak samo bezszelestnie, jak się zjawiła, zniknęła w odmętach czerni nieoświetlonego wnętrza. Zupełnie jakby wchłonęła ją czarna dziura.
– Dzieje się z nią coś niedobrego, dlatego jestem.
– Widzę. Nie poznała mnie chyba – ni to zapytała, ni stwierdziła Karolina.
Rzadko odwiedzała matkę. Ta relacja była, delikatnie mówiąc, dość specyficzna. Dzidzię widywała jeszcze rzadziej. Wchodząc do kuchni, Kuba zapalił światło. Dzidzia siedziała przycupnięta na starym taborecie. Karolina miała wrażenie, że nie tylko jej nie rozpoznała, ale też nie bardzo orientuje się, w jakim miejscu się znajduje. Skanowała przestrzeń, jakby w poszukiwaniu jakichś wskazówek, gdy jej wzrok zawisł na Kubie. Twarz jej pojaśniała – najwidoczniej znalazła odpowiedź.
– Synu, a co to za piękna koleżanka nas odwiedziła?
Karolina utwierdziła się w przekonaniu, że tym razem matka nie panikowała bez powodu.
– Przecież to Karolina, mamo. Nie poznajesz?
– Karolina, Karolina. – Dzidzia w myślach robiła przegląd wszystkich Karolin. – Aaa, Karolinka! Nasza Karolinka! – Klasnęła w dłonie. – Tak rzadko cię widuję, że nie poznałam cię, córeczko.
„Córeczka” akurat jej nie zdziwiła. Dzidzia często tak o niej mówiła, skądinąd tak samo jak jej matka o Kubie – „syn”, z dopowiedzeniem „wyrodny”. Wychowywali ich wspólnie w duchu hipisowskiego „wszystkie dzieci nasze są”. Śmiało można by powiedzieć, że bardziej niż w komunie żyli w trójkącie. Danka z Waldemarem i Dzidzią.
Karolina, rozczulona i przestraszona tym, co zobaczyła, uścisnęła ciotkę na przywitanie i pożegnanie jednocześnie. Nie chciała przedłużać tego krępującego spotkania. Poleciała na górę do matki.
Zastała ją jak zawsze zamotaną w kolorowe meksykańskie poncho. Pamiętała je jeszcze z dzieciństwa. Matka przywiozła ciuch z pamiętnego Woodstocku i od tamtej pory stanowił jej ulubione odzienie. Zupełnie jakby uwiła tam gniazdo, bo większość życia spędziła zamotana w to poncho. Z wiekiem coraz mniejsza, dziś zdawała się w nim ginąć. Wkoło unosiła się papierosowa mgła, a za nią tkwiła matka pochylona nad sudoku.
– Hej. – Córka cmoknęła ją niedbale w czubek turbanu. W tym geście więcej było automatyzmu niż czułości. – Po drodze zaszłam do Dzidzi. O dziwo, spotkałam tam Kubę.
Matka spojrzała na nią znakami zapytania
– No jak to jakiego Kubę? Chudycki Jakub. Lat pięćdziesiąt trzy. Syn Zdzisławy i jakiegoś ojca, którego istnienie owiane jest tajemnicą. Mówi ci to coś?
Pochylona do tej pory nad krzyżówką głowa w kwiecistej instalacji zadarła się chwatko, zachwiała jak tego pieska w tylnej szybie samochodu z lat osiemdziesiątych, ręka wyjęła z ust nadpalonego papierosa, a usta wypuściły dym.
– Nie tajemnicą. Przecież całe życie tłumaczyliśmy wam, że Dzidzia się rozwiodła zaraz po narodzinach Kuby… – Zrobiła przerwę, bynajmniej nie po to, żeby milczeniem spotęgować napięcie. Mokry kaszel wypełnił całe wnętrze nie tylko charkaniem.
Karolina w blasku żarówki zauważyła, jak uwolnione kropelki plwocin bawią się w berka nad kuchennym stołem, a potem pewnie osiadają gdziekolwiek. Danka rzęziła jak radio z zakładów Unitry, które nazywało się jak pamiętna dziewczyna ratownika z piosenki Rudiego Schubertha. Że też matka nigdy u siebie żadnego raka nie tyle nie zdiagnozowała, ile nawet nie podejrzewała.
