Drobne przysługi - Filipowska Alicja - ebook + książka
NOWOŚĆ

Drobne przysługi ebook

Filipowska Alicja

4,4

92 osoby interesują się tą książką

Opis

W małym urzędzie pocztowym, gdzie czas płynie wolno, a ludzie wciąż są dla siebie ważni, rozgrywa się opowieść o kobiecej sile, samotności i… nadziei.

Dni Haliny wypełniają rytuały: herbata z pigwówką zamiast miłości, rozmowy z apodyktyczną siostrą, która najlepiej wie, jak należy żyć, i spotkania z przyjaciółmi mającymi własne problemy. Gdy do tego uporządkowanego świata wkracza nowy listonosz, który ratuje sarny i zna okolicę lepiej niż mapa, Halina zmienia nastawienie do samej siebie.

Drobne przysługi to opowieść o zwykłej codzienności, kobietach, które wiele przeżyły, i o tym, co dzieje się, kiedy ktoś nieoczekiwanie zapuka do drzwi samotności. To historia pełna czułości i humoru – jak wieczorna rozmowa przyjaciółek przy kuchennym stole.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
quomo_black

Dobrze spędzony czas

Fajna
00



Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja

Marta Jakubowska | Słowa na warsztat

Zdjęcia na okładce

© PlanoDigitalArt | stock.adobe.com

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Elwira Zapałowska | Słowa na warsztat

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2025

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2025

ISBN 978-83-68302-77-6

Wszystkim kobietom, które obdarowały mnie swoją przyjaźnią

Rozdział 1

– Mówisz mi, że życie cię zaskoczyło, że nie tak miało być. Że wszystko poszło niezgodnie z planem. Jak ja cię rozumiem! Tylko popatrz na mnie. Te same meble od dwudziestu lat. Mieszkam w domu po babce. Siedzę w okienku na poczcie i jedyne, nad czym mam chociaż trochę kontroli, to pieczątka z datownikiem. A mówili mi: „Ucz się”. I co mi z tego, że w klasie byłam prymuską. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Musiałam szybko znaleźć pracę, żeby na siebie zarobić. Ty chociaż męża znalazłaś. A ja co? Ciągle z kobietami. Mama, babcia, dwie siostry, trochę lepszych i gorszych koleżanek. Jakby jakaś klątwa nade mną wisiała. Czasami mi się wydaje, że jak tylko pomyślałam o miłości albo jakiejś zmianie, to już mi Bożena zza pleców wyskakiwała i paluchem przed nosem machała, mówiąc: „Nie dla psa kiełbasa”. A ja, głupia, wiecznie spolegliwa, do budy wracałam. I w końcu chyba jej uwierzyłam, że mnie się nie należy. Że każdy ma jakąś rolę w życiu przypisaną, a moją jest opiekować się tą rodziną, dbać o jej potrzeby, a moje ukryć, zakopać głęboko w sercu i najlepiej o nich nie wspominać.

Następnego dnia po pogrzebie Dawida Ewa przyszła do mnie znowu. Trochę na nią czekałam, a trochę się bałam, że teraz zupełnie ją stracę. Nasza przyjaźń była jak życiodajna kroplówka dla nas obu. Ale teraz Ewa miała w oczach apatię. „Opowiedz mi o czymś, bo nie mogę oddychać”, poprosiła, przyłożyła dłoń do szyi i powlokła się na fotel. To zaczęłam opowiadać…

– Mówili: „Po dziecku ci przejdzie”, jak się co miesiąc z bólu zwijałam. I co? Sama wiesz. A ból przeszedł, jak wszystko wycięli. Też dobrze. Ja już nie planuję, już nie pragnę. Przestałam marzyć. Zamykam kraty na poczcie i biegnę, żeby na swój serial zdążyć, a potem odliczam czas do dziesiątej, żeby się z książką jak z kochankiem pod pierzyną zaszyć, o życiu innych ludzi poczytać, a potem zasnąć, bo tylko tam, w snach, w moim życiu coś się dzieje. I taki smutek mnie ogarnia, że dopiero co czterdzieści lat skończyłam w zeszłym roku, a mam wrażenie, jakby nic dobrego nie mogło mnie już spotkać. Jezu, ale się rozgadałam. Ale sama mówiłaś, że chcesz posłuchać o innych, żeby swoich myśli nie słyszeć. No to masz, czego chciałaś. – Zaśmiałam się nerwowo, próbując odgonić smutek, który na mnie spłynął.

Dreszcz przeszedł mi po plecach. Wychyliłam się w fotelu i dotknęłam żeberek kaloryfera. Letnie. Sięgnęłam po beżowy kardigan z grubej wełny i obwinęłam się nim szczelnie. Dolałam nalewki z pigwy do kieliszków z dymionego szkła i przesunęłam je po stole.

– Na rozgrzewkę, Ewuniu. – Uniosłam szkło i upiłam spory łyk.

O tak, tego mi trzeba było. Tego ciepła i słodyczy spływającej po przełyku i wędrującej prosto do brzucha.

Ewa wpatrywała się tępo w stół. Pochylona, z łokciami opartymi na kolanach i ustami zaciśniętymi w kreskę kołysała się miarowo. Była chuda jak patyk, skurczyła się, jakby usiłowała zniknąć. Coraz mniej ją poznawałam.

Mówią, że za każdym wielkim mężczyzną stoi jeszcze większa kobieta. Tak było w przypadku naszego wójta Mazurkiewicza. Cichy domator, który zarządzał sprawiedliwie pieniędzmi i nie wyciągał ręki z kieszeni po łapówki. Stronił od wódki i poplecznictwa i we wszystkim słuchał swojej żony Ewy. A ona słodka jak miód, z dobrym słowem dla każdego. Chodziła szybko, mówiła szybko i umiała załatwić wszystko dla każdego. Zaprzyjaźniłam się z nią wiele lat temu, kiedy przyszła na pocztę, taszcząc pod pachą wielgachną paczkę do nadania. Na biodrze trzymała młodszego syna Dawida, a starszy Tomek szedł dwa kroki za nią, niosąc jej torebkę, jakby to było berło na atłasowej poduszce. Gdy się uśmiechnęła, dwa dołeczki zaznaczyły się na jej zaróżowionych od wysiłku policzkach, i sapnęła głośno, rzucając paczkę na ladę.

– Dom pełen chłopów, a ja sama to badziewie muszę dźwigać – zażartowała, potrząsając dzieckiem na biodrze.

Przez prawie piętnaście lat przyjaźni dowiedziałam się, że i tak ma w zwyczaju wyręczać każdego ze swoich „chłopów” i brać na wąskie ramiona wszystkie obowiązki świata, i to właśnie zbliżyło nas do siebie. Dwie męczennice. Każda inna, ale na koniec dnia podpierałyśmy się nosem, kiedy trzeba było zadbać o innych.

Teraz siedziała przede mną skurczona i blada. Przełknęłam głośno ślinę i postukałam w jej kieliszek.

– Ewuniu – powiedziałam dość głośno. – No już. Pijemy.

Przyjaciółka zamrugała, wyrwana z zamyślenia, i popatrzyła prosto na mnie. A potem jej spojrzenie ześlizgnęło się znowu na stół.

– A wy mieliście jakieś wiadomości od Ani? – Uniosła w końcu kieliszek dwoma palcami.

Brzmienie tego imienia zacisnęło obręcz na moim gardle. Poderwałam się z kanapy, strącając łokciem ozdobną poduszkę.

– Zrobię po kanapce, żeby nam ten spirytus dziury w brzuchu nie wypalił.

Zostawiłam Ewę obracającą w dłoniach pusty kieliszek i wyszłam do kuchni. Nie minął miesiąc, od kiedy pochowała młodszego syna. Codziennie wsuwała do ust tabletkę relanium albo jakieś inne świństwo na uspokojenie od lekarki rodzinnej. Poruszała się po nich jak w zwolnionym tempie. Wsłuchiwała się w rozmówców z lekko wysuniętą głową, jakby chciała przybliżyć się do wypowiadanych słów. Jej ciepły, świergotliwy głos słyszałam ostatnio, jak Dawid jeszcze żył. Teraz rzadko się odzywała, cedziła słowa pomiędzy zębami, jakby bała się wypuścić je z ust. Syknęłam, bo nóż ześlizgnął mi się po paznokciu. Niedbale rzuciłam plasterki pomidora na kromki otulone puszystym serkiem twarogowym i wróciłam do niej.

Zatrzymałam się w progu, widząc ją rozpartą w fotelu z nogą przerzuconą przez podłokietnik. Jej czarna sukienka odsłoniła blade udo. Odchyliła się na oparciu i przesuwała wskazującym palcem po frędzlach zdobiących łososiowy abażur lampy podłogowej nad głową. Był październik, a ona wciąż była jakoś tak niepoubierana. Czasami przychodziła bez rajstop, innym razem w uchu miała tylko jeden kolczyk albo krzywo zapięte guziki u bluzki i zamek spódnicy przesunięty z przodu.

Teraz mamrotała coś pod nosem. Upiłam ją? Boże, tylko nie to. Jeszcze mi brakuje holowania pijanej Ewy do domu.

– Zjedz coś, dziewczyno. – Postawiłam przed nią talerzyk i zagryzając dolną wargę, obserwowałam, co zrobi.

Wychyliła się z fotela i sięgnęła po kromkę. Wy-puściłam powietrze, które nieświadomie zatrzymałam na moment w płucach. W kółko myślałam o tej plotce, którą Bożena przyniosła z urzędu gminy, że Dawid specjalnie w to drzewo wjechał. Nie mogłam mieć pewności, że moja starsza siostra zachowa to dla siebie. Naprawdę niewiele umiała trzymać w tajemnicy. Najlepszym sposobem na to, żeby cała wieś się o czymś dowiedziała, było powiedzieć o tym Bożenie w sekrecie. Ale wygląda na to, że Ewa nadal żyje w nieświadomości. I alleluja! Jedno to stracić dziecko w wypadku, ale zupełnie co innego, jeśli samo się zabije. To tak, jakbyście nic nie zrobili jako rodzice, żeby zauważyć, że ono cierpi.

Usiadłam naprzeciwko niej i odgryzłam spory kęs chleba.

– O Ani nic nie wiemy – wybełkotałam z pełnymi ustami.

Kęs na moment utkwił mi w przełyku. Przed oczami stanęła mi uśmiechnięta twarz mojej chrześnicy, która przez całe lato unosiła się kilkanaście centymetrów nad ziemią. Jej włosy pachniały kokosem, zaczęła zakładać krótkie dżinsowe spódnice, które odsłaniały jej zgrabne nogi, a usta malowała na malinowo. Diagnoza była banalnie prosta. Dziecko się zakochało. Szybko jej wybaczyłam, że zaglądała do mnie coraz rzadziej. A potem nagle zniknęła. Spakowała jedną torbę, wymknęła się z domu nocą i nie zostawiła nawet kartki. Ani słowa pożegnania. A ja, głupia, byłam taka pewna naszej więzi, a wcale się nie zorientowałam, co się święci.

Pochyliłam się nad stołem i napełniłam kieliszki. Wychyliłam swój natychmiast, nie czekając na Ewę. Ona w skupieniu żuła kanapkę.

– Co ci powiem, Ewa? Wstyd, że się nie połapałam, co się święci. – Wzruszyłam ramionami i opadłam plecami na kanapę. – A najbardziej to mi chyba przykro jest. Tak po prostu, po ludzku, że nie ufała mi wystarczająco mocno, żeby się zwierzyć.

– A ty byś się zwierzyła? Ja też bym pewnie z takiego domu zwiała, jakby się okazja nadarzyła. – Zerknęła na mnie nerwowo.

Nasze oczy się spotkały, więc machnęłam tylko ręką.

