Dotyk śmierci - Nora Roberts - ebook

Dotyk śmierci ebook

Nora Roberts

4,6

Opis

[PK]

 

W luksusowym nowojorskim apartamentowcu zostaje zastrzelona Sharon DeBlass, wnuczka wpływowego senatora. Śledztwo w tej sprawie prowadzi porucznik Eve Dallas młoda, zdolna i energiczna policjantka z wydziału zabójstw. Pierwsze ślady prowadzą do Roarke'a tajemniczego miliardera, o którym nie wiadomo nic, poza tym, że jest oszałamiająco bogaty, przystojny i inteligentny i że lekceważy sobie wszelkie zasady i nakazy. Jakie skutki będzie miało spotkanie tych dwojga? Tymczasem zabójca uderza drugi raz. Nora Roberts, mistrzyni w łączeniu wątków sensacyjnych i romansowych znowu dostarcza swoim czytelniczkom wspaniałej rozrywki. 

 

Cykl: In Death / Oblicza śmierci, t. 1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6)

Miejska Biblioteka Publiczna w Szprotawie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
moniraszewczyk

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Dotyk śmierci

Tej samej autorki

polecamy:

Klucz światła

Klucz wiedzy

Klucz odwagi Skarby przeszłości

Błękitna dalia Czarna róża

Szkarłatna lilia Sława i śmierć Kwiat nieśmiertelności

Szczypta magii

Nora ROBERTS

Dotyk śmierci

Przełożyła

Ewa Kwiatek

Tytuł oryginału

NAKED IN DEATH

Copyright © 1995 by J.D. Robb

Projekt okładki

i stron tytułowych:

Mirosław Adamczyk

Redakcja:

Ewa Witan

Redakcja techniczna:

Elżbieta Urbańska

Korekta:

Grażyna Nawrocka

Łamanie:

Ewa Wójcik

ISBN 83-7469-108-5

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Druk i oprawa:

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A.

30-011 Kraków, ul. Wrocławska 53

Grać każąc z woli przeznaczenia sztukę, Do której przeszłość była li prologiem.

William Szekspir „Hamlet” przeł. Władysław Tarnawski

Przemoc jest tak amerykańska jak placek z wiśniami.

Rap (Hubert Gerold) Brown

Obudziła się w ciemności. Przez szpary w okiennych żaluzjach sączył się świt, rzucając ukośne cienie na łóżko. Miała wrażenie, że znajduje się w więziennej celi.

Przez chwilę po prostu leżała, drżąca, uwięziona, próbując otrząsnąć się ze snu. Po dziesięciu latach służby wciąż miewała koszmarne sny.

Sześć godzin wcześniej zabiła człowieka; patrzyła, jak śmierć przesłania mu oczy mgłą. Nie po raz pierwszy użyła broni i nie po raz pierwszy majaczyły jej się koszmary. Nauczyła się akceptować własne czyny i ich konsekwencje.

Prześladował ją obraz dziecka. Dziecka, którego nie zdążyła uratować. Dziecka, którego rozpaczliwe wołanie powracało w snach echem jej własnego krzyku.

I ta krew, pomyślała, ocierając pot z czoła. Taka mała dziewczynka, a miała tak dużo krwi. Wiedziała jednak, że koniecznie musi odsunąć od siebie to wspomnienie.

Zgodnie z obowiązującą w wydziale procedurą Eve przez cały ranek będzie poddawana testom. Wymagano, by każdy policjant, który zabił człowieka, przeszedł badania psychiatryczne i psychotechniczne, zanim na nowo po-dejmie swoje obowiązki. Trochę irytowały ją te testy.

Wyjdzie zwycięsko z tej próby, tak samo jak z poprzednich.

Kiedy wstała, refleksy światła przesunęły się automatycznie w dół, rozjaśniając jej przejście do łazienki. Skrzywiła się, widząc swoje odbicie w lustrze. Oczy miała zapuchnięte z braku snu, a twarz prawie tak samo bladą jak ciała, które przekazała lekarzowi sądowemu.

Nie zastanawiała się nad tym dłużej i weszła pod prysznic, ziewając.

- Odkręć na fuli - powiedziała i przesunęła się tak, by strumień wody padał prosto na jej twarz.

Pozwoliła, by łazienkę wypełniła para, po czym namydliła się, przebiegając myślą wydarzenia ostatniej nocy. Testy miały się rozpocząć dopiero o dziewiątej, więc następne trzy godziny wykorzysta na uspokojenie nerwów i całkowite uwolnienie się od koszmarnego snu.

Wątpliwości i wyrzuty sumienia często wychodziły na jaw, a to mogło oznaczać powtórną, bardziej intensywną sesję z maszynami i obsługującymi je technikami o sowich oczach.

Nie miała zamiaru być poza wydziałem dłużej niż dwadzieścia cztery godziny.

Włożyła szlafrok, poszła do kuchni i zaprogramowała automatycznego kucharza na czarną kawę i lekko opieczoną grzankę. Zza okna dochodził głośny warkot samolotów wiozących pierwszych pracowników do biur, a ostatnich do domów. Wybrała to mieszkanie, ponieważ wiodła nad nim trasa powietrzna, a Eve lubiła hałas i widok zapchanego samolotami nieba. Ziewnęła ponownie, wyjrzała przez okno i powiodła wzrokiem za starym autobusem, z grzechotem przewożącym robotników, którzy nie mieli tyle szczęścia, by pracować w mieście czy też korzystać z połączeń miejscowych.

