Duchy przeszłości - Józefa Murawska - ebook + książka

Duchy przeszłości ebook

Józefa Murawska

3,6

Opis

Kiedy wracającemu do domu Maksowi Nowakowi psuje się samochód, mężczyzna trafia w dziwne miejsce, zamieszkiwane nie tylko przez ludzi, ale i… tajemniczego ducha niejakiej Madame Lili. Tymczasem żona Maksa, Izabela, wyrusza na jego poszukiwania i przypadkiem wpada na ślad nieuchwytnego mordercy. Stworzony przez nią doskonały portret pamięciowy po latach odegra swoją rolę, a demony przeszłości powrócą, zakłócając spokojne i szczęśliwe życie obojga małżonków.

Kim jest tajemnicza Madame Lili? Czy uda się schwytać seryjnego mordercę? W jaki sposób z całą sprawą związany jest Leonardo da Vinci? W tej powieści rzeczywistość ma więcej niż jeden wymiar, a to, co wydawało się snem na jawie, staje się rzeczywistością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
2
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DOM BERTY

Uderzałem palcem po licznikach.

Co jest? – zadawałem pytanie samemu sobie. Wskazówki liczników obracały się we wszystkie strony, światełka zaczęły migać niczym na choince noworocznej. Wszystkie dane były absurdalne – brak benzyny: rzecz niemożliwa, napełniłem bak godzinę temu; brak oleju: również niemożliwe, sprawdzałem. Co to wszystko znaczy? W spiekocie, zderzak przy zderzaku posuwaliśmy się naprzód. Spojrzałem na samochód po prawej stronie, mijaliśmy się co jakiś czas. Na tylnym siedzeniu siedziała starsza kobieta, ocierała co jakiś czas czoło chusteczką, uśmiechała się do mnie nieśmiało. Z drugiej strony na przednim siedzeniu przy otwartym oknie siedziała młoda, może szesnastoletnia dziewczyna. Jedną nogę opierała na desce rozdzielczej, a drugą wystawiła za okno samochodu. Nie posyłała mi najmniejszego uśmiechu, zblazowanym wzrokiem spoglądała przed siebie.

Po lewej stronie kolejka samochodów posuwała się szybciej.

To tam miałem się znaleźć – myślałem za każdym razem, kiedy te samochody mijały mnie z większą szybkością niż moja średnia.

Cała zapracowana Francja chciała wykorzystać upalny weekend, odpoczywać gdzieś poza nagrzanym miastem, jego betonowymi murami bloków, rozgrzanymi ulicami, chodnikami. Każdemu marzyła się czysta woda jezior lub rzek i zieleń pozamiejskich campingów. Wszystko było lepsze, nawet dzień u gderającej teściowej, byle gdzieś na wiosce. Teraz każdy z marzących znalazł się na trzypasmowym parkingu powoli posuwających się samochodów. Nie wiem, ile kilometrów korków było na tym odcinku autostrady, ale chyba wystarczająco dużo, aby do akcji włączył się helikopter żandarmerii. Co jakiś czas powoli przelatywał nad nami, prawdopodobnie mierząc rozmiar i długość zapchanej arterii. Teraz znerwicowani kierowcy, a przyszli urlopowicze, z niecierpliwością patrzyli na powoli umykające kilometry.

Ja również zaliczałem się do tych zniechęconych, spoconych, zniecierpliwionych, zirytowanych. Gdybym pomyślał trochę, to… No tak, gdybym pomyślał! No cóż, nie myślałem. Byłem zły sam na siebie za oczywisty brak wyobraźni. I do tego ta niezrozumiała dla mnie awaria! Mogłem wyjechać wczoraj lub jutro, decyzja należała tylko do mnie. Dwa tygodnie, jakie spędziłem między polami, we wiosce zapomnianej przez cywilizację i Boga, były wystarczające, aby doprowadzić do normalnego poziomu moje rozszalałe komórki mózgowe. Były prawie wystarczające, trzeba dodać, bo na podjęcie tak prostej decyzji jak ta o odpowiedniej dacie wyjazdu zabrakło im już energii. A swoja drogą, udało mi się, i to dzięki przypadkowi.

Właściwie wszystko działo się raczej całkiem nieoczekiwanie. Pierwszą decyzją, jaką podjąłem, jadąc przed siebie w bliżej nieokreślonym kierunku, była taka, że zatrzymałem się przed przygodnym salonem fryzjerskim. Wszedłszy do salonu, gdzie oprócz kanarka w klatce nie było nikogo innego, usiadłem na jedynym fotelu, zabierając z wieszaka to coś w rodzaju ogromnego śliniaka, czym posługują się fryzjerzy całego świata, i zakładając to jak trzeba, i zacząłem wołać, przekrzykując w tonach kanarka:

– Jest tu kto!?

– Oczywiście, a co pan taki nerwowy? – Wszedł opasły, całkowicie łysy starszy pan. Jego wydatny brzuch ledwo się mieścił w białej koszuli zapiętej na ostatni guzik pod zwisającym podbródkiem. Tam tkwił ledwo zauważalny kołnierzyk, spod którego, jakby w dowodzie kokieterii, wystawała mało dostrzegalna czarna muszka. Czerwone szelki podtrzymywały spodnie. Maleńkie oczka ginęły między bruzdami tłuszczu.

Zrobiłem ruch naokoło mojej twarzy.

– Trzeba zrobić z tym porządek, zaraz – powiedziałem stosunkowo ostro i po sekundzie dodałem już potulnie: – Bardzo proszę, niech pan zrobi z tym porządek.

Ten spojrzał na moje odbicie, jakby to, co widział w lustrze, było ważniejsze i bardziej realistyczne niż ja w naturze.

– Oczywiście, rozumiem – powiedział, z chirurgiczną precyzją układając na komodzie na małym dywaniku przyrządy: nożyczki, nożyczki, grzebień mały, duży i nożyczki. Spytał, patrząc na mnie: – Golimy?

Potwierdziłem, że golimy, dołożył brzytwę, miseczkę i gruby pędzel. Przygotowany tak jak do poważnej operacji, westchnął i spytał:

– Ma pan jakieś specjalne życzenia?

– Nie, to ma wyglądać czysto.

Nie powiedział tego, co myślał, a z pewnością pomyślał, że wszystko, co zrobi, będzie lepsze od stanu obecnego. I nie mylił się. Nie był specjalnie rozmowny, jak większość jego kolegów po fachu. Z dokładnością i w całkowitym milczeniu ze skupieniem na twarzy robił porządek z całym zarostem. A było co robić. Przypominałem coś w rodzaju żebraka przebranego za hipisa. Na moje pytanie, czy zna miejsce, gdzie mógłbym odpocząć razem z moimi psami (zapomniałem powiedzieć, że zabrałem ze sobą psy, które cały czas leżały bez ruchu w pobliżu drzwi), długo nie dostałem żadnej odpowiedzi. Dopiero jak skończył strzyc i golić, machając naokoło mojej twarzy szerokim pędzlem, powiedział:

– Tak, znam coś odpowiedniego dla pana. – I dokładnie opisał mi drogę.

I tak znalazłem się tu… albo tam. Jak to nazwać, jeśli nie przypadkiem? Cztery pokoje, jakimi dysponował barman, wynajmował takim jak ja, to znaczy całkowicie zagubionym. Bez żadnego luksusu: wspólna ubikacja i jedyny prysznic z letnią wodą na końcu korytarza. Nie miałem wyboru, jadłem to, co oni, a wszystko było doskonałe i o dokładnie ustalonych godzinach.

Chociaż… nie wszyscy byli tak zupełnie zagubieni. Oprócz mnie gościła tam dyskretna para zakochanych – nie wyglądali na zagubionych, a raczej na szczęśliwych. Jakby na ramionach wyrosły im skrzydła i dali się ponieść temu wiatrowi, który nazywa się miłością. Obydwoje mieli po pięćdziesiąt lat, posiwiałe włosy, a w oczach ciepłą melancholię.

Kafejka była znanym schroniskiem dla okolicznych rolników, tu mogli spokojnie dyskutować o pogodzie, paszach, cenach, datach wysiewu i zbioru plonów. Coś równie spokojnego mógłbym znaleźć jedynie w klasztorze. Tyle że nie jestem pewny, czy przyjęliby mnie z moimi psami. Spacery po łąkach z czworonogami, lektura paru książek, brak telewizji uspokoiły moje skołatane nerwy. Jedyny duży wysiłek, jakiemu się poddawałem, to wytrwale z uporem odmawiałem sobie alkoholu, wina itp. Czysta woda odświeżała powoli moje szare komórki mózgowe, świat nabierał jasnych barw. Wszystko, czego potrzebowałem, to głębiej spojrzeć na moje życie. Taką decyzję podjąłem po tym, gdy w domu znalazłem same psie puszki i puste butelki z wódki, a w lodówce jedynie spleśniałe mleko. Z niesmakiem spoglądałem w lustro na nieogoloną twarz, podpuchnięte oczy; ręce mi się trzęsły, mój oddech doprowadziłby do zwariowania każdy alkoholomierz. Jeżeli chciałem się wydostać z tej przykrej sytuacji, nie miałem innego wyjścia – najwyższa pora, aby podjąć jakąś decyzję.

– Albo będziesz żył, albo będziesz zdychał – powiedziałem do swojego odbicia w lustrze.

Spojrzałem na mordy moich psów, przyglądały mi się uważnie. Ostatnie spacery były nieregularne i ograniczone w czasie. Mały kawałek ogrodu, jaki miały do dyspozycji, zamieniły w śmierdzącą psimi odchodami ubikację. Spakowałem trochę rzeczy do torby. Zadzwoniłem do mojej gosposi Ewy.

– Ewa, możesz przyjść? Wyjeżdżam na parę dni, zostawiłem pieniądze. – Ostatnio zabroniłem jej wchodzić do mieszkania. I chyba lepiej dla mnie, że mnie tam nie będzie, kiedy ona tam wejdzie. No i po tym, jak wyjdzie. Ma ostry język.

Telefon w biurze odebrał mój przyjaciel i wspólnik Luc.