– Nie szkodzi. Wiem, co chcesz powiedzieć. Nie ma się czego wstydzić, przecież prawdę mówisz. – Wsunęłam resztę chleba do ust i zlizałam odrobinę sera z kciuka.

– Można tak nabiał z alkoholem łączyć? – Ewa nagle się ożywiła.

– Nam można. Kto nam zabroni? Bożeny przecież nie ma – parsknęłam pod nosem i podciągnęłam kolana na kanapę. – A właśnie, miałam ci powiedzieć. Wczoraj zadzwonili ze starostwa, że nam nowego listonosza wysyłają. Od poniedziałku ma zacząć. Na samą myśl o przyuczaniu jakiegoś świeżaka krew mnie zalewa. Ci młodzi dzisiaj na niczym się nie znają. Trzeba im wszystko łopatologicznie wykładać. A czy ja mam siły na to, Ewuniu? No za nic nie mam. Samo to, że dwa pudła korespondencji przez ten tydzień się nazbierały, segregować będziemy ze trzy popołudnia. – Wywróciłam oczami. – A jak toto jeszcze okolicy nie zna, to z mapą będzie chyba jeździł. No i nazwiska nie zapamiętałam, bo kiedy Banach dzwonił z informacją, to akurat przyszła Żytomirska, a wiesz, jak ona ma. Jak język rozplącze, to nigdy nie kończy.

– Ponoć nie taki młody. – Ewa wsunęła język do maleńkiego kieliszka i siorbnęła. – Zdzisio mówił, że to ktoś z Kozłówki, ale nazwiska nie znam. Jego ojciec stróżował w pałacu, jak po wojnie zaczęli tam składować zabytki.

Obie zmarszczyłyśmy brwi, szukając w pamięci twarzy, którą mogłybyśmy połączyć z tą posadą. Bezskutecznie.

– Zdzisio mówił też jeszcze, że dwadzieścia lat pracował w Nałęczowie, niedawno się przeprowadził do ojca i mieli go w rezerwie, bo czekał, aż stary Głownia pójdzie na emeryturę.

– No i popatrz. – Klasnęłam w dłonie. – Przyszłaś niby tylko posłuchać, a takie mi tu wiadomości znosisz.

Poczułam ulgę, widząc, jak Ewa wychyla się ze swojego kokonu cierpienia i chociaż na chwilę jest dawną sobą. Nie uśmiechnęła się jednak. Pociągnęła mankiet rękawa, jakby chciała ponownie ukryć się głęboko w materiale czarnej sukienki. Ciężko mi było na to patrzeć. Chociaż ja też czułam ból, nie umiałam do końca zrozumieć, przez co przechodzi. Mimo że Ania zniknęła, mnie wciąż pozostawała nadzieja, że w końcu wyśle list, zadzwoni, da znak życia. Jej została wyłącznie mogiła na cmentarzu za wsią.

Kiedy Ewa wyszła, zapatrzyłam się we wgłębienie w fotelu, w którym siedziała. Ciepła poświata lampy oblewała obicie pustego mebla. Znowu pustego. Ludzie odwiedzali moje życie tylko na chwilę. Wpadali z wizytą, jedli moje ciasta, pili nalewki, a potem wracali do swoich domów i rodzin, a ja znowu zostawałam zupełnie sama.

***

Drzwi wejściowe skrzypnęły i do wnętrza poczty wdarł się zimny oddech jesieni. Dziwne, pomyślałam, ktoś musiał wejść po schodach bardzo cicho, bo wcale nie usłyszałam kroków. Spojrzałam znad okularów w rogowej oprawie i pierwsze, co zauważyłam, to gruby sweter w kolorze butelkowej zieleni i brak kurtki. Ludzie to jednak nie kochają życia, takie jesienne przeziębienie to murowane zapalenie płuc.

Mężczyzna zatrzasnął za sobą drzwi, a ja przysunęłam stopy bliżej grzejnika elektrycznego pod ladą. Zatrzymał się w połowie drogi do okienka i posłał mi głupkowaty uśmiech. Jego okrągła twarz przypominała mi kogoś, ale nie był to nikt stąd. Miał dołeczek w brodzie, dziwny taki, jakby litera T przecinała ją i podkreślała mięsistość ust. Zacisnęłam szczękę, kiedy nieznajomy skupił wzrok na mojej zajęczej wardze. Ale szybko się zmitygował, omiótł spojrzeniem moje szarobure włosy z pojedynczymi nitkami siwizny, upięte w kok, i zatrzymał się na oczach.

– Dzień dobry – przywitał się niepewnym tonem. – Buc jestem, Stefan – dorzucił szybko i trochę głośniej.

Uniosłam brwi, ściągnęłam łopatki i palcem wskazującym podsunęłam okulary na nosie.

No bez jaj, proszę ja was. Na żarty mu się zebrało.

– A ja Halina – odchrząknęłam. – Chamska, ale tylko czasami.

Mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, wsunął dłoń do kieszeni spodni i wyłowił z niej kartkę.

– To pewnie zaszła pomyłka, bo ja szukam pani Haliny Powałki – przeczytał moje nazwisko i wepchnął kartkę do kieszeni. – Dostałem nazwisko w starostwie.

Na rękawie jego swetra poszło oczko i ciągnęło się przez całą długość aż do postrzępionego ściągacza.

– To pewnie będzie pan moim nowym listonoszem. – Zsunęłam się z krzesła obrotowego, żeby otworzyć mu ladę i wpuścić go do środka. Ale zastygłam w pół kroku, kiedy odpowiedział:

– A owszem. Wygląda na to, że teraz będę pani.

Ej, przyjemniaczek, nie bądź taki hop do przodu, sarknęłam w myślach. Podparłam się pod boki i spojrzałam na niego wymownie.

– Co proszę? – Mój głos zabrzmiał stanowczo i złowrogo, a dłonie przycisnęłam do lady, zamiast ją otworzyć. Zmrużyłam oczy w wąskie szparki i obrzuciłam go pełnym pogardy spojrzeniem.

Rumiane od chłodu policzki, ciemne kędzierzawe włosy i ten szeroki, haczykowaty nos. Ależ to cały Maliniak z Czterdziestolatka! Wzrostem niewiele górował nade mną, a pod miękką, zieloną wełną zaznaczał się nieduży brzuszek.

– Pardon – bąknął. – Chciałem być zabawny.

– To czemu pan nie był? – Podniosłam w końcu ladę i przepuściłam go obok siebie.

– No i jestem. – Rozejrzał się z ciekawością po zapleczu. – To co robimy, pani kierowniczko?

Z całej siły opuściłam blat, aż trzasnął z impetem. Listonosz się wzdrygnął.

– Tylko nie „kierowniczko” – żachnęłam się, wracając na krzesło. Machnęłam w stronę dwóch pudeł stojących na podłodze za moimi plecami. – Po prawej emerytury, renty i pisma urzędowe, po lewej korespondencja prywatna. Trzeba posegregować, torba jest na zapleczu. – Ostentacyjnie spojrzałam na zegarek na przegubie ręki. – Zamykam o trzeciej. A jutro zapraszam na ósmą. Bo dzisiaj to już pan wiele nie zwojuje.

Pokiwał głową i podwinął rękawy swetra do łokci, jakby zabierał się do zmywania naczyń, a nie segregowania poczty. Mięśnie na jego przedramieniu zatańczyły pod skórą.

– Tu jest mapa. – Wysunęłam dłoń w jego stronę.

– Mapa? – Oblizał wargi.

– Mapa gminy. Zaznaczyłam cały pana rejon – odezwałam się bardziej pojednawczym tonem.

– A nie trzeba, dziękuję. Znam rejon. Wychowałem się tutaj. Ale wezmę. – Łypnął na mnie, sięgnął po mapę i wsunął ją do tylnej kieszeni spodni. – Dziękuję. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. – Pokiwał głową i pochylił się nad pierwszym pudłem.

Wróciłam do wypisywania raportu. Ale nie mogłam się skupić. Nie wiem jak wy, ale ja nie lubię takich drobnych cwaniaczków, którym się zdaje, że jak wyszczerzą zęby w uśmiechu i poślą ci komplement albo dwa, to już każda kobieta rozpłynie się jak masło na patelni i będzie za nimi wodziła rozkochanym wzrokiem. Znielubiłam Stefana w dziesięć sekund, wciąż niepewna, czy ze mnie żartował, czy nie, i postanowiłam zadzwonić do wójta, żeby dopytać o jego nazwisko. Ale jak? Tak przy nim, teraz? No nie, to głupi pomysł. Wsunęłam końcówkę długopisu pomiędzy zęby, zastanawiając się, jak obejść ten problem. Bez sensu dzwonić z taką pierdołą do Mazurkiewicza, zapytam Bożenę. Ona dowie się w trzy sekundy. Zadzwonię z domu, postanowiłam.

Buty listonosza zaszurały tuż za moimi plecami.

– Może napijemy się kawy? W ustach mi strasznie zaschło. Mam w samochodzie, a pani tylko nastawi wodę i wracam w dwie minuty.

Nawet nie poczekał na odpowiedź i wybiegł zza lady. Pokręciłam głową. Dobra, Halina, nie wygłupiaj się, nastaw ten czajnik. W końcu będziesz z tym człowiekiem codziennie pracować. Ruszyłam do kantorka. Skrzypnięcie drzwi wejściowych oznajmiło powrót Stefana.

– Szklanka czy kubek? – Wychyliłam głowę zza framugi.

– Kubek i talerzyk – usłyszałam w odpowiedzi.

Jego poprzednik, stary Głownia, zawsze karcił mnie za picie kawy. Odstawił wszystko oprócz boczku i chyba z tego powodu dwa tygodnie temu powalił go rozległy zawał. Do pracy pewnie nie wróci, byłam więc skazana na pana milusińskiego i postanowiłam nie czepiać się każdego słowa. Stanął w progu kantorka i podał mi opakowanie kawy Jacobs.

– Dla mnie dwie kopiaste – poprosił. – I bez cukru.

Usłyszałam szelest rozrywanej folii i przypłynął do mnie maślany zapach ciasteczek, które wysypał na talerzyk.

– Krakuski. Mam nadzieję, że pani lubi. Nie każdy je słodkie – paplał za moimi plecami. – Ja lubię. A do kawki to już prima sort musi być.

Czajnik pstryknął. Zalałam kawę w obu kubeczkach. Boże drogi, następna Bożenka mi się przytrafiła. Gęba mu się nie zamyka.

– Wie pani. Ja tak zawsze, jak zdenerwowany jestem, to gadam jak najęty.

Odwróciłam się i podałam mu kubek.

– A czym tu się denerwować? – Skinęłam w stronę krzesła przy stole.

Wycofał się rakiem i klapnął na drewniany stołek. Podmuchał kawę i upił mały łyk.

– Pani to pewnie myślała, że ja się naśmiewam z pani, kiedy przyszedłem, ale naprawdę Buc się nazywam. Co zrobić? – Wzruszył ramionami i podsunął palcem w moją stronę talerzyk z ciastkami. – Takie mi się nazwisko po tatku dostało.

– No tak, no tak. – Pokiwałam głową, rozdmuchując fusy z powierzchni kawy. – Z tym rzeczywiście niewiele można zrobić.

Wsunęłam brzeżek ciastka do ust i zaczęłam skubać. Sam cukier. Kiedy ja ostatnio jadłam kupne słodycze? Może jak Ania była mała, w paczkach na Mikołaja dostawała i zawsze żywiła się nimi aż do Bożego Narodzenia. Spłukałam słodycz w ustach łykiem kawy.

– Wy, kobiety, chociaż po ślubie możecie coś zmienić. – Listonosz kontynuował wątek nazwisk.

– Ja nie mogłam. – Wzruszyłam ramionami.

Zerknął na mnie, oczekując zapewne ciągu dalszego. Milczał przez chwilę, a potem szepnął:

– Nie każdy musi. Ja też jestem sam.

