Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Poruszająca opowieść o sile dziecięcej przyjaźni i beztrosce, która nagle zostaje przerwana
Lato 1993 roku. Dziesięcioletni Paweł wraca z kolonii pełen ekscytacji – nie może się doczekać spotkania z przyjaciółmi. Jest przekonany, że przed nimi wspaniałe wakacje, kto wie, może najlepsze w życiu!
Ale coś jest nie tak. Nad rzeką i w domku na drzewie nikogo nie ma. Krzysiek, Dawid i Anka zachowują się dziwnie. A Leon… Leon zniknął. I nikt nie chce powiedzieć dlaczego.
Osamotniony Paweł zaczyna szukać odpowiedzi. Za wszelką cenę chce ocalić swoją paczkę. Ale są rzeczy, których nie da się cofnąć. I tajemnice, które zmieniają wszystko. Ten dziesięcioletni Paweł jeszcze tego nie wie, ale ten dorosły, wracający w rodzinne strony, już tak.
Czarne łabędzie to druga powieść Alicji Filipowskiej, autorki Ani słowa o rodzinie. Akcja obu powieści rozgrywa się w Kamionce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Tamtego dnia Krzysiek Komarek pchał przed sobą wózek z młodszą siostrą. Pod nosem wisiał jej glut, miała zaropiałe oczy, a w ręce trzymała suchą bułkę, którą próbowała zjeść, śliniąc się przy tym okrutnie. Obok niego, z dłonią na rączce wózka, szła czarnowłosa dziewczynka, której Paweł nie znał. Opowiadali sobie o czymś zabawnym, rechocząc przy tym jak dwie żaby. Krzysiek był chudy i wysoki. Ogniście rude włosy nosił ścięte na krótko, po wojskowemu. Kiedy szedł przez wioskę, można go było rozpoznać z daleka. Prosty jak struna i ognisty jak płomyk rozpalonej zapałki. Miał też mnóstwo rodzeństwa, którego Paweł mu zazdrościł. Oczami wyobraźni widział ich wszystkich siadających przy dużym stole i jedzących razem niedzielny obiad. Śmiech i rozmowy, krojenie kotleta młodszym dzieciom, podawanie sobie z rąk do rąk dzbanka z kompotem. Tak sobie wyobrażał posiadanierodzeństwa.
Krzysiek zatrzymał wózek po drugiej stronie płotu, który Paweł właśnie malował na zielono.
– Cześć. – Skinął energicznie głową, kołysząc dziecko w wózku.
– No, cześć.
Paweł pochylił się, żeby oprzeć pędzel o puszkę. Uderzył go odór farby olejnej, aż zabrakło mu tchu.
– To z tobą mamy grać w gałę? – upewnił się Krzysiek, pociągając nosem.
Paweł spojrzał na dziewczynę za jego plecami i dziecko w wózku. Posłał im ironiczny uśmiech.
– Z nimi? – wskazał głową.
Rudzielec wzruszył beztrosko ramionami, świdrując Pawła brązowymi oczami.
– Anka na bramce, mała będzie liczyła punkty, a my po-kiwamy.
– Ale że z dziewczyną? – Paweł zmarszczył czoło.
– Żebyś się nie zdziwił – odszczeknęła się, wypinając do przodu chudą klatkę i unosząc podbródek.
Paweł podrapał się w kark, po którym popłynęła kropla potu. Od Leona, z którym chodził do zerówki, wiedział, że Krzysiek nie ma roweru i wiecznie jęczy, żeby Leon dał się kajtnąć. Zawsze prosi o gryza, kiedy Leon coś je. Słabo gra w piłkę, ale jest niezły w dwa ognie. I jest zadufany w sobie, ale kiedy Paweł dopytywał, co to znaczy, Leon tylko wzruszył ramionami. „Nie wiem, moja mama tak mówi”.
W sumie miał teraz niezłe szanse zagrać z nimi i zrobić dobre wrażenie. Dziewczyna i Krzysiek, któremu piłka wymyka się spomiędzy patykowatych nóg, wyliczał w myślach. Możliwość zrobienia z siebie ostatniej sieroty będzie niewielka w tym zestawie graczy. Ale na początek pokręcił głową.
– Nie da rady. Muszę pomalować. Może potem.
Pochylił się, żeby podnieść pędzel.