Wywołała na monitorze „New York Time-sa” i przebiegła wzrokiem nagłówki, czekając, aż podrabiana kofeina pobudzi jej system nerwowy. Automatyczny kucharz znowu przypalił grzankę, ale i tak ją zjadła, myśląc bez przekonania, że powinna wymienić zepsutą część.

Marszczyła czoło, czytając artykuł o pladze droidalnych cocker spanieli, kiedy zamigotało telełącze. Eve przełączyła się na odbiór i zobaczyła na ekranie twarz szefa.

- Panie komendancie.

- Porucznik Dallas. - Kiwnął jej krótko głową, zauważając, że Eve ma mokre włosy i zaspane oczy. - Wypadek przy Dwudziestej Siódmej West Broadway, osiemnaste piętro. Obejmujesz sprawę.

Trochę się zdziwiła.

- Jeszcze nie przeszłam testów. Tamten mężczyzna zginął o dwudziestej drugiej trzydzieści pięć.

- Ta sprawa ma pierwszeństwo - powiedział stanowczo komendant. - Jadąc na miejsce wypadku, proszę odebrać odznakę oraz broń. Kod Piąty, porucznik Dallas.

- Tak jest. - Gdy jego twarz zniknęła z ekranu, Eve odsunęła się od komputera. Kod Piąty oznaczał, że ma meldować się bezpośrednio u przełożonego, nie będzie jawnych raportów międzywydziałowych ani współpracy z prasą.

Co w istocie znaczyło, że dano jej wolną rękę.

Na Broadwayu panował tłok i zgiełk niczym na przyjęciu, którego nigdy nie opuszczają hałaśliwi goście. Ulice i chodniki były zapchane ludźmi i pojazdami. Pamiętała z dawnych czasów, kiedy pełniła jeszcze służbę patrolową, że w tej okolicy często dochodziło do wypadków samochodowych oraz potrąceń turystów, którzy byli zbyt zaabsorbowani gapieniem się na uliczne widowisko, by w porę zejść z jezdni.

Nawet o tak wczesnej godzinie unosiła się para z zainstalowanych na stałe budek i przenośnych straganów z jedzeniem, które przewalającym się tłumom oferowały wszystko, od makaronu ryżowego po hot dogi z soi. Musiała skręcić w bok, by ominąć namolnego sprzedawcę smażonych kiełbasek, a gdy mężczyzna pokazał jej środkowy palec zgięty w wulgarnym geście, uznała to za rzecz zupełnie naturalną.

Zaparkowała na ulicy, obok innych stojących równolegle do krawężnika samochodów, i minąwszy mężczyznę, który śmierdział gorzej od swojej butelki z piwem, weszła na chodnik. Najpierw obejrzała dokładnie budynek, pięćdziesiąt pięter błyszczącej stali, który wystrzelał w niebo ze swej betonowej podstawy. Zanim dotarła do wejścia, zaczepiono ją dwa razy.

Nie była tym zaskoczona, ponieważ tę składającą się z pięciu przecznic część Broadwayu nazywano pieszczotliwie Pasażem Prostytutek. Błysnęła odznaką umundurowanemu policjantowi, który pilnował wejścia.

- Porucznik Dallas.

- Tak jest. - Uruchomił komputerową blokadę drzwi, by powstrzymać ciekawskich, po czym zaprowadził Eve do wind. - Osiemnaste piętro - powiedział, gdy drzwi kabiny zamknęły się za nimi.

- Proszę wprowadzić mnie w sprawę. - Włączyła magnetofon i czekała.

- Nie byłem pierwszy na miejscu zbrodni, pani porucznik. To, co wydarzyło się na górze, jest utrzymywane w tajemnicy. Obowiązuje Kod Piąty. W mieszkaniu numer osiemnaście zero trzy czeka na panią oficer.

- Kto zawiadomił nas o zabójstwie?

- Nie dysponuję taką informacją.

Pozostał na miejscu, gdy drzwi windy się otworzyły. Eve wyszła z kabiny i znalazła się sama w wąskim korytarzu. Zainstalowane ze względów bezpieczeństwa kamery były skierowane prosto na nią; niemal bezszelestnie ruszyła po miękkim, nieco wytartym dywanie do apartamentu 1803. Nie zawracając sobie głowy pukaniem, oznajmiła głośno swoje przybycie, po czym podsunęła odznakę pod oko kamery i poczekała, aż drzwi się otworzą.

- Dallas.

- Feeney. - Uśmiechnęła się zadowolona z widoku znajomej twarzy. Ryan Feeney był jej starym przyjacielem i ekspartnerem, który zamienił ulicę na biurko i wysoką pozycję w Wydziale Rozpoznania Elektronicznego. -Więc teraz przysyłają speców od komputerów.

- Chcieli starszego oficera, i to najlepszego. - Uśmiech rozjaśnił jego szeroką, pomarszczoną twarz, ale oczy pozostały poważne. Był niskim pulchnym mężczyzną z małymi grubymi rękami i rudawymi włosami. - Wyglądasz na wykończoną.

- Miałam ciężką noc.

- Słyszałem. - Z torby, którą zawsze nosił ze sobą, wyjął paczkę orzeszków w cukrze i poczęstował nimi Eve. Przyglądał się jej, próbując ocenić, czy jest przygotowana na to, co zobaczy w sypialni.

Ta młoda, jak na swój stopień, zaledwie trzydziestoletnia kobieta o dużych brązowych oczach nigdy nie miała okazji patrzeć na świat z młodzieńczą naiwnością. Jasnobrązowe włosy nosiła krótko obcięte, raczej dla wygody niż z chęci hołdowania modzie, ale pasowały do jej trójkątnej twarzy o ostro zarysowanych