Duchy przeszłości. Morderstwa z jamnikami - Józefa Murawska - ebook + książka

Duchy przeszłości. Morderstwa z jamnikami ebook

Józefa Murawska

4,0

Opis

W małym, spokojnym kurorcie we Francji, gdzie życie toczy się leniwie, a kuracjusze z całego świata próbują podreperować swoje zdrowie, dochodzi do kilku tajemniczych morderstw. Jedną z ofiar jest Krystyna Dubois, znajoma żony Maksa Nowaka, sławnego pisarza, który wraz z belgijskim detektywem Guyem Van den Benden stara się rozwikłać zagadkę dziwnych zgonów. Towarzyszą im trzy starsze panie oraz pisarka Dominika Rigo i jej dwa jamniki. Czy ten nietypowy zespół ma szansę na wytropienie i ujęcie sprawcy?

Druga część cyklu „Duchy przeszłości” to mnóstwo zaskakujących, fantastycznych przygód, niebanalni bohaterowie i tajemnice, które czyhają za każdym rogiem pozornie sennego francuskiego miasteczka...

– Panie Nowak, Krystyna Dubois nie żyje, ktoś ją zabił. Pamięta pan? To ta dziewczyna, która razem z pana żoną rozpoznała tego mordercę. I teraz została zabita, zamordowana. Dobrze by było, aby pan przyleciał, moglibyśmy porozmawiać! – krzyczał do słuchawki, komunikacja była często bardzo kiepska.
– To niemożliwe, to nie może mieć nic wspólnego z tamtą sprawą. Gwarantuję panu, że morderca na pewno nie żyje – przekonywałem go.
– Widział pan ciało? Widział pan trupa?… Widział pan?!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
3
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




POWRÓT DO KRAJU

Częste podróże Maksa do Europy zawsze przebiegały bez większych niespodzianek. Wsiadał w Meksyku i wysiadał w Paryżu, w międzyczasie jadł, spał i czytał. Ten rejs był wyjątkowo urozmaicony, a to za sprawą pogody. Nieprzewidywalna, nieposkromiona matka natura kołysała samolotem, jakby wszystkim chciała przypomnieć, że to ona jest panem na niebie i ziemi.

Drobna kobieta siedząca obok Maksa od początku była niesamowicie nerwowa. Bez przerwy coś jadła, najczęściej cukierki owinięte w szeleszczący papierek, czasami chipsy – jakby już sam dźwięk gryzienia miał za zadanie wytłumić szum samolotu i ukoić jej napięte nerwy. Maks starał się nie reagować. Fobie i obsesje ludzi, gdy się im zwróci uwagę, mogą prowadzić do nieprzewidzianych i niebezpiecznych reakcji, przekraczających wyobraźnię normalnego człowieka. Stewardesa podchodziła do niego częściej niż do innych pasażerów, pytając, czy wszystko w porządku, pokazując oczyma dwuznacznie na drobną kobietę obok. Odpowiadał, że wszystko w porządku, starając się skupić uwagę na lekturze.

 

Teraz jej sylwetka zgięła się wpół, głowę wcisnęła między kolana; ta pozycja miała ją uratować od wszystkich niekontrolowanych przez pilota akrobacji. Trzymała się kurczowo mojej dłoni, wbijając mi w skórę długie, twarde, pomalowane na krwisty kolor paznokcie. Co trzy minuty podnosiła twarz. Patrząc na mnie błagalnym i prawie obłędnym wzrokiem, ni to stwierdzała, ni pytała:

– Nie rozbijemy się, nie? Ja nie mogę teraz umierać, nie mogę.

Trzymałem głowę opartą wysoko na zagłówku i patrząc na nią z góry, odpowiadałem uspokajająco:

– Nie, madame, nie rozbijemy się, nie ma obawy. – Jednocześnie syczałem cicho z bólu.

Jeszcze chwila i przetnie mi skórę i tryśnie krew – myślałem.

Samolot kołysał z lewa na prawo. Do szumu silników dołączył się dźwięk kulek gradu uderzających po stali. Ciężkie granatowe chmury kłębiły się uderzane grzmotami piorunów i rozjaśniane błyskawicami. Zasunąłem okienko lepiej, aby ona nie widziała, jak bardzo niekorzystne są warunki.

Zła pogoda dopadła nas już w połowie Francji. Teraz dolatywaliśmy do lotniska i byliśmy pod pułapem chmur, mieliśmy prawo odczuwać ten spektakl jako szaleństwo. W powietrzu, na pokładzie samolotu, wrażenie tego, co odczuwa się na ziemi, jest pomnożone przez sto. Uczucie strachu, obawy, poczucie bezradności, z którym musiałem się pogodzić – muszę się przyznać – także i mnie skręcało kiszki. Moje życie, nasze życie – myślę tu o wszystkich pasażerach samolotu – jest w rękach pilota. Pilot składał je w ręce któregoś z bogów.

– Podchodzimy do lądowania, proszę zapiąć pas – przypominał głos z megafonów. Niepotrzebnie, bo charakterystyczne dźwięki klik-klak już od dawna umilkły na pokładzie.

– Jeszcze jedną wódkę – poprosił sąsiad za moimi plecami. Opróżniał bar, co chwila zamawiając malutkie butelki.

Stewardesa odmówiła.

Samolot obniżał lot. Zaciskałem zęby, czekając na uwolnienie mojej ręki ze szponów przerażonej sąsiadki. Nie wiem, jakim cudem po mojej dłoni nie płynęła jeszcze krew. Po pewnej chwili koła samolotu dotknęły pasa, na moment podrzuciło nas, po czym samolot spokojnie kołował. „Och” – zespołowe westchnienie ulgi dobiegało z każdej strony.

Moja sąsiadka podniosła głowę i patrząc na mnie, spytała:

– To już koniec? Będziemy żyć?

– Będziemy – potwierdziłem u ulgą.

Pasażerowie zaczęli bić brawa w uznaniu, dziękując pilotowi, który pewno ocierał w tym momencie spocone czoło.

Kobieta usiadła prosto, dalej zaciskała swoje szpony na mojej dłoni. Teraz jednak palec po palcu powoli odklejałem jej rękę. Paznokcie zostawiły w mojej skórze głęboko wciśnięte półkola. Rozcierałem moją dłoń. Kobieta bez słowa podniosła się, zdeterminowana postanowiła za wszelką cenę opuścić samolot, nawet jeśli do wyjścia miała przedostać się po moich nogach.

– Chwileczkę, proszę się opanować! – powiedziałem ostro, przyciskając ją z powrotem do fotela. – Na razie nikt nie opuści samolotu. Musi pani wytrzymać, proszę się nie ruszać, siedzieć i czekać.

Spojrzała na mnie bez słowa i usiadła, patrząc przed siebie w oparcie siedzenia.

– Teraz może się pani przygotować do wyjścia – powiedziałem, wstając i zabierając swój bagaż. Jej sylwetka szybko zniknęła mi z oczu pomiędzy innymi pasażerami.

Dwie godziny później czekałem w kolejce na taksówkę. Wylatując z Meksyku, miałem na sobie bawełniane spodnie, podkoszulek i jasne skórzane mokasyny. Zrozumiałe, w Meksyku temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. W Paryżu pilot oznajmił, że temperatura powietrza nie przekracza trzynastu. Przed wyjściem z lotniska zrobiłem przegląd ubrania w torbie. Na szczęście moja kochana, przewidująca żona pomyślała o cieplejszej kurtce, która teraz była jak ulał. Ulał to odpowiednie słowo w tym przypadku. Widząc pogodę, zacząłem się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem, że nie zgodziłem się na propozycję Luca, że po mnie przyjedzie. Ale… nic nie zmieni się w tej chwili, a ja nie zmienię kolei losu.

– Daj spokój – tłumaczyłem przyjacielowi – dla ciebie to trzy godziny jazdy, i to w najlepszym przypadku. Do tego ja na Orly mam być już o dziewiątej, więc ty musiałbyś wstać o świcie, żeby zdążyć. Nie biorąc pod uwagę ruchu na drogach w tych godzinach. Od czego są pociągi? Nie ma mowy, dojadę spokojnie i bez nerwów. Spotkanie jest dopiero w czwartek? – upewniałem się.

– Tak, spotkanie jest w czwartek. Będziesz miał parę dni wolnych przed sobą – krzyczał do telefonu. Połączenie było nie zawsze na poziomie, często w tle słychać było skwierczenia, jakby ktoś smażył coś w tłuszczu, frytki na przykład.

– No widzisz? To wcale niepotrzebne, pewno nawet na nogach bym doszedł.

Na tym zakończyliśmy dyskusję. Nikt nie brał pod uwagę, że aura spłata nam figla, szalejąca ulewa miotała z wiatrem strugi deszczu. I wszystkie środki transportu będą miały opóźnienia, i samolot też. Ludzie zniechęceni patrzyli na siebie wrogo, wciskając głowy w ramiona, osłaniając się, czym kto mógł, i czekali na coś, co wybawi ich z moczenia butów w wodzie, która, szukając jakiegoś ujścia, płynęła w potokach po chodnikach i ulicach. Nikt nie miał ochoty ciągnąć walizek w deszczu między stacjami metra, autobusów i innych środków lokomocji. Większość pasażerów marzyła o taksówce i ja również. Zanim usiadłem w ciepłym wnętrzu, czułem, że moje skarpetki były przemoczone. Zdecydowanie dobrze się zaczyna – pomyślałem z irytacją. Wszystkie drogi Paryża zawsze są zatłoczone. A w czasie niepogody jest to dla użytkowników niekontrolowany koszmar, nerwy każdego są wystawione na próbę. W tej chwili powoli, zderzak przy zderzaku, sznur samochodów powoli posuwał się do przodu. Taksówkarz z dużą flegmą bez nerwów komentował ruch.

– To ci turyści zapychają drogi. Popatrz pan, ci Holendrzy na przykład, co on tu robi? Na wakacje przecież jeszcze za wcześnie. To dopiero połowa maja. Chociaż z nimi to nic nie wiadomo. Pewno skorzysta z jakichś obniżek, jak to Holendrzy. Popatrz pan, nie jest sam, jest ich więcej. Po cholerę pchają się do Paryża? Nie mogą wybrać innej drogi? Zajmują cały prawy pas. – Pokazał głową w prawą stronę. – Ciągną za sobą całe domy. Opalony pan, tu na razie nie ma mowy o słońcu, skąd pan przyleciał? Przepraszam, nie musi pan odpowiadać, to tak dla zabicia czasu.

– Z Meksyku – odparłem szybko.

Stojąc w korku, spoglądałem przez zalaną szybę na samochód obok. Za plecami rodziców na tylnym siedzeniu siedziała mała dziewczynka, w rękach trzymała lalkę. Jej jasna twarz otoczona masą białych loków spoglądała spokojnie, znudzona. Zauważyła, że jej się przyglądam. Pomachała mi ręką lalki. Zrobiłem gest baj-baj. Posłała mi buziaka, potem rozciągnęła rękami wargi. Zrewanżowałem się tym samym grymasem, pokazując język. Mój kierowca włączył kierunkowskaz; znak, że nasze drogi się rozjadą. Mała dziewczynka posłała mi szeroki uśmiech i mnóstwo całusów, pomachałem jej na do widzenia.

– Miła holenderka – skomentował taksówkarz.

– Jak wszystkie dzieciaki – odparłem.

– Za chwilę będziemy na miejscu. W radiu mówili, że transport kolejowy ma spore opóźnienia. W dzisiejszych czasach robią coraz szybsze pociągi, ale opóźnienia są coraz większe.

– Długo już tak pada? – spytałem. – Mój przyjaciel nic nie wspomniał o pogodzie, nie mówił, że pada.

– Tu już pada dwa tygodnie z niewielkimi przerwami – dodał. – Długo. Za długo.

Zatrzymał samochód przed dworcem, gdzie zgromadziła się kolejka oczekujących.

Nie miałem dużo czasu, akurat tyle, ile potrzebowałem na kupno biletu i zjedzenie w restauracji dworcowej plats du jour. Dokupiłem do tego kilka kanapek, trochę ciastek i butelkę wody oraz gazetę. Jeszcze raz zrobiłem szybki przegląd mojego bagażu, na szczęście znalazłem ciepłe polo. Wciągnąłem je na siebie.

Wypadła niezaklejona koperta – to ostatnie zdjęcia, jakie robiliśmy całą rodziną, wszyscy poddali się i wzięli udział w sesji zdjęciowej. Te zdjęcia były przeznaczone dla naszych przyjaciół Janiny i Luca. Na trawie na pierwszym planie leżały psy: Brenda i Sara, i to skrzyżowanie osła z psem – czyli Reks. Z tyłu, przysłonięte zielenią drzew, widać było białe mury naszego domu, masywny budynek w stylu kolonialnym. To, czego widać nie było, to tego, że był pięknie położony na skale tuż nad brzegiem morza. Od plaży dzieliło nas tylko kilkanaście betonowych stopni. Dostępu do plaży z dwóch stron broniły skały, wchodzące daleko w głąb morza i broniące w ten sposób prywatności. Było to kilka mocnych zalet, które przechyliły szalę tak, że zdecydowaliśmy się na ten, a nie inny dom. Posiadłość w przeszłości była własnością towarzysza radzieckiego. Nie bez znaczenia było też sześć pokoi z klimatyzacją i łazienką. Dodać do tego trzeba pokój lodówkę, gdzie mogliśmy magazynować tony żywności, generator, garaże na cztery samochody. Całość od strony lądu była ogrodzona wysokim murem, gdzie oprócz drutów pod prądem, rozmieszczone były kamery podłączone do specjalnego pokoju. Strażnik czuwał nad całością. Nie czuliśmy się wcale odizolowani, a jednocześnie mieliśmy to, co najważniejsze. Bezpieczeństwo naszych rodzin było bowiem priorytetem moim i Pedro. Dom był duży, mieszkały tu przecież na stałe dwie rodziny, ponadto od czasu do czasu ktoś u nas gościł, a i tak nikt nie wchodził sobie w drogę.

Pedro, mający zawsze głowę pełną pomysłów, w szybkim tempie rozbudował istniejący szpital. Przeznaczył na to część złota z przetopionych ram. Zaangażował najlepszych chirurgów plastycznych. Ci poprawiali wiszące półdupki, cycki, nosy wszystkim, którzy byli w stanie zapłacić za to bajońskie sumy. Dochód przeznaczał na rozbudowę małych przychodni – tam, gdzie uważał, że będą najbardziej potrzebne. Nie było to takie znowu proste. O ile rząd był przychylny i dokładał wszelkich starań, aby nam ułatwić sprawę, o tyle kościół patrzył na to raczej nieprzychylnie, nieomal wrogo. Pedro uparcie odmawiał powierzenia swoich ośrodków patronowi kościelnemu. Nie chciał słyszeć o żadnym świętym patronie w nazwie ośrodka i nawracaniu na jakąkolwiek religię.

– Bóg o nich zapomniał już od wieków i przeżyli. Teraz czas, aby oni sami decydowali o tym, jak mają chodzić i w jakim stroju, jakim językiem mówić i na jakich ołtarzach składać ofiary. Ja zajmuję się jedynie ich leczeniem. – W przekonaniach Pedra nic nie uległo zmianie.

Ja zająłem się sprawami prawnymi. Co nie było takie łatwe. Prawo Meksyku jest całkiem inne niż francuskie. Wróciłem więc najpierw do uczelnianej ławy. Między pracą, uczelnią, domem i dziećmi niewiele już czasu zostawało. Ale jeśli taki się trafił, wykorzystywałem go na leżenie w pozycji horyzontalnej na naszej plaży.

Mój przyjaciel Luc razem z „Herkulesem Poirot” podawali argumenty, które miały mnie skłonić do kolejnej wizyty we Francji. Najpierw ten detektyw irytował mnie przy telefonie. Nie rozumiałem, czemu dzwoni do mnie, opowiadając mi o rzeczach, które nie miały ze mną nic wspólnego.

– Panie Nowak, Krystyna Dubois nie żyje, ktoś ją zabił. Pamięta pan? To ta dziewczyna, która razem z pana żoną rozpoznała tego mordercę. I teraz została zabita, zamordowana. Dobrze by było, aby pan przyleciał, moglibyśmy porozmawiać! – krzyczał do słuchawki, komunikacja była często bardzo kiepska.

– To niemożliwe, to nie może mieć nic wspólnego z tamtą sprawą. Gwarantuję panu, że morderca na pewno nie żyje – przekonywałem go.

– Widział pan ciało? Widział pan trupa…? Widział pan?!

– Nie, nie widziałem, to było niemożliwe. Ale może mi pan wierzyć, nikt nie był się w stanie uratować. Wszystko wyleciało w powietrze.

– To jak może być pan pewny? Nie było pana przy tym.

– Pedro wysadził w powietrze całą górę, razem z bandytami. To nie może być ten sam człowiek! – próbowałem go przekonać.

– Tak długo, jak nie mamy dowodów, że nie żyje, to dla mnie on chodzi po świecie.

– No dobrze, ale co ja mam do tego? Takie sprawy należą do policji. To jest jakaś dziecinada.

– Oczywiście, prowadzą dochodzenie w tej sprawie. Są na tropie jakiegoś młodego narkomana. Mam niejasne przeczucie, że ta sprawa jest skrojona dla ciebie – przeszedł na ty. – Może to tylko moja wyobraźnia, ale tak właśnie ją odbieram. Wydaje mi się, że wszystko się w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób łączy i ty możesz pomóc w rozwiązaniu tej zagadki.

– No właśnie, to tylko twoja wyobraźnia, jak trafnie powiedziałeś, i trudno mi sobie wyobrazić, abym jechał do Europy za każdym razem, gdy coś komuś brzdęknie pod nosem – odparowałem obcesowo. – Widziałem ją raz w życiu, i to przelotnie, nawet jej nie pamiętam! To nie jest powód, żebym jechał. Nie, nie trzeba na mnie liczyć. Stanowczo odmawiam – powiedziałem zdecydowanie i odłożyłem słuchawkę. Ta sprawa nie mieści się w ramach moich kompetencji.

Oddychałem głęboko z ulgą, dumny z siebie, że zdobyłem się na kategoryczne „nie”. Moja żona patrzyła na mnie pytająco, marszcząc brwi, i czekała na wyjaśnienie. Relacjonowałem moją rozmowę z „Herkulesem Poirot”.

– Ja jej nawet nie pamiętam, ubzdurał sobie, że mam jakieś cudowne możliwości rozwiązania tej sprawy, wyobrażasz to sobie? Nie rozumiem. Czego on chce?

Oczy Izy nadal spoglądały na mnie pytająco.

– Taka młoda, ojej! Taka młoda. Pamiętam, wyglądała tak sympatycznie. Zamordowana, mówisz? Dlaczego? – powiedziała ze smutkiem. Nie komentowała naszej rozmowy telefonicznej, po prostu było jej smutno, że taka młoda kobieta nie żyje.

Telefon znowu zadzwonił.

– Halo! – krzyknąłem do słuchawki.

– Halo, to ja, Luc, cześć! Co się stało?! Czemu krzyczysz?! Słyszę cię dobrze! – krzyczał jeszcze głośniej mój przyjaciel.

– Wybacz. Miałem nieciekawą rozmowę z kimś z Europy, chciał, abym przyleciał, bo ktoś został zamordowany, a on jest przeświadczony, że ja mogę pomóc w rozwiązaniu sprawy. Totalna bzdura… albo – w najlepszym wypadku – totalne nieporozumienie. A ty w jakiej sprawie dzwonisz? Co mogę dla ciebie zrobić, mój stary przyjacielu? – kończyłem już spokojniej. – Bez znaczenia, mów.

– W podobnej sprawie dzwonię. Też chcę, abyś wrócił do kraju.

– O nie! – odparłem. – A po co? Chcesz zobaczyć moją gębę?

– Słuchaj, twoja książka ma duże powodzenie. Pierwszy nakład jest wyczerpany.

– Co ty mówisz?!

– Robią następny nakład!

– No chyba żartujesz?

– Przeciwnie, mówię teraz całkiem serio, to poważna sprawa. Wszyscy mówią tylko o twojej książce.

– A ty nie możesz się tym zająć? – spytałem.

– Nie, nie mogę podpisywać twoich kontraktów.

– No nie. Fałszowanie podpisów kosztuje drogo – próbowałem rozładować sytuację.

– Maks, słuchaj. Wydawnictwo chce zorganizować kilka spotkań. Musisz przyjechać.

– Zdecydowanie wszyscy się uparli – odparłem zrezygnowany. – No cóż. Zadzwonię, jak będę coś wiedział. Dzięki, stary.

Tego samego wieczoru, kiedy dzieci słodko spały, siedliśmy we czwórkę w ogrodzie. To znaczy Pedro, ja, moja żona Iza i jej matka Izabella. Issam pojechał do siostry. Zdecydowaliśmy się zróżnicować imiona obu kobiet, dzięki temu uniknęliśmy wielu nieporozumień. Było to najlepsze rozwiązanie. Obie kobiety, matka z córką, powoli się poznawały. Pedro, wierny swoim przekonaniom, że tylko praca i obowiązki budują charakter i szacunek, złożył na ich barki sporo odpowiedzialności. To do nich należało zaopatrzenie domu. To one decydowały – jak to bywa ciągle we wszystkich chyba rodzinach – o wychowaniu potomstwa, to znaczy naszego Toma oraz Mony i Lisy. Resztę czasu poświęcały edukacji i pomocy nieletnim dziewczynkom w ciąży. Na początku to była taka dorywcza praca, szybko przerodziło się to jednak w powołanie. Z dużą energią odnawiały istniejące ośrodki i organizowały nowe. Ze względu na problemy zdrowotne Izabelli, która dalej mocno utykała, jeździły wszędzie razem, a Iza pełniła rolę kierowcy. Osobiście uważam, że robiła to zbyt brawurowo, prowadząc jak prawdziwy kaskader.

– Tu, w tym kraju, nikt nie ma prawa jazdy, bo nie ma żadnych zakazów czy nakazów, kto odważniejszy, to jedzie, reszta stoi i czeka – odpowiadała mi za każdym razem, gdy narzekałem na jej sposób prowadzenia.

Jednocześnie matka dawała córce lekcje języka.

Tego wieczoru opowiedziałem rozmowę z detektywem.

– Pedro, czy jesteś pewny, że wszyscy w tej grocie stracili życie? – spytałem, nie zwlekając.

– Nie, nie mogę być tego pewny – odparł, wzruszając ramionami. Nalał sobie drugiego drinka. Siadając, spytał: – Co ci przyszło do głowy? Czemu pytasz? Przecież roztrząsaliśmy tę kwestię już kilka razy – dodał zdziwiony.

– Opowiedz mi to jeszcze raz.

– Mogę ci w skrócie opowiedzieć. Czekaliśmy na zbirów cierpliwie. W planie było ściągnięcie ich wszystkich do środka i wtedy wysadzenie w powietrze całej groty. Tyle że wulkan zaczął się niespodziewanie budzić, najpierw te małe trzęsienia ziemi powodowały niewielkie osunięcia skał. Ten wulkan to prawdziwa niespodzianka geologiczna – ciągnął podniecony. – Paricutin, tak się nazywa, wyrósł dosłownie na polu ojca mojego pacjenta Dionisia Pulisio. Opowiadał mi on, jak jego ojciec razem ze swoimi compadres najpierw próbowali zasypać stożek. Ale dosłownie na ich oczach rósł on w górę. Erupcja nastąpiła wkrótce potem. Dionisio opowiadał, że Paricutin już przy pierwszym wybuchu wyrzucił w powietrze popioły i tysiące ton lawy. Wspominał często o ewakuacji wielu okolicznych wiosek. Przerażeni wieśniacy uciekali, nie bardzo wiedząc, gdzie mają się udać. Zabierali ze sobą swój marny dorobek na plecy osiołka – jeżeli go mieli. Bezradni patrzyli, jak pod popiołami znikały ich domy…

– Pedro – przerwała mu Izabella – przejdź do rzeczy. To miało być w skrócie, a w skrócie – znaczy w skrócie.

– Po kolei, kochanie, to ważne. Po latach, chyba dziesięć lat to trwało… nie, chyba…

– Pedro, nie powiesz mi, że wulkan był w erupcji przez dziesięć lat! I będziesz nam relacjonował to teraz rok po roku! – przerwałem mu, widząc, że podniecony nie ma zamiaru udzielić mi odpowiedzi.

– To ważne – upierał się nadal.

Poprawiliśmy się wszyscy na fotelach, wiedząc, że w interesujących nas kwestiach nie uzyskamy żadnej istotnej informacji, przynajmniej przez następne parę minut. Pedro o Meksyku wiedział wszystko albo prawie wszystko. I przy każdej okazji dzielił się tym z nami. Poddaliśmy się z głębokim westchnieniem, obie kobiety spojrzały na mnie, jakby to mnie obwiniały o to, że skazałem je na ponowne słuchanie znanej historii.

– Ten wulkan nie dziesięć, tylko dziewięć lat był uśpiony. Od czasu do czasu wydobywał się z niego stożek białej pary, jak z sagana. Widzieliście zresztą sami – mówił.

Wszyscy przytaknęli. Ten, nie zwracając na to uwagi, ciągnął:

– Stożek wyrósł na wysokość czterystu dwudziestu siedmiu metrów. Ostatnia erupcja przykryła popiołami wioskę San Juan Paragaricutiro. Można jednak zauważyć czubek dzwonnicy kościoła św. Jana. Wygląda to dość malowniczo, bardzo mistycznie. Czubek kościoła wydobywa się na powierzchnię spod czarnych popiołów. Jakby chciał dać do zrozumienia, że bogowie kierują naszymi losami. Albo że wiara…

– Gwarantuję ci, że nikt z nas nie pokusi się w tej chwili o podziwianie Poritina – przerwałem. – Ja bym chciał ino wiedzieć, czy ty jesteś pewny, że wszyscy są pochowani pod stertą skał i popiołu!

– Paricutina – poprawił mnie ze stoickim spokojem. – Nie, czemu? Te lekkie trzęsienia spowodowały, że osuwające się skały uszkodziły lonty i zapalnik. To było naprawdę ryzykowne. Słyszeliśmy prawie oddechy zbirów. Schowani za fałszywym murem, Issam i ja skręcaliśmy kawałki sznurka. Wszystko zostało pokrzyżowane przez te trzęsienia. W momencie gdy oni szukali nas po grocie, my, starając się nie robić hałasu, rozwijaliśmy następną szpulę dołączoną do paluszków dynamitu. Dobrze Issam pomyślał o tych fałszywych ścianach. Inaczej nie wiem, jak by to było. Teraz mieliśmy czas na ucieczkę schodami w górę, dopadnięcie do samochodu, wyciągnięcie go z ukrycia i ucieczkę; wcześniej zapaliliśmy lont. Gdyby nie te ściany, to wszystko nie wchodziłoby w rachubę. Zresztą, nawet i teraz tego czasu do końca nie mieliśmy…

Podniosłem się, nalałem każdemu z nas kolejnego drinka, ryzykując, że upijemy się, zanim odpowie na moje pytanie. Musimy uzbroić się w cierpliwość – myślało każde z nas.

– Issam jest nie do pobicia w bieganiu po skałach, zresztą sami o tym wiecie. Nie ma w całej okolicy nikogo równie sprytnego, pełnego inwencji. Podzieliliśmy się więc zadaniami: ja skończę instalację zapalników i podłączę do dynamitu, a on w tym czasie postara się przyprowadzić samochód jak najbliżej z tyłu groty. Tak też zrobiliśmy – kończył, dopijając drinka.

– Czy jesteś pewien – powtarzałem, naciskając na ostatnie słowo – że nikt się nie uratował?

– Nie, jak już mówiłem, niczego nie jestem pewien. Jak podpalałem lont, nastąpiło nowe lekkie trzęsienie ziemi. Ktoś mógł znaleźć drogę do wyjścia i się uratować. Chociaż wątpię. Zaraz po tym stożek wulkanu eksplodował. To było fantastyczne, po prostu fantastyczne! –powtarzał z entuzjazmem. – Najpierw grota wyleciała w powietrze, potem Paricutin. Trzeba by jakiegoś cudu, żeby ktoś się uratował. No, oprócz nas, ale my mieliśmy przygotowaną drogę ucieczki.

– Tak – powtarzałem za nim – to było fantastyczne. Najpierw grota wystrzeliła jak z armaty, prawie poziomo. Potem pionowo Poritina. Co za widok! Przez moment myślałem, że to ty wysadziłeś w powietrze wulkan! – Udzieliło mi się podniecenie Pedra.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Tak więc nie możemy być niczego pewni. Ten detektyw jest przekonany, że morderstwo Krysi jest dziełem tego psychopaty, który mordował dawniej, ale mam wrażenie, że on jest przewrażliwiony na jego punkcie, dlatego jeżeli coś nawet lekko wiąże się z tymi sprawami, to on od razu myśli, że to ten Wiktor Bastita. A przecież on był w grocie, kiedy wybuchła. Pedro nie może gwarantować, że nie żyje. Ale trudno podejrzewać o wszystkie nierozwiązane sprawy kryminalne tę samą osobę – próbowałem pokierować rozmową. – To wszystko takie poszlakowe, bez najmniejszego rzeczowego dowodu. Tak się tylko domyślamy.

– Psychopata nie zmienia się na lepszego, bo tak postanowił. – Pedro podłapał słowo „psychopata” i od razu zrobił nam wykład. – Jego pokusy są silniejsze niż zdrowy rozsądek. Potrafi grać komedię jakiś czas, może być miły, uprzejmy, przez cały czas jednak tylko manipuluje zręcznie swoim otoczeniem. Wszystko podporządkowuje swoim potrzebom, jest oportunistą, wyczuje wszystkie ukrywane słabości danej osoby, aby je umiejętnie wykorzystać. Może być dobrym oratorem, potrafić przekonać ludzi nawet do morderstwa. Robi to, bo sam jest pozbawiony uczucia strachu, nie wie, co to jest miłość, nie jest w stanie kochać, nie potrafi odczuwać litości. W najgorszym przypadku, jeżeli nie osiągnął w danej chwili tego, co mogłoby go zaspokoić, może wpaść w szał i swoje sadystyczne popędy wyładować na tych, którzy się nawiną. Często jego ofiary to osoby słabsze, na przykład kobiety, ale nie tylko. Psychopaci potrafią zabijać w sposób wyrachowany, metodyczny, często ich morderstwa są zaplanowane. Innym razem zabiją kogokolwiek. Trudno ich leczyć, ja się w każdym razie do tego nie nadaję. W tej chwili nie ma jeszcze skutecznych lekarstw. Mocne środki uspokajające i tyle. Wiktor dla mnie był nieuleczalny, prawdziwy sadysta, psychopata. Wariat.

– Pedro, już skończ – powiedziałem, widząc, że Izabella, śpiąca, nieprzerwanie ziewa.

– No już skończyłem, nie mamy żadnych konkretnych dowodów, że nie żyje. Trzeba się liczyć z tym, że tacy zboczeńcy mają czuwającą nad sobą jakąś gwiazdę, która zboczyła z orbity, kto wie? Ale przecież to wszystko nie ma sensu, po co miałby mordować kogoś w Europie? Narażać się tamtejszej policji, jeżeli tu, w Meksyku, pod nosem policjantów bez przerwy giną ludzie. Tutejsi psychopaci mają wolną rękę, niestety. Ale to inna sprawa… – Przerwał, zamyślił się na moment. Spojrzał na nas, wstał, poprawił poduszkę pod plecami Izabelli, obrócił się w moją stronę i spytał: – Dobrze kojarzę, że mówiłeś, że są dwa powody do wyjazdu?

– No tak, drugim powodem jest moja książka. – Spojrzałem po wszystkich, zmarszczyłem nos, powiedziałem cicho: – Podobno ma powodzenie. Przygotowują drugie wydanie.

– Co takiego?! Nie słyszałem… Co ma książka?

– Wyczerpał się pierwszy nakład, ma podobno duże powodzenie – powtórzyłem głośniej.

– A to masz ci los! Gratulacje! – wykrzyknął Pedro, szczerze zadowolony, i dodał: – A to niespodzianka. Dominika miała rację – mówił w dalszym ciągu wyraźnie ucieszony. – A ja, muszę się przyznać, nie chciałem w to uwierzyć. Kto by się spodziewał! Iza, myślałaś choć przez chwile, że twój mąż ma talent literacki?

– Mhum – odpowiedziała. Takie „mhum” mogło oznaczać zarówno „tak”, jak i „nie”. Podniosła głowę, patrząc mi prosto w oczy, i mówiła dalej: – Tak długo, jak był zajęty stukaniem na maszynie, na mnie spadało więcej obowiązków. Trudno było z nim rozmawiać, irytował się, pochłonięty w notatkach, odpowiadał bzdury, nigdy nie miał czasu, budził mnie o piątej rano, mówiąc, że musi coś ważnego zanotować. Wieczorami przeglądał, co napisał, usypiał często z ołówkiem w dłoni. To było w jego interesie, aby z tego coś wyszło.

– Czyżby to była prawda? Chyba przesadzasz. – Popatrzyłem na nią.

Pokręciła głową.

– Naprawdę tak było?

Pokiwała głową.

– Często tak było? – Przyglądałem jej się, czekając, że mi powie, że były to rzadkie, sporadyczne przypadki.

– Wielokrotnie usypiałeś, trzymając moją rywalkę w dłoniach. A ja spokojnie czekałam, kiedy skończy się ten wasz romans, z sukcesem dla mnie. No i doczekałam się. Mam męża pisarza; miałam adwokata, awanturnika, a teraz mam pisarza – mówiła poważnie, choć z dużą dozą kpiny. Robiąc z ust półksiężyc, pokiwała głową z podziwem.

Pedro spoglądał na nas ubawiony.

– Jeżeli dobrze zrozumiałem, mój druhu, poddany zostałeś sprawdzianowi. Jak długo trzymał tę kochankę w rękach? – spytał.

– Długo, pół roku – zabrałem głos. – Ale nie przypuszczałem, że zostanie to przez kogokolwiek docenione. Luc mówi, że szykują drugi nakład i że muszę przyjechać do kraju. Wróciłem do poprzedniej kwestii: – Nie myślałem, że aż taki ciężki byłem do życia. Nie wiedziałem, kochanie, nic nie mówiłaś.

– Maks, kocham cię – powiedziała – a reszta… to nie jest takie ważne. A z twojej książki dowiedziałam się przy okazji paru spraw. No i, jak widzisz, warto było – mówiła, przyglądając mi się kpiącym wzrokiem, najwyraźniej chciała mnie sprowokować.

Udawałem, że nie rozumiem aluzji. Mrugnąłem za to do niej ubawiony.

– A jeszcze mnie kochasz?

– Ciągle i bez przerwy cię kocham. Nie wiem, czy nasze małżeństwo przeżyje następną książkę, ale na razie nic nie zapowiada, że ciąg dalszy nastąpi.

– Brawo, dzieci – przyszła mi z pomocą teściowa. – Jeżeli dobrze rozumiem, lecisz do Francji. Nie wiem, to takie trudne? Latałeś już nie raz. W czym jest problem?

– Nie ma problemu. Żadnego – odpowiedziałem. – Nie wiem, co mam myśleć o tym, co mówił ten stary Belg. Jeżeli rzeczywiście morderca żyje, to może być zagrożeniem dla całej rodziny. Nasze stare psy przecież nie odstraszą bandziora.

– Nie, to pewne, nikogo nie odstraszą – zgodził się Pedro.

Wszyscy popatrzyli z politowaniem na nasze stare psy, które jakby czując, że o nich mowa, podniosły siwiejące głowy, nieśmiało merdając ogonami.

– Ach, chodzi o to, czy on nam nie zagraża! – powiedział Pedro, który najwidoczniej dopiero teraz zrozumiał, po co całe to moje przepytywanie. – Jest to mało prawdopodobne, że ktoś przeżył. Zresztą, według ostatnich wiadomości, jakie mam, jego żona zaczyna na nowo układać sobie życie u swoich rodziców, mieszka tam z córką. Gdyby żył, nie zostawiłby tak całej fortuny, jaką zarobił. Jest to mało prawdopodobne. A tu ani śladu po nim. Rozpłynął się w powietrzu, trafnie powiedziane. Dla twojego spokoju, Issam ma wrócić pod koniec przyszłego tygodnia… Bzdura, nie trzeba popadać w paranoję, on nie żyje!

– Jak Issam wróci, to polecę.

– Oczywiście, zrobimy trochę zdjęć, może Luc nabierze ochoty i w końcu nas odwiedzi. Wszystko będzie dobrze, mój geniuszu – powiedziała Iza, wyciągając rękę w moim kierunku. – Idziemy spać.

Luc był jedyną osobą, której nie udało się nam namówić na przyjazd do Meksyku. Nie wiem, czemu w dalszym ciągu się opierał. Ciągle tylko nie i nie. Nawet dziadkowie spędzili u nas kilka tygodni. Wrócili do kraju, jak upały stały się dla nich ciężkie do zniesienia. Berta z mężem przewinęła się przez nasz dom. Kris również spędził tu kilka dni. Namówił bez żadnych trudności Ediego i Iwonę na wspinaczkę po wulkanach. Są teraz razem gdzieś w głębi kraju i oglądają, jak diabli w garnkach gotują – mówię tu w przenośni o stożkach wulkanów.

 

Dwa tygodnie później siedziałem zmarznięty w wagonie pociągu, który to już dłuższą chwilę stał unieruchomiony między lasem po jednej stronie i polami obsadzonymi cebulą po drugiej. Zielone pędy wystawały z wody. Ziemia była tak nasiąknięta, że zamieniła pola w płytkie błotniste jeziora. I nic na niebie nie zapowiadało jakichś zmian. Krajobraz wyglądał przygnębiająco. Drzewa przyginały mokre gałęzie do ziemi, konary często nie wytrzymywały ciężaru i odszczepiały się, wisząc bezwładnie na innych drzewach. Niebo w różnych odcieniach metalu w groźnym granatowym kolorze stało w miejscu nieruchomo, jakby umęczone hukiem grzmotów i błyskawic. Deszcz szumiał jednostajnym dźwiękiem po metalowych ścianach wagonów. Nie wiem, czym były powodowane te postoje, najpewniej decydowały jakieś względy pogodowe. Nie chciałem otwierać okna i wystawiać głowy z wagonu. Pociąg jechał jakiś czas, potem zwalniał, zatrzymywał się, odczekał chwilę, potem ruszał w dalszą drogę. Te przystanki na dworcach były bardziej urozmaicone. Zmieniający się co jakiś czas pasażerowie w wagonie z uporczywą zawziętością pomieszaną z irytacją otrzepywali parasole, płaszcze i zajmowali wolne miejsca. Nikt się nie uśmiechał. Ci, którym droga się kończyła, spoglądali na szyby wagonu. Pada – stwierdzali z westchnieniem rezygnacji, zapinali na sobie płaszcze, podnosili kołnierze. Trzymając w dłoniach parasole, tak przygotowani, ruszali w stronę wyjścia.

Po którymś z kolei przystanku stanął przede mną wysoki mężczyzna. Pokazał palcem na wolne miejsce naprzeciw i podnosząc tylko kącik ust, spytał, czy jest wolne. Nie czekając na to, co odpowiem, machał swoim zmoczonym płaszczem, zraszając wszystko naokoło. Przewiesił go na wieszaku, wyciągnął z kieszeni marynarki dużą kraciastą chustkę do nosa, wycierał jego brzegi. Z takim samym zapałem zabrał się do wycierania skórzanej aktówki, którą umieścił obok na siedzeniu. Potem uderzał butem o but, pozbywając się ostatnich kropli, i obtarł je do sucha. Złożył starannie kraciastą chustkę, umieścił ją w kieszeni. Chrząknął, przyjrzał mi się z uwagą, zrobił kilka grymasów ustami, obracając wargami naokoło. Przejechał językiem po zębach, jakby chciał sprawdzić, czy wszystkie są na swoim miejscu. Najwyraźniej nie był to koniec rytuału. Sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni tweedowej marynarki, wyciągnął z niej maleńkie lusterko i grzebień. Z dużą uwagą śledząc w zwierciadle grzebień, zaczesywał krótko przystrzyżone włosy. Poprawił tym samym gestem wąsik, przejechał palcem po brwiach. Zadowolony z siebie odłożył wszystko na swoje miejsce. Dopiero teraz spojrzał na mokry pejzaż za szybą. Na nowo zerknął na mnie, jakbym dopiero co usiadł naprzeciw niego, chrząknął i zamilkł. Siedział tak chwilę, wpatrując się w punkt ponad siedzeniami.

Sztywny, wysoki, o mocno wystających kościach policzkowych, z tym małym wąsikiem i swymi manierami przypominał dawnych oficerów armii angielskiej. Brakowało mi jeszcze do obrazka nieodzownej filiżanki dymiącej herbaty i małego talerzyka z ciasteczkami.

Postanowiłem przerwać mu medytacje.

– Ale pogoda – powiedziałem.

Odparł kurtuazyjnie:

– Oho. – Spojrzał na mnie, sięgnął do drugiej kieszeni marynarki, wyciągnął z niej metalową piersiówkę, bogato zdobioną we wzory ptasie, i zajął się odkręcaniem. Napełnił maleńki kieliszek, przyglądał się mu krótką chwilę, a następnie wyciągnął go w moją stronę.

Zaskoczony tym gestem, przyjąłem poczęstunek. Mrucząc słowa podziękowania, wlałem płyn do gardła. Mocny alkohol rozgrzał moje wnętrze. Nie wiedziałem, co wypiłem.

– Doobre – powiedziałem, odzyskując oddech. – Dziękuję.

Zdecydowanym gestem przechylił napełniony kieliszek, bez najmniejszego grymasu zakręcił i schował piersiówkę.

– Dobre – przyznał i niespodziewanie dla mnie dodał: – To mój przyjaciel, Stasiek, robi to sam. Nie wiem, co tam jest, to na pewno polska tajemnica. Wódka jest polska.

– No to rozumiem, czemu takie dobre – przyznałem z uśmiechem, mając na myśli te wszystkie anegdoty o polskiej wódce, i dodałem z dumą: – Mój dziadek jest Polakiem.

– Ach tak? – Jego wzrok naraz stracił na oschłości, nagle jego oczy przyglądały mi się ciekawie. – Ci Polacy wiedzą, jak pić i co pić. Szkoda, że Stasiek nie chce powiedzieć, jak się to robi, tajemnica. Stary i uparty – stwierdził i znowu zamilkł. Patrzył na okno, po którym niezmiennie spływały strużki wody. Wcisnąłem się mocniej w oparcie i ja również gapiłem się bezmyślnie w okno. Nie wiedziałem, o czym mogę mówić z moim przypadkowym kompanem podróży, żeby nie wydawać się natrętnym.

Po chwili odwrócił wzrok od szyby i patrząc na mnie, przyciszając głos, spytał:

– Daleko pan jedziesz?

– Do VVVV – odparłem.

– To stacja po mnie – objaśnił. I cały rytuał się powtórzył. Sięgnął do kieszeni po piersiówkę, wypiliśmy po kieliszku. – Czy pański dziadek robi swoją wódkę? – spytał, wstrzymując oddech w oczekiwaniu na odpowiedź, i przyglądał mi się z nadzieją.

– Nie, nie przypominam sobie – odparłem wykrętnie.

– Szkoda – powiedział szczerze zawiedziony. – Szkoda. A może on zna przepis? – dodał po chwili z nadzieją.

– Trudno mi powiedzieć – odparłem zgodnie z prawdą. – Dziadek zagląda chętnie do kieliszka, ale nigdy nie widziałem, aby sam robił alkohol. Jeżeli wie, jak to się robi, to pewno chętnie by się podzielił przepisem.

Jego twarz się rozpogadzała, gdy słuchał tego, co mówiłem. Już całkiem uśmiechnięty wyciągał z kieszeni notes i długopis.

– Ja bardzo bym prosił, jeżeli pański dziadek zna przepis i byłby pan tak uprzejmy, wysłać mi pod ten adres – mówił wyraźnie ucieszony, wyrwał kartkę, podał mi. – Ta wódka działa na mnie jak lekarstwo. Na pewno się zrewanżuję – dorzucił jakby dla usprawiedliwienia prośby, podając mi kartkę.

– Nie ma problemu – powiedziałem, chowając ją do portfela.

– Na mnie już czas, tu wysiadam – powiedział, wstając. Chwilę potem ściskał moją dłoń. – Do widzenia, niech pan nie zapomni. – Trzymając aktówkę, kierował się w stronę wyjścia. Po chwili jakby sobie o czymś przypomniał, zawrócił. Nachylił się nad moją głową i kiwając się w rytmie kołysania wagonu, dodał: – W normalnych warunkach miałby pan mniej jak pół godziny. Ale teraz myślę, że jeżeli nie ma jakichś poważniejszych awarii, to ma pan przed sobą najwięcej czterdzieści minut jazdy, powodzenia. Uszanowania dla pańskiego dziadka.

– Dziękuję. – Nie wiedziałem, czemu życzył mi powodzenia. Po półgodzinie pociąg zatrzymał się na stacji. Przewyższając cały tłum, od razu dostrzegłem czarną twarz mojego przyjaciela. Machał do mnie z daleka ręką, pokazując białe, równe rzędy zębów.

– Nareszcie! – mówił, zadzierając głowę do góry.

Byłem szczerze uradowany, Luc to mój najlepszy przyjaciel, brakowało mi go w Meksyku. Spojrzałem na niego z góry i gdy zobaczyłem, że chusteczką wyciera sobie załzawione oko, to i ja się rozczuliłem. Chwyciłem go w ramiona i prawie podniosłem.

– Luc, cieszę się, że cię widzę! – wołałem, zaskoczony tym niespodziewanym przejawem wrażliwości.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– No, Maks, tylko nie myśl sobie, że to ty wyciskasz mi łzy z oczu! Nie jest aż tak źle. – Cała gęba śmiała mu się od ucha do ucha.

– Ach – podłapałem jego wesoły ton – a ja myślałem, że ty tak na mój widok!

– Że ja na twój widok zalewam się łzami!? Nie jest tak źle. Z nieba po sznurkach leci woda, wystarczy. – Ucieszony patrzył mi w twarz, kpiąco klepał mnie po ramieniu.

POWÓDŹ

– Nie rozczulaj się tak. Chodźmy lepiej do samochodu – powiedział, wtapiając się w tłum ludzi, który kierował się w stronę wyjścia.

Stojąc pod zadaszeniem, spoglądałem na zalany świat. Miałem szczerą nadzieję, że jego samochód jest zaparkowany gdzieś tuż obok. Nadzieje były płonne.

– Który to? – spytałem.

– Ta czerwona mazda – odparł, wiedząc, o czym mówię. – Siódmy… nie, dziewiąty samochód tam pod płotem.

– Co ci się stało? – Pokazałem na jego twarz. Znów przecierał oko chusteczką.

– Jakaś niezdecydowana wariatka miotała się jak oszalała po stacji z otwartym parasolem, no i wbiła mi do oka szprychę. A jak jej zwróciłem uwagę, że powinna go złożyć, bo na dworcu nie pada, wściekła zwymyślała mnie od niewychowanych gburów, rasistów.

– Rasistów?

– Była czarna.

Parsknąłem śmiechem, spoglądając na czarną gębę mojego przyjaciela, wykrzywioną w nieokreślonym grymasie.

– Maks, nie wiem, ale nie przestaje mi łzawić, dasz radę poprowadzić?

– Oczywiście, nie ma sprawy. Pokaż mi to oko.

Mój przyjaciel oderwał na moment rękę, oko było zaczerwienione i załzawione.

– Głupia czarnoskóra, potem się dziwić, że z ludzi robią się rasiści. Nie jesteś okulistą – dodał lekko poirytowany – to nic poważnego, przejdzie, jednak ostrożniej będzie, jeżeli to ty poprowadzisz samochód – dodał. – Ty nie masz innych butów! – stwierdził to, co widział, lustrując moje ubranie. Włożył na głowę prawdziwą czapkę marynarską w żółtym kolorze. Na sobie miał także długi nieprzemakalny płaszcz i gumowce do pół łydki, do których wcisnął spodnie.

– Gdybym mógł się tylko domyślić, że macie tu taką pogodę, pewno bym się postarał o jakieś gumowce – powiedziałem, patrząc na moje jasne mokasyny.

– To bardzo wyjątkowa sytuacja – powiedział, jakbym się urodził i wychował na drugiej półkuli. – Kilka rzek przekroczyło punkt alarmowy, wiele pól uprawnych znalazło się pod wodą. Wygląda to dość poważnie.

– Widziałem z pociągu zalane pola, można się jedynie domyślić, co na nich rosło. Dobra, trudno – powiedziałem, podwijając spodnie pod kolana. Następnie postawiłem wysoko kołnierz. – Daj kluczyki.

– Maks – powiedział – pójdę po samochód, a ty poczekasz tu na mnie.

– Zgoda. – Nie było sensu moczyć się we dwóch.

Woda na ulicy sięgała mu do kostek. Pospiesznie, osłaniając głowę parasolem i brodząc po wodzie, dotarł do samochodu. Podjechał pod sam krawężnik, wysiadł, zatrzaskując drzwi.

– Poczekaj chwilę, wsadzę najpierw twoje bagaże – powiedział, zabierając moją torbę. Otwarł bagażnik, wrzucił ją do środka, zatrzaskując klapę, i usiadł na miejscu pasażera.

Teraz kolej na mnie. Otwarłem i próbowałem wcisnąć się do środka. Na darmo jednak – na przeszkodzie stanął mój wzrost. Moje dwa metry nie miały prawa wcisnąć się na miejsce Luca. Musiałem odsunąć fotel.

– Nie wiem, gdzie jest ta rączka! – krzyknąłem, szukając pod siedzeniem czegoś, co mogłoby ją przypominać.

Luc stał już za moimi plecami. Mamrotał jakieś przekleństwa, w końcu ustawił siedzenie. Mokrzy usiedliśmy wreszcie w samochodzie. Trzeba tu wyjaśnić czytelnikowi, że samochód Luca zawsze był wzorem czystości.

W samochodzie nie jadło się kanapek, bo okruszyny; właściciel nigdy nie parkował w pobliżu błota, bo z brudnymi butami do samochodu się nie wchodzi, nie mówiąc już o papierosie, bo dym mógłby wsiąknąć w szyby czy inne elementy, jak dach. Sterylne wnętrze auta było w tej chwili zmoczone przez niego jego płaszczem i butami. Ja czułem, że moje wilgotne pośladki kleją się do siedzenia. Trudno.

Jechałem powoli, szosa przypominała rzekę o płytkim nurcie. Wycieraczki zmiatały wodę na pełnych obrotach, a i tak miałem marne pole widzenia. Na ulicach ruch był niewielki, koła samochodów zanurzone prawie do połowy poruszały się powoli, nikt nie rozbryzgiwał wody na boki.

– Długo czekasz? Pociąg miał spore opóźnienie – spytałem.

– To nieważne, czekałem, najważniejsze, że jesteś… Uważaj, widzisz roboty drogowe? – Pokazał przed siebie.