– To był pijak i degenerat. Edek, rzecz jasna, nie Kuba. I zniknął z życia Dzidzi jak niechciany wrzód – dokończyła zachrypłym głosem. Jej ton zdradzał irytację.
Kiedy chodziło o Dzidzię, nie potrafiła być obojętna. Dzidzia była jej bliższa niż ciotka Teresa. Fakt, siostra matki od lat mieszkała w Stanach. Odległość – zarówno mentalna, światopoglądowa, jak i ta dosłowna, mierzona w setkach tysięcy kilometrów czy milami morskimi – nie sprzyjała budowaniu siostrzanej zażyłości. Matka u ciotki była raptem kilka razy. Ten pierwszy, pamiętny, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym – razem taplały się w błocie na Woodstocku. Jak tego dokonały w czasach, kiedy tylko polityczni prominenci mieli możliwość desantu za żelazną kurtynę, Karolina nie wiedziała. Nigdy też specjalnie jej to nie interesowało.
Przyszła na świat dokładnie dziewięć miesięcy po tym wydarzeniu jako owoc tęsknoty młodych Waldemara i Danuty. Poza tym wolała sobie nie wyobrażać szczegółów pamiętnego zbliżenia, choć matka, jak na hipisowską wyjadaczkę przystało, nie kryła się z nimi specjalnie. O samym festiwalu niewiele była w stanie powiedzieć. Oczywiste dla Karoliny było, że matka ma w mózgu kratery, bo kilka lat swojej wczesnej młodości była na permanentnym haju, a do tego szmata czasu wytarła błotniste wspomnienia.
O dziwo jednak pamięć matki nigdy nie przejawiała żadnych luk, kiedy chodziło o szczegóły dotyczące wiekopomnego zbliżenia, podczas którego doszło do poczęcia Karoliny. Do tego wracała drobiazgowo za każdym razem, gdy tylko spojrzała na jakiekolwiek zdjęcie córki z czasów, kiedy ta była oseskiem. Osobiście Karolina wolała kojarzyć się matce jakoś tak bardziej normalnie: z zapachem mleka, nieprzespanymi nocami, zastojami w piersiach, gotowaniem pieluch i tartym na drobno jabłkiem. Tymczasem zdjęcie jej łysej niemowlęcej główki uruchamiało w matce orgastyczną melancholię.
– Dlaczego mi wczoraj nie powiedziałaś, że Kuba wrócił?
Matka spojrzała na nią z doskonale znanym srogim wyrazem niezadowolenia. Niestety od dawna nie robił już na Karolinie wrażenia.
– Adam już dojechał? – zapytała w odpowiedzi.
Pomyślałby kto, że troszczy się o zięcia, którego nigdy nie darzyła przesadną estymą.
– Zmieniasz temat. Unikasz odpowiedzi czy mi się tylko wydaje?
– Dzidzia dziś w jakiej formie? – nie dawała za wygraną matka.
– W kiepskiej.
Jednak Danka wiedziała, jak wygrać ten pojedynek, uniknąć niewygodnej odpowiedzi i przekierować rozmowę na bardziej interesujące ją szlaki. Karolina kontynuowała:
– Muszę przyznać ci rację. Potrzebny lekarz. Nie poznała mnie. Kuba mówi, że momentami myli go z ojcem.
Matka tylko szczelniej owinęła się w oczojebne giezło, jakby chciała się ukryć, a jej głowa potrząsała się w potakującym ruchu niczym grzechotka.
– Tak, tak. Potrzebny lekarz. Zajmiesz się tym. Ja absolutnie nie mam do tego głowy.
No tak, ona potrafiła tylko stawiać dość ostateczne diagnozy. Kiedy przychodziło do realnego działania i skonfrontowania stanu faktycznego ze specjalistą, chowała się w ten swój meksykański kokon. Ojcu już dwa lata przed śmiercią stwierdzili stan terminalny. Żaden szpital nie chciał zająć się jego leczeniem ani diagnozowaniem, bo żadna z nich nie potrafiła rozmawiać z lekarzami. A już zupełnie się odcinali, kiedy słyszeli googlowskie teorie Danki. Nic tak nie wjeżdżało białemu fartuchowi na ambicję jak kaznodziejsko wypowiedziana przez nią kwestia: „a w internecie czytałam…”. Tych dwadzieścia liter budowało tak szczelny dla pozostałych słów mur, że przestawało być słyszalne, co też w tym internecie zostało przeczytane.
– Kuba przecież jest. Jej syn, przypominam. On się tym zajmie. W końcu po to przyjechał. Swoją drogą, jak długo chciałaś skrywać przede mną człowieka takich gabarytów?
– A ta swoje. Nikt niczego przed tobą nie skrywał. Zwyczajnie nie było okazji, żeby ci powiedzieć.
– Dwa tygodnie nie było okazji, żeby powiedzieć mi, że chłopak, z którym się wychowałam, którego nie widziałam blisko trzydzieści lat, właśnie wrócił, więc wpadnij na obiad. Na przykład taka okazja. A właśnie, zjesz coś? – zapytała mimochodem.
Odkąd pamiętała, musiała zadbać o jedzenie. W domu zawsze były warzywa i jajka, ale kiedy przyszła jej ochota na coś ciepłego, sama musiała to sobie zorganizować. Wolność matki nie pozwalała jej tkwić w schemacie kuchnia–sklep. Ta trasa zaś była codzienną marszrutą Karoliny. Raz jeden poskarżyła się, że jest głodna. Chciała sprowokować matkę, ewentualnie Dzidzię, do zadbania o jedyną córeczkę. Chciała poczuć, jak to jest, kiedy podsuwa się dziecku pod nos gorący talerz i głaszcząc po głowie z czułością, mówi: „Smacznego, kochanie”. Swoje oczekiwania mogła sobie wsadzić między oczka szydełkowanej spódniczki. W zamian usłyszała: „Głodna jesteś? To zrób sobie coś do jedzenia i przy okazji nam”.
Dziś niczym nie różniło się od tego dnia sprzed czterdziestu lat i doskonale wiedziała, że jeśli zrobi, matka zje, bo przez cały dzień żywiła się dymem i kawą. Jedzenie posiłków było czynnością całkowicie zbędną. Miało to swoje plusy, bo matkę mijały szerokim łukiem schorzenia cywilizacyjne jak otyłość, insulinooporność, cukrzyca czy nadciśnienie.
– Nudna jesteś. Jak myślisz, do jakiego lekarza z Dzidzią? Neurolog? Psychiatra?
– Kuba jest… – Karolina postanowiła się nie poddawać. – To jego powinność. Jak to sobie wyobrażasz? Kim pani jest dla pacjentki? Sąsiadką… W świetle prawa jestem dla Dzidzi obcą osobą. Lekarzy naprawdę nie obejdzie to, że to jest moja druga hipisowska matka.
Chciała kontynuować myśl, ale telefon w kieszeni przerwał jej tyradę.
– Pani Karolina Gugała? – zapytał męski, zupełnie obcy głos. Nie wiadomo skąd powiało chłodem. Meszek na chudych przedramionach zjeżył się jak sierść przestraszonego psa.
– Tak, to ja. Słucham? – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
– Czy pani mąż to Adam Gugała, zatrudniony w firmie Man Logistic?
W brzuchu odpaliła farelka z najgorętszym nadmuchem, a jednocześnie zatelepało nią z zimna. Skóra na przedramionach przybrała postać gęsiej.
Stała przy oknie w niewielkiej kuchni i czynnością, którą wyprzedził zaskakujący telefon, miało być otwarcie lodówki. Może stąd ten chłód? Nie, zimne pudło pozostało zamknięte.
– Halo? Jest pani tam?
Jest! Oczywiście, że pani tam jest, ale pytanie o Adama, które wymagało jedynie potwierdzenia, odmówiło władzy jej kolanom i pozbawiło lotności jej umysł. Obdarte krzesło, z którym dotąd starała się ograniczać kontakt cielesny, teraz zapraszało wysiedzianą, poplamioną poduchą. Odpowiedziała na pytanie, już siedząc. Jeszcze tylko ta farelka mogłaby przestać buchać w jej wnętrzu.
– Dzwonię z konsulatu w Niemczech. Samochód pani męża znaleziono dziś na poboczu. Zdaje się, że był to napad na tle rabunkowym. Niestety wraz z towarem zaginął także pani mąż. Niemiecka policja prowadzi śledztwo w tej sprawie. Jak tylko czegoś się dowiemy, natychmiast się z panią skontaktujemy.
