Drugie życie Elizy - Greta Drawska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Drugie życie Elizy ebook i audiobook

Drawska Greta

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Eliza Angielczyk budzi się w XIX-wiecznym pałacu w Szlachcinie – ale to nie jest jej świat. Jeszcze wczoraj miała wziąć ślub w XXI wieku, dziś jest damą do towarzystwa, oskarżoną o zbrodnię, której nie popełniła. Baronowa Aurora von Rose została znaleziona martwa, a jej diamentowa kolia zaginęła. Wszystkie dowody wskazują na Elizę.

Kiedy komisarz Linde daje jej wybór: więzienie albo pomoc w śledztwie, Eliza zaczyna odkrywać, że jej obecność w tej epoce nie jest przypadkowa. Im głębiej zanurza się w tajemnice pałacu, tym więcej pojawia się pytań. Dlaczego hrabia Tytus von Rose wydaje się tak chętny, by ją pogrążyć? Kim naprawdę jest Kornel Sarnowski, tajemniczy lekarz z sąsiedztwa? I czy Bridget, służąca baronowej, wie więcej, niż mówi?

W miarę jak wspomnienia z XXI wieku zaczynają się zacierać, Eliza odkrywa, że nie tylko czas, ale i przeznaczenie można oszukać.

Jej los splata się z historią potężnego Orantalosa – mędrca, który ukrył w kolii sekret, mogący odmienić bieg dziejów.

Czy Eliza rozwikła zagadkę i odnajdzie drogę do domu, zanim czas pochłonie ją na zawsze?

Gdzie kończy się historia, a zaczyna przeznaczenie?

Miłość, intryga i tajemnica, która przetrwała ponad sto lat.

Greta Drawska powraca z intrygującą opowieścią, w której historia, kryminał i fantastyka splatają się w misterną grę o przeszłość i przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 32 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
3,8 (13 ocen)
5
4
0
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

podobala mi sie
00
WojtusMali

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że nie ma kontynuacji, bo zrobuło się naprawdę ciekawie. Fajna historia, trochę mi przypomina jedną książkę od Mięty, bo tam też dziewczyna rozwiązuje sprawę w przeszłości. Dobrze się słucha, polecam!
00
do_przeczyt_Ania

Dobrze spędzony czas

Drugie życie Elizy @gretadrawska.autorka @skarpawarszawska ~ współpraca~ • • • Dzień dobry 😁 Jakie plany czytelni na ten tydzień? • • • Eliza jeszcze chwilę temu, szykowała się do ślubu. Pamięta przygotowania, sprzątanie w pałacu, szykowaną porcelanę i opuszczany żyrandol w sali balowej… miało być pięknie, wytwórnię i bardzo elegancko.. lecz nagle wszystko zniknęło. A teraz siedzi na przesłuchaniu, na którym została oskarżona o zbrodnie i kradzież. Diamentowa kolia Aurory i sama właścicielka, przepadły. Teraz wszystkie oczy zwrócone są na bohaterkę, która sama nie wie, o co tu się właśnie toczy… Jest w innym świecie, w innym wieku, sama i skazana na porażkę. Eliza, próbuje się dowiedzieć, jakim cudem obudziła się w XIX wieku, w pałacu w Szlachcienie, z brudną kartą życia. Pozostaje jej jedno, zmierzyć się z czasoprzestrzenią i dowieść jej prawdy. MIŁOŚĆ, INTRYGA I TAJEMNICA, KTÓRA PRZETRWAŁA PONAD STO LAT Zachwycająco- szokująca, historia kryminalna, która gra odbywa...
00
bleblata

Z braku laku…

Dziwnie się kończy
00
Fantastyczna_romamtyczka

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo pomysłowa historia! chce mi się więcej!
00

Popularność




Dla moich czytelników – odważnych ludzi, którzy postanowili spędzić kilka godzin z Elizą, zamiast spać, sprzątać albo sprawdzać maile.

Jesteście najlepsi.

„Jeśli zabójca sądzi, że zabija,

Lub zabijany – że pada zabity,

Jeden i drugi nie przeniknął, czyja

Dłoń im nadaje ruch i sens ukryty”.

Brahma

Ralph Waldo Emerson

przekład Stanisław Barańczak

„Magia nie zmienia czasu. Czas jest rzeczą silniejszą od magii i nie do pokonania przez nią. Przyszłość przychodzi tylko wtedy, gdy czas pozwoli”.

Czarnoksiężnik z Archipelagu

Ursula K. Le Guin

przekład Stanisław Barańczak

Rozdział 1

Dzień wcześniej

Potarłam szyję. Nadal czułam pulsujący ból, jakby ktoś mnie wcześniej dusił, choć nie było żadnych śladów. Mój umysł był dziwnie pusty.