Odwróciłam twarz w stronę wejścia. Trzy, cztery, pięć, sześć, odliczyłam w myślach, słysząc kroki na betonowych schodkach. Drzwi skrzypnęły i Zenek Brynda wpuścił do środka powiew zimnego powietrza. Zanim doszedł do okienka, Stefan już pochylał się nad pudłem z korespondencją i ciągnął segregowanie poczty urzędowej.

***

Zwykle zamykałam pocztę o trzeciej, raz w tygodniu przychodziłam później i pracowałam do piątej. Nie robiło to nikomu większej różnicy i nie myślcie, że takiego dnia przed okienkiem ustawiały się tłumy. Kamionka to spora wioska, która przed laty miała prawa miejskie, a mieszkańcy nie chcieli o tym zapomnieć, ale to wciąż wioska.

Zaciągając kraty na poczcie, robiłam w głowie przegląd rzeczy do załatwienia po południu i zwykle nie było tego wiele. Moja miejscowość to nie jest miejsce, w którym można przejść się po sklepach, zajrzeć do księgarni albo w kawiarni wypić kawę i zjeść ciastko. Jeśli nie mieszkaliście nigdy na wsi, to pozwólcie, że wam wytłumaczę. Po pracy wracamy do domu i spędzamy w nim resztę życia. Przebieramy się w codzienne ubrania, nastawiamy pralkę lub rozstawiamy deskę do prasowania. W jakimś momencie popołudniowe odwiedziny stały się przeżytkiem, a wiele kobiet w zamian przytulało słuchawkę do ramienia i godzinami gawędziło z sąsiadką zza płotu. Wieczory toczyły się przed ekranami telewizorów, które z roku na rok stawały się coraz większe i wypierały z salonów regały wypełnione bibelotami. Ja czytałam. Regularnie, jak w zegarku, w każdy czwartek odwiedzałam bibliotekę, a od kiedy książki wprowadzono do sprzedaży w urzędach pocztowych, przynosiłam je także od siebie. Wybór nie był może oszałamiający, ale umówmy się, nie mam wygórowanych oczekiwań czytelniczych. Po powrocie do domu parzyłam kawę i zasiadałam w fotelu z lekturą. Jakiś czas temu zainwestowałam w satelitę i otworzyły się przede mną wrota na świat. No dobrze, lekko się uchyliły, ale przynajmniej miałam większy wybór. A wybór w życiu to przyjemna rzecz. Nawet jeśli moja siostra Bożena nie żałowała mi docinków, że mając dziewięćdziesiąt trzy kanały, nadal mogę oglądać tylko jeden. Miesiąc później sama założyła u siebie antenę satelitarną.

Samotne życie ma ten minus, że wszystko musicie robić sami. Sami jeść, sami posprzątać, sami nałożyć poszwę na kołdrę. Sami oglądacie swój ulubiony serial i głośno komentujecie idiotyczne decyzje bohaterów, i nie ma nikogo, kto chciałby przyznać wam rację. W sumie to wy zawsze macie rację. I to jest najlepsze. A najgorsze w samotnym życiu jest to, że nikogo nie obchodzi, jaki mieliście dzień, dlaczego jesteście smutni i czy macie ochotę wleźć pod kołdrę i płakać całe popołudnie. A czasami macie i nawet nie wiecie dlaczego. I pewnie nigdy się nie dowiecie, bo nikt nie pyta, a wy nie chcecie o tym myśleć, więc żyjecie życiem innych. W moim przypadku bohaterów książek i moich sióstr.

Po obejrzeniu serialu wyciągnęłam z lodówki tackę z pierogami i wrzuciłam je na patelnię. Zerknęłam na pieniące się masło i bezmyślnie przesuwałam pierogi widelcem, wpatrując się w kamionkowy pojemnik z drewnianymi łyżkami. Zdecydowałam, że zjem w dużym pokoju. Zaniosłam talerz na tacy, a z torebki wyjęłam kupioną dziś nową powieść o tajemniczym tytule Nie zranisz mnie. Oparłam ją o kryształowy wazon ze sztucznym bzem i zatopiłam się w lekturze, obgryzając pieroga nadzianego na widelec. Główna bohaterka, Julia, już na pierwszej stronie ląduje w szpitalu, a przystojny lekarz opatruje jej złamane ramię. Jak to? Nie trzeba czekać cztery godziny w poczekalni SOR-u ani nie mijają cię umęczone dwunastogodzinnym dyżurem pielęgniarki? I jak to się dzieje, że lekarz to przystojny czterdziestolatek, a nie dziadek leśny z włosami wyrastającymi z uszu? Nie miałam osobistych doświadczeń, ale opowiadała mi o tym koleżanka Urszula, która pracuje w szpitalu. Przypomniało mi się muskularne ramię nowego listonosza, a zaraz potem jego rozciągnięty sweter z wypchanymi łokciami. Książka nie była wysokich lotów, ale czego się spodziewać po serii Romantyczne przypadki losu.

Wróciłam do kuchni i wyrzuciłam do kosza dwa niedojedzone pierogi, żeby zostawić sobie miejsce na kawałek sernika z bezą kokosową. Ale to potem. Teraz muszę czymś zająć dłonie. Kiedy zbyt długo przesiadywałam bezczynnie, moje myśli rozpędzały się jak na autostradzie i gnały na złamanie karku, wymijając się bez ostrzeżenia. Odkąd zniknęła Ania, dwa razy skończyło się na samotnej degustacji wina z czarnej porzeczki, którym obdarowała mnie Regina w zamian za upieczenie tortu na pięćdziesiątkę jej męża. Tort był wyśmienity, a ja upiłam się jednym kieliszkiem. Walcząc z bólem głowy kolejnego poranka, obiecałam sobie, że następnym razem najpierw coś zjem. Od czasu zniknięcia Anki zdarzało się, że zapominałam o posiłkach.

Umyłam talerz i sztućce i zabrałam się za składanie gazet, które piętrzyły się w wiklinowym koszu w rogu kuchni. Ewa miała rację, nowy listonosz nie był nowicjuszem. Całe szczęście, przynajmniej nie będę go musiała trzymać za rękę i tłumaczyć się przed połową gminy ze jego błędy. Sięgnęłam do kuchennej szuflady po sznurek, żeby związać pierwszą paczkę. Czy byłam dziś zbyt nieuprzejma? Zawahałam się, palcem przyciskając sznurek i rozglądając się wokół. Nie wzięłam nożyczek. Nożeż kurczaki blade! Wróciłam do szuflady. Ale bez przesady. Sam się przyznał, że w nerwach dużo mówi, a czy ja jestem od wysłuchiwania każdego!? Odłożyłam gotowy pakunek na podłogę. Takie nazwisko to pewnie bym zmieniła. Przecież można, sądownie albo coś. To jakiś koszmar, gdybym miała się za każdym razem tak przedstawiać. Ale jego sprawa, mnie ojciec nie obarczył takim piętnem. Zamrugałam. W sumie obarczył mnie innym. Zwinnie zawiązałam sznurek na kolejnej paczce. Gotowe.

Zerknęłam za okno, padało. To dlatego jestem taka śpiąca. Pewnie ciśnienie poszło w dół. W kwestii zmian w pogodzie byłam bezradna, robiły ze mną, co chciały. Zawsze sprawdzałam też termin kolejnej pełni, żeby wsunąć do ust pół tabletki nasennej, bo w przeciwnym razie spędzałam noc na czytaniu książki, a następnego dnia podpierałam się nosem. Zaniosłam paczki do spiżarni i wcisnęłam w kąt, gdzie zbierałam makulaturę. W zamierzchłych czasach wymieniłabym gazety na papier toaletowy, a teraz gromadziłam je dla koleżanki Iwony, której klasa 6B brała udział w konkursie ekologicznym.

Dzwonek telefonu wyrwał mnie z odrętwienia. Ania?! Podbiegłam do aparatu, ale na linii była Regina z informacją, że będzie za pięć minut, żeby przynieść mi kilka słoików z marynowanymi grzybami. Wróciłam do spiżarni, żeby poszukać towaru na handel wymienny. Dwie butelki nalewki wiśniowej. Specjalizuję się w nalewkach, pieczeniu ciast i samotnych wieczorach. Resztę popołudnia spędziłam z Julią, jej złamaną ręką i wstrząsem mózgu, który zmusił ją do pozostania w szpitalu pod obserwacją przystojnego doktora Johnsona.

***

Stefan zawsze przychodził do pracy przede mną. Pierwszego dnia czekał na schodach i przechylony przez barierkę, zwisał głową w dół. Zatrzymałam się po drugiej stronie drogi i rozejrzałam z niepokojem, czy ktoś go widzi. Wyprostował się i spojrzał na mnie, kiedy szukałam kluczy w torebce. Poczekał, aż otworzę obie kłódki, a potem przekręcę klucz w zamku. Pośpiesznie nacisnął klamkę i otworzył przede mną drzwi. Zrobiłam krok w tył i westchnęłam głośno, gdy dotarło do mnie, że irytuje mnie tą uprzejmością. Zacisnęłam powieki, jakbym liczyła na to, że facet zniknie. Kiedy je otworzyłam, Stefan pochylał się nad dolnym zawiasem drzwi i oliwił go, wciskając kropelki żółtego smarowidła pomiędzy rdzewiejące uszczelki.

– Trzeba zgłosić w gminie, że tynk się sypie. Niech to naprawią, zanim komuś na głowę spadnie – ocenił, przyglądając się elewacji poczty, po czym zerknął na mnie.

Nie podjęłam tematu. O czym tu rozmawiać? Budynek pochodził sprzed wojny, a remont przeszedł ostatnio, zanim zaczęłam tutaj pracować.

Następnego dnia Stefan chodził szybkim krokiem wzdłuż chodnika i witał się z każdym, kto szedł do sklepu spożywczego obok. Domu nie ma? Spać nie może? Czemu siedzi tu od wpół do siódmej, zastanawiałam się, zaciskając dłoń na pęku kluczy, aż metalowe ząbki wbijały mi się boleśnie w ciało.

Każdego poranka witał mnie promiennym uśmiechem i sporą dawką słodyczy swojego charakteru, aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie próbuje za wszelką cenę zaprzeczyć ciężarowi, jaki niosło ze sobą jego nazwisko. A o nowym listonoszu można było powiedzieć wiele, ale nie, że jest bucem. Ja natomiast rzeczywiście musiałam się powstrzymywać, żeby od czasu do czasu nie wyjść na chamską. Czy też tak macie, że jeśli przez całe życie byliście przez ludzi praktycznie niezauważani, to potem nawet odrobina uwagi z czyjejś strony tak was irytuje, że stajecie się opryskliwi? Ze mną tak właśnie było. Od rana spinałam ramiona, wchodząc z nim na pocztę, potem zaciskałam szczęki, żeby nie odpowiedzieć na któreś z jego porannych pytań, chociaż nie zawsze mi się to udawało.

– Kawka? – zaczynał, kiedy tylko weszłam za ladę.

– Już piłam.

– To może herbatka na rozgrzanie? Zimno tu jak w psiarni. Powinni lepiej o panią dbać. Ja cały dzień w ruchu jestem, ale pani…

Wszedł na zaplecze, zanim zdążyłam uchylić usta do odpowiedzi, i nalał wody do czajnika. Brakowało mi argumentów, bo z rana na poczcie rzeczywiście było zimno. Nieduże pomieszczenie nie nagrzewało się szybko. Wypaczone od deszczu drewniane ramy okien przykuły uwagę Stefana. Nie minął pierwszy tydzień pracy, a już uszczelnił je pianką budowlaną.

– Ja sobie jeżdżę w ciepłym samochodzie, a pani tu marznie w przeciągach. Roboty na pięć minut, a efekt murowany – oznajmił, okrawając resztki pianki scyzorykiem. Otrzepał dłonie, zrobił dwa kroki w tył, podparł się pod boki i podziwiał swoją pracę. – Firanka by się przydała, żeby na razie zasłonić, zanim pomalujemy te łaty – stwierdził.

Poczułam skurcz w żołądku i policzyłam do pięciu, zanim odpowiedziałam.

– A kto to potem będzie prał? To jest państwowa instytucja, a nie jadalnia u cioci Zosi.

– Jak tam pani sobie chce. Ja tu przecież cały dzień nie siedzę, ale lubię, jak jest ładnie. – Wzruszył ramionami i pochylił się, żeby zebrać resztki pianki z podłogi.

Przekonana, że w przeciwnym razie mnie wyprzedzi, następnego dnia przyniosłam z domu starą firankę z kuchni i zawiesiłam na żyłce.

Każdego poranka piliśmy tę głupią herbatę w milczeniu, każde zajęte swoją robotą. Stefan segregował pocztę i układał w przepastnej torbie ze świńskiej skóry, a ja stemplowałam dowody wpłat. Kiedy zaczął nucić pod nosem, chrząknęłam, a potem wychyliłam się na krześle obrotowym i włączyłam radio tranzystorowe, które towarzyszyło mi od wielu lat szmerem głosu redaktorów albo cichą muzyką. A potem Stefan mył swój kubeczek po herbacie, nakładał na siebie watowaną, granatową kurtkę z żółtym napisem „Poczta Polska” i ruszał na objazd rejonu.

Pod koniec drugiego tygodnia jego pracy zadzwonił nagle telefon. Podniosłam słuchawkę i przedstawiłam się. Zdyszany Stefan krzyczał mi do ucha:

– Halina, dzwoń do chłopaków ze straży pożarnej, żeby jechali na Samoklęski! Drzewo się zawaliło i drogę blokuje!

– A pan czemu nie dzwoni? – Zacisnęłam dłoń na słuchawce, starając się nie skomentować tego, że zwrócił się do mnie po imieniu.

– Ja tu życie ratuję, weź zadzwoń, no i pewnie się spóźnię z powrotem, to żebyś wiedziała. – Rozłączył się, nie dając mi dojść do słowa.

Pacnęłam z całej siły dłonią w widełki telefonu i wybrałam numer straży. Dopiero po chwili zastanowiło mnie to, skąd dzwonił Stefan. Zmarszczyłam brwi. Od kogoś z domu? No to przecież sami by pomoc wezwali. No tak, pewnie ma telefon komórkowy. Wydęłam policzki. Sweter dziurawy, ale z telefonem się obnosi, przecież to tanie nie jest. Ale co kto lubi. W sumie nawet się nie pochwalił. Ani razu nie wyciągnął go przy mnie. Nie tak jak Janek Gębala, mąż Bożenki. Ten to jakby mógł, powiesiłby sobie tę komórkę na szyi, żeby wszyscy zobaczyli. Prezes całą gębą, a przecież raptem chlewnię prowadzi.

Kiedy zaburczało mi w brzuchu, powiesiłam na drzwiach poczty kartkę „Zaraz wracam”, żeby skoczyć do GS-u po bułki. W progu minęłam się z sierżantem Iwankiem.

– Pogotowie z Michowa przyjechało? – zagaiłam. – Bo sygnału karetki przez wieś nie słyszałam.

– Pogotowie? – Strażak uniósł brwi i zrobił wielkie oczy.

– No do wypadku – wyjaśniłam. – Listonosz mi mówił, że życie ratuje.

Iwanek wybuchnął tubalnym śmiechem i wziął się pod boki.

– Nie było wypadku, pani Halino. Sarna się w krzakach zaplątała, jak drzewo runęło, i nogę złamała. Widać ten pani nowy listonosz to chodzące dobro. Inny by dobił i na kiełbasę przerobił, a on załadował ją na przyczepkę i do lecznicy zawiózł.

– Przyczepkę? Skąd miał przyczepkę? – Spróbowałam przypomnieć sobie, jak wygląda jego samochód.

– Pewnie pożyczył od któregoś z gospodarzy. – Wzruszył ramionami. – Niezły się pani aparat trafił, ale co tu dużo mówić, czasy takie, że już nawet ludzka dobroć nas dziwi, co nie? – Skinął na pożegnanie i wyminął mnie.

Sarna, przyczepka, weterynarz. No ja nie mogę. Czy on do reszty zgłupiał? Zanim rejon objedzie, ciemno będzie. Pośmiewisko z siebie robi na całą gminę. Czy to dużo trzeba, żeby go ludzie na języki wzięli? Jak każdy strażak dzisiaj żonie o tym wszystkim opowie, to do jutra wieczorem cała wieś będzie wiedziała. A potem mnie będą wypytywać. Skąd ja mam wiedzieć, za jakie grzechy taki dziwak mi się trafił. Ja rozumiem psa uratować po wypadku, chociaż też ryzyko, bo kłapnąć ze strachu może albo jak jakiś wściekły, to jeszcze zastrzyki w brzuch sobie można zafundować. A ten sarnę ratuje!

Szłam pomiędzy sklepowymi półkami i nerwowo wrzucałam do koszyka kefir, bułki kajzerki i serek topiony z pieczarkami, a na koniec dorzuciłam jeszcze opakowanie krakersów, bo czułam, że nerwy mnie łapią i będę czymś musiała ręce zająć. W ekologa się będzie bawił, zamiast się robotą zająć. A ja co mam ludziom mówić, jak zadzwonią o pocztę pytać? Cisnęłam koszyk na ladę z takim impetem, aż sklepowa podskoczyła przestraszona. Musiałam mieć wszystko wypisane na twarzy, bo nie zapytała o nic, tylko szybko skasowała produkty.

Ale ze skargą nikt nie zadzwonił. Przez resztę popołudnia skubałam krakersy i zerkałam co chwilę na tarczę zegara na ścianie. Jarzeniówka nad moją głową rzęziła cicho, jakby dogorywała. Koło trzeciej zaczęło lać i grube krople bębniły o parapet niczym grad. Odsunęłam firankę i wyjrzałam na dwór. Zrobiło się prawie ciemno i zaledwie dwie latarnie rzucały na chodnik żółtawą poświatę. Rynsztokiem płynął potok i pomyślałam ze smutkiem o swoich zamszowych butach, które przemokną w kałużach. Mogłam spokojnie zamknąć godzinę wcześniej, bo jak nauczyły mnie lata praktyki, w taką pogodę i tak nikt nie przyjdzie. Kiedyś miałam poczucie winy oraz obowiązku i karnie siedziałam aż do godziny zamknięcia wypisanej na tabliczce. Dopiero moja starsza siostra Bożena wbiła mi do głowy, że nie muszę się tak głupio poświęcać.

– Czy ty wiesz, Halynka – zawsze wymawiała moje imię przez „y”, co strasznie mnie irytowało – ile razy w ciągu dnia dziewczyny z urzędu wyskoczą coś załatwić? Jedna mówi, że do banku idzie, a potem pół godziny przebiera ciuchy w szmateksie. Inna wychodzi na pocztę, a po drodze dziecko z przedszkola odbiera i do babci podrzuca. Ja godzinami ustawiam pasjanse, przecież dokument na biurku nie zając, nie ucieknie.

Na wspomnienie jej słów wróciłam za ladę, pogłośniłam radio i zaczęłam podliczać kasę. Skupiona, układałam stosiki z monet, aż poderwałam się na dźwięk telefonu.

– Niech pani nie czeka. Pogoda pod psem, będę wracał do domu. Żadnego awizo nie zostawiłem.

Usiłowałam przebić się przez jego monolog, ale zanim zdołałam wepchnąć się w okienko ciszy, listonosz już się rozłączył. Zsunęłam pieczątki do szuflady i trzasnęłam nią z impetem. W ogóle co to za samowolka! I będzie mi tu jeszcze mówił, kiedy mogę iść do domu. Rozliczę się z nim jutro. I za tę sarnę, i za to, że nazwał mnie „Halina”. Wyłączyłam piecyk z prądu, na zapleczu założyłam płaszcz i rozejrzałam się w poszukiwaniu parasolki, bo zawsze trzymałam tu jedną na wszelki wypadek. Przesunęłam pudło z druczkami, stos worków jutowych zwiniętych na podłodze i wtedy zgasło światło. Zastygłam, nasłuchując, czy może ktoś nie wszedł i nie chciał zrobić mi psikusa. Niby kto? Ewa odpada – ma w sobie mniej życia niż wysuszone bazie. Bożena na żartach się nie zna. A może to ten pajac Stefan?

– Halo, jest tam kto? – upewniłam się. I wtedy przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy jest prąd.

Szurając butami po podłodze, żeby się w nic nie zaplątać, doszłam do stolika, na którym stał czajnik. Znalazłam go po omacku i włączyłam. Nic. No i sprawa jasna. Wywaliło korki albo burza zerwała linię wysokiego napięcia. Zapiekło mnie w żołądku na wspomnienie sławetnej nawałnicy sprzed dziesięciu lat, która popchnęła do upadku jak klocki domina kilkoro dzieci z naszej wioski. Ewa twierdziła, że jej zmarły niedawno młodszy syn zapłacił najwyższą cenę za to, co się stało tamtego dnia.

Sunąc dłonią po ścianie, wyszłam z zaplecza i ruszyłam do wyjścia. Niby to ledwie dwadzieścia metrów kwadratowych, które znam na pamięć, a jak trzeba znaleźć drogę, to idę jak ślepiec. Okazało się, że latarka, którą trzymałam w szufladzie, wyzionęła ducha. Co za trąba ze mnie, żeby raz w roku baterii nie wymienić, zbeształam się w myślach. Zanim dotarłam do drzwi, spociłam się jak mysz. Zaklęłam głośno, starając się przypomnieć sobie, czy zamknęłam sejf na zamek. Nie ma bata, nie wrócę na zaplecze w tej ciemnicy, bo tylko zęby mogę wybić. Otarłam pot z czoła i wygrzebałam pęk kluczy z kieszeni płaszcza. Chłodne powietrze owiało mi twarz, kiedy pociągnęłam za klamkę, a krople deszczu wdarły się do środka pomimo zadaszenia. Ale zacina. Parasol na nic by się nie zdał, rozgrzeszyłam się na myśl, że w końcu o nim zapomniałam.

Rozejrzałam się po okolicznych ciemnych domach, prąd padł pewnie w całej wsi. Gdzieniegdzie migotała delikatna poświata zapalanych świec. Z kieszeni wyłowiłam czapkę i wcisnęłam na głowę. Przyciągnęłam do siebie wypaczone ze starości drzwi, żeby przekręcić zamek. Zatrzasnęłam kraty i poszukałam kłódki. Kiedy wykonuje się te same czynności latami, to później przychodzą mechanicznie, że nawet patrzeć nie trzeba. Pociągnęłam za obie kłódki, żeby je sprawdzić, a potem powoli ruszyłam po schodach prosto w szalejącą ulewę.

Nagle w ciemnościach rozbłysły światła samochodu. Zmrużyłam oczy. Kierowca włączył silnik, podjechał przed schodki i zawołał przez uchylone lekko okno:

– Pani wsiada, podwiozę! Szkoda butów na taką ulewę! – przekrzykiwał porywy wiatru.

Mój płaszcz z domieszką wełny będzie sechł dłużej niż te kilka minut w samochodzie Stefana, pomyślałam, wiedząc, że jutro nie odezwę się słowem na temat sarny. Przeskoczyłam przez kałużę przed schodami i wcisnęłam się na fotel obok kierowcy.

– Miał pan jechać do domu – wysapałam, ocierając twarz z wody.

– Zmieniłem zdanie, jak się nawałnica rozhulała.

– Dzięki – bąknęłam i zerknęłam na niego, zdejmując wilgotną czapkę. No i znowu ten uśmiech.

– Drobiazg. Pani mówi, gdzie jechać.