Takiego obrotu spraw chyba nikt się nie spodziewał. Niezależnie od tego, w jakiej formie rozkładu było małżeństwo, jak zimny był trup relacji, wiadomość o nieznanym losie człowieka, który jeszcze wczoraj leżał na kanapie w kocobluzie, rozdygotała nią niepohamowanie. Teraz dla odmiany farelka dmuchała zimnym wiatrem.
– Karolina! Na miłość boską, powiesz mi, co się stało? – nawoływała ją jakby z zaświatów matka, zdeklarowana ateistka, powołując się na miłość stwórcy, o którym nie mówiła inaczej niż „niebiański despota”.
– Adam zaginął… – wydukała głosem robota. Sama nie dowierzała słowom, które wypadały z jej ust.
– No i przynajmniej masz parcha z głowy. – Jej łagodny sposób bycia uleciał z wiekiem. Istniała też szansa, że zawinęła go w bibułkę i puściła z dymem. Z dawnej wegetarianki i pacyfistki zostały tylko poncho i obojętny apetyt.
– Mamo! – wrzasnęła. – Gdzie twoja miłość do ludzi i otaczającego świata? Nie był może wyśnionym kochankiem i ostatnim romantykiem. Nie był też pierwszym, jeszcze nieodkrytym geniuszem, ale żeby zaraz parchem? Latami powtarzałaś mi jak mantrę: „Mądrość to nie oceniać innych”. No, faktycznie, „parch” to żadna ocena.
– Co: mamo? Co: mamo? Ty się módl, żeby on tylko długów jakichś nie narobił. A teraz będzie się grzał przy cycu jakiejś włoskiej matrony. On do tych Włoch coś za często jeździł.
*
Tego samego wieczora, gdy już siedziała w swoim mieszkaniu, najwyraźniej w poszukiwaniu tęsknoty, opakowała się w podśmierdujący Adamem ni to koc, ni to bluzę. Telefon zaproponował jej rozmowę z nieznanym numerem. Po kierunkowym plus trzydzieści dziewięć domyśliła się, że Włochy. Zanim odebrała, jej ciało napięciem wszystkich mięśni przygotowywało się na komunikat: odnaleziono ciało pani męża.
– Karo? – objawił się konspiracyjnym szeptem głos Adama.
– Adam?! Żyjesz! Wszystko w porządku? – pokrzykiwała i zapytywała naprzemiennie, nie dając mu możliwości odpowiedzi. – Wiesz, że niemiecka policja cię szuka? Miałeś wypadek? Porwała cię włoska mafia? – Wciąż starała się racjonalizować wydarzenia.
– Przymknij się, bo nie mam czasu. U mnie wszystko w porządku. To u ciebie nie bardzo. Trochę narozrabiałem. Słuchaj mnie uważnie. Jeśli nie chcesz mi jeszcze bardziej zaszkodzić, to nie wspominaj nikomu o tej rozmowie. Zaginąłem i najlepiej się przyzwyczaj do tej myśli. Prawdopodobnie będziesz musiała sprzedać mieszkanie i przeprowadzić się do matki. Mnie nie szukaj. I tak nie znajdziesz. Ten telefon wraz z numerem zaraz wyląduje w morzu. Nie ma czego żałować, od początku się nam nie układało. Zrób, jak mówię, zapłać za towar w Logisticu i żyj szczęśliwie. Ciao! – pożegnał się zalotnie.
Pierwszy raz musiała przyznać matce rację. Po trzydziestu latach małżeństwa, a raczej egzystencji w czterech ścianach, parch wystawił ją bez poczucia wstydu, bez żadnego oglądu przeszłości, bez krztyny lojalności i sentymentu. Ją, od zawsze racjonalizującą emocje, dość trudno było wyprowadzić z równowagi, stąd teraz wiedziała, że to zupełnie obce doznanie, to roztelepanie każdej komórki jest niczym innym jak gargantuiczną furią. Serce turlało się po całej izbie klatki jak pacjent oddziału zamkniętego. Wrzasnęła i rzuciła telefon na łóżko. Krzyk odbił się echem od ścian mikrego mieszkania i zmieszał z jej przyspieszonym oddechem. Pomogło, nawet niewolnik uwięziony między żebrami przestał się szamotać. Pączkujące jak drożdże myśli plątały się ze słowami. Nie kontrolowała tego, czy cicho analizuje, czy mówi sama do siebie, krążąc wkoło stołu jak koń w karuzeli.
Jakie długi?
Ile?