– Widzę, spokojnie – powiedziałem, skręcając za znakiem.

– Nie było tego wcześniej, jak jechałem. Musiało się coś stać, mieszkamy tu dopiero od ośmiu miesięcy, nie jestem znowu tak obcykany z tymi drogami.

– Nic dziwnego, zrozumiałe, w tym deszczu wszystko wygląda inaczej. Taka sytuacja jest nowa dla wszystkich – uspokajałem, widząc, jak Luc śledził z uwagą drogę, przysuwając się do przedniej szyby.

Wjechaliśmy do centrum miasta, omijaliśmy powoli samochód policyjny i pojazd straży pożarnej. Kilka sylwetek ubranych w długie nieprzemakalne płaszcze wysilało się, ciągnąc szeroką rurę.

– Podejrzewam, że zalało parking pod nowym sklepem. Wybudowali centrum handlowe z parkingami w podziemiach. – Wyjaśniał. – Pewno zalało i teraz pompują wodę.

Jeden ze strażaków podniósł ostrzegawczo rękę wysoko ponad głowę, w oczywistym nakazie „stop”. Podszedł do auta, robiąc kolisty ruch dłonią, nakazując nam odsunięcie szyby.

– Nie możecie jechać dalej! – mówił zdenerwowany. Po schylonej ku nam twarzy spływała woda. Przejechał ręką po brodzie. – Prosto jest niemożliwe, nie widzicie? – Nie czekając na odpowiedź, pokazał na uliczkę w prawo. – Musicie skręcić tam! – Pokazał za siebie. – Ta droga jest zamknięta.

– Jedziemy na Chopina – odkrzyknął Luc. – Już zjechaliśmy z drogi, nie ma znaków objazdowych!

– Trudno, musicie sobie poradzić. Jazda prosto jest niemożliwa, zrobiła się tam prawdziwa rzeka, trzeba siedzieć w domu w taką pogodę! Wszędzie wdziera się woda. Mamy teraz na głowie ważniejsze sprawy niż ustawianie znaków. Jedźcie w górę, pod ruiny, tamtędy szybciej dostaniecie się na Chopina – przekrzykiwał deszcz i pracujący silnik strażak.

– Zrozumiałem – powiedział Luc. – Jedź, jak kazał, myślę, że wiem, jak dojechać.

Zamknąłem pospiesznie okno. Skręciłem w boczną uliczkę, zostawiając za sobą poskramiaczy ognia, którzy teraz dzielnie zmagali się z wodą. Wąska brukowana uliczka pięła się w górę. Z dwóch stron ciągnęły się stare kamienice, z powodu czego woda jak potok spływała środkiem jezdni. Na szczęście bowiem dla mieszkańców ich domy stały dużo wyżej nad ulicą, pewno w przeszłości budowniczy tych starych, stuletnich domów wzięli pod uwagę taką sytuację. Kamienne chodniki wystawały jakieś dwadzieścia centymetrów ponad brukowaną drogę.

– To prawdziwe szaleństwo – powiedziałem, skupiając się na drodze. Jechaliśmy samotnie pod prąd.

W otwartych drzwiach jednego z domów stał mężczyzna. Przyglądając się nam, szczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. Po drugiej stronie, w osłoniętym od deszczu oknie, wodny spektakl kontemplowała oparta na rękach kobieta. Obok jej ramienia wystawał psi łeb podparty na łapach. Dom wyżej – oświetlona witryna sklepiku. Drewniane, zielone żaluzje podtrzymywane dwoma kijami, na które naciągnięte były buty gumowe.

Jaka wspaniała reklama na czasie! Eureka! Tak, tego mi trzeba – pomyślałem.

Zatrzymałem samochód. Spojrzałem ucieszony na Luca. Pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Masz szczęście – powiedział z lekkim uśmiechem. – A może i nie?

– Czemu?

– Twój wzrost.

– Zobaczymy – odparłem, otwierając drzwi.

Moje nogi i tak są przemoczone. A tam czekały na mnie prawdziwe gumowce – marzenie. Bez wahania wsadziłem nogi prosto w wodę.

Wszedłem do sklepiku. Uderzyło mnie w twarz ciepło, jakie tu panowało. Rozglądałem się ciekawie po pomieszczeniu. W kącie, rozgrzany prawie do czerwoności, stał mały żeliwny piecyk. Wzdłuż ściany umieszczone w stojakach i oparte najróżniejszej długości i grubości wędki. Obok, w szeregu, gumiaki. Na wieszakach ciemnozielone, prawdziwe gumowe i długie nieprzemakalne płaszcze. Z sufitu, jak żyrandole, zwisały parasole, między nimi długie gumowce, takie pod same pośladki czy inne, które zakładało się jak spodnie na szelkach. Prawdziwe skarby w tej chwili. Aura sprzyja interesowi. Usłyszałem spokojne:

– Dzień mokry.

– Dzień mokry – odpowiedziałem tym samym tonem, rozglądając się za właścicielem głosu.

Zza szklanego kontuaru wyszedł… powiedzieć o nim maleńki człowiek będzie tu całkowicie na miejscu, bez najmniejszej kpiny w tej uwadze, broń mnie Panie Boże! Człowiek małych rozmiarów – można jeszcze powiedzieć, nie ubliżając nikomu? Albo – to już mniej elegancko – karzeł. Przy czym jego sylwetka była nie jak u wielu ludzi karłowatych, gdzie jakaś część ciała była skrócona czy zdeformowana. Jego ciało było proporcjonalne, tyle że zmniejszone w rozmiarach. Myślę, że był starszy ode mnie. Krótko przycięte włosy miały kolor pieprzu i soli, oczy bystre, wesołe przyglądały mi się z uwagą.

Nieprzygotowany na taki widok przez moment byłem całkowicie zaskoczony. On jednak, widząc moje zdziwienie, podszedł do mnie, podniósł głowę, mierząc mój wzrost.

– Ho, ho, a to ci! – Przejechał dłonią po policzku. – A niech cię, musimy razem wyglądać komicznie. – Roześmiał się.

– No, chyba raczej tak – przyznałem, patrząc na niego z wysokości.

– Nie ma się czego wstydzić – uspokajał, zadzierając głowę do góry. – Ile pan mierzy?

– Dwa metry pięć.

– Metr dwadzieścia sześć. No dobrze. Przejdziemy małymi krokami do dużego interesu. – Najwidoczniej był w dobrym humorze. – Chyba wiem, w czym mogę pomóc. – Pokazał na moje przemoczone mokasyny.

– Nie tylko, potrzebuję również taki płaszcz. – Pokazałem na wieszaki. – I duży parasol.

– Wędki pan nie potrzebuje? – zagadywał.

– Nie, raczej nie, ale to tylko z braku czasu – tłumaczyłem tym samym tonem co on, rozbawiony sytuacją.

– Jak tak dalej pójdzie, to od drzwi będę mógł łowić ryby. Widzę, że jedziecie z dołu. Jak tam wygląda?

– Tam na dole nie jest im tak wesoło – odpowiedziałem. – Strażacy są zajęci pompowaniem wody z parkingu pod tym dużym sklepem.

– Mówią, że rzeka wylała, jest już na bulwarze, kilka domów nad rzeką ma zalane piwnice. Tu nic nam nie grozi… Który numer buta? Tu jest jak u Pana Boga za piecem, ciepło. – Znowu się roześmiał. Zniknął mi z oczu między wieszakami z gumowymi płaszczami. – Zaraz, zaraz. – Słyszałem zduszony głos. Wkrótce pokazał się na nowo, ciągnąc za sobą parę gumiaków. – No proszę, niech pan je przymierzy. – Postawił buty przede mną. – Tam jest drabinka do siedzenia. – Pokazał na krzesło, które posiadało trzy stopnie. Widocznie miało podwójną funkcję: jemu służyło za drabinkę, a innym za krzesło.

Ściągnąłem mokre buty oraz skarpetki i próbowałem wcisnąć moje zmarznięte stopy do środka. Na darmo.

– No dobrze – powiedział, wzdychając. – Gdzieś mam większe, poszukam. Tu mam skarpety – dodał. – Stare, bo nikomu nie mogłem ich wcisnąć już od lat. – Popatrzył na mnie, przyłożył skarpety do nosa, wciągnął powietrze. – Stare, ale nowe, nie śmierdzą. – Roześmiał się i zniknął między płaszczami. – Mam. – Usłyszałem. Ciężko wzdychając, postawił gumowce przede mną.

Tym razem wcisnąłem do nich stopy bez problemu.

– Te gumowce czekały już dawno na takiego jak pan, do tego czasu służyły jako dekoracja. Nareszcie znalazły właściciela. – Przejechał palcem po górze cholewek. – Oddaję was w dobre ręce – powiedział z patosem. – Służcie mu z oddaniem na wszystkich mokrych drogach. Niech wam pomoże deszcz. – Stał tuż przede mną, zrobił dwa kroczki w tył, mrugnął do mnie okiem.

Luc zaczął się niecierpliwić, bo naciskał na klakson.

– Biorę. – Spojrzałem w dół ubawiony, pokazałem głową na drzwi. – Mój przyjaciel czeka na mnie. Ma pan jakiś płaszcz na moje rozmiary?

– To będzie łatwiejsze do znalezienia i może mi pan pomóc. Tam, na samym końcu. – Pokazał na wieszaki.

Wyciągnąłem ostatni płaszcz. Włożyłem go na siebie, pasował. Odetchnąłem z ulgą.

– Biorę gumowce, płaszcz, skarpety, ze dwie pary, i parasol.

– No taki, który by się zmieścił do samochodu – dorzucił. – Mokry interes się kręci. – Dobry humor go nie opuszczał.

– Oczywiście. A swoją drogą to dobra ta reklama z tymi gumowcami przed wejściem.

– To ta pogoda zrobiła reklamę. Przez te trzy dni sprzedałem taką ilość gumiaków, jakiej nie sprzedałem przez cały rok. Zacznę się niepokoić, jak wszyscy zaczną kupować wędki. To będzie znaczyć, że ryby będą pływać po ulicy. No ale do tego nie dojdzie, pogoda się poprawia. – Wyciągnął do mnie rękę z torbą, w której były moje mokre mokasyny i skarpety. Podał mi duży parasol.

– Oby tak było – powiedziałem, śledząc jego ołówek, którym podliczał cyfry na kawałku papieru. Podziękowałem mu za doby humor i dobrą prognozę. Trzymając w ręce mokre mokasyny oraz parasol i mając płaszcz na sobie, rzuciłem się odważnie w ulewę.

– Co tak długo? – spytał.

– Cóż, miałeś rację – powiedziałem, rzucając mokasyny i parasol przez ramię na tylne siedzenie. – Nie tak łatwo znaleźć coś na mnie.

– No tak, oczywiście, jedźmy już. Janina na pewno się denerwuje, mogłem zadzwonić do domu.

– Myślę, że ty jesteś bardziej spięty i zaniepokojony niż twoja żona. Przecież wie, że pada, że możesz mieć opóźnienie.

– Wybacz, ale twój brak zdolności przewidywania, jak na adwokata, zawsze mnie zastanawiał. W tej chwili moje dzieci powinny już wrócić ze szkoły. A tu leje jak z cebra, kto wie, co może się stać. Janina już dwa dni gotuje i sprząta. To wszystko, aby ci było jak najlepiej u nas, poprzestawiała nawet meble. Chce cię zadowolić, zna dokładnie twoje talenty kulinarne i chwyciła się nawet do pieczenia ciastek i szarlotki…

– Daj spokój – przerwałem mu. – Dzieci są pod dobrą opieką, nikt ich nie wyrzuci na taką ulewę ze szkoły. Janina na pewno doskonale daje sobie radę, w kuchni to prawdziwa królowa. A ja zadowolę się w tej chwili szarlotką nawet dobrze opaloną, musisz być dla niej bardziej wyrozumiały. Ty zawsze widziałeś wszystko w czarnych barwach, swoją drogą wcale ci się nie dziwię, jak na ciebie patrzę, też wszystko widzę na czarno.

Luc patrzył na mnie najpierw bardzo poważnie, słuchając, co do niego mówię, ale po krótkiej chwili mina mu się rozpogodziła. Zadowolony, szczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu. Przetarł załzawione oko.

– Wyobrażam sobie, że musisz być wygłodzony, znając twój apetyt, jedź – powiedział już całkiem spokojnie.

Nie miałem innego wyjścia, tylko jechać w górę po jedynej, wąskiej drodze. Woda była prawie na równi z krawężnikami, więc jechaliśmy pod prąd strumienia.

Luc trafnie analizował potencjał i szybką progresję tego miasta, które przyciągało nowoczesną filią fabryki produkującej podzespoły do samochodów oraz zakładami wchodzącymi na rynek z coraz to nowszymi komputerami. Nowe osiedla kusiły młodych ludzi. Przenosiny tutaj były dla Luca doskonałym rozwiązaniem strategicznym. Zajmowali teraz cały nowoczesny budynek obok centrum. Informatyka na całej linii wygrywała ze starymi zakurzonymi aktami zalegającymi latami całe regały. Wszystko się unowocześniało, sekretarka wstukiwała informacje w komputer, obok telefonu stał faks. W firmie było ich teraz ponad dwudziestu – młodzi adwokaci różnych specjalności dający pracodawcy możliwość dalszego rozwoju. Dumny z osiągnięć Luc pracował jeszcze więcej. Świadomie samodzielnie doglądał kupna każdej rzeczy, obojętnie, czy była to maszyna do kawy, czy nowy komputer. Obowiązki i chęć osiągnięcia doskonałości robiły z mojego przyjaciela prawdziwego niewolnika biurowego. Duży interes, dużo pracy – uznanie gwarantowane.

Niestety cierpiała z tego powodu cała jego rodzina. Janina wzdychała nieszczęśliwa do telefonu, mówiąc, że jeżeli chcę porozmawiać z moim przyjacielem, powinienem umówić się na rendez-vous z jego sekretarką w biurze.

– Na pewno będziesz miał więcej szczęścia, jeśli spróbujesz złapać go w pracy niż zastać go w domu. Ja jakoś to przeżyję, gorzej wygląda sprawa z dziećmi. Na ich występy, mecze chodzę sama, na szkolne zebrania to samo. Ale za to jest łatwiejszy do życia… Jest jak pies. Wychodzi sam, jada sam, nie słychać jego głosu, nie szczeka. Jeżeli już w końcu znajdzie drogę do domu, to kładzie się i śpi – żaliła się.

Nie miałem żadnego innego wytłumaczenia dla Luca niż jego ambicja. Prosiła, abym z nim porozmawiał, bo ona nie ma już żadnych argumentów i siły. Nalegała tak, że w końcu się zgodziłem. Okropne, sama myśl o tym mnie mroziła. Prawić morały mojemu przyjacielowi?! Pierwszy i ostatni raz. Miałem skrytą nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie. Teraz irytowało go opóźnienie pociągu, pogoda, ja i mój dobry humor.

Mijaliśmy zamek, który kiedyś musiał być punktem strategicznym na wzgórzu. Teraz znajdował się w ruinie, był opuszczony, zapomniany, z jego dawnej świetności nie zostało prawie nic. Przejechaliśmy przez wiekową bramę i znaleźliśmy się znowu w dwudziestym wieku. Nowi mieszkańcy dobudowali domy, traktując zamek jako skład materiałów budowlanych.

W późniejszym czasie Luc pokazał mi jeszcze inne fragmenty zamku. Pomysłowo – czy sprytnie – dobudowano do starych ruin nowe mury domów i tak urosły piętra kamienic. Czasami na jednej ze ścian zachowały się pod warstwą gipsu czy tapetą freski, które odkrywano przy remontach. Można je było podziwiać, jedynie będąc zaproszonym przez właściciela. Mnie akurat spotkał ten zaszczyt, miałem okazję obejrzeć pejzaż sprzed wieków, wzgórze i jego okolice na długo przed nadejściem obecnej cywilizacji. Luc nalegał, abym, podziwiając malowidło, zwrócił uwagę na nurt rzeki. Koryto biegło całkowicie inaczej niż dziś.

Luc kierował mnie tak, że omijaliśmy ruiny. Do tego czasu jechaliśmy pod górę, pod prąd spływającej wody, teraz odwrotnie – razem z wodą zmierzaliśmy w dół. Ktoś mógłby pomyśleć, że prowadziło się wóz łatwiej, ale mijałoby się to z rzeczywistością.

Miasteczko rozbudowało się ze strony wschodniej, mieszkańcy pobudowali domy, dbając o stare drogi. Po stronie zachodniej zostały maleńkie poletka i opuszczone stare domy, a drogę do nich stanowiły połamane cegły, kamień i żwirek wymieszany z piachem. Teraz to wszystko spływało z potokami wody, niosąc ze sobą nielegalne wysypisko śmieci. Było tam wszystko: butelki, worki plastikowe; połamany wózek dziecięcy przewracał się popychany kołem samochodu. Kamienie i piach zrobiły z tego zwartą masę, która z wodą posuwała się w dół jak lawina, przewalając się przez poletka. Kilka starych drzew i krzewów dzielnie opierało się i zatrzymało ten makabryczny pochód śmieci, tamując ich zjazd w dół. Lecz jeszcze trochę, a drzewa zostaną wyrwane z korzeniami, popłyną, zabierając ze sobą cały ten bałagan. Ogrodzony kamiennym płotem od pól stary dom z niskim dachem stał na drodze tego miażdżącego koła. Dwa maleńkie okna były oświetlone na ciemnym tle – oznaczało to, że ktoś tam mieszka i na pewno nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa.

– Co teraz? – pytałem, wpatrując się przed siebie.

– Myślałem zjechać tą drogą w dół, jest krótsza, normalnie jest przejezdna. Albo ta po prawej, biegnie wzdłuż zamku i tam przez las prowadzi na peryferia miasta. Jest nieco dłuższa, wije się serpentyną po wzgórzu. Nie wiem, naprawdę nie wiem… Może się wrócimy?

Przez chwilę milczeliśmy, wpatrywaliśmy się przed siebie, wycieraczki zamiatały wodę z szyby.

– Tam chyba ktoś mieszka – powiedziałem, ignorując to, co przed chwilą mówił.

– Tak mi się wydaje.

– Pewno jacyś starzy ludzie.

– Na pewno, kto inny by tu mieszkał? Zaparkuj tam z boku. – Luc pokazał palcem basztę zamkową. – Stara jest i wytrzymała.

– No właśnie, jak mówisz, jest stara. Musimy to sprawdzić, czy tam ktoś jest. Nie możemy ich tak zostawić. To by było nieludzkie.

– Oczywiście, zgadzam się. Wysiadamy.

– A niech cię! – powiedziałem sam do siebie, stojąc przy samochodzie. Płaszcz osłaniał mnie przed zmoknięciem, ale po głowie leciała woda. – Cholera! – Obejrzałem się za czymś, co mogłoby służyć do zakrycia mojej czupryny. Do niczego cała ta osłona, jak deszcz leci mi po głowie, po szyi i moczy od razu całe moje ciało! Przy kołnierzu było coś w rodzaju peleryny, która sięgała do łokci, na modłę płaszczy angielskich, nieco w stylu noszonego przez Sherlocka Holmesa. Założyłem to na głowę, trzymając pod brodą. Zrobiłem coś w rodzaju kapuzy. Uzbrojony w parasol byłem teraz jak pod namiotem, tyle że wiatr kołysał nim na wszystkie strony i żeby coś zobaczyć, zmuszony byłem go trzymać wysoko nad głową. Parasol nie zdawał w tych warunkach egzaminu. Było to bardziej niewygodne niż moja kapuza, po namyśle złożyłem go i wcisnąłem pod pachę.

Luc zrobił do mnie znak ręką, pokazując na mur.

– Musimy przedostać się na drugą stronę tutaj, od góry. – Pokazał na mur. – Tam w dole jest już dużo wody.

– Racja – przekrzykiwałem ulewę.

Te mury robione były od pokoleń przez wieśniaków. Orząc pole, kamienie, które znajdywali, odkładali na bok. Wiatr nawiał piasku między szczeliny, porosło to w większej części trawą i mchem, co stanowiło dobre uszczelnienie. Co roku mur nabierał wysokości i rósł na szerokość. U szczytu wzgórza był nie za wysoki, nie za szeroki i zarazem mało stabilny, dopiero na dole miał formę ogrodzenia z prawdziwego zdarzenia. Tu bez większych trudności przeszliśmy na drugą stronę. Ostre kolce ostrężyn rozciągających się we wszystkich kierunkach nie mogły nas zatrzymać, drapały jedynie nasze gumowce.

Ziemia przesiąknięta była wodą, przy każdym kroku buty wciskały się głęboko w glebę. „Chlap, chlap” – słyszałem, unosząc nogi. Luc, dużo lżejszy ode mnie, dochodził już do domu, gdy ja pokonałem dopiero połowę drogi. Schodząc w dół, mur – jak wspomniałem – nabierał wysokości. Taki mur spełniał na pewno sporo pozytywnych ról, teraz jednak był jak rzeka czy kanał. Woda, zatrzymywana z każdej strony, spływała w jednym kierunku: pod dom. Brodziłem w niej do połowy łydki. Mieszkający tu ludzie bronili się przed powodzią, układając deski przed drzwiami. Luc uderzał w drzwi pięścią, wołając przy tym:

– Jest tam kto?!

– Czemu nie zadzwonisz? I to oczywiste, że tam ktoś jest, bo patrzy na nas przez okno. – Nacisnąłem na dzwonek.

Po chwili w drzwiach pokazała się przygięta męska sylwetka.

– Panowie się zgubili? Proszę wejść, tylko trzeba przekroczyć tę zaporę przeciwpowodziową – powiedział, kierując się w głąb pokoju.

– Panowie się zgubili? – spytała o to samo staruszka, zsuwając się z fotela. Ciemne oczy przyglądały się nam z obawą. Jej twarz z pergaminową skórą poorana była zmarszczkami. Włosy, zadziwiająco ciemne, zaczesane w jakiś skomplikowany sposób z tyłu głowy, miały jedno szerokie siwe pasmo. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Trudno podejrzewać babcię o aż tak wyszukaną kokieterię, wyglądało to więc na naturalne. – Panowie się zgubili? – powtórzyła, rozglądając się po pokoju. – W tym bałaganie jest gdzieś moja laska.

Staruszkowie, co mogli ustawić na wysokości, już tam postawili. Lodówka stała na cegłach tak samo jak fotele, stół. Na stole stała kołyska, a cały jej brzeg zdobiły białe falbanki. Reszta, zbyt ciężka, jak kredens, piec i jeszcze kilka mebli, moczyła się w kilkucentymetrowej wodzie.

– Widzieliśmy światło, nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z powagi sytuacji.

– Oczywiście, śledziliśmy wszystko do niedawna w telewizji. Teraz musieliśmy przestać, odłączyłam telewizję, woda i prąd to niebezpieczne.

– Simon, tu masz – powiedział dziadek, podając jej laskę.

– Dziadek, podaj termos z kawą. Zrobiliśmy sporo na zapas, o, tak na wszelki wypadek, jakby co – wyjaśniła. – Rozgrzejecie się.

Nie protestowaliśmy. Babcia postawiła na stole duże metalowe pudło pełne wybornych ciasteczek. Gdy delikatnie przesunęła kołyskę, która stała na stole, zrobiło się miejsce na wysoki termos na pompę. Popijając kawę, podziwiałem tę kołyskę. Było to prawdziwe dzieło sztuki, prawdziwe arcydzieło – wykonana z ciemnego drzewa, boki bogato rzeźbione, relief przedstawiał kwiaty i owady, jakie można spotkać na łąkach: świerszcze, biedronki, chrząszcze, pszczoły. Na kołyskę nałożony był trójkątny biały baldachim wyszywany kolorowymi nićmi w tym samym temacie. Koronkowa zasłona zwisała, zasłaniając wnętrze. To była najpiękniejsza kołyska, jaką widziałem, do tego stała na stole na wysokości mojego wzroku. Była to jedyna wartościowa rzecz w pomieszczeniu, które było zadbane, choć pozbawione luksusów. Dziadkowie, pewnie wiedząc o tym, troszczyli się o nią wyjątkowo i dlatego znalazła swoje miejsce na stole. Tak myślałem.

– Teraz możecie mi powiedzieć, co was tu przygnało?

– Byliśmy w drodze do domu, mieszkam na Chopina – zaczął Luc, a widząc, że starzec chce coś powiedzieć, dodał szybko: – Wiem, wiem, to nie najlepszy kierunek, ale tam na dole pełno jest objazdów z powodu zalanych ulic. Widocznie jesteście z tej strony zamku sami, w każdym razie nie widzieliśmy innych świateł. Za murem zrobiła się prawdziwa rzeka, wygląda to niebezpiecznie, woda niesie ze sobą wszystko, pełno różnych śmieci. Ten dom stoi bardzo niefortunnie. Woda naciska na mur, wszystko może się zawalić albo, co gorsza, ziemia może się osunąć. Wydaje mi się, że groźba tego drugiego jest całkiem realna. Popatrzcie, woda się podnosi, nawet tutaj. – Pokazał na gumowce.

– Chyba panowie przesadzają. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, aby nas mogło tu zalać. Stoimy prawie na szycie góry zamkowej. Ruiny są z dwunastego wieku, wytrzymały, to wytrzymają i to.

– Nietrudno sobie wyobrazić zamek i okolicę w czasach świetności – zabrałem głos. – Pyszne te ciasteczka, mogę jeszcze jedno? – Babcia kiwnęła głową z aprobatą. – Musiało tu rosnąć sporo drzew, sady pokrywały na pewno całe zbocza. Trochę niżej lasy, a perdre la vue. W tej chwili drzewa zniknęły, ziemia jest wyjałowiona działaniem atmosferycznym. Buduje się krótkowzrocznie, byle jak. Naprawdę dobre – powiedziałem, przyglądając się ostatniemu kawałkowi ciastka, zanim wsadziłem go do ust. – Nikt nie może zagwarantować, że góra popłynie i nikt nie może być pewny, że wszystko skończy się szczęśliwie. Nie znam prognozy pogody na następne trzy dni. Jestem natomiast pewny, że rozsądnie będzie zmienić tymczasowo miejsce zamieszkania. Dlatego tu jesteśmy. Samochód jest zaparkowany wyżej, pod zamkiem. Oto nasza propozycja… – Tu zawiesiłem głos, bo właściwie nie miałem żadnej propozycji.

Luc, nie patrząc na mnie, ale czując moje wahanie, przejął pałeczkę.

– Musimy się dostać do samochodu, a potem znajdziemy bezpieczne miejsce – dokończył.

Dziadkowie patrzyli na siebie.

Otwarłem drzwi, chcąc na nowo ocenić sytuację. Widać było gołym okiem, że woda przed domem podniosła się przez tę krótką chwilę od czasu, gdy przekroczyliśmy „zaporę przeciwpowodziową” w drzwiach. Dziadek uderzył mnie latarką po ramieniu. Słabym światłem przejechałem naokoło, nie widziałem nic, co mogłoby zachęcić do pozostania w domu. Albo czegokolwiek, co by wskazywało, że nie mam racji. Wręcz przeciwnie, przed drzwiami pływały plastikowe butelki. Zamknąłem drzwi.

– Nie mamy dużo czasu. Czy w okolicy jeszcze ktoś mieszka? Jakieś starsze osoby?

– Nie, domy naokoło świecą pustkami. Przynajmniej z tej strony.

– Simon – powiedział dziadek – wydaje mi się, że panowie mają rację, zaczyna wszystko trzeszczeć, nie podoba mi się to. Przezornie będzie zmienić adres na te parę godzin.

– Ja nie dam rady – powiedziała babcia twardo, wzdychając. – To wykluczone, z tą laską po tej wodzie, to niemożliwe.

– Rozumiem, to całkiem oczywiste – powiedziałem pewnie i uspokajająco, jakbym miał z góry gotowy plan działania i wiedziałbym, co należy robić, już przestępując próg domu. Mówiąc to, rozglądałem się po pomieszczeniu. – Proszę zabrać drobne rzeczy wartościowe, dowód osobisty, pieniądze, biżuterię, szczoteczkę do zębów – wydawałem polecenia – najlepiej jedną torbę.

– A Feliks? – spytali równocześnie staruszkowie.

– Nigdzie się nie ruszymy bez Feliksa – powiedział dziadek twardo, z uporem.

– Feliks? Och, myślałem, że jesteście w domu sami. Gdzie ten Feliks? – spytałem.

– Tutaj, śpi. – Dziadek pokazał na kołyskę na stole.

Dziecko? Ich wnuk, prawnuk? – szukałem gorączkowo wytłumaczenia.

– Oczywiście, nie może być inaczej – jąkałem się.

Dziadek zagłębił ręce w koronki na kołysce i wyciągnął… kota. Rozespanego kota, którego cztery łapy wisiały bezwładnie. Biało-czary kocur, prawdziwy Feliks z telewizyjnej reklamy.

– Trudno, musiałem cię obudzić – powiedział dziadek do kota.

– Miau – odpowiedział mu kot.

– Feliks, będziemy musieli się przeprowadzić na kilka dni.

– Miau.

– Daj mi go – powiedziała babcia, siadając na swoim pierwotnym miejscu, to znaczy w fotelu.

Kocur łasił się do jej twarzy, mrucząc, co sprawiło, że twarz staruszki nabrała jeszcze bardziej anielskiego wyrazu.

– No, kochanie, przestań – mówiła miękko do mruczka.

– Miau. – Kot chciał skoczyć na ziemię.

Babcia go przytrzymała.

– Popatrz, Feliks, pełno wody.

– Miau.

– Rozumiemy, oczywiście. Macie jakiś koszyk dla tego kota? – rzuciłem.

– Feliks nie potrzebuje koszyka – odparła babcia, urażona.

– Proszę powiedzieć, na czym polega wasz plan? – Dziadek otwierał szuflady i wkładał do torby wymienione przeze mnie rzeczy.

– Czy pan ma pewność, że da sobie radę? – Luc postawił mocno kwestię. – Na zewnątrz leje, ziemia jest rozmoczona.

– Tak, myślę, że tak.

– Luc, widzisz to krzesło? Potrzebne są dwa patyki, wystarczająco solidne, zrobimy grecką lektykę – wtrąciłem.

– Rozumiem, dziadek na pewno coś znajdzie. – Zwrócił się do niego, tłumacząc, co mam na myśli.– To jest naprawdę dobry pomysł – mówił wyraźnie podniecony. Po chwili wbijał gwoździe do dwóch desek. I właśnie to zwykłe krzesło zmieniło status i stało się grecką lektyką.

– Ubierzcie się dobrze – odezwałem się przed wyjściem.

– Nie trzeba nas brać za głupich starców, wiemy, że trzeba się ubrać – powiedział starszy pan.