– Potem to nogi śmierdzą. – Usłyszał znajomy głos i zza krzaka bzu rosnącego przy siatce wyszedł Leon.
Blond grzywka zasłaniała mu pół twarzy, podrzucił ją zamaszystym ruchem głowy i klepnął Krzyśka w plecy, aż tamten podskoczył. Kilka kroków za przybyszem dreptał Dawid Mazurkiewicz, drobniutki chłopaczek, którego matka stawiała Pawłowi za przykład. „Tylko popatrz, jak Dawid ładnie składa ręce w kościele” mawiała. Albo: „Mały od pana wójta to takie kulturalne dziecko, zawszę się ukłoni, kiedy mnie mija”. I wreszcie: „Paweł, mam wspaniałą wiadomość. Będziesz w klasie z Dawidem Mazurkiewiczem, a pani Sabinka będzie twoją wychowawczynią. Pamiętaj, żeby od razu usiąść z nim w ławce, na pewno będzie dobrym uczniem” – zaszczebiotała po tym, jak zapisała go do podstawówki.
Dawid przypominał amorka z ambony. Miał czuprynę blond loczków, niebieskie, lekko wyłupiaste oczy o ciemnych rzęsach i wygięte w łuk plecy. Starał się ukryć dziwnie wystającą klatkę piersiową i przez to przypominał pisklę: niezgrabne, niepewne i z lękiem ukryte za plecami Leona. Jeśli też miał zagrać z nimi, to szanse Pawła nabrały rumieńców. Pomimo lekkiej nadwagi biegał przecież całkiem nieźle, a boisko obok szkoły było niewielkie. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Spojrzał na Leona z nadzieją w oczach, czekając, aż ktoś przerwie ciszę. Tak już miał, że nie został obdarzony przez naturę umiejętnością płynnej rozmowy z nowo poznanymi osobami. Matka zwykle wbijała mu wtedy paluch w plecy i dzióbiąc go, napominała: „Otwieraj usta, chłopie, bo nikt cię nie będzie lubił”.
Na szczęście usta Leona rzadko się zamykały.
– To właśnie Paweł, mój najlepszy kolega. – Wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
Paweł poczuł miłe łechtanie tych słów i wypuścił pędzel z ręki wprost na zielony trawnik. Spojrzał przez ramię w kierunku domu i powoli zamknął za sobą furtkę. Krzysiek pochylił się nad wózkiem i podał siostrze bułkę, która wysunęła się jej z małej piąstki. Wyprostował się i zamrugał zaskoczony, kiedy zobaczył wyciągniętą w swoim kierunku dłoń Pawła. Uścisnął ją niepewnie. Skórę miał ciepłą i suchą, jakby ktoś wyłożył ją miękką flanelą.
– Mówią na mnie Rudy. – Uśmiechnął się szeroko.
Paweł stał na boisku za szkołą z rękami wciśniętymi w kieszenie. Przygryzł wargę i bardzo się starał, aby wyglądać na obojętnego. Grupka dzieciaków na środku wykłócała się, czy grać w kartofla, czy w dwa ognie. Gdzie się podział ten głupi Leon? Kazał mu tu przyjść po szkole, a teraz Paweł stoi jak kołek w płocie i wygląda jak durny. Anka machała rękami i odpychała jednego z chłopaków z drugiej B. Kompletnie nie zwracała na niego uwagi. Pozostałe dziewczyny zbiły się w grupkę obok ławek i wyczekiwały, gadając ze sobą. Jeśli ma uciec, to teraz, zanim zdecydują, w co grać. Chociaż wszystko jedno, co wybiorą, i tak ma przewalone.
Spoglądał na Ankę, ale czuł, że i tak go nie wybierze. Kiedy spotykali się paczką po szkole, wciąż go ignorowała. Przerywała mu, kiedy w końcu się odezwał, albo wydymała usta i posyłała mu najbardziej znudzone spojrzenie świata. Nagle wszyscy kłócący się krzyknęli: „Dwa ognie!”. Czyli nie ma szans. Wstrzymał powietrze i powtarzał w myślach pobożne życzenie: obym chociaż nie został wybrany ostatni. Trzeba się utrzymać jak najdłużej, nie dać się zbić. Bo wtedy czeka go siedzenie na ławce z dziewczynami. Zerknął na nadąsane miny grupki w kolorowych koszulkach i spódniczkach. Anka przykucnęła, żeby zawiązać sznurówkę. Kto, do licha, zawiązuje na jedną kokardkę? Zaczęła wybierać do swojej drużyny i oczywiście nawet na niego nie spojrzała. Drugą „matką” był Marcin i on też go pominął. I wtedy przyszło zbawienie. Zza szkoły pędem wybiegł Leon i rzucił na trawę dwie plastikowe torby z zakupami.
– Zjeżdżaj, Marcin! – Popchnął kędzierzawego chłopaka w zielonych ogrodniczkach. – Było mówione, że ja jestem „matką” i Anka.
Zacisnął pięści na koszulce przeciwnika, ale z tamtego już uszło powietrze. Opuścił ramiona i wycofał się obok Pawła do grupy czekających na wybranie. Tymczasem Leon zatarł dłonie i załomotał pięściami w klatkę piersiową, wydając przy tym charakterystyczny okrzyk Tarzana. Spojrzał za siebie, żeby sprawdzić, kogo wybrał Marcin, i skinął głową z aprobatą. Odczekał, aż Anka zdecyduje się na kolejnego gracza, i wystrzelił palcem w tłum.
– Paweł!
Nominowany rozdziawił usta, ale szybko się opanował, wybiegł na środek i ustawił się za plecami Leona. Spojrzał na grupkę czekającą do wyboru i już wiedział, że jego pozycja w szkole poszybowała w kosmos jak rakieta.
Leon jaki był, taki był, ale wszyscy go uważali za ważnego. Były chwile, kiedy jego zachowanie mroziło Pawła. Zastygał wtedy z otwartymi ustami, jakby nie zdołał dokończyć oddechu, bo tamten właśnie komuś paskudnie dokuczył. Odwracał głowę ze wstydem, fingował uśmiech, a potem sprawdzał butem twardość podłogi, jakby była zrobiona z przedziwnego kawałka meteorytu, który właśnie spadł z nieba. Przyjaźń miała wysoką cenę, ale Paweł chętnie ją płacił, żeby móc przyjaźnić się z Leonem. Nie było to nic nowego, bo w domu też często musiał się łasić, żeby mieć fory u matki.
Po grze wracali do domu okrężną drogą. Najpierw jeden odprowadzał drugiego, potem skręcili w zaułki pomiędzy domami i zmienili odprowadzacza. Leonowi nie zamykały się usta. Płynnie przechodził z jednej opowieści w drugą, a Paweł tylko czasami się zastanawiał, czy to, co słyszy, może być prawdą. Ale nigdy nie dopytywał, a już na pewno nie negował. Kiedy odwiedził Leona w domu, okazało się, że kumpel nie zmyślał. Rzeczywiście miał superwieżę z odtwarzaczem CD, jakiej Paweł nigdy jeszcze nie widział, i pięć płyt, które wujek przywiózł mu z zagranicy.
– Mama kupiła mi na giełdzie nowe płyty. To nie oryginały, ale kogo to obchodzi.
– Ale super. Jakie mają okładki? – Paweł wiedział już, jak podtrzymać ekscytację kolegi.
– Jedna jest czarno-biała i ma zdjęcie jakiejś takiej wielkiej metalowej gwiazdy czy coś. A druga jest w czarno-białe paski. Chyba podobają się mojej mamie, bo mówi, że to klasyka. – Wzruszył ramionami. – Mnie tam ryba, oby grało. – Wyciągnął w stronę Pawła zwitek miętusów. – Chcesz jednego?
Paweł wyłuskał zielony krążek i włożył do ust. Ukradkiem wypluł kawałek pozłotka, które przykleiło się do cukierka.
– Moja ciotka Michalina przysłała nam dwie kasety – zwierzył się. – Z Włoch, ale jeszcze nie słuchałem. Właściwie to ciotka mojego taty, ale tak na nią mówimy. I jeszcze pudełko flamastrów dwustronnych.
Leon, niezainteresowany tematem skarbów kolegi, pociągnął temat w inną stronę:
– Mama mówiła, że pewnie znowu pojedziesz na kolonie.
Zerknął na kolegę. Paweł uniósł podbródek zadowolony, że uwaga na chwilę skupiła się na nim.
– Jeszcze nie wiem, ale pewnie tak.
– Nudy takie kolonie. Ciągle w tym samym miejscu i z tymi samymi dzieciakami. I ci nauczyciele – wywrócił oczami – trzeba wszystkich słuchać i robić, co ci każą. Spać na komendę, jeść na komendę, jak w wojsku. Ja bym tych kolonii nawet za darmo nie chciał. No wiesz.
Paweł wiedział. Leon wiecznie miał na bakier z zachowaniem w szkole. Nie słuchał poleceń, pyskował nauczycielom, a u dyrektora Bąka był już pewnie ze dwa razy, i to tylko w drugiej klasie. Zacisnął usta i odpuścił sobie informację, że kolonie są darmowe.
– Mnie tam nie przeszkadza. W domu też muszę być o dziewiątej w łóżku. Ale zawsze sobie poczytam czy coś – wyjaśnił.
– Ble! – Leon włożył palce do ust i udał, że wymiotuje. – Ty i te twoje książki. Moja mama mówi, że tylko sobie oczy od tego można popsuć. Dlatego sama mi czyta lektury. Mówi, że jeszcze się w życiu naczytam głupot.
Zrobili rundkę obok piekarni i na rogu się pożegnali.
Paweł wszedł do domu bardzo cicho, ale od razu rozpoznał głos lektora w serialu „Dynastia” i chociaż nie miał pojęcia, o czym to jest, to wiedział, że kontrolę nad jego domem, a także umysłami matki i jej przyjaciółki Sabiny Klanut przejęła dziś znowu rodzina Carringtonów. Przystanął w holu, żeby zdjąć tenisówki, a z wnętrza pokoju telewizyjnego usłyszał:
– Taką garsonkę z watowanymi rękawami musze sobie kazać uszyć. Popatrz, Sabinka, jak podkreśla talię.
– Jezu, Danusia, tylko nie w takim kolorze. Toż to wzrok można stracić. Wyglądałabyś jak jakaś cyganicha.
– Wiem przecież, o kolorze nie mówię. Ale na pewno z żorżety, bo się ładnie leje, układa i nie opina.
– Ciii – syknęła koleżanka.
Paweł czmychnął za próg kuchni w obawie, że któraś go usłyszała. W pokoju zaległa cisza i kilku ostatnich dialogów bohaterów serialu kobiety wysłuchały w milczeniu. Kiedy popłynęła znana melodia na koniec odcinka, Paweł wychylił głowę.
– Pani Basia to ci raczej takiej nie uszyje – wróciła do tematu Sabina. – Musiałabyś gdzieś wykrój znaleźć.
– No wiadomo. Nie podejrzewam jej o takie talenty. W „Burdzie” może będzie albo babeczek w sklepie z tkaninami trzeba popytać.
– Ja to bym do Lublina pojechała. Bo w Lubartowie co masz? Dwa sklepy na krzyż, a w Lublinie cała ulica Buczka sklep koło sklepu.
– Oczywista. Niczego innego nie brałam pod uwagę – zapewniała matka.
Paweł znudził się dyskusją o tkaninach i cofnął się do wnętrza kuchni, żeby ukroić sobie kromkę. Chwycił za drzwiczki od szafki, ale wymsknęły mu się z ręki i trzasnęły z łomotem. Matka w sekundę pojawiła się za jego plecami.
– A co ty tutaj? – Rozejrzała się po pomieszczeniu i uniosła brwi w górę, wlepiając wzrok w Pawła z nożem w jednej ręce.
– Kanapkę chciałem – wydukał i odłożył nóż.
Spojrzała na niego surowo i skinęła w stronę zlewu.
– Ręce byś umył, a nie mi tu brud i zarazki po domu roznosisz – fuknęła. Podeszła do niego i zamknęła mu szafkę nad głową. Chwyciła czajnik i nastawiła wodę, a do szklanego dzbanka wrzuciła dwie torebki herbaty. – W lodówce są bajaderki, pani Sabinka przyniosła, ale nie bierz, bo to z alkoholem –ostrzegła.
Pokiwał posłusznie głową.
– Wyprostuj się, dziecko. Cały czas się garbisz. Kręgosłup zniszczysz. – Chwyciła za czajnik i wlała wodę do dzbanka.
Jak na komendę wyprężył plecy. Czekał. Matka popłynęła wzrokiem po kuchni. Mógł tylko przypuszczać, że wcześniej pokłóciła się z ojcem i teraz szukała zaczepki. Wpatrywał się w nią gotowy wyszczerzyć usta w uśmiechu, jeśli spojrzy wprost na niego.
– Odgrzej sobie bigos – poleciła w końcu, wracając do koleżanki. – Tylko włącz pochłaniacz, żeby mieszkania nie za-śmierdzieć.
W bigosie przeważały mięso, kiełbasa i boczek. Grzebiąc w potrawie, Paweł się zastanawiał, czy w spożywczaku wykupili całą kiszoną kapustę, czy też matka chciała zużyć wszystkie resztki wędlin, które znalazła w lodówce. Zagryzł chlebem i ruszył do siebie.
Na biurko wysypał zawartość tekturowego pudła, które wyciągnął spod łóżka. Śrubki, druciki, podzespoły. Planował wykorzystać silniczek, który wymontował ze starej suszarki mamy. Wysunął szufladę biurka i pomyszkował. Pchnął ją z łoskotem i wlazł pod biurko, żeby przeszukać szafkę pod blatem. Odnalazł książkę z prostymi modelami, którą wygrzebał w antykwariacie w Lublinie ubiegłej wiosny. Właściwie nie wygrzebał, tylko wyprosił u właściciela, który siedział ukryty wśród stosu pożółkłych tomów i uzupełniał kolejnym petem ozdobnego jeża w wielgachnej kryształowej popielniczce.
Wylazł spod stolika i odszukał model silniczka, sunąc wskazującym palcem po spisie treści. Pacnął z zadowoleniem w kartkę i rozsiadł się w krześle. Może uda się odpalić to ustrojstwo, a wtedy pokaże Leonowi, gdzie raki zimują. Jemu się zawsze wydaje, że tylko kupione to najlepsze. Przeczytał w skupieniu zawiły opis dwa razy. Westchnął głośno. Miał jeszcze cztery lata, żeby przygotować się do udziału w turnieju „Super Głowy”, który organizował jego ulubiony program popularno-naukowy „Kwant”.
Na najlepsze pomysły w paczce wpadali zawsze Anka i Leon. Paweł z Krzyśkiem posłusznie wykonywali przydzielone polecenia, a Dawid troszkę narzekał, troszkę się ociągał, a potem dołączał do wspólnej zabawy. Ania ciągnęła go zawsze za rękaw, zachęcała nowymi argumentami, czasami broniąc przed dokuczliwymi docinkami Leona. Umówili się, że zaraz po mszy i niedzielnym obiedzie wszyscy spotkają się nad rzeką i będą się bawić w poszukiwaczy złota. Codzienne msze w trakcie białego tygodnia kompletnie ich wynudziły i wszyscy marzyli, żeby w końcu zrzucić z siebie stroje komunijne, niewygodne buty i włożyć tenisówki.
Gruchnęli śmiechem na widok Dawida z durszlakiem na głowie.
– Ty tępa pało. Jak ty chcesz złoto odsiewać przez te dziury? – wyśmiał go Leon, kiedy Dawid zbiegł stromym zboczem ku rzece.
Wszyscy brodzili już pomiędzy kamieniami, starając się nie pośliznąć i dotrzeć do piaszczystych łach dalej od brzegu. Dawid zrzucił z siebie ubranie i w samych slipkach wszedł do rzeki.
– Żebyś się nie zdziwił – fuknął niezbyt głośno. – U mnie będą zostawały tylko największe jednorodki.
– Samorodki – poprawił go Paweł.
Kucnął z czerwoną plastikową miednicą, pełną piachu i zaczął wykonywać koliste ruchy, dolewając co chwila wody. Krzysiek z Leonem trzymali błękitną emaliowaną miednicę, dziurawą w jednym miejscu.
– Nadaje się idealnie – oznajmił Leon, kiedy Rudy przytaskał ją nad rzekę, pchając przed sobą spacerówkę z Madzią, najmłodszą siostrą.
On nie miał żadnego naczynia. Przyjechał na swoim nowym rowerze z przerzutkami Shimano, który dostał na komunię, i od tygodnia zamęczał wszystkich gadaniem o danych technicznych tego cuda inżynierii jednośladów. Nad rzeką oznajmił, że będzie hersztem bandy poszukiwaczy złota i nie musi nawet wchodzić do wody. Zza paska spodenek wyjął notesik i długopis przymocowany do niego gumką i zasiadł gotowy do sporządzania zapisów.
– A niby dlaczego ty? – warknęła Anka. – Każdy by mógł.
– Bo w filmie tak było. Jeden był hersztem i oddawali mu po jednym z zarodków – argumentował Leon, rzucając drobnymi kamyczkami w nurt rzeki.
– Samorodków – sprostował znowu Paweł, nie podnosząc głowy znad miednicy. Piasek i woda nie były lekkie, po kilku minutach rozbolały go ramiona. Przykucnął, żeby odpocząć, i poczuł, że woda zmoczyła mu tyłek. – Kurde! – Cisnął miednicę na brzeg i stąpał ostrożnie pomiędzy większymi otoczakami. Latem rzeczka wysychała mocno, odsłaniając spore kamienie przy brzegu. Woda sięgała ledwie do kolan, więc utopić się nie dało, ale rozwalić łeb o kamień jak najbardziej. – Nie ustaliliśmy żadnych zasad – wyrzucił z siebie ze złością, kładąc się na brzuchu, żeby wysuszyć majtki. – Ile jeszcze mam się moczyć? Jakie kamienie będą udawały złoto? – Podparł głowę na dłoniach i spoglądał na Ankę.
Dziewczynka przerwała płukanie piasku.
– Mam! – Uniosła dłoń.
Pozostali chłopcy też porzucili swoje poszukiwania i odwrócili się w jej stronę.
– Nie wrzeszcz, bo dziecko obudzisz. – Krzysiek skinął w stronę wózka nakrytego kawałkiem wypłowiałej firanki chroniącym przed komarami.
– To będzie złoto – wyszeptała Ania, podchodząc do nich.
– Jasne, bo ty znalazłaś – warknął Leon.
– Nie, głupku, bo to żółty kamień. – Pochyliła się i zaczęła wyjmować ze swojej miednicy po kolei inne. – Są szare, są brązowe, są takie sraczkowate i są też żółte jak ten. Więc ustalamy, że żółte to nasze złoto. Pasuje? – Uniosła głowę i spojrzała wprost na Leona.
Wszyscy pokiwali głowami i wrócili do swojego zajęcia. Rzucali znalezione kamienie na brzeg. Niektóre lądowały w trawie, inne z pluskiem turlały się z powrotem do wody. Po godzinie byli wykończeni. Wyleźli na brzeg i rozłożyli się natrawie.
– Umieram z głodu – westchnął Paweł. – Zjadłbym konia z kopytami.
Jak na zawołanie głośno zaburczało mu w brzuchu i wszyscy wybuchli śmiechem.
– Ej, zupełnie zapomniałem. – Dawid usiadł gwałtownie. – Mam chleb i kiełbasę. Mama dała, żebyśmy sobie ognisko zrobili.
Cała czwórka poderwała się na równe nogi.
– Dopiero mówisz? Dawać, zbieramy chrust – zarządził Leon, rozglądając się po nabrzeżu. – Ale nie tu, bo za mało miejsca i gałęzie wiszą nisko. Tam chodźmy – wskazał za rzekę – za bunkrem jest polanka i tam będzie najlepiej.
– Zapałki masz? – Krzysiek odwrócił się do Dawida, który naciągał koszulkę przez głowę. Z wyrazu twarzy kolegi odczytał odpowiedź i cmoknął z dezaprobatą. – No to pojedliśmy.
Pochylił się nad wózkiem i wziął na ręce zaspaną siostrę. Kilka minut tulił ją w ramionach, a potem posadził na rozciągniętym na trawie kocyku w zielone żółwie i włożył jej do ręki plastikową zabawkę. Przez chwilę cała piątka przypatrywała się sobie nawzajem w milczeniu. Giez usiadł Krzyśkowi na udzie i Paweł bez ostrzeżenia sprzedał mu mocnego klapsa, zanim owad zdążył ukąsić. Krzysiek odskoczył jak oparzony, ale widząc rozgniecionego owada na wyciągniętej dłoni, skinął tylko głową i rozmasował nogę.
– Pójdę do Bryndy. Może da nam zapałki na kredyt, a potem mu oddamy – zaproponował Paweł, schylając się po spodenki.
Pozostali pokiwali głowami.
– To my będziemy na tej polance za bunkrem – rzucił za nim Leon.
Paweł szedł powoli ścieżką wzdłuż rzeczki. Sunął dłonią po wysokich trawach i co chwila zabijał komara, który przysiadał mu na łydce. Za drogą rozciągał się ceglany mur otaczający cmentarz. Kuta brama stała otwarta na oścież, ale dookoła nie było widać żywego ducha. A powinien być przynajmniej jeden. Stały bywalec tych okolic – Zenek Brynda. Mężczyzna codziennie rozstawiał tu stoliczek turystyczny, na którym ustawiał znicze i wkłady. Na ścianie obok wieszał dwie lub trzy liche wiązanki ze sztucznych kwiatów i spędzał tak kilka godzin, słuchając radyjka tranzystorowego i czytając książki. Dziś miejsce przed murem świeciło pustką. Dziwne, jest niedziela, pora na najlepszy zysk, ale może o tej godzinie wszyscy siedzą przy obiedzie i nie ma ruchu. Paweł podrapał się po łydce pociętej przez komary.
Bez zapałek nie wróci, mowy nie ma. Reszta paczki pożre go zamiast tych kiełbas i będą szydzili ze dwa dni. Nie bał się Bryndy, ale żył w zgodzie z wyssaną z mlekiem matki zasadą, że „w niedziele po domach nie chodzimy”. Trudno, pójdzie. Mocno zapukał w drewniane drzwi. Usłyszał szuranie podeszew o podłogę i zawiasy skrzypnęły. Przywitało go srogie spojrzenie Bryndy, które szybko złagodniało, kiedy rozpoznał Pawła. Przeżuwał w ustach obiad i pomachał do gościa widelcem.
– A to ty, Dybała. Czego chcesz?
Paweł nerwowo przestępował z nogi na nogę, pocierając szyję.
– Dzień dobry, panie Brynda. Ja chciałem zapałki kupić – zawiesił głos i spojrzał na swoje trampki. – Znaczy się: pożyczyć – wydukał.
– Pożyczyć, mówisz. A kiedy oddasz?
– Zaraz, za pół godziny. Ognisko chcieliśmy – wyciągnął ramię za siebie – za rzeką zrobić i kiełbasy… – mielił słowa bez sensu.
– Hm. A fajki też będziecie palić?
– My? W życiu! – zapewnił, kładąc dłoń na piersi. – Dopiero co u komunii byliśmy. Cały tydzień i…
Głęboki, jowialny rechot wyrwał się Bryndzie z gardła. Wydobywał się chyba z samego brzucha, bo mężczyzna pochylił się i oparł dłonie na udach, rycząc ze śmiechu.
– U komunii. No nie mogę. To żeś powiedział… – Wierzchem dłoni otarł łzy śmiechu. – Jak znam życie, jeszcze to nikomu, nigdy nie przeszkadzało, żeby troszku zgrzeszyć. Ale skoro tak mówisz… – Wsunął lewą rękę do kieszeni dżinsowych spodni i wyjął plastikową zapalniczkę. – Masz tu, tylko się nie poparzcie. – Wychylił się zza drzwi i spojrzał na niebo. – Jak będziecie wracali, to oddasz, za godzinkę już się wystawię. – Skinął ręką w stronę cmentarnego muru.
– Bardzo dziękuję, panie Brynda! – Paweł zacisnął palce na zapalniczce i pokiwał żwawo głową.
– Hej, młody – krzyknął za nim dobroczyńca. – Jak tam twój silniczek, ruszył?
Paweł spojrzał przez ramię i poczuł, jak fala ciepła spływa mu od nasady włosów i wędruje po twarzy. Zagryzł wargę i pokręcił głową.
– To dawaj do mnie jutro po szkole, coś zaradzimy. Tylko rodzicom powiedz, że do mnie idziesz, żeby się nie martwili – nakazał i zatrzasnął drzwi.
Ognisko strzelało płomieniami wysoko, więc musieli poczekać, aż trochę się wypali. Kiełbasy wyszły chrupiące jak marzenie. Pałaszowali, trzymając kije w dłoniach, a tłuszcz spływał im po palcach i plamił koszulki. Paweł żuł mięso, zagryzając chlebem, i z uwielbieniem wpatrywał się w roześmiane, rozjaśnione poświatą od ogniska twarze. Wreszcie nie był sam. W końcu miał swoją paczkę, przyjaciół na całe życie. Żadne wakacje nie będą już ciągiem nudnych dni spędzonych samotnie w domu albo u dziadków. Zatopił zęby w kiełbasie i zasłuchany w barwne opowieści Leona oderwał gorący kawał mięsa. Obok siedziała w kucki Anka i dzieliła stertę żółtych kamieni na pięć równych kopczyków. Dla każdego po równo złota. Poszturchiwali się i naśmiewali z poważnych opowieści Leona, a ogień strzelał iskrami w niebo.
Dzień ciągnął się za dniem jak kisiel zwisający z łyżki, ociężale i powoli. Żeby jeszcze był taki słodki, pomyślał znudzony Paweł, kiedy zaburczało mu w brzuchu. Tydzień szkolny trwał w nieskończoność. Zdawało się, że już jest piątek, ale pakując się do szkoły, z przerażeniem stwierdził, że to dopiero środa. Wszystko przez tę pogodę za oknem. Po szkole miał ochotę rzucić plecakiem i ruszyć na dwór, a tymczasem prace domowe przykuwały go po południu do biurka. Matka sprawdzała mu zeszyt po zeszycie, sunąc pomalowanym na różowo paznokciem po kartkach w kratkę i linie. A potem wynajdowała jakieś zajęcie w domu i rzadko miał okazję spotkać się z resztą bandy. Dziś też się na to nie zapowiadało.
Siedział prosty jak struna ze ściągniętymi łopatkami i ramionami opadającymi ku podłodze. Lekko oparty o krzesło przysłuchiwał się nauczycielce, która z entuzjazmem opowiadała o budowie liścia. Może jako pracę domową zada zrobienie zielnika i będzie miał wymówkę, żeby wyjść z domu. Z nadzieją na to próbował powstrzymać zamykające się powieki. Zerknął w prawo. Leon gapił się za okno, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje na tablicy. Ławkę przed nim Ania podparła czoło ręką i bazgrała coś na marginesie zeszytu. Dawid położył głowę na zgiętym ramieniu i przesuwał palcem po krawędzi ławki, udając, że jego dłoń jest oddzielnym bytem, który wybrał się na przechadzkę. Paweł zakasłał, pochylił się do plecaka po butelką z wodą i zobaczył podrygującą nerwowo nogę Anki. Dziwna ona jest. Niby zawsze z nimi, a jednak trochę obok. Niewiele mówi, ale zawsze upiera się przy swoim. W ogóle jej nie obchodzi, co myślą o niej inni. Na korytarzu zawsze trzyma się z dziewczynami, ale po szkole łazi wszędzie z nimi i wyczynia największe wygłupy. Niczego się nie boi, nie piszczy jak głupia, kiedy zobaczy pająka, tylko kładzie go sobie na dłoni i obserwuje z twarzą przysuniętą bardzo blisko. Wzdrygnął się na wspomnienie długich pajęczych nóg. Trochę się ich brzydził, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Podobnie jak on, Ania była prymuską. Obserwował ją kątem oka, kiedy nauczycielka oddawała klasówki, a ona dostała piątkę. Zerkała tylko na kartkę i nie robiła wokół siebie szumu jak inni dobrzy uczniowie. Podniósł rękę i zapytał, czy może napić się wody. Dawid przerwał spacer swoich palców po blacie i wyciągnął rękę po butelkę. Paweł upił łyk, zacisnął szczękę i podał mu wodę. Dawid nigdy nie musiał pytać. Dorośli w szkole traktowali go inaczej niż resztę dzieci, nawet jeśli chłopiec nigdy tego specjalnie nie wykorzystywał. Oddając butelkę, szepnął podziękowanie. Dźwięk dzwonka wyrwał wszystkich uczniów z letargu. W pośpiechu pakowali plecaki, żeby wreszcie wyjśćze szkoły.
Upały zaczęły się tego roku wcześniej niż zwykle. Słońce przypiekało im twarze, kiedy wracali do domów, ciągnąc noga za nogą. Paweł zerknął na Krzyśka, który siedział cały dzień ze spuszczoną głową i zamienił z nimi może dwa zdania. Kiedy wyszli na chodnik, szturchnął go łokciem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
1990–1992