Czy sprzedaż mieszkania to pokryje? Może będzie musiała pozbyć się również kwiaciarni?
Jaka sprzedaż? Co to w ogóle za sytuacja, że rozpatruje sprzedaż swojego gniazdka?
Dlaczego ją wystawił?
Zadzwonić do Niemiec i powiedzieć, że jest cały i zdrów we Włoszech, niech nie tracą czasu i pieniędzy na poszukiwania?
Czy być wobec niego lojalną?
Ale z jakiej racji lojalną? On jakoś się nad tym nie zastanawiał.
Dokąd się udać?
Z kim pogadać?
Przecież nie ma przyjaciółek, bo zawsze była odmieńcem, dzieckiem ze śmierdzącego domu. Ona i Kuba.
Kuba!
Wiadomość: „Umar Rahman na Ciebie czeka” przypomniała jej, że wezwała ubera.
Położył ją spać. Wprawdzie z oporami, ale nawet udało mu się ją wykąpać. Nagle wanna stała się dla niej Trójkątem Bermudzkim, który pochłania i nigdy nie wypluwa śmiałków, co to odważą się do niego wejść. Na nic zdały się jego tłumaczenia.
Teraz siedział przy starym okrągłym stole – wraz z domem ostał się jeszcze po nieżyjącej już ciotce, siostrze jego babci. Aż dziw, że Dzidzia nie opchnęła za kilka gramów ani domu, ani wysłużonego mebla. Był taki czas w ich życiu, który Kuba nazwał cudem niepamięci. Do dziś jest przekonany, że wtedy za działkę byłaby w stanie sprzedać nawet własnego syna. Działka nie oznaczała w tamtejszej nomenklaturze pokaźnego siedliska, tylko porcję wyłączającego świadomość proszku. Nie wiedział, czy byłoby mu łatwiej z poczuciem, że Dzidzia chce go oddać w zamian za pokaźną nieruchomość, ale to, że przegrywał z kilkoma szczyptami czegoś, nie pomagało budować poczucia własnej wartości.
Jako nastoletni chłopak często zagajał Botanika – tak wołali na ojca Karoliny. Był jedynym męskim, a przede wszystkim nieznikającym autorytetem i Kuba do niego lgnął jak mucha do gówna. Nie! Źle! Nie powinien w taki sposób myśleć o jedynym człowieku, który może nieudacznie i wbrew ówczesnemu trendowi, ale podejmował jakiekolwiek próby bycia dorosłym. Cokolwiek by powiedzieć o całym koszmarze dziecięcych lat, to Waldemar jako jedyny zdawał się kojarzyć znaczenie słowa „odpowiedzialność”.
Pewnie dlatego nastoletni Kuba właśnie do niego zwrócił się z pytaniem: „Mówicie, że kochacie ludzi, zwierzęta i wszelkie żyjątka. Nie zabijacie nawet komarów”. „Tak” – potwierdził Waldek, drapiąc się po głowie. Czuł, że to dopiero pierwsza, ta mniej kłopotliwa część pytania. „Nie rozumiem, dlaczego najmniej kochacie siebie samych i swoich najbliższych. Dlaczego moja matka zabija nas każdego dnia?”.
Nie pamiętał odpowiedzi Botanika, ale kojarzył, że po tej rozmowie Dzidzia trafiła na odwyk. Zniknęła na kilka miesięcy, może na pół roku. Nie liczył czasu, nie odhaczał dni nieobecności matki, dla niego ona zawsze w jakimś sensie była nieobecna. Nawet wtedy, gdy wirowała w tańcu i mimo jego oporów chwytała go za ręce, żeby razem pląsać w szaleńczym wirze – wtedy też była nieobecna. Dla niej był tylko rekwizytem, który umożliwiał jej wyrażanie wolności. Tej samej, która dla niego paradoksalnie była kazamatami.
W tym dzieciństwie bez zasad, które często nazywał bezzasadnym, odnajdywał spokój jedynie między konarami płaczącej nad pobliskim stawem wierzby. Trudno powiedzieć, które z nich bardziej zasługiwało na miano płaczki.
Jeszcze Karolina. Ona też miała status wierzby w jego bezzasadnym dzieciństwie. Nie wiedział, skąd ta chuda dziewczyna czerpała siłę, żeby obsługiwać bandę przerośniętych dzieci, które uroiły sobie, że pochodzą od kwiatów. Sprzątać, gotować, robić zakupy i jeszcze interesować się nim – chłopakiem wiecznie siedzącym na gałęzi.
Początkowo każdorazowo próbowała zagonić go do domu na posiłek, ale w krótkim czasie intuicja podpowiedziała jej, że nic na siłę, i zaraz po tym, jak nakarmiła bandę kwietnych bachorów, leciała z gorącym talerzem pod wierzbę.
Zżył się z tym drzewem tak mocno, jak ani z Dzidzią, ani z Danką nie był w stanie. Matka Karoliny wzbudzała w nim strach. Przyklejony do niej uśmiech tylko pozornie był łagodny. Małemu Kubie od zawsze wydawał się na wskroś psychopatyczny. Dziś nazywa go uśmiechem laleczki Chucky, ale w nastoletnim wieku nie potrafił go precyzyjnie dookreślić. W każdym razie do Danki nie żywił żadnych matczynych uczuć. Co innego do wierzby. Po czasie nawet nauczył się ją czytać. Wiedział, co jej dolega, gdzie potrzebuje cięcia oraz jak to zrobić, żeby nie traciła na swym dramatyzmie. Cenił ją za to, że wiosną budziła się jako pierwsza – bo najgorzej Kuba wspominał zimy – a jesienią zasypiała jako ostatnia. Zupełnie jakby wiedziała, że ten wysoki, mocno zbudowany chłopiec chce jak najdłużej kryć się w jej masywnej koronie, między smętnie zwisającymi wąsami. Czuł, że trzyma się życia najdłużej, jak może, tylko dla niego, a to zupełnie na odwrót niż Dzidzia. Nawet określenie „biologiczna matka” bardziej niż do tej faktycznej pasowało do wierzby.
Ona całym swoim jestestwem latami udowadniała, że wbrew wierzeniom nie jest symbolem śmierci, pecha i rozpaczy. To ona pokazała mu, w czym się spełni, w czym będzie dobry. Stąd dendrologia, kurs arborysty, żeby ostatecznie osiąść na fiordach i zamieszkać w chatynce wielkości zmutowanej szyszki. Dlatego kiedy przyjechał, zaraz po telefonie Danki, pierwsze kroki skierował nie ku tej, której geny gdzieś plątały się po jego łańcuchu, ale ku drzewnej matce.
– Cześć, mamo. Dobrze wyglądasz. – Pogładził ją czule po pniu.
W odpowiedzi na taki komplement zrzuciła ostatni w tym sezonie lancetowaty listek.
Ten dębowy stół, przy którym teraz siedział zadumany, Kuba też kochał. Kochał drzewo w każdej formie – nawet takie zniewolone. Wierzył, że ta inkarnacja monumentalnego ojca żołędzi była potrzebna i nie zdarzyła się przez byle widzimisię. Mimo wiedzy i doświadczenia żył nadzieją, że to bladoporek czy inna zaraza sprawiły, że nie pozostało nic innego, jak okroić słoje i przerobić na stół, który on gładził teraz szuflą swojej dłoni. W całkiem inny sposób odbierał ludzi – niewiele o nich wiedział, jeszcze mniej ich rozumiał.
Widok Karoliny napawał go nadzieją, że ta niegdyś dziewczyna, dziś dojrzała kobieta jak zawsze pomoże mu opanować chaos świata, w którym nie z własnej woli się znalazł. Jeśli Dzidzia mogła być jeszcze bardziej nieobecna, to właśnie była. Dzidzia, od zawsze i na zawsze dzidzia. Takiego imienia nie można nadać przypadkiem i choć Kubie nie dane było poznać swoich jedynych dziadków, to za umiejętność przewidywania ich szanował. Żadne imię nie było w stanie trafniej zawrzeć w jednym zdrobnieniu infantylnego charakteru Zdzisławy. Zupełnie jakby od początku nie pokładali w niej nadziei. Inna ksywa nie była jej potrzebna. Waldemar był Botanikiem, Danuta – Szczeżują (najwidoczniej nie tylko Kuba widział zespolony z nią uśmiech), a Zdzicha była po prostu Dzidzią. Dzidzią się urodziła i Dzidzią umrze.