Komisarz Linde zmarszczył brwi, ale ja nie potrafiłabym powiedzieć nic więcej, nawet gdyby te jego dwie czarne gąsienice zrosły się w jedną pośrodku czoła jak u Fridy Kahlo. Milczałam więc, słuchając, jak ołówkiem wystukuje rytm na okładce grubego notesu. Przechyliłam głowę, próbując odczytać wzór na podniszczonej skórze, a gdy zdałam sobie sprawę, że wyglądam jak pies zasłuchany w głos swojego pana, wyprostowałam się na krześle. Linde odłożył ołówek i w pokoju zapadła cisza.

Później wiele razy próbowałam sobie przypomnieć, od czego się to wszystko właściwie zaczęło i niezmiennie dochodziłam do ściany, a w zasadzie do kryształowego lustra, które wisiało w pałacowym holu i sięgało niemal do sufitu. Odbijał się w nim żyrandol i podest na szczycie schodów, a w tamtej chwili także moja blada twarz.

Przystanęłam przed nim, by poprawić włosy, które wymknęły się z upięcia, i wtedy poczułam to po raz pierwszy. Rozszczepienie. Potknięcie gdzieś głęboko w mojej głowie, jakbym zeszła z utartej ścieżki. Byłam tam, ale i nie byłam. Wyglądałam jak ja, Eliza, a jednocześnie inaczej. Moje niebieskie oczy nabrały koloru wzburzonego morza, a rude kędziory odcienia miedzi, którego nie potrafiłam z nich wcześniej wydobyć żadną farbą. Zlały się w jedno z kiśćmi winogron zdobiącymi wypukłą ramę.

Wzięłam głęboki oddech i nieomal posmakowałam powietrza. Było rześkie i wysycone zapachami, jakby ktoś zamknął świat w buteleczce i podsunął mi ją pod nos. Dźwięki docierały powoli, a każdy z nich łączył się harmonijnie z kolejnym. Miękkie nabierały wyrazistości, a ostre płynności, przypominając miniaturę, którą ostatnio bardzo często grałam na fortepianie. Dla Elizy Ludwiga van Beethovena można zagrać na wiele sposobów, a ja w pewnym sensie starałam się znaleźć najwłaściwszy z nich.

Zerknęłam na mosiężny zegar z kukułką. Dochodziła osiemnasta. Słyszałam odgłosy krzątającej się służby i nawoływania stajennych, gdy przed bramą zatrzymywały się kolejne powozy. Znałam imię i nazwisko każdego z gości, także tych, którzy dotarli do pałacu poprzedniego dnia, a których rozlokowano w pokojach gościnnych w nieużywanym na co dzień wschodnim skrzydle.

Wiedziałam, że hrabia Tytus pokazuje im właśnie bażanciarnię. Jej założenie i utrzymanie wymagało sprowadzenia spod Berlina wykwalifikowanego bażantnika, który kosztował niemało, ale hrabia uwielbiał strzelać do tych biednych ptaków. Byłam pewna, że za chwilę poprowadzi towarzystwo kawałek dalej, do budynku starej gorzelni, w którym umieścił swój nowy nabytek: dwa bengalskie tygrysy sprowadzone specjalnie na jutrzejszą uroczystość. Mężczyźni wejdą za nim do środka, a damy pozostaną na zewnątrz, skarżąc się na upał i zasłaniając koronkowymi parasolkami.

Nie wiem skąd, ale wiedziałam.

Gdy tak stałam przed lustrem, doleciał mnie nosowy głos kobiety, która zachwycała się fantasmagorycznymi kształtami krzewów. Należał do Anny, jednej z leciwych panien Nehreckich. Niedowidziała na jedno oko i dostrzegła baśniową figurę tam, gdzie ogrodnik złośliwie wyrzeźbił fallusa w czerwonolistnym buku. Jej siostra bliźniaczka, Bernadetta, spała w swoim pokoju po zażyciu popołudniowej mikstury składającej się pół na pół z herbaty i whiskey, którą dolewała łyżeczką z kompletu z wizerunkami świętych. O tym także wiedziałam.

Pamiętałam wicher przygotowań, który przetoczył się przez pałac w ciągu ostatnich tygodni. Odkurzono wszystkie meble i dywany, otwarto kredensy długo zamknięte na klucz, bo od pogrzebu starego pana hrabiego nie wydawano przyjęć. Gospodyni bacznie patrzyła służącym na ręce, gdy wyjmowały stos białej jak śnieg miśnieńskiej porcelany i czyściły talerz po talerzu, by każdy błyszczał w świetle świec. Kamerdyner, w asyście dwóch krzepkich lokajów, opuścił wieloramienny żyrandol w sali balowej za pomocą mechanizmu ukrytego pod podłogą w bawialni. Trzy pokojówki polerowały kryształowe sople irchą, ograniczając mimikę do minimum. To również pamiętałam. Nawet ten moment, gdy wciągano żyrandol z powrotem na naprężonej linie, a gospodyni zrobiła znak krzyża na piersi.