– Wrócę, jak oprzytomnieję – tłumaczyłem mu zdawkowo, jak w biegu. – Wybacz. Zadzwonię, podam numer telefonu, pod jakim możesz mnie zastać. Wiem, że jest sporo pracy. Ale w takim stanie, w jakim jestem, na nic ci się nie przydam, zwariuję, jak nic nie zrobię. Zresztą, na pewno lepiej wiesz: jestem do kitu.

Nie rozumiałem, czemu nie dostałem jeszcze od niego kopa w dupę. Musi mieć dużo cierpliwości. Próbował kilka razy coś mi wytłumaczyć, tyle że ja nie byłem w stanie ani go zrozumieć, ani wysłuchać. W mojej głowie nie było miejsca na coś, co mógłbym nazwać zdrowym rozsądkiem.

– Ok. – Tyle usłyszałem w odpowiedzi.

Dwa tygodnie później odezwał się jednak zdenerwowany.

– Wracaj, sprawy są pilne. Jestem twoim wspólnikiem, a nie niewolnikiem, do cholery! Przestań się nad sobą użalać!

Mniejsza z tym, i tak miałem zamiar wracać. Teraz muszę poszukać mechanika. Zjechałem z autostrady. Błądziłem po nieznanych ulicach, w końcu udało mi się znaleźć serwis naprawy samochodów. Wysiadając z auta, rzuciłem okiem na tylne siedzenie, na moje psy. Z budynku wyszedł mechanik. Prostując kości, tłumaczyłem, z jakim problemem przyjechałem. Słuchał mnie cierpliwie, przymykając jedno oko, jednocześnie wycierał ręce w ubrudzoną oliwą szmatę. Bez większego entuzjazmu kazał mi otworzyć maskę samochodu; popatrzył z daleka na silnik.

– No wie pan, późno już, sobota. Na pana nieszczęście dziś mamy ślub, ja już jestem spóźniony, no i wcale pan nie ma szczęścia, a z tego, co ja widzę, to wiem, o co chodzi. Trzeba zamówić część, to będzie trwało, jeżeli bardzo panu się spieszy, to radzę wynająć samochód, ale to też będzie trwało – tłumaczył niechętnie.

Otwarłem tylne drzwi. Moje psy uradowane wyskoczyły, szukając odpowiedniego miejsca, gdzie mogłyby załatwić swoją fizjologiczną potrzebę, i pewno też miały ochotę rozprostować łapy. Za plecami mechanika pojawiło się jeszcze kilku pomocników. Żaden z nich nie okazywał najmniejszego entuzjazmu. Zrozumiałem, że wszyscy niecierpliwie czekają, żeby się nas pozbyć.

– Wie pan co, z takimi psami to nie będzie łatwo – mówił, spoglądając z obawą na psy, nie przestając wycierać rąk w szmatę. – Może by się pan przespał u Berty? My zamówimy część, a po niedzieli zajmiemy się pana samochodem, bo wie pan, wesele – ciągnął, nadal rzucając okiem raz na moje psy, raz na młodych pomocników. – To prawda, mamy wesele – powtarzał, jakby chciał się upewnić, że dobrze mówi.

– No tak, mamy wesele – powtórzyli zgodnie pomocnicy, patrząc na nas niechętnie.

Wiedziałem, że nic tu nie wystoję. Nie miałem też innego rozwiązania. Zgodziłem się na ich propozycję. Do Berty nikt nie chciał mnie zawieźć – nieufnie patrzyli na moje psy. No i to wesele, wszyscy rzucali spojrzenia na zegarki. Po paru wskazówkach wiedziałem, gdzie mam się udać.

– Pójdzie pan przez las, to będzie krócej, a dla psów też lepiej. Jakiś kwadrans, to niedaleko, nie powinien pan się zgubić, zobaczy pan mur z ogromną bramą, jest pan u Berty. – Mechanik uścisnął mi rękę, dał wizytówkę i odszedł.

Zabrałem z samochodu torbę, nie zapominając puszek dla psów, szorty wciągnąłem na swoje półdupki. Nie miałem tu nic do roboty, zawołałem na psy i poszliśmy przez las, Bóg wie, gdzie.

Słońce dało nam się we znaki, dopiekało nam dziś od rana, w lesie chłodniej i psy po godzinach leżenia w samochodzie goniły jak oszalałe. Ten większy to piękny doberman – Sara. Znalazłem go na parkingu w biednym stanie. Pewnie ten, kto się go pozbył, jechał na wakacje, spieszył się i go zapomniał. Zawiozłem go do weterynarza, miałem w głowie tylko, aby go wyleczyć i dać do adopcji. Minęły już dwa lata, a ja nie mogę nikogo odpowiedniego dla niego znaleźć – i niech już tak zostanie. Ten drugi, amstaff, to Brenda, pies mojej żony. Ona odeszła, a pies został, no ale to inna historia – lepiej teraz o tym nie myśleć. Na razie trzeba znaleźć dom Berty. Te piętnaście minut, o których mówił mechanik, trochę się ciągnęło, dopiero po godzinie wyszliśmy z lasu. Droga prowadziła obok wysokiego kamiennego muru obrośniętego powojami.

To chyba to, zresztą nie ma nic innego – pomyślałem.

Przechodząc przez ogromną bramę z kutego żelaza, pięknie zdobioną, podziwiałem posiadłość. Do domu prowadziła szeroka aleja, po obu stronach wysadzana gęstym, równym żywopłotem. Po prawej stary sad, jabłonie, grusze, brzoskwinie, między drzewami golf miniaturowy (nie wiem, czy to najlepszy pomysł, ale to nie mój problem). Po lewej ogród – pomidory, jarzyny dzieliły się z kwiatami. Widać było, że ten, kto zajmował się tym miejscem, robił to z sercem. Zostałem ogłuszony zapachami i gamą kolorów. Nawet psy się uspokoiły, grzecznie szły przy nodze. Do tego zaczynała mnie niepokoić ta cisza, która panowała wokół, nie zauważyłem bowiem również żadnego napisu „Hotel”. Budynek był duży, piętrowy, pomalowany na jasnożółty kolor. Przypominał mi domy, jakie widziałem we Włoszech. Przed dębowymi drzwiami mała ławeczka. Usiadłem, ściągnąłem but i wytrzepując kamyki, szukałem jakiejś informacji. Nie ma nic, nawet numeru domu. Co to za hotel?

Trudno – pomyślałem, naciskając ogromną klamkę. Weszliśmy do holu. Na wprost duże szklane drzwi, szeroko otwarte. Słońce kładło się na kafelkach, oślepiając mnie całkowicie. Mojemu „Halo, czy jest tu kto?” odpowiedziała cisza.

Zostawiając hol za sobą, znaleźliśmy się w ogrodzie; na wprost nas – basen. Zanim zdążyłem się dobrze rozejrzeć, Brenda nabrała rozpędu i skoczyła do wody. Krzyki rozległy się z każdej strony: krzyczałem ja, ludzie, którzy byli w basenie, i ci zajmujący stojące obok leżaki. Rzuciłem torbę i zacząłem biec wzdłuż, chciałem jakoś wyciągnąć tego psa, ale Brenda, widząc mnie, zmieniała kierunek i płynęła w drugą stronę. Para, która stała w wodzie, bez obawy, a raczej ubawiona patrzyła na cały ten cyrk. Ja goniłem wzdłuż basenu, nawołując mojego psa, który nic sobie z tego nie robił. Oczywistym było, że bardzo mu się to podoba, uważa to za dobry kawał. Miałem wrażenie, że cała jego morda śmieje się od ucha do ucha. Sara spokojnie położyła się na trawniku, czekając na dalszy przebieg wydarzeń – nie lubi wody.

– Niech pan w końcu wyciągnie tego kundla z mojego basenu – śmiała się kobieta z leżaka. – Najlepiej będzie, jak pan wejdzie po niego.

Tak też zrobiłem. Złapałem psa za obrożę i wyciągnąłem z basenu, obiecując mu najgorsze kary. Staliśmy oboje na brzegu, a spływająca z nas woda rysowała kałuże na kaflach.

– Co pan tu robi? Jeżeli chciał się pan ochłodzić, trzeba było poprosić – mówiła, nadal się śmiejąc.

– Bardzo przepraszam za mojego psa, ale nie mogłem przewidzieć, że po drugiej stronie drzwi jest basen, Brenda bardzo lubi pływać. – Czułem się mocno zażenowany, próbując wytłumaczyć zachowanie mojego psa.

– To żeśmy zauważyli – mówiła – nie szkodzi. Wiem, wiem, mechanik ze stacji benzynowej dzwonił, uprzedził nas o pana wizycie – powiedziała kobieta, podnosząc się z leżaka. – Jest pan u Berty. Dzień dobry. – Podała mi rękę. – Podobno ma pan samochód w naprawie – mówiła dalej. – Nie mamy dużo czasu, jesteśmy zaproszeni na wesele, jeżeli pokój panu odpowiada, to szybko załatwimy, co trzeba, bo my już jesteśmy spóźnieni. Proszę wybaczyć.

– Maks Nowak – przedstawiłem się, ściskając jej rękę. – Przepraszam za mojego psa, a pokój na pewno będzie nam odpowiadał, jeżeli nas pani przyjmie, będziemy bardzo wdzięczni. Ten mokry pies to Brenda, a ten suchy to Sara – dopełniłem prezentacji.

Oczywiste było, że każdy pokój będzie mi odpowiadał. Te dwie noce jestem gotowy przecierpieć nawet na materacu, byle pod dachem. Brenda jakby czuła, że zostało jej wszystko wybaczone, otrzepała się, podeszła do kobiety i polizała ją po ręce.

– No dobrze, wybaczam ci – mówiła rozbawiona – ale teraz posiedzisz tutaj, a ja pokażę pokój twojemu panu. – A wy – odwróciła się do osób przy basenie, machając ręką, jakby chciała tym ruchem odsunąć ich na bok – ubierać się, czas na nas.

– Tak, mamo – odpowiedziała młoda urocza dziewczyna, wychodząc z basenu (za nią powoli szedł chłopak) – już idziemy.

Berta, wchodząc do holu, podała mi ręcznik.

– Niech się pan trochę wytrze i proszę uważać na te schody, są drewniane, trochę przesadziłam z pastowaniem, można teraz łatwo się pośliznąć.

– Psy siedzieć! – Pokazałem na moją torbę, dając im do zrozumienia, że mają jej pilnować.

Popatrzyły na mnie leniwie. Brenda rzuciła okiem na basen, ale spokojnie usiadła na trawie, liżąc sobie swoją rudą sukienkę. Sara się nie ruszyła, głowa oparta na łapach leżała spokojnie na trawniku.

Poszedłem za Bertą. Schody, jak mówiła, trzeszczały od starości, błyszczały się i pachniały pastą. Idąc za nią, myślałem o tych hotelowych pokojach, gdzie łóżko jest zawsze dla mnie za małe, za wąskie. Ale dziś było mi wszystko jedno. Gdzieś musiałem się przespać. Berta jakby czytała w moich myślach.

– Wie pan, że mamy pokój na pana rozmiary. Jak właściciel budował dom, to dostosował go do swojej wysokości. Ile pan mierzy?

– Dwa metry pięć – odpowiedziałem trochę nieśmiało.

– Tutaj wszystko było zrobione na dwa rozmiary, zobaczy pan.

– Proszę mi mówić po imieniu – Maks.

– Maks – powtórzyła – no dobrze, to twój pokój. – Otwarła drzwi.

Weszła pierwsza, okno było otwarte. W przeciągu białe firany zaczęły tańczyć, złapała je, zamknęła okno, układała je metodycznie w fałdy. Odwracając się w moją stronę, spytała:

– No, jak się panu podoba…? Maks, jak ci się podoba? – poprawiła się. Zrobiła gest ręką, pokazując na pokój. – A nie mówiłam?

Pokój był narożny, obszerny, duże okno. Pod jedną ścianą stało ogromne łoże, zadziwiająco wysokie. Ktoś, kto mierzył metr pięćdziesiąt, musiał się prawie do niego wdrapywać. Duża trzydrzwiowa szafa, w środkowe drzwi wstawione lustro. Stolik, para pięknych krzeseł, wszystko wykonane w kunsztownie zdobionym drzewie. A przede wszystkim – najważniejsze – wszystko na moje nogi. To znaczy, siadając na krześle, mogłem bez trudu wsunąć kolana pod stolik.

– Spójrz na łazienkę. – Otwarła te drugie drzwi.

Duża umywalka na odpowiedniej wysokości, obszerny prysznic. Marzenie.

– Berta! – ktoś krzyczał. – Pospiesz się, spóźnimy się na ślub.

– Pokój nam bardzo odpowiada, jest naprawdę piękny, chciałbym się tylko spytać, gdzie tu można coś zjeść. – Czułem już ssanie w żołądku.

– Kolację przygotuje dziś Aicha. Zjecie razem z panią Dominiką, w ogrodzie – mówiła, schodząc po schodach. – Myślę, że twoje psy nie jadają jamników, ona ma dwa. Miła starsza pani. Kolacja o ósmej. Ale teraz naprawdę się spieszę, wybacz. Muszę się przygotować na ślub… Aha, proszę jeszcze o dowód lub inny papier oficjalny. Nigdy nic nie wiadomo – dodała nieśmiało, jakby chciała się usprawiedliwić.

Psy leżały obok torby, cierpliwie na mnie czekały. Podałem jej dowód. Wcale nie musiałem się obawiać, że ktoś by mnie okradł. Tu na pewno nie ma złodziei. A nawet jeśli, to z doświadczenia wiem, że aby przywłaszczyć sobie cokolwiek, co do mnie należy, najpierw musiałby zabić moje psy. Odkryłem to całkiem przypadkowo.

Było to tak: W biurze mieliśmy ważną naradę, potrzebne mi były dodatkowe dokumenty, które zostały w domu. Poprosiłem Luca, żeby po nie pojechał, a ja jakoś przetrzymam klientów. Dałem mu klucze, po dwóch godzinach czekania wściekły pojechałem za nim.

– Luc, do jasnej cholery, co ty robisz?! Tylko papiery miałeś wziąć! – wrzeszczałem, mocując się z drzwiami mojego mieszkania. To, co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Luc stał z teczką dokumentów, psy siedziały przed nim, szczerzyły zęby w wymownym grymasie. Zamurowało mnie. Luc był częstym gościem u mnie w domu, psy dobrze go znały i lubiły. Zawsze przynosił im jakieś psie łakocie, bawił się z nimi, rzucał im patyka po ogrodzie. Ja nigdy nie byłem na tresowaniu, nie widziałem potrzeby. Psy nie okazywały żadnych agresywnych cech, a tu coś takiego? Byłem naprawdę zszokowany.

Po chwili przeżyłem jeszcze większe zaskoczenie, gdy koło butów mojego kolegi zobaczyłem kałużę. Zrozumiałem, że jeżeli wybuchnę śmiechem, to stracę przyjaciela. To, co mogłem zrobić w jego obecności, to dać mu moje buty i mój dres i trzymać gębę na kłódkę. Nie pamiętam dokładnie, jakimi epitetami mnie obrzucił, pamiętam tylko, że trzaskając drzwiami, krzyczał:

– Nie odzywaj się do mnie przez dwa tygodnie, a jak powiesz o tym komuś, to otruję te twoje kundle!

Jak już był po drugiej stronie i mury przestały się trząść, ja zwijałem się ze śmiechu. Jeszcze teraz się uśmiecham, mając przed oczami przyjaciela w moich adidasach i dresie – on mierzy metr siedemdziesiąt, ja przeszło dwa. Psy za to nabrały ogromnego szacunku w moich oczach. Luc przychodzi dalej, przynosi jakieś ciasteczka, siada i zjada je sam, do ostatniej okruszyny. Psy siedzą przed nim, ślina im cieknie na podłogę. Złośliwy, naprawdę.

Nie pora o tym myśleć, moje kiszki też zaczynały dawać o sobie znać głośnym bulgotaniem. Zabrałem dwie puszki i poszedłem za zapachem do kuchni. Królowała tam młoda dziewczyna, przesuwając garnki i patelnie po ogromnym gazowym piecu. Czarne kręcone włosy upięte w kok, duże czarne oczy i lekko śniada cera zdradzały cechy południowe. Poprosiłem o jakąś miskę dla moich psów.

– Niech pan mi to zostawi i siada w ogrodzie, postaram się przygotować dla was wszystkich coś do jedzenia. Wino i woda na stoliku przy basenie, proszę się częstować – powiedziała uprzejmie.

Gdzieś z domu dochodziły głosy i tupania po schodach.

– Poznałeś już Aichę, czuj się jak u siebie w domu – wołała Berta, wchodząc do kuchni. – No, my jesteśmy gotowi.

Była naprawdę ładna. Lata jej nie postarzały. Na pewno była piękna, gdy miała dwadzieścia lat i teraz nadal jest czarująca. Stała w drzwiach w wieczorowej czarnej sukni; obok jej kopia, tyle że młodsza, lecz równie piękna.

– Widziałeś ich przy basenie – kontynuowała Berta. – Ta młoda dziewczyna to moja córka Ania. Razem z jej mężem Mikołajem przyjechali specjalnie na wesele.

– Oczywiste, jest pani tak samo piękna jak mama – mówiłem, podając jej rękę. – Ma pan dużo szczęścia, panie Mikołaju, będąc w otoczeniu tak pięknych kobiet. Maks, proszę mi mówić po imieniu – zwróciłem się do niego, machając ręką na młodego człowieka.

Dołączył do nich starszy, lekko siwiejący mężczyzna, który poprawiał uparcie krawat.

– Michel, ojciec i mąż – powiedział, podając mi dłoń, i dorzucił: – Teraz naprawdę na nas czas. Rozgość się, w ogrodzie jest dobre wino. Nasze – dodał. – Aicha jest świetną kucharką, proszę się nie krępować; dobranoc, my już jedziemy!

Wesoło wszyscy wyszli z domu. Słyszałem jeszcze, jak ruszał samochód. Szybko się przebiorę – pomyślałem, złapałem torbę i wskoczyłem na dwa stopnie naraz. Psy za mną. Udało mi się zrobić to dwa razy, potem z rumorem zjechałem na dół, popychając ze sobą moje czworonogi. Uśmiechnąłem się do siebie w duchu. Mówiła, że są napastowane. Pomału. Teraz, zachowując się jak człowiek kulturalny i ostrożny, wszedłem na górę stopień po stopniu. Przebrałem się, ułożyłem moje rzeczy w szafie i przybory toaletowe w łazience. Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze, słońce opaliło mi twarz, zniknęła opuchlizna i worki pod oczami. Wyglądałem normalnie, mogę się pokazać, czas zejść na dół.

Siadając przy jednym ze stolików, z największą przyjemnością nalałem sobie szklankę wina, psy ułożyły się obok. Popijając, myślałem o biurze, jak wytłumaczyć Lucowi moją nieobecność. Zadzwonię do niego i jakoś znajdziemy wyjście. Ale najpierw muszę coś zjeść.

Zacząłem rozglądać się po ogrodzie. Basen ma takie rozmiary, że i ja mogę trochę popływać, nie nabijając sobie guzów – chyba jakieś dwadzieścia metrów obok leżaki i kilka stolików. Duży trawnik równiutko przystrzyżony, dalej zaczynał się stary sad i minigolf. W głębi ogromna wierzba płacząca, jej gnące się do ziemi gałęzie całkowicie zasłaniały konar drzewa. Lekkie wzgórze porośnięte jakąś masą najróżniejszych krzaków, pokrzyw i drzewek. Bez najmniejszego porządku – dziwne, wszystko w domu i w ogrodzie było zadbane, tylko ta strona całkowicie nie pasowała do otoczenia. Jakby była całkowicie zapomniana – no cóż, niech już tak będzie. Zauważyłem jakieś zabudowania, wyglądało to na garaże lub stodołę.

– Niech się pan obudzi. Dzień dobry, jestem Dominika. – Jakiś miły głos oderwał mnie od inwentaryzacji ogrodu. Przede mną stała starsza pani z dwoma jamnikami, jednego trzymała na rękach, a drugi szczerzył zęby u jej stóp.

– Oj, niech pan uważa, żeby Pupcia nie zrobiła krzywdy pana psom.

– Dzień dobry, nazywam się Maks – przedstawiłem się. – Moim psom? – Popatrzyłem na nie: Brenda, masywny american staff z niewielką domieszką innej krwi, i Sara, doberman, miałyby się bać jamnika? Nie uwierzę. Tyle że ten jamnik szczerzy wszystkie zęby. Napiął całą klatkę, zjeżył sierść na grzbiecie i maszeruje przed nami jak na paradzie. Przypominał zawodnika zapasów, który chce swoim wyglądem zaimponować przeciwnikowi i go zastraszyć.

– Wie pan, przyjemnie by było zjeść kolację razem, jednak boję się o pana pieski. Pupcia dziś nie w humorze, trochę ją irytuje to gorąco, może jutro rano, będzie chłodniej, to się poznają i pograją w piłkę, niech pan wybaczy.

– Ależ proszę pani, nie ma żadnego problemu. Jeżeli Pupcia tak uważa, to na pewno ma rację i na pewno jutro będzie odpowiedniejszym dniem, aby zawrzeć bliższą znajomość – odpowiedziałem całkiem poważnym tonem, powstrzymując się od śmiechu.

Nie wierzyłem własnym oczom. Moje psy obróciły łby w drugą stronę! Ustąpiły miejsca pani Dominice i jej jamnikowi! Oszalały czy co?

Ubrana na biało starsza pani przeszła na drugą stronę basenu, gdzie stał jeszcze jeden stół. Pupcia, szczerząc zęby, grzecznie poszła za nią. Patrzyłem, jak kobieta układa na krzesłach poduszki i na nich jamniki.

– Proszę mi powiedzieć: jak nazywa się drugi piesek? – spytałem najbardziej uprzejmym tonem.

– Piesek – opowiedziała, podnosząc głowę i głaszcząc brązową sierść hipopotama w miniaturze.

– Drugi piesek jak ma na imię? – nalegałem dalej, myśląc, że nie dosłyszała mojego pytania.

– No przecież mówię: Piesek – odpowiedziała trochę poirytowana.

– Piesek, ma na imię Piesek? – dopytuję.

– Tak, proszę się nie dziwić, długo nie wiedziałam, jak go nazwać, i piesek został Piesek.

Może bym się zastanawiał dalej nad tymi pieskami, ale głód dawał mi się we znaki. A wypite wino spowodowało lekki zawrót głowy. Nareszcie Aicha wyszła z domu, niosąc coś na tacy. Poprawiłem się na fotelu; rozchodził się smakowity zapach.

Minęła mnie bez słowa, postawiła dwie miseczki przed jamnikami i talerz przed panią Dominiką. Po chwili i mnie się coś dostało: talerz z wędzonymi piersiami kaczki polanymi sosem borówkowym i parę tostów.

Moje psy również dostały po misce.

Po tym wspaniałym wejściu mieliśmy prawo do ogromnego plastra z udźca baraniego z jarzynami. Pochłaniałem wszystko, jakbym nie jadł od tygodnia. Kiedy postawiła przede mną deskę z serami, zaznaczając, że wszystkie są z okolicy, zacząłem się prostować w fotelu. Zaniemówiłem, delektując się ogromnym kawałkiem domowego ciasta z jabłkami, jeszcze ciepłym, pachnącym cynamonem. Dominika zaniosła tace z talerzami do domu, zrobiłem to samo.

Trochę ogłuszony swoim obżarstwem dziękowałem Aichy za tak wspaniały obiad. Wyraźnie zadowolona, przyjmowała z uśmiechem moje komplementy.

Teraz bym się najchętniej położył, ale trzeba przejść się z psami. Wyszliśmy przed dom. Alejka prowadząca do bramy wejściowej wydawała mi się teraz dłuższa. Psy trochę pogoniły, zdecydowałem, że wystarczy, zawróciliśmy do domu. Głosy dochodziły z ogrodu. Przez otwarte drzwi dostrzegłem obydwie kobiety pływające w basenie. Prowadziły jakąś cichą rozmowę, Pupcia pływała z nimi, po brzegu gonił Piesek, obszczekując pływaczki. Nie chciałem im przeszkadzać; na stole leżały jakieś gazety, czasopisma, wziąłem coś do czytania – za wcześnie jeszcze na sen.

– Idziemy, dziewczyny, do pokoju – powiedziałem do moich psów. Drewniane schody trzeszczały pod moim ciężarem, pachniały przyjemnie pastą, rzeczywiście były niebezpiecznie śliskie. Nauczony doświadczeniem wchodziłem po stopniach powoli. – Łóżko jest moje, wiadomo. Łóżko jest dla mnie, nie ma mowy się dzielić, nie ma mowy – powtarzałem uparcie do moich czworonogów.

Jakby zrozumiały, o czym mówię. W pokoju ułożyły się grzecznie na podłodze. W domu mają poduszki w salonie, w lecie lubią spać na tarasie. Ale czasami, jak wracałem po jakimś zakrapianym przyjęciu, znajdowaliśmy się w moim łóżku we troje. A w ostatnich tygodniach u mnie w domu znajdowałem je każdego rana obok mnie w mojej śmierdzącej pościeli.

– Nie mogę was wyrzucić na korytarz, to oczywiste, ale łóżko moje, zrozumiano?! – mówiłem.

Patrzyły na mnie, merdały ogonami, położyły głowy na łapach, niepozornie obserwując każdy mój ruch. Natrysk dopasowany do rozmiarów człowieka to prawdziwy luksus i to zarówno dla ludzi za wysokich, jak i dla zbyt małych. Berta ma rację, pokój jest na moje rozmiary. Z dużą przyjemnością odświeżyłem się pod prysznicem. Nie było bardzo późno, kiedy się położyłem – myślami byłem z moim synkiem i jego mamą. Usnąłem dość szybko, to pewno kolacja potrzebowała jakiegoś odpoczynku.

Przebudziłem się gdzieś w środku nocy, psy warczały przy moim uchu. Jasne, obydwa leżały na moim łóżku, a ja na jego skraju. Ręka mi zdrętwiała, zwisając. Nadsłuchiwałem; po korytarzu jakiś człowiek szedł niepewnym krokiem.

– Berta, kto tu poprzestawiał drzwi? – pytał ktoś.

– Cicho, ty wstrętny pijaku, ludzie śpią, a drzwi są trochę dalej.

No tak, wracają z wesela. Zepchnąłem psy z łóżka, rozłożyłem się najszerzej, jak mogłem.

Obudziłem się, kiedy na polu zaczęło świtać. Między moimi nogami spała Brenda. A na poduszkach Sara chrapała mi do ucha. Zdecydowanie…

– Niech was pies kopnie, moje łóżko! Wynocha, co ja mówiłem? Każdy ma swoje miejsce, a łóżko nie jest dla psów.

Oczywiście nic sobie nie robiły z mojego narzekania, wyspały się w pościeli. A że mnie się to nie podoba, to moja sprawa. No niech już tak będzie. W domu panowała cisza, na pewno wszyscy śpią po weselu, normalne. Odświeżyłem się i cicho wyszliśmy przed dom. Psy pognały gdzieś w krzaki, w tę partię ogrodu bardziej zaniedbaną.

Poszły, to wrócą – myślałem. Po jakim czasie zacząłem je niegłośno nawoływać. Co, do cholery, żadnego posłuchu nie mam?! Na moje „Brenda, Sara!” nic się nie rusza. Poszedłem tam, gdzie, jak mi się wydawało, psy zniknęły. Za tą ogromną wierzbą, między tymi chaszczami znajdowała się maleńka ścieżyna, ciasno zarośnięta. Jakieś pozostałości po stopniach; musiałem się przepychać, i to pod górkę. Poranna rosa moczyła mi nogi, koszulkę.

– Ja wam pokażę, kto tu rządzi – mamrotałem, wspinając się po stopniach.

Niespodziewanie wszystko się urwało, koniec zarośli. Wyszedłem na polanę; przede mną lekkie wzgórze, ktoś zrobił z tego ogród na tarasach. Na środku schodki. Obok w betonowej rynnie spływała woda.

Wchodziłem po stopniach zaintrygowany. Pierwszy taras to jakaś kolekcja krzewów, nie znam ich nazw – jedne poprzycinane, inne rosły dziko, tyle że trawa między nimi wykoszona. Drugi taras to róże. Różnych kolorów i różnego rodzaju, maleńkie w bukietach. Obok jedyne drzewo, którego gatunek trudny był do rozpoznania, bo jego gałęzie splecione były z różą, a jej bukiety kwiatów o jasnożółtym kolorze przerastały koronę drzewa, inne na długich łodygach samotnie stały, trzymając duże herbaciane, bordowe i jasnofioletowe kwiaty. Po każdej stronie maleńki metalowy stolik i dwa krzesła, jakby na odpoczynek. Piętro wyżej szklarnia. Drzwi lekko uchylone zachęcały do wejścia do środka. Naprzeciwko znajdował się mały stawek obrośnięty trawami.

Ciekawy, nie dałem się prosić, wszedłem do środka do szklarni. Górą pnie się winogrono; kiście owoców zwisały. Środek zajmował długi drewniany stół, leżało na nim kilka doniczek, w kilku rosły kolczaste kaktusy (niektóre kwitły) i inne kwiaty, konewka, stare sekatory, rękawiczki. Tak jakby ktoś miał tu zajęcie, nagle to zostawił i robił coś innego.

W pewnej chwili gdzieś z głębi szklarni powiał ciepły wiatr. Winogrono zafalowało, stojąca nieruchomo konewka przewróciła się na bok. Stałem w ciepłym wietrze i poczułem mocne muśnięcie po twarzy. Odruchowo, instynktownie się odwróciłem, chciałem szybko się wycofać.

Cała przestrzeń zaczęła uciekać w zawrotnym tempie, leciałem w dół, wszystkie kolory mieszały się. Najpierw jakby rozbijały się na małe punkty, potem wszystko mieszało się w jedną maź. Dźwięki traciły barwę, szum i wiatr wdarł się do moich uszów, wypełniał cały mózg. A ja spadałem gdzieś w dół głową do przodu. Spirala, po której się kręciłem, nie miała końca. Kolory i towarzyszący temu szum zamieniały moje ciało w jedną masę, która się oddalała. Wirując już gdzieś w oddali, stanęła. Cisza. Nagle zacząłem pokonywać tę samą drogę w odwrotnym kierunku. Jakieś dźwięki dochodziły do masy, która wirując, zaczynała nabierać jakichś kształtów. Otwierałem i zamykałem oczy. Leżałem na ziemi, a niesamowity ciężar przygniatał mi klatkę, oddychanie przychodziło mi z trudem. Jakieś mokre, ciepłe szmacinko obmywało mi twarz.

Spokojnie, Maks, spokojnie – powtarzałem sobie w myślach – zastanów się. Dochodziłem do siebie. Z trudem próbowałem zachować otwarte powieki. Nad sobą widziałem sufit szklarni, na moim brzuchu leżała Brenda i zamaszyście lizała mi twarz. Sara jej pomagała – leżąc za moją głową, lizała mi czoło, włosy. Co jest, do diabła?! Głowa bolała mnie okropnie. Musisz zacząć równo oddychać – myślałem. Pomału spychałem Brendę z mojego brzucha.

Przejechałem dłonią po czole. Co to, do cholery, jest?! Siadając, spojrzałem na moją rękę – krew.

Podniosłem się pomału, krew zalewała mi oczy. Co to wszystko znaczy? Co to było? Popatrzyłem na szklarnię. Nie widziałem nic, co mogło mnie zaniepokoić, winogrono nieruchomo pnie się górą, konewka leży. Wyszedłem przed szklarnię, ściągnąłem podkoszulek, zawinąłem go sobie na głowie, psy szczekały.

Wracaliśmy do domu. Przed domem, obok basenu, cała rodzina w komplecie siedziała przy stolikach, popijając kawę. Na nasz widok najpierw zastygli w bezruchu, potem pomału się podnieśli.

Berta zareagowała pierwsza – podleciała do mnie.

– Co się panu stało?! Gdzie pan był?! Niech pan siada.

– Maks, nazywam się Maks. – Nie wiem, czy informowałem ją, czy siebie.

– Dobrze, Maks, siadaj. Ania, leć po bandaże! Nie martw się, wszystko będzie dobrze, kiedyś byłam pielęgniarką.

Wszyscy, zaciekawieni, stanęli obok mojego krzesła. Berta pomału ściągała turban z mojej głowy, bez przerwy zadając pytania: co się stało, gdzie byłem, czy ktoś mnie napadł.

– Poszedłem za psami, tam za wierzbę. Jest tam taki dziwny ogród, szukałem ich – pokazałem głową na psy. – Wszedłem z ciekawości do szklarni, i proszę sobie wyobrazić, jakiś dziwny wiatr na mnie zawiał. Jakby duch mnie pocałował, naprawdę miałem takie wrażenie – tłumaczyłem się. – Nie wiem, ale chyba musiałem się obrócić, uderzyłem głową w szklarnię – ciągnąłem. – Duch mnie pocałował, tam nie było nikogo, no wiecie co!? – Próbowałem się śmiać.

Berta jakby nie słyszała słowa duch, bez najmniejszego wrażenia spokojnie wycierała moje czoło.

– Wiesz, twoja rana jest bardzo głęboka, trzeba jechać do lekarza, obawiam się, że zwykłe bandaże to za mało – powiedziała wreszcie.

– Chyba masz rację, jeżeli nie rozwaliłem w szklarni tego ducha, to na pewno swoją głowę. Chyba straciłem przytomność… Na pewno straciłem przytomność – dodałem.

Co jest, do jasnej cholery? Chciałbym, żeby ktoś się śmiał, a oni wszyscy patrzą na mnie i milczą.

– Aniu, córeczko, zadzwoń do lekarza i przynieś wszystkie bandaże. Zrobię opatrunek, resztę to już on musi obejrzeć. Wygląda to dość poważnie, musiałeś dobrze uderzyć. – Berta marszczyła brwi, wyglądała na zaniepokojoną, patrząc na moją ranę.

Ania odważnie się do mnie uśmiechnęła i pobiegła do domu.

– Maks, ty się położysz na leżaku i się nie ruszaj. Aicha poda ci kawę. Mikołaj, ty przyniesiesz czysty podkoszulek, bierz te białe, bo są na ciebie za duże. Michel, ty wyprowadzisz samochód z remizy, klucze są w stacyjce – padały szybkie rozkazy Berty. – Dominika, ty i Aicha zostaniecie w domu.

Ania wróciła z naręczem bandaży, które szybko znalazły się na mojej głowie, Berta miała wprawę.

– Nie ma mowy, żebym tu została – odezwała się Dominika. – Pupcia boi się duchów i też ma ochotę się przejechać; idę po kluczyki i jestem gotowa.

Chciałem coś powiedzieć, ale głowa robiła się bardzo ciężka – a niech już tak będzie. Położyłem się na leżaku, psy obok.

Po chwili Dominika szła z jamnikami w stronę garaży. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że wyjeżdża ona za kierownicą pięknego nowiutkiego mercedesa kabriolet.

– Mamo, na telefon nikt nie odpowiada – krzyczała Ania z domu – ale mogą być na weselu.

– Wesele to było wczoraj – próbowałem powiedzieć coś sensownego.

– No ale dziś urządzają grilla. Dla całej wioski – dodał Michel.

Mikołaj podał mi koszulkę, wciągnąłem ją na siebie.

– Czy myślisz, że to konieczne? – spytałem, idąc za nimi.

Berta, nie odpowiadając, spojrzała na mnie i kiwnęła głową na znak, że tak.

Z garażu wyjechał stary prawdziwy pancerny samochód z ostatniej wojny, pozostałość armii amerykańskiej; na drzwiach pyszniła się gwiazda.

Bolało mnie czoło, zbierałem powoli myśli.

Dominika za kierownicą najnowszego mercedesa jedzie z nami, bo Pupcia boi się duchów. My jedziemy do doktora, bo rozwaliłem sobie czoło, starym weteranem z drugiej wojny światowej, na szczęście amerykańskim. Najważniejsze: nikt się nie śmieje z tego, co mówię, z mojego ducha. Ja naprawdę mam problemy z głową. No niech już tak będzie, tylko co dalej?

– No tak, stara robota, a dalej działa, nie tak jak te nowości – tłumaczył Michel, wycierając szmatą kierownicę i deskę rozdzielczą. – Proszę do środka, wszyscy się zmieszczą. Stary weteran – ciągnął dalej, z nutką dumy. – Przeszedł wojnę, to jest autentyczny kombatant, przypłynął do nas z Ameryki. Brał udział w bitwach w Normandii. Autentyczny CCKW 353, niezwykle wytrzymały, bardzo łatwy w obsłudze – tłumaczył. – Został nawet udekorowany. – Puknął palcem po gwieździe i zaczął mówić, podnosząc głos z patosem: – To za waleczną postawę w bitwach na plażach Normandii i stawianie oporu hitlerowskiemu najeźdźcy, pokonywanie rzek i gór w drodze do wolności. Nie zważając na ulewy i mrozy, jechał prosto do zwycięstwa…

– Ja cię udekoruje również, pod okiem, jak będziesz jeszcze tak długo gadał – mówiła Berta, otwierając drzwi.

Ania nie zwracała uwagi na to gadanie, wpychając Mikołaja do środka i sama wdrapując się za nim.

– Wchodź na górę, Maks, śmiało. Mój mąż dba o ten samochód jak o swoje dziecko. Psy też zabieramy ze sobą. Wsiadaj do przodu, tam jest miejsce na cztery osoby, psy z tyłu.

Pomieściliśmy się wszyscy. Ruszyliśmy z miejsca z turkotem silników. Samochód kołysał się po wąskiej drodze, mijaliśmy wzgórza porośnięte winogronami, gdzieniegdzie stare walące się domy. Przed nami jechała Dominika – opuściła dach, jamniki ciekawie oglądały krajobraz, ich długie uszy falowały na wietrze.

– No tak, popatrz Maks, domy się walą, niszczeją, nie ma kto się tym zająć. Starzy ludzie poumierali. Mało jest młodych, którzy by chcieli pracować na wsi, z dala od przyjemności wielkich miast. Młodzi mówią, że wieś to przeszłość. Ciekawe, czy dużo z nich wie, że mleko to nie ze sklepu – mówiła z żalem, pokazując na opustoszałe, walące się ruiny.

– Mamo, daj spokój – odezwała się Ania. – Wszyscy o tym wiemy. Maks, już dojeżdżamy, to tam. – Pokazała na kilka domów stojących przy ulicy. Zatrzymaliśmy się przy jednym z nich.

– Poczekajcie tutaj – powiedziała Berta, wyskakując.

W drzwiach domu rozmawiała z kobietą, która tłumaczyła coś Bercie. Wykonując zamaszyste gesty, pokazywała na dom, podnosiła ramiona do góry. Wreszcie obydwie podeszły do samochodu.

– Niestety, ale mój mąż za dużo wypił na tym weselu i śpi nieprzytomny. Co za hańba! Bardzo mi przykro i wstyd. Na pewno nie jest w stanie nawet zrobić opatrunku – tłumaczyła, patrząc na mnie. – Nie wiem, jak mogę panu pomóc, co za wstyd. – Tu chwyciła się za czoło.

Berta spojrzała na mnie. Najwidoczniej zastanawiała się nad czymś, nic nie mówiąc. Przygryzając wargę, usiadła na swoje miejsce.

– Jedziemy do Marka – powiedziała zdecydowanie.

– Do Marka? – powtórzył Mikołaj, zdziwiony.

– Mamo, jesteś pewna? – Ania wymieniła spojrzenia ze swoim mężem.

– Chwileczkę, to moja głowa i chciałbym wiedzieć, kto to jest Marek – przerwałem dyskusję.

– Marek to doktor, do którego nie jeździmy za często; najczęściej to on przyjeżdża do nas – odpowiedziała wymijająco, lecz pewnym głosem. Spojrzała na mnie i dodała zdecydowanie: – Jedziemy.

Znowu byliśmy w drodze, przejechaliśmy rynek. Centralną część całego placu stanowił prostokątny teren do gry w bule. Tutaj skupiało się całe życie oficjalne i towarzyskie – tutaj biło prawdziwe serce wioski. Zawsze z nieukrywaną przyjemnością przysłuchiwałem się tym dyskusjom, które często przeradzały się w kłótnie, sprzeczki, po których nie zostawało nic po zakończonej partii. Prawdziwy puls miasteczka bił tu. Przed kafejką krzątali się ludzie, układając rzędy ław i stołów.

Skręciliśmy w jakąś polną drogę. Po prawej, za drewnianym ogrodzeniem pasły się trzy osły, do towarzystwa mając dwie stare szkapy. Z drugiej strony znajdowała się długa, wysoka zagroda, goniły po niej cztery strusie, ich długie szyje wystawały nieznacznie ponad palisadę. Trochę dalej, na stercie drzewa, stała kózka, oblizując wiszące gałęzie, podczas gdy jej koleżanki spokojnie obgryzały trawę.

Przed domem, w cieniu rzucanym przez ogromny maron, siedziały dwa stare psy, które przyjaźnie podniosły się na nasz widok.

– Widać, że tu lubią zwierzęta – powiedziałem, choć moje zaczęły warczeć.

– Bardzo – powiedziała krótko Berta. – Wysiadamy.

Dominika zatrzymała samochód, wypuściła jamniki, które najwidoczniej znały to miejsce, bo uradowane obwąchiwały dwie psie starowiny. Niezrozumiała dla mnie była ta wesoła atmosfera.

Zza domu wyszedł młody mężczyzna, trzymając ze rękę młodą szczuplutką dziewczynę.

– Zabierz nasze psy do środka – powiedział do niej.

– Ok – rzuciła zalotnie, ciągnąc psy za obroże w stronę dużych drzwi.

– Mark, dobrze, że jesteś, nasz lokator rozbił sobie głowę. Lekarz jest pijany jak cała Polska. Czy nie mógłbyś obejrzeć jego rany? – spytała Berta.

Moje psy nie przestawały warczeć.

– To pana psy? Piękne! – powiedział z podziwem, pokazując na moje czworonogi.

– Berta! – podniosłem głos o parę tonów, przyglądając mu się. Ten, nieco zdziwiony, odwzajemniał mi to samo spojrzenie. – Czy… czy… czy my jesteśmy u weterynarza? – wyjąkałem.

– Do usług – potwierdził moje przypuszczenia z przyklejonym do ust uśmiechem.

– Nie denerwuj się, Maks – odezwała się Dominika. Jamniki podleciały do gospodarza, stały teraz na dwóch łapach, drapiąc jego spodnie. – To bardzo dobry weterynarz, Pupcia go uwielbia, a Piesek…! Sam widzisz.

Boląca głowa jeszcze bardziej mnie rozbolała, miałem wrażenie, że za chwilę znowu stracę przytomność. Wszyscy patrzyli na mnie smutnie.

– Niech pan się nie martwi – uspokajał Mark. – Ja najpierw byłem pediatrą, potem dopiero zostałem weterynarzem.

– Jeszcze lepiej, coraz lepiej – powiedziałem pod nosem.

– Naprawdę nie mamy innego wyjścia, twoje czoło potrzebuje fachowej opieki, popatrz, znowu zaczyna krwawić. Ja zrobiłam, co mogłam, nie zachowuj się jak dziecko, weterynarz czy nie, trzeba to zeszyć – mówiła szybko Berta.

Faktycznie czułem, jak krew leci mi po policzku, przetarłem ciepłą maź dłonią.

– No zgoda, niech pan obejrzy to moje czoło – powiedziałem z rezygnacją. Nie miałem wiele do stracenia. Spojrzałem na weterynarza, kiwnąłem głową na znak zgody.

Usłyszałem „uff”.

– No to proszę do gabinetu. – Marek zrobił zapraszający gest, pokazując na dom.

Ruszyłem we wskazanym kierunku, wszyscy zrobili za mną kilka kroków. Stanąłem, obracając się, pomachałem im zakrwawionym palcem.

– Ależ nikt nie pójdzie z nami, psy i ludzie siedzieć – powiedziałem głośno, aby mnie wszyscy dobrze zrozumieli. – Już urosłem, to nie te czasy, jak do pediatry chodziłem parami. – Pokazałem im dłonią raz jeszcze, że muszą tu zostać. Nie protestowali, grzecznie pousiadali, na czym się dało.

W gabinecie, oglądając afisze różnych ras psów i kotów, odpowiadałem na pytania. Marek odwijał pomału bandaże.

– Nie, nie mam żadnych uczuleń.

– Kiedy to się stało?

– Tego ranka.

– Jak to się stało, że rozbił pan sobie głowę?

– Zwyczajnie, wydawało mi się, że duch mnie dotyka czy całuje, obróciłem się i walnąłem głową w szklarnię, proste – tłumaczyłem rzeczowym tonem… pozbawionym zdziwienia czy irytacji.

– Och, Madame Lili, dalej straszy! Nieładnie, och, nieładnie – odpowiedział bardzo poważnie, oglądając moje czoło. – Berta miała rację, potrzebne jest szycie. Parę szwów i będzie jak nowe to pana czoło. Trochę będzie szczypało, proszę się nie ruszać.

Nie przestawał mówić. Zamknąłem oczy i słuchałem jego głosu. Zadawał pytania, a ja odpowiadałem.

– Długo pan tu jest? Nigdy pana tu nie widziałem.

– Zaledwie od wczoraj.

– Miła ta pani Dominika, trochę zwariowana na punkcie tych swoich jamników, ale miła. Wie pan, że ona jest znaną pisarką?

– Nie – odparłem.

– Nie wie pan? Pisze takie romansidła dla młodzieży. Nie czyta pan romansideł?

Mruknąłem, że nie.

– Ja też nie, podobno mają duże powodzenie. Przyjeżdża tu bardzo często, bo mówi, że tu ma dobrą atmosferę, nikt jej nie nachodzi. Ja myślę, że ma ochotę spotkać Madame Lili. Podejrzewam, że chce napisać jej historię. Jeżeli jej się uda, to może kiedyś przeczytam. Pisze pod pseudonimem Dominika Rigo. Nie słyszał pan? – Pokiwałem, że nie. – Ale jak pan nie czyta romansów, to skąd pan może wiedzieć? Czasami jej wydawca ze swoją siostrzenicą ją odwiedzają. Po tych odwiedzinach od razu przyjeżdża do mnie, bo Pupcia i Piesek mają ciężką depresję nerwową, jakieś duszności, skaczące ciśnienie… no, mówię o psach. Zapisuję im dużo spacerów, tabletki na relaks na bazie mieszanek całkowicie nieszkodliwych, nie trzeba jej tego mówić. Ale pan mnie nie wyda. Nie powie jej pan?

– Nie, skądże, słowo harcerza – powiedziałem.

– Jeszcze trochę cierpliwości, już kończę. Ma pan zimny nos, a to dobry znak. Gdzie pan spotkał tego ducha?

– W szklarni, na górze – wymamrotałem z prostotą, jakbym odpowiadał na proste pytanie: „Gdzie pan sobie skręcił tę nogę?”, „Na schodach – cóż prostszego?”.

– Nieładnie, Madame Lili, rozbijać głowę niewinnym… Jest pan niewinny? – spytał.

– Jestem niewinny – odparłem głupio.

– No właśnie, niewinny, nieładnie – mówił sam do siebie. – No, to już koniec, widzi pan, zasada jest taka sama, zeszyć łeb koniowi czy panu, nie ma różnicy. Jeszcze mały opatrunek i łeb będzie jak nowy – powiedział i roześmiał się na cały głos, zadowolony ze swojego kawału.

Naprawdę kręciło mi się we łbie. Podziękowałem, zapłaciłem, zabrałem jakąś receptę, którą mi wypisał, gdyby mi dokuczał łeb, i z ulgą wyszedłem przed dom, na świeże powietrze.

Tam wszystkim było wesoło. Pokazywali na jamniki i mojego psa. Sara czołgała się na brzuchu, jamniki doskakiwały do niej, szczypiąc ją, gdzie popadło, po uszach, łapach, jakby jej chciały dokuczać. A masz, a masz, spróbuj nas złapać – odskakiwały uradowane.

Brenda nie brała udziału w zabawie, siedziała od strony publiczności, która wycierała zapłakane ze śmiechu oczy i cieknące nosy.

– Sara, stań na łapy, co jest? Coście jej zrobili? – pytałem zdumiony, pokazując na mojego dobermana.

– My nic, zaczęli się bawić i chyba Sara chce być na wysokości Pieska, dlatego się czołga – powiedziała Dominika, przecierając oczy. – Jakie to rozczulające, przyznaj sam.

– Sara, ty nie jesteś jamnik, podnieś się – spokojnie tłumaczyłem mojemu psu. Rzeczywiście, przedstawienie było warte śmiechu. Doberman udający jamnika. Nawet głowę nosiła prawie przy ziemi.

– Moim zdaniem ma kompleks wysokości, a właściwie niższości. Jamniki są małe, a ona wysoka, chciała być taka jak one, co sprawiło, że ma kompleks wyższości… nie, może niższości, nie wyższości – plątało się weterynarzowi. – Ale to niegroźne. – W końcu jakby znalazł wyjście z sytuacji, powiedział pomału, patrząc na mnie z politowaniem i odrobiną nadziei: – Niech pan się nie martwi, do jutra jej przejdzie, znam się na psiej psychologii, moja dodatkowa specjalizacja to zdrowie psychiczne psów, a to, co widzę, jest do wyleczenia. – I dodał: – Jeżeli pan chce, to mogę się zająć jej terapią.

Nie bardzo wiedziałem, czy to jest żart, czy mówi poważnie. Zbagatelizowałem całą sytuację. Odpowiedziałem mu grzecznie:

– Nie byłem jeszcze u psychologa psiego. Sara, do samochodu, i reszta też. Wracamy, wystarczy na dziś. – Pokazałem ręką samochody, dając tym samym znak, że uważam spektakl za zakończony.

Wszyscy mnie usłuchali i jakby z żalem skierowali się do swoich pojazdów.

Dominika nie mogła opanować śmiechu, siedziała z jamnikami w samochodzie i pokazywała ręką na moją Sarę. A ona dalej się czołgała, doczołgała się do weterana drugiej wojny światowej i leży na brzuchu.

– Sara, ty jesteś doberman, nie jamnik, nie rób wstydu, popatrz, wszyscy się śmieją – mówiłem do mojego psa.

Jakby zrozumiała, o co chodzi, bo wskoczyła do samochodu. Wracaliśmy w dobrych humorach, samochód trzepał się po wybojach, wjechaliśmy na rynek. Wiele osób siedziało już za stołami. Inni obracali kiełbasy i żeberka na dymiących grillach, słychać było jakąś muzykę, zapach dymu przypomniał mi, że jeszcze nic nie jadłem.

– Maks, nie jesteś troszeczkę głodny? Bo my tak – mówi Michel. – Wiesz, dzisiaj to dalszy ciąg wesela, w domu nie ma co jeść. To taki lokalny zwyczaj, dziś bawią się ci, co wczoraj pracowali na weselu, warto by się zatrzymać… a zresztą, ja tu rządzę i już – powiedział, podnosząc głos, jakby sobie przypomniał, że to on jest panem sytuacji. – Koniec, wysiadamy, wszyscy na ziemię, idziemy coś zjeść i wypić.

Zatrzymał samochód i wszyscy zgodnie wysiedli; ja i psy również. Szybko znaleźliśmy się za stołami, szklanki i talerze pełne, przyjemna atmosfera, sąsiedzi zadawali nam pytania, co się stało, pokazując na mój szeroki opatrunek na czole. Czy uważaliby mnie za jakiegoś debila, gdybym opowiedział o duchu w szklarni? Nie jest to takie pewne. Było we mnie niejasne przeczucie, że raczej pokiwają ze zrozumieniem głowami. Nie miałem ochoty badać głęboko sytuacji. Uderzyłem się i tyle, co przy moim wzroście było dla wszystkich całkiem zrozumiałe. Jutro mnie tu nie będzie.

Gdzieś zauważyłem mojego mechanika, ledwo go rozpoznałem, umyty i ubrany – nie ten sam facet. Ubranie zmienia człowieka, nie ma co dyskutować. Stanął za moimi plecami i mówił do mnie ze współczuciem, co nie przeszkadzało mi wcale w jedzeniu. Wciskałem chrupiące osmolone kawałki do ust. Psy pod stołem dokarmiane były resztkami.

– O rany, ale pana urządzili, naprawdę nie ma pan szczęścia. Samochód zepsuty i głowa rozbita, nie ma pan szczęścia. Niech się pan nie martwi, głowa się wyleczy, a samochód jutro będzie naprawiony, postaram się.

– Mówi pan dobrze, jutro mnie już tu nie będzie, jak ino samochód…

– Obiecuję, jak ino dostanę części, to zabieram się do roboty – przerwał mi. – Zresztą, ja już wracam do garażu, może dziś coś zdemontuję, mam trochę wolnego czasu.

Burknąłem: „Dziękuję”. Ból głowy nasilał się coraz bardziej, powiedziałem o tym Bercie, ta zaproponowała, że pojedzie z nami. Poprosiła Dominikę o kluczyki, ta podała je z ulgą.

– Proszę, odwieźcie Pieska i Pupcię do domu, one bardzo nie lubią takiego tłumu ludzi, to im przeszkadza. Wszyscy mówią razem, one nic z takiej gadaniny nie rozumieją. Mam tyko jedną prośbę: proszę nie gasić światła, boją się zostać same w ciemnym pokoju – powiedziała, uśmiechając się słodko. Najwidoczniej jakaś nowa męska osobistość, która siedziała po drugiej stronie, przyciągała jej uwagę.

Jechaliśmy do domu, moje psy z tyłu, ja za kierownicą, Berta obok z jamnikami na kolanach. Nie mogłem opanować mojej ciekawości i nie zadać tego jednego pytania z wielu, jakie cisnęły mi się na język.

– Proszę, powiedz mi, kto to jest Madame Lili? – wydukałem wreszcie.

– Madame Lili… – wzięła głęboki oddech. – Och, to długa historia, nie chciałam cię straszyć, dlatego nic nie mówiłam. Ale ona istnieje naprawdę.

– Kto?

– No, duch.

– Nie ma duchów, co ty opowiadasz. Berta, żyjemy w dwudziestym wieku, już czas, żeby zmądrzeć i nie wygadywać takich bzdur – przekonywałem ją.

– Maks. – Spokojnie obróciła się w moją stronę. – Madame Lili istnieje… a właściwie nie, to jej duch istnieje. Wszyscy

w okolicy wiedzą, że mieszka u nas w domu. Co ja opowiadam, to my mieszkamy u niej w domu, możesz mi wierzyć. Nie musisz jej się bać, my i nasze dzieci przyzwyczailiśmy się do niej, czasami gdzieś przestawi mebel, czasami wyrwie mi kwiatki. Raz poprzestawiała meble, a ja w nocy wstałam, żeby się wysikać, nie chciałam palić światła. Myślałam, że się zabiję, gdy weszłam na krzesło. No tak, bywa złośliwa, nie obawiaj się, tak ogólnie na co dzień nie sprawia nam większych problemów. A że ciebie dotknęła, to chyba dlatego, że jej mąż był taki wysoki jak ty, chyba miała ochotę na mały flirt z tobą – ciągnęła dalej, bardzo powoli, próbując mnie przekonać. Przyglądała mi się z wielką powagą.

Słuchałem jej i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Co to za koszmar? A może oni wszyscy poszaleli? Nacisnąłem mocno hamulec, auto stanęło gwałtownie.

– Na miłość boską, Maks, opamiętaj się! Rozbijemy sobie głowy, twoja już jest w kiepskim stanie. A to nic nie zmieni, tak jest, Madame Lili to duch naszego domu – uparcie obstawała przy swoim. – Ona istnieje, nie musisz się obawiać, już prawie trzydzieści lat żyjemy razem i na dobre nam to wychodzi. Będzie czas, to ci opowiem, jak wygnała z domu ojca Aichy. To było straszne i zabawne jednocześnie. Tamten nie przypadł jej do gustu. Ale to już nie dziś, wydaje mi się, że wrażeń na dzisiejszy dzień ci wystarczy – powiedziała z uśmiechem, poklepała mnie przy tym po kolanie. – Wszystko w porządku, nie martw się – uspokajała.

Dojechaliśmy do domu. Psy radośnie poleciały na trawnik koło basenu i zanim zdążyłem coś pomyśleć, Brenda była w wodzie, a jamniki radośnie obgryzały łapy Sary, która czołgała się na brzuchu – mówiąc krótko: spektakl trwał dalej.

Berta uśmiechała się, spoglądając na moją minę.

– Nie rób, Maks, takiej głupiej miny, daj spokój, niech się bawią, odpręż się. Aicha pojechała do koleżanki. Jesteś sam, jeżeli masz na coś ochotę, to poruszaj trochę tą twoją rozbitą głową. Maks, pokój Dominiki jest na dole, drzwi na samym końcu korytarza. Zrób, jak mówiła, zostaw zaświecone światło, bo inaczej będą wyły. Pobawią się, a potem zobaczysz, same idą spać. Ja jadę z powrotem, baj. – Wsiadła do mercedesa, włączyła silnik i odjechała.

– Baj – odpowiedziałem już właściwie sam do siebie.

Kręciłem się trochę po domu, nalałem sobie koniaku, usiadłem w fotelu, przysunąłem telefon i wykręciłem numer Luca.

– Luc, cześć, nie mów nic przez parę minut, pozwól mi wszystko wytłumaczyć. Po pierwsze, nie dojechałem jeszcze do domu, mój samochód się popsuł, jestem w jakimś hotelu. Nie, to nie hotel – poprawiłem się – to dom, gdzie można się przespać. Wyobraź sobie, tu jest wesele, wszyscy są zaproszeni, nawet mechanik ze stacji benzynowej, gdzie zostawiłem samochód. – Starałem się streszczać, opowiadałem mu o Bercie i duchu, i moim rozbitym czole.

Słuchał, nic nie mówiąc, a na końcu krzyknął:

– Ależ masz wyobraźnię, Maks! Co ty piłeś czy ćpałeś, żeby takie rzeczy opowiadać? A my już byliśmy pewni, że się wydostałeś z tej depresji, powiedz mi dokładnie, gdzie jesteś, przyjadę po ciebie.

– Luc, tak myślałem, że mi nie uwierzysz. Sam nie bardzo wierzę, że to, co mi się przytrafiło, jest realne, ale to prawda. Nie denerwuj się, przyjadę, jak tylko mój samochód będzie naprawiony, zaufaj mi.

– Maks, dobrze, mogę poczekać. Są tu Iza z Tomkiem, czy coś przekazać?

– Powiedz im, że ich kocham. – Moje serce skręciło się w bólu, odłożyłem słuchawkę.

MORDERSTWO

Włosy spadały mi na twarz, klejąc się do spoconego czoła. Czułem, jak strużka potu spływała mi po szyi, gardło zaczynało mi wysychać, a ta jeszcze się ruszała. Z jej ust dochodziło jakieś nieludzkie skomlenie. Jeszcze raz uderzyłem w tę masę, tam, gdzie powinny być usta – trzeba już z nią skończyć. Dała mi, co chciałem. Jeszcze raz wsadziłem kij między jej bezwładnie rozstawione nogi. Nie rusza się. Żaden dźwięk nie wydostawał się z tej posiniaczonej, czerwonej od krwi masy mięsa, która kiedyś była człowiekiem, kobietą. Nareszcie mogłem odpocząć, uczucie ucisku w podbrzuszu powoli ustępowało, szum, który cały czas wypełniał całą czaszkę, minął.

Poprawiłem sygnet na palcu. Gdzieś było piwo. Gdzie? Mroczne kąty tej szopy, tak jak chciałem, nie dawały dużo światła. Czarno jak w grobie, one wszystkie boją się ciemności, a ja tak lubię, jak się boją. Gdzieś było to piwo, muszę się napić! Macałem w półmroku butelki, wiele było pustych, na stole pod oknem światło nie dochodziło, pozamykałem wszystkie okiennice. Jedynym źródłem, jakie oświetlało to nędzne pomieszczenie, była szpara przy podłodze, gdzie wyrwałem dwie deski. Po chwili grzebania między butelkami znalazłem jedyną. Kapsel trzymał się mocno. No, nareszcie mogę się napić. Szybko otwarłem butelkę, piwo było ciepłe, ale jak dobrze robi w gardle lekko gorzka piana. Nareszcie mogę skończyć, co od paru dni miałem w głowie, nareszcie trochę spokoju. Pchnąłem drzwi, zaczynał mi przeszkadzać ten smród gówna, krwi, szczochów i potu – było to nie do zniesienia. Dość tego, teraz mogę wyjść z tej nory. Najważniejsze zrobione, teraz już koniec.

Już byłem w drzwiach, gdy rozległ się jakiś nieludzki skowyt. Niemożliwe, przecież nie miała prawa żyć, nie powinna się ruszać. Muszę szybko z tym skończyć. W mgnieniu oka dopadłem tej odrażającej masy. Złapałem łopatę i uderzyłem z całej siły w miejsce, w którym powinna być głowa. Cisza. Nareszcie. Wyszedłem przed szopę. Pomału rozebrałem się do naga, śmierdzące ubranie kleiło się do mojego ciała. Kto by pomyślał, że tyle krwi było w tej małej. Przechyliłem kanister z wodą nad głową, zimna woda spływała po ciele, zmywając krew.

Dobra była, taka jak lubię: mała, zgrabna, wysportowana. Na początku próbowała się bronić, jak wszystkie. Potem ino skomliła, jak ja jej grałem, na samą myśl serce mi podchodziło do gardła, ślina do ust – takie są najlepsze, bo wytrzymałe. Teraz mogę odpocząć. Wyciągałem z torby butelkę z metanolem i czyste ubranie. Wciągałem na siebie nowiutki sweter i spodnie, oderwałem cenę, uczesałem włosy. Butelkę z metanolem opróżniłem w szopie, oblewając ściany. Wrzuciłem do środka śmierdzące ubranie i torbę, odchodząc, rzuciłem zapaloną zapałkę. Będąc za kierownicą mojej ciężarówki, widziałem w lusterku wstecznym dym, który unosił się nad drzewami.

Poprawiłem sygnet na palcu, włosy zebrałem w kucyk na plecach. Teraz mogę spokojnie wracać do bazy. Droga pełna wybojów, znana tylko drwalom, myśliwym albo kłusownikom, nikt mnie tutaj nie znał i nikt mnie nie znajdzie. Włączyłem radio, informacje „wysłuchałem”, nie słysząc, dopiero komunikat policji mnie zainteresował.

„Zaginęła młoda autostopowiczka, lat dwadzieścia, widziano ją po raz ostatni w motelu w Lille” itd., itp. Nie, to mnie nie dotyczyło, nigdy tam nie byłem. Jechałem dalej. Zostawiłem kontener na parkingu, trudno byłoby ukryć w lesie taką ciężarówkę, a towar nie był taki ważny, jakieś piwa i napoje. Przez te dwa dni zabroniono poruszania się ciężarówką po autostradach. Nikt nie może mnie podejrzewać. Niby czemu?

Na drodze nie było ruchu, muszę wyjechać na autostradę, potem zjechać na parking, gdzie zostawiłem towar, dopiąć kontener. Motor zaczął wydawać jakieś dziwne głosy, lekki dym wydostaje się spod maski. Co, do cholery?! Muszę to sprawdzić. Podnosząc maskę, uwolniłem kłęby dymu. Niemożliwe, nigdy mi się nie urwał pasek korbowy, a teraz na to wygląda, mam pecha. Co tu zrobić? Przydałby się mechanik, usterka niewielka, w ciągu godziny może być łatwo naprawiona, tylko trzeba znaleźć jakiś zakład naprawczy. Przeglądnąłem całe wnętrze, czy nie ma czegoś kompromitującego. Zabierałem teczkę z dokumentami. Jeszcze raz obejrzałem dokładnie kabinę. Zamknąłem. Zawsze ją starannie myję. No trudno, teraz poradzę sobie inaczej.

Muszę dojść do jakiegoś domu i zadzwonić po mechanika. Wcześniej byłem tak zadowolony z tego, że jestem na takim odludziu, a teraz mi to przeszkadzało. Naokoło żadnego domu, tylko lasy. Ale lasy też mają swój koniec, trochę cierpliwości. Po dwóch godzinach marszu zatrzymał się jakiś samochód. Stary rolnik, całkowicie pijany, wybełkotał, że chętnie zawiezie mnie do mechanika. Znalazłem się na stacji benzynowej, obok był mały zakład naprawy samochodów. Mechanik powiedział, że czeka na dostawę jakiejś części, już dawno powinni tu być. Nalegałem. Niechętnie zabrał torbę z narzędziami. Uprzejmie zagadywałem, niech będzie, co chce, niech mi naprawi ten silnik i zmiatam stąd. Na miejscu kręcił się koło ciężarówki, mruczał coś pod nosem, po jakimś czasie zapalił silnik. Zapłaciłem. No, nareszcie mogę jechać, co za maruda człowiek. Nie byłem przygotowany na jakieś porażki czy problemy. Pierwszy raz musiałem improwizować. Muszę być trochę ostrożniejszy i zmienić szybko rejon działania. Trochę mnie denerwowało, że widziało mnie aż tyle ludzi. Trzeba się upłynnić, zmienić otoczenie, kraj. Tak, postaram się o jakiś transport gdzieś za granicą.

MAKS

W poniedziałek zaraz z rana próbowałem dodzwonić się do mojego mechanika. Telefon dzwonił w próżnię. Nikt nie podnosił słuchawki.

Zaintrygowany tym, co mówiła wczoraj Berta, postanowiłem to sprawdzić. Obejrzałem dokładnie szklarnię, nic nie widziałem, nic mnie nie dotykało. Najmniejszego śladu jakiejkolwiek obecności ani z tego świata, ani z tamtego. Obszedłem stawek. Skierowałem się do opuszczonego domu, który stał w najwyższej partii ogrodu. Widocznie ktoś tu kiedyś mieszkał: stara kuchnia, pokój. Podłoga była drewniana, mocno osmolona. Z tyłu była suszarnia, domyśliłem się, że służyła do suszenia cebuli i chyba jeszcze jakichś innych ogrodowych plonów. Psy goniły, obwąchując wszystkie kąty i zakamarki. Wracamy do domu. Zapach kawy dopadł mnie, przypominając, że to pora śniadaniowa.

Nie chciałem przeszkadzać. Usiadłem obok basenu, przeglądając gazety. Chwilę potem dołączyła do mnie Dominika.

– Dzień dobry, Maks, i jak twoje czoło?

– Dziękuję, wszystko na dobrej drodze, goi się. – Uśmiechałem się do niej. – A jak skończyła się wczorajsza noc? Jak się dzisiaj czują jamniki?

– Pupcia dziś nie w humorze, ale jak coś zje, to wszystko będzie lepiej – poinformowała mnie. – Pozwolisz, że spytam, czym się zajmujesz w życiu? – powiedziała, obserwując jamniki.

– Oczywiście, jestem adwokatem. Moją specjalnością jest prawo fiskalne, oszustwa podatkowe, prawo spadkowe i tak dalej.

– Ojej, jak ty to możesz znieść? – Patrzyła na mnie z podziwem.

– No a jak można książki pisać? – odpowiedziałem, składając gazetę.

Dominika, wyraźnie zadowolona, że jestem wtajemniczony, pokiwała głową, pogłaskała Pieska, a może Pupcię.

– No wiesz, ja nic innego nie umiem, a książki to dobry dochód. Z czegoś trzeba żyć. – Widząc, że trzymam gazetę, w której na pół strony dużymi literami wydrukowany był nagłówek: „Polski papież znowu w podróży”, zapytała: – Maks, a co ty myślisz o tym Polaku, Karolu Wośtyla? No, o tym nowym papieżu, Polaku?

– Dominika, Karol Wojtyła, tak się wymawia. Woj-ty-ła.

– Wojtyła, no mówię.

– No niech będzie. To, co ja myślę, to nie jest ważne, chciałbym wiedzieć, co mój dziadek o tym myśli. „Maks, pamiętaj: żaden chłop w sukience nie będzie nigdy mówił chłopu w spodniach, jak prostą drogą chodzić. Nie można zaufać żadnemu mężczyźnie, jak sukienkę wkłada” – imitowałem akcent mojego dziadka. – Moi dziadkowie są Polakami, wybacz, Dominika, nie chciałem cię nudzić. Ciekawe, co on by ci odpowiedział. Ja na razie nic nie myślę.

– No wiesz, Maks. Polacy znani są z tego, że są romantycznymi marzycielami – a czy to jest wadą? To, co jest dla nas inne, dla innych jest zwyczajne, a nasze jest obce. Zawsze ten głupi ma innego za głupiego. Wszyscy są przekonani, że racja jest tylko jedna. Ta osobista, ta swoja, ale w zwykłym życiu koleje losu są nielogiczne i zaskakujące. Dlatego moje książki takie mają powodzenie: nie ma tam nic logicznego, a przecież to takie ludzkie – powiedziała, głaszcząc Pieska.

Po powrocie do domu odwiedzę dziadków – pomyślałem. Kiedy byłem dzieckiem, dużo czasu u nich spędzałem. Dziadzio Tomasz, babcia Zosia. Teraz jakoś brakowało mi dla nich czasu.

– Mój dziadek raz był w kościele: w dzień swojego ślubu. Podobno był trochę pijany – zwróciłem się do mojej rozmówczyni. – Pod naciskiem rodziny babci ślub musiał być kościelny. Takie opowiadania chodzą po rodzinie. W każdą niedzielę odkąd pamiętam, powtarzała się sytuacja: babcia szła na mszę, a dziadek wyciągał szachy.