Tylko co on ma z tym wspólnego? Nie widział jej od dwudziestu pięciu lat. Nie znał jej, więc trudno mu było ocenić, które jej zachowania odbiegają od normy. Wyobrażał już sobie koszmar wizyt u różnej maści specjalistów. Przecież nie był w stanie odpowiedzieć na najprostsze pytanie. „Od kiedy zauważył pan zmiany w zachowaniu mamy?”. „Moim zdaniem zawsze była lekko jebnięta, panie doktorze”.
Dla Kuby sprawa była prosta jak kij w dupie i cały obłęd Dzidzi był bezpośrednią konsekwencją minionego półwiecza, które spędziła mniej lub bardziej naćpana, na większym lub mniejszym haju czy melanżu. Styki jej się przepaliły, ale on nie zamierzał poświęcić teraz życia, które w końcu polubił, na opiekę nad zupełnie mu obcą szurniętą staruszką.
– W takim razie po co tu przyjechałeś, Jakubie? – zagaił sam do siebie.
Szczeżuja do niego zadzwoniła i kategorycznym tonem zażądała stawiennictwa: „Matka całe życie ci poświęciła, piękne dzieciństwo z nami miałeś, wszystko mogłeś, a teraz czas na odwzajemnienie opieki”.
Tak go zaskoczyła tym telefonem i wywodem, że głos mu uwiązł nawet nie w gardle. Wszystkie słowa, które miał przygotowane na podobną okoliczność, zabrała chwilowa afazja. Jak mały chłopiec stanął na baczność i złapał pierwszy samolot z Oslo. I oto jest, ale co dalej?
Ciche pukanie do drzwi nakazało mu w końcu przestać pieścić stół. Pomyślał, że jeśli to Danuta, to nie otworzy. Nie miał ochoty wysłuchiwać peanów na temat okresu swojego beztroskiego pacholęctwa, bo w przepalonej świadomości ciotki ona, Waldemar i Dzidzia spisali się jako rodzice więcej niż doskonale. Skradał się po cichu. Pamiętał, gdzie stawiać kroki, żeby stara drewniana podłoga go nie zdradziła. Z każdą formą istnienia drzewa potrafił się dogadać. Mimo swoich słusznych gabarytów – sam był jak dąb – do drzwi podszedł bezszelestnie. Spojrzał przez wizjer i otworzył bez zastanowienia.
– Dobrze, że nie śpisz. Stało się coś, z czego nic nie rozumiem.
Zza wielkich okularów patrzyły na niego oczy, których nie znał. Oczy Karoliny – pamiętał – odbijały światło jak tafla jeziora. Te dzisiejsze były mętne jak kałuża. Dostrzegł w nich jedynie zagubienie. W szarym płaszczu i przydeptanych butach wyglądała, jakby ostatnie ćwierć wieku przestała pod latarnią, na śniegu i mrozie, proponując przechodniom przemoknięte zapałki.
– Kilka godzin temu lepiej wyglądałaś… – W głosie Kuby troska mieszała się z przekąsem.
Bardzo chciał się znaleźć z powrotem w swoim świecie. Z Tre, w swojej szyszce, która liczyła dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, wśród drzew i sporadycznie napotkanych ludzi. Tu drzewo miał jedno, zdecydowany zaś nadmiar czynnika ludzkiego, w dodatku bardzo nietuzinkowego.
– Parch mnie oszukał – cedziła przez zaciśnięte zęby Karolina. – Porzucił i zostawił z długami. W nosie z nim, potrzebny mi był jak kurwie majtki. Niech nie wraca, ale dlaczego mam spłacać jego długi?
Nawet nie zorientowała się, kiedy pokonała drogę od drzwi, przez korytarz, bo teraz oboje siedzieli przy dębowym stole. Kuba nic nie mówił. Siedział nieruchomo, wielki, ospały jak niedźwiedź, pogrążony w zimowym niebycie.
– Hej! Jesteś tu?! – wrzasnęła pytaniem Karolina, chcąc wytrącić go z letargu.
– Ciii! – Przytknął serdelkowaty paluch do spierzchniętych ust, których dziubek przedarł się przez knieje brody. – Obudzisz Dzidzię, a tego żadne z nas nie chce.
– Przytaknąłbyś chociaż, chrząknął, pokiwał się na krześle, żebym wiedziała, że nie śpisz.
– Ja w taki sposób aktywnie słucham.
– Jak zaczniesz chrapać, mam rozumieć, że przeszedłeś w stan pasywny?
Karolina streściła pokrótce swoje małżeństwo.