Wiedziałam, pamiętałam, a jednak coś było nie tak. Bardzo nie tak.

– No więc lustro? – Komisarz przerwał w końcu ciszę, a ja przypomniałam sobie o jego ponurej obecności.

Nie mogłam mu powiedzieć o rozszczepieniu, i tak by nie zrozumiał. Wybąkałam więc tylko, że gdy weszłam na schody, na końcu korytarza dostrzegłam postać w ciemnej pelerynie, która wyłoniła się zza zakrętu.

– Tajemnicza postać w pelerynie? – Wydął usta.

Nie uwierzył w ani jedno słowo, więc wolałam mu nie mówić o sukni. O tym, że gdy przesunęłam palcami po koronce tam, gdzie materiał rozchylał się ku dołowi jak tulipan, suknia była czarna, nie biała.

Linde wrócił do niedbałego kartkowania notesu, a ja spojrzałam na jego wypomadowane wąsy o wywiniętych końcach, które przypominały czułki. Pomyślałam, że gdyby się uśmiechnął, czułki wąsów połączyłyby się z gąsienicami brwi. Szybko stało się jednak jasne, że komisarz nie ma w zwyczaju się uśmiechać. Westchnęłam głęboko, a gorset zacisnął się na moich żebrach, jakby ktoś dopiął ostatni guzik.

Komisarz zatrzasnął notes, a potem się do mnie wychylił i zapytał z przesadnym spokojem:

– Nie widziała pani, panno Elizo, nic więcej?

– Cóż, spieszyłam się po kolię, po którą posłała mnie baronowa. – Otarłam pot ze skroni, bo przecież pocą się winni.

– Baronowa Aurora von Rose, która znajdowała się wówczas w gotowalni?

Skinęłam głową.

– W towarzystwie krawcowej, która dokonywała ostatnich poprawek jej sukni przed jutrzejszym balem.

Szczera prawda. Spieszyłam się, bo Aurora, moja chlebodawczyni, była bardzo niecierpliwa. Przed lustrem zatrzymałam się tylko na chwilę i popędziłam dalej, w gąszcz zdarzeń, z których teraz nie umiałam się wyplątać.

– A tymczasem biedaczka leży tu teraz bez życia, a kolii ani śladu! – huknął komisarz, a ja pożegnałam się z nadzieją, że mi się to uda.

Omiotłam wzrokiem tęgą postać baronowej, nad którą właśnie pochylał się lekarz. Posłano po niego w największej dyskrecji, bo hrabia Tytus nie chciał alarmować służby ani gości przybyłych na jego ślub. Przyznam szczerze, nie przepadałam za tą humorzastą babą, ale teraz wiele bym dała, by otworzyła oczy i najpierw wykrzyknęła, że okropna ze mnie ślamazara, a zaraz potem uniewinniła. Nie zabiłam jej. Nie ukradłam jej cholernej kolii. Nie miałam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale nie byłam złodziejką ani tym bardziej morderczynią.

Spojrzałam na doktora, licząc, że ją wskrzesił, ale ze smutkiem pokręcił głową, wypuszczając z ręki jej pulchny nadgarstek.

– Nie zrabowałam diamentów baronowej. – Odwróciłam się z powrotem do komisarza. – Jestem, a raczej byłam jej damą do towarzystwa. Wysłała mnie do apartamentu, abym przyniosła ze szkatuły kolię, którą zamierzała włożyć jutro. Chciała, by krawcowa dopasowała do jej długości głębokość dekoltu. Lubiła, gdy największy z kamieni spoczywał równo pomiędzy… no cóż, powiedzmy tylko tyle, że ceniła sobie symetrię.

Spojrzałam komisarzowi hardo w oczy. Coś mi mówiło, że tupet to moja ostatnia szansa.

– A jednak – Linde wstał i położył obie ręce na oparciu fotela, jakby występował przed sędzią i przekonywał go, że zasłużyłam na najwyższy wymiar kary – nie posłużyła się pani kluczem! – Wskazał szkatułę z wyłamanym zamkiem.

I tu mnie miał.

Podobno zostałam przyłapana na gorącym uczynku, choć nie miałam pojęcia, jak się tu znalazłam i dlaczego Aurora jest martwa. Nie wiedziałam, jakim cudem rzekomo włamałam się do szkatuły fiszbiną wydłubaną z gorsetu. Znając moje zdolności manualne, prędzej wykłułabym nią sobie oko. Co ja w ogóle robiłam w tym niby znajomym, a jednak nieznajomym świecie? Wśród ludzi, których pamiętałam, choć wydawali się obcy.

A jednak. Czułam zapachy i słyszałam dźwięki, moje dłonie były ciepłe, gdy splotłam palce. To nie był sen.

– A jednak – powiedział komisarz, wtórując moim myślom, i uniósł jedną brew. – Gdy panią znaleziono, panno Elizo, zaciskała pani palce na fiszbinie, a szkatuła była otwarta. Skoro baronowa von Rose wysłała panią po kolię, dlaczego poszła do apartamentu za panią?

Wzruszyłam ramionami.

– Najwyraźniej nie znał pan baronowej. Miewała najdziwniejsze pomysły i kontrolowała, czy jej zachcianki są spełniane. Domagała się czereśni w środku zimy i cynamonowych ciasteczek, choć od miesięcy nie było na targu kupca z przyprawami. Wystarczy porozmawiać z kucharką.

– Myli się pani. Dobrze znałem baronową, a także jej zmarłego niedawno męża Johanna. To dlatego młody hrabia skontaktował się ze mną w trudnej dla Szlachcina godzinie.

Przed oczami stanęła mi pokryta rzadkim zarostem twarz tej kanalii, hrabiego Tytusa, który rano przydybał mnie w ogrodzie. Uparł się, że z różą wetkniętą we włosy będzie mi do twarzy i to nie moja wina, że w zamieszaniu dostał cierniem w policzek.

Miał się jutro ożenić z córką bogatego fabrykanta z Lipska i to do tego ślubu szykowaliśmy się od tygodni w Szlachcinie. Potrząsnęłam głową. Czyżby Tytus wrabiał mnie w kradzież diamentowej kolii i morderstwo swojej matki, bo odrzuciłam jego zaloty? Brzmiało niedorzecznie.

– Pani wie, panno Elizo, że za morderstwo grozi najwyższy wymiar kary?

– Baronowa… – zaczęłam się jąkać. Czułam, jak opuszcza mnie cała pewność siebie. To był jakiś absurd. – Ale ona przecież… Ja bym w życiu… Ja bym nigdy…

– Na ciele baronowej nie ma żadnych obrażeń – wtrącił się medyk, spiesząc mi na ratunek. Miał lekko schrypnięty, melodyjny głos. – Bezpośrednią przyczyną zgonu był zawał serca.

– Który mógł wszakże nastąpić na skutek niezwykle silnego stresu? – spytał komisarz takim tonem, jakby dyktował mu treść raportu.

– Owszem. Chociaż istnieją przesłanki…

Ale Linde już go nie słuchał. Odwrócił się z powrotem do mnie.

– A wie pani, co ja myślę? – Uniósł w górę palce wskazujące prawej i lewej ręki. – Ja myślę, że pani doskonale wie, co tu się stało. Weszła pani do apartamentu baronowej z zamiarem zrabowania jej klejnotów, tak jak uczyniła to pani podczas kilku przyjęć w okolicznych dworach i pałacach. Zdążyłem to sprawdzić. Towarzyszyła pani baronowej na każdym z nich! – Wystrzelił palcami w górę, jakby to były cholerne rewolwery.

– Owszem, towarzyszyłam jej, bo byłam jej damą do towarzystwa. Taka moja rola. Powtarzam panu, komisarzu, nie jestem złodziejką.

Wskazał fiszbinę i wyłamany zamek w szkatule, dowody mojej rzekomej zbrodni.

– Proszę o jak najszybsze sporządzenie raportu i doręczenie mi go do rąk własnych – zwrócił się do lekarza, tym samym go odprawiając.

Lekarz się zaczerwienił i otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu wziął swoją torbę i filcowy kapelusz, skinął głową mnie i komisarzowi, a potem zniknął za drzwiami.

– Byłoby mądrze, gdyby się pani przyznała. Są świadkowie całego zdarzenia – powiedział z naciskiem Linde.

– Świadkowie?

Jak na zawołanie do środka wszedł hrabia Tytus. Na rzadkiej brodzie miał ślady gęsiny, którą serwowano dziś na kolację, a na policzku zadrapanie po zderzeniu z cierniem. Wciągnął za sobą kobietę w ciemnej sukni przepasanej białym fartuszkiem. Rozpoznałam w niej jedną ze starszych służących, Jadwigę.

– Pokojówka przyłapała panią na gorącym uczynku – powiedział hrabia, wbijając we mnie triumfujący wzrok.

Nic nie miałam do tej biednej kobiety, ale każdy głupi wiedział, że służba, jeśli w ogóle jest lojalna, to jak pies wobec ręki, która ją karmi.

Brzuch Tytusa sterczał po trwającej dwie godziny uczcie, która składała się zapewne z kilku przystawek i kilkunastu dań głównych. Spędziłam w Szlachcinie dość czasu, by wiedzieć, że jedzenia sobie nie odmawiał.

– Co więc panna Jadwiga widziała? – zwrócił się do pokojówki komisarz.

Zadrżały jej wargi i wybuchnęła płaczem. Czekaliśmy wszyscy w milczeniu, aż się uspokoi i wyczyści nos.

– Panna Eliza – powiedziała w końcu – z ostrym takim niby prętem pochylała się nad wielmożną panią baronową. – Zerknęła na hrabiego, który pokiwał głową, by dodać jej otuchy. – Miała… ten no, taki dziki wzrok. Musiałam więc ją odciągnąć, bo kto wie, co gotowa była zrobić. Za późno. Wielmożna pani baronowa już nie dychała – dokończyła z grobową miną.

Dla mnie było oczywiste, że poza ostatnim zdaniem Jadwiga wyrecytowała wyuczony tekst. Miałam nadzieję, że dla komisarza również.

Podeszłam do niej.

– A co Jadwiga robiła w pokojach baronowej o tak późnej porze? Przecież dawno już minęła pora porządków. Chyba się nie mylę?

Przypomniałam sobie tajemniczą postać, która mignęła mi na końcu korytarza. Zrozumiałam właśnie, że to nie był łotr w pelerynie, tylko pokojówka w ciemnej sukni.

Ktokolwiek się dobrał do klejnotów baronowej – być może sama Jadwiga – rąbnął mnie w głowę, gdy tylko przestąpiłam próg pokoju. To by wyjaśniało, dlaczego ostatnią chwilą, którą pamiętałam, była ta przed lustrem. Gdy do środka weszła baronowa, mogła dostać zawału nie tyle na widok mnie rozciągniętej bez życia na podłodze, co rozbebeszonej szkatuły. O swoje klejnoty dbała bardziej niż o mnie.

A może… Gubiłam się w domysłach.

Jadwiga wybuchnęła ponownie głośnym płaczem.

– Nie ma potrzeby dodatkowo stresować panny Jadzi – warknął Tytus. – Wszystko zostało zapisane. – Machnął kartką.

Komisarz odczytał na głos, że baronowa była wymagająca, jeśli chodzi o porządek w jej pokojach, z czym nie mogłam się nie zgodzić. Gdyby Jadwiga znała to słowo, opisałaby Aurorę von Rose jako pedantkę. Dalej pokojówka tłumaczyła, że rano, gdy wszyscy zeszli na śniadanie, zapomniała po starciu kurzu ułożyć z powrotem na sekreterze kałamarz, pióro i papier listowy. Postanowiła naprawić to niedopatrzenie, gdy baronowa udała się na przymiarkę sukni. Nie spodziewała się zastać kogokolwiek na pokojach.

Rzut oka na roztrzęsioną służącą wystarczył, by mieć pewność, że nikt z niej nie wydobędzie już żadnego słowa. Komisarz spytał, czy spisane przez hrabiego zeznanie odpowiada prawdzie, a ona pokiwała głową. Podsunął jej więc papier, na którym postawiła trzy koślawe krzyżyki, a hrabia odprawił ją gestem ręki. Po chwili wyszedł za nią.

Gdy zostaliśmy sami, komisarz stanął przy oknie i obrzucił mnie cieplejszym spojrzeniem. Zdaje się, że wziął na siebie podwójną rolę – złego i dobrego policjanta. Łuna pozostała na niebie po zachodzie słońca powlekła jego sylwetkę czerwienią i złotem, a ja dostrzegłam w nim zwalczające się postaci anioła i diabła. Zamrugałam, by odpędzić od siebie tę dziwaczną wizję.

– Zuchwała kradzież klejnotów i śmierć baronowej to dość, bym posłał panią na stryczek.

– To był zawał serca – zaprotestowałam.

– Był albo i nie był. – Linde wzruszył ramionami. – Nie ma pani pojęcia, panno Elizo – dodał z naciskiem, a oczy błysnęły mu w półmroku – jak często medycy się mylą. Panią dodatkowo obciąża zeznanie Jadwigi. Nie ma na całym bożym świecie nikogo, kto by się za panią wstawił. Baronowa nie żyje, a młody hrabia wyraźnie za panią nie przepada. – Komisarz podszedł blisko i stanął za moimi plecami. Poczułam na karku jego gorący oddech.

– Czeka panią stryczek – szepnął mi do ucha.

Wyobraziłam sobie kata wkładającego mi worek na głowę i zadrżałam. Ponownie dotknęłam szyi. Najwyższa pora się obudzić i włączyć ekspres do kawy. „No dalej, budź się”, ponagliłam się w myślach i szczypnęłam w rękę.

– Chyba że zechce pani, panno Elizo, wysłuchać mojej propozycji.

Podszedł do świecy, a ja patrzyłam w zdumieniu, jak obciążające mnie zeznanie Jadwigi zaczyna trawić ogień. Linde cisnął je na wpół spalone za kratę paleniska.

Rozdział 2

Obudziło mnie słońce, ostre jak iglica na wieży pałacowej, i pożałowałam, że kładąc się wczoraj spać, nie zaciągnęłam zasłon. Promienie ślizgały się po szybie, rozpryskując pod moimi powiekami jak okruchy gwiazd. Wstał kolejny czerwcowy dzień, a ja czułam się tak, jakbym wczoraj za dużo wypiła i urwał mi się film. Miałam przeczucie, że zgubiłam coś ważnego.

Przeciągnęłam się, słuchając dobiegających z dołu odgłosów hotelowej krzątaniny, i uderzyłam stopami w metalowe pręty. Jak to się stało, że nasze łóżko skurczyło się w nocy do rozmiarów wyrka dla liliputów? Mierzyłam niewiele ponad metr sześćdziesiąt, więc od biedy mogłam się w nim zmieścić, ale wątpiłam, by Adamowi było wygodnie. Odwróciłam się, ale nie było tam ani Adama, ani czegoś, co mogłabym nazwać jego stroną łóżka. Przypomniałam sobie, że tak się umówiliśmy. Mieliśmy przyjechać do Szlachcina w przeddzień ślubu i spędzić ostatnią noc jako narzeczeni w oddzielnych pokojach. Nie wiem, które z nas uznało ten pomysł za romantyczny. Teraz wydawał mi się debilny.

Dotknęłam palcami ściany pokrytej szorstkim materiałem w kwiatowy rzucik i spojrzałam z niepokojem w okno. Czy moja przyjaciółka Mary nie powinna już tu być? To ona miała mnie poprowadzić do ołtarza w zastępstwie ojca, który zmarł, gdy byłam niemowlęciem, i mamy, która coraz rzadziej odwiedzała mnie w snach.

Na myśl o śnie przed oczami stanęła mi twarz komisarza Lindego oblana złoto-czerwoną poświatą i całkiem rozbudzona usiadłam na łóżku. Hrabia Tytus, obciążające mnie zeznanie zapłakanej Jadwigi, śmierć baronowej Aurory von Rose i włamanie do jej szkatuły… Wszystko to było bardzo realistycznym snem, a właściwie koszmarem.

Potrząsnęłam głową. To dlatego nie lubiłam nocować w pałacach, w których urządzono hotele. Wielowiekowa historia wołała ze ścian, a wiszące na nich portrety działały na wyobraźnię. Jak mężczyzna z bokobrodami, który świdrował mnie właśnie wzrokiem. Jego ciemne jak dwie pinezki oczy wpatrywały się we mnie, gdy przesunęłam się w bok.

Adam wybrał to miejsce, bo podobno jakiś jego praprapradziad był tu kiedyś panem na włościach, a ja kochałam Adama i chciałam zostać jego żoną. Wolałabym powiedzieć „tak” na greckiej wyspie, ale powtórzę, kochałam Adama i chciałam zostać jego żoną. Choćby i tu, po nocy spędzonej w oddzielnym pokoju, w kołysce dla wyrośniętego dziecka. Nawet moja suknia ślubna została uszyta według dziewiętnastowiecznego modelu, ponieważ Adam miał stanąć przed ołtarzem w staroświeckim fraku, który kupił na wyprzedaży w operze.

Przód sukni obrębiono delikatną koronką, a wszyty gorset podobno wysmuklał mnie w talii. Gdy Mary zobaczyła mnie w niej po raz pierwszy, powiedziała, że moja mama popłakałaby się ze wzruszenia. Mama. To był drugi powód, dla którego pałac w Szlachcinie zwyciężył z grecką wyspą. Wiedziałam, że to miejsce zachwyciłoby niereformowalną romantyczkę, której bibliotekarskie serce biło w rytmie powieści Jane Austen. Gdyby mama nie zmarła trzy lata temu na agresywnego raka piersi, z pewnością zostałaby największą w Polsce fanką Bridgertonów.

Pomyślałam, że powinnam sprawdzić godzinę, by nie spóźnić się na własny ślub, i obmacałam stolik nocny, szukając komórki, ale stała na nim tylko szklanka wody. Wychyliłam się, by zajrzeć pod łóżko, ale nie było tam nic, nawet kłębka kurzu. W końcu wstałam, by się dokładniej rozejrzeć. Miałam na sobie dziwne falbaniaste majtki, które nie przypominały moich stringów z Calzedonii, i zmarszczyłam brwi. Jakiś nowy fetysz Adama? Jeszcze bardziej przeraziła mnie myśl, że baraszkowaliśmy w nocy i to on mnie ubrał w te galoty, a ja nic nie pamiętam. Owinęłam się prześcieradłem.

Choć to mało prawdopodobne, mój iPhone mógł nadal tkwić w kieszeni torby podróżnej, ale po niej też nie było śladu. Co ja wczoraj piłam i gdzie porozrzucałam swoje rzeczy? Otworzyłam szafę. Pusto. Sapnęłam z irytacją. Jeśli to spóźniony żarcik Mary, o który się nie postarała na moim panieńskim, bo upiła się jako pierwsza, był cholernie nieśmieszny.

Spojrzałam jeszcze raz na łóżko. Nie było tam nic poza rozrzuconą pościelą.

Usłyszałam szuranie za drzwiami i z impetem pociągnęłam za mosiężną klamkę. Byłam pewna, że znajdę tam Adama i wszystko wróci na swoje miejsce.

– Bu! – krzyknęłam, a młoda dziewczyna poprawiająca baldachim nad wielkim łożem podskoczyła jak oparzona.

– Najmocniej przepraszam. Myślałam, że wszystkie państwo są już na śniadaniu.

Czarna grzywka wystająca spod bielutkiego czepka podkreślała jej okrągłą buzię i wielkie, wystraszone oczy. Przypominała postać z filmów Miyazakiego.

– To ja przepraszam. Nie chciałam pani wystraszyć.

– Jaka tam ze mnie pani, Helcia jestem. – Dziewczyna dygnęła i obrzuciła mnie spłoszonym spojrzeniem. Nadal byłam owinięta prześcieradłem i zaciągnęłam je teraz mocniej wokół siebie.

– Wiesz więc może… Helciu, gdzie są moje ubrania?

Spojrzała na mnie, jakbym się urwała z najwyższej choinki, ale zaraz się uśmiechnęła, dochodząc do wniosku, że pytanie jest podchwytliwe. Podeszła do czterodrzwiowej szafy, dużo większej od tej w moim pokoju, i wskazała mi suknię na wieszaku.

Zamrugałam. Wyglądała jak moja suknia ślubna, ale była czarna, nie biała. Coś zaczęło mi świtać. Szczerze mówiąc, wyglądała dokładnie jak ta, którą miałam na sobie podczas rozmowy z komisarzem. Linde i jego czułkowate wąsy, śmierć Aurory von Rose, hrabia Tytus, chwila przed lustrem, jakby ktoś zatrzymał piasek przesypujący się w klepsydrze, falbaniaste galoty… Zaczęło mnie mrozić.

– Mam ją włożyć?

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

– Przysłać kogo do pomocy?

– Nie, nie, dziękuję. Poradzę sobie sama. Ale dlaczego ona jest czarna?

– No bo… – Pokojówka się spłoniła – … żałobna.

– Żałobna?

– Po rodzicach panna Eliza żałobę jeszcze nosi.

Skinęłam głową. Cóż, przynajmniej tyle się zgadzało, moi rodzice nie żyli. Mama jednak nie chciała, bym oblekła się w czerń po jej śmierci i nie sądzę, by mnie wsadziła w czarny becik, gdy zmarł tata.

Helcia stała przede mną nieruchomo w wydłużającej się ciszy i zdałam sobie sprawę, że chce wrócić do swoich obowiązków, ale nie poruszy się i nie odezwie, dopóki ja na to nie zezwolę. Jakbym była dowódcą w wojsku, a dziewczyna czekała na komendę spocznij.

– A więc mówisz, że Adam… że wszyscy są już na śniadaniu?

– Oczywiście. Dziś mamy przecież w pałacu wesele. – Uśmiechnęła się do mnie wesoło.

Już miałam odetchnąć z ulgą, że nie zwariowałam i rozmawiam ze zwyczajną pracownicą hotelu, gdy dodała:

– Świętego Jana to dobry dzień na zaślubiny. W dzień patrona świętej pamięci starego pana hrabiego, świeć Panie nad jego duszą.

– Starego pana hrabiego? – spytałam, wydłużając głoski.

– Johann mu było, a to przecie po naszemu Jan. Nie doczekał ślubu hrabiego Tytusa.

– Hrabiego Tytusa? – Starałam się ze wszystkich sił. Naprawdę. Głos mi jednak zadrżał, a kolana zmiękły. To nie była pracownica hotelu, a Tytus mi się nie przyśnił.

– Ano. Młody pan hrabia we własnej osobie – potwierdziła Helcia, patrząc na mnie, jakbym straciła rozum.

Poczułam gęsią skórkę na całym ciele i zdecydowałam, że będzie lepiej, jeśli zostanę sama. Uspokoję się, ubiorę, a potem zejdę na dół, poszukać odpowiedzi. Na pewno istniało jakieś racjonalne wyjaśnienie.

– Ten apartament posprzątasz, Helciu, później. Wyszykuję się do śniadania.

Dziewczyna dygnęła posłusznie i wyszła, a ja sięgnęłam po suknię i przyłożyłam ją do siebie w lustrze. Wtedy znowu pojawiło się uczucie rozwarstwienia.

W miejsce wcześniejszej pustki napływały myśli, a każda z nich bombardowała mój umysł tysiącem obrazów. Zamknęłam oczy, ale napływały tylko szybciej, jakbym przyspieszyła odtwarzanie.

– Pani Elizo. – Słyszę głośny szept, choć nikogo nie ma obok. – Pani Elizo, czy pani nas słyszy? Jeśli tak, proszę… – Reszta słów rozpływa się w jednostajnych dźwiękach kapania wody, jakby ktoś nie dokręcił kranu. – Nazywa się pani Eliza Angielczyk, urodzona w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku – recytuje beznamiętnie ten sam głos. – Jest pani w szpitalu wojewódzkim imienia…

Co za bzdura. Nie jestem w żadnym szpitalu. Przeglądam się w lustrze w pałacu w Szlachcinie.

Zamrugałam. Szepty w mojej głowie przycichły, a na pierwszy plan wybił się jeden głos, znajomy jak powrót do domu. Dom… Próbowałam sobie przypomnieć adres, ale bezskutecznie. „Liz, kochana, słyszysz mnie? Wyjdziesz z tego, lekarze są dobrej myśli, a Adam…”. Mary głaszcze mnie po policzku i robi mi się błogo i bezpiecznie, ale szybko drętwieję.

Adam! Ten mężczyzna, spotkany po wielu chybionych randkach i miłosnych pomyłkach rozciągniętych w czasie, jest miłością mojego życia. Ostatnią rzeczą, którą pamiętam, jest to, jak mkniemy wynajętym astonem martinem do pałacu w Szlachcinie.

„Liz, słyszysz mnie? Adam niestety…”

Wypuściłam suknię z rąk i zatkałam sobie uszy, odwracając się plecami do lustra. Nie byłam gotowa na to, co chce mi powiedzieć przyjaciółka. Nie było na to zgody. Ja po prostu nie mogłam go stracić. W ciągu ostatnich kilku lat straciłam już zbyt wiele osób. Usiadłam w fotelu, bo nie mogłam dłużej ustać na nogach. Czułam się przytłoczona.

Wiedziałam, że nazywam się Eliza Angielczyk. Wiedziałam, że urodziłam się w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym i miałam dziś wziąć ślub z Adamem. Jednocześnie jednak pamiętałam każdy szczegół zeszłego wieczoru, gdy przesłuchiwał mnie komisarz Linde. Mój umysł wypełniały wspomnienia hrabiego Tytusa i baronowej Aurory von Rose, przygotowania do wesela w pałacu, obrazy z mojego alternatywnego życia. Zadrżałam.

To nie był sen.

To były dwa różne światy.

Owinęłam się ciaśniej prześcieradłem na myśl o ultimatum komisarza Lindego, a mój przeciążony umysł kłapnął zębami. Czułam się jak w sali kinowej, w której na dwóch ekranach lecą dwa różne filmy, a ja jestem bohaterką każdego z nich.

Spojrzałam na pianino. Na pulpicie leżały rozłożone nuty Dla Elizy, a obok stała elegancka sekretera z korespondencją baronowej w ozdobnych szufladkach. W jednej układała listy, które przyniósł kamerdyner Józef, a w drugiej odpowiedzi, które mi dyktowała. W długiej szufladzie pod zamykanym na kluczyk pulpitem, który po opuszczeniu tworzył zgrabne biurko, Aurora trzymała gazetę codzienną, którą przywożono do pałacu ze Środy.

Zaszeleściłam szpaltami, skacząc wzrokiem po nagłówkach. Spojrzałam na datę i z niedowierzaniem opuściłam gazetę na kolana. Po chwili uniosłam ją jeszcze raz i zbliżyłam do oczu. Ta, jasne. Była sobota, dwudziesty czwarty czerwca, tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku.

Redakcja

Magdalena Chrobok

 

Korekta

Bożena Sigismund

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Greta Drawska, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788383299983

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Rozdział 1

Rozdział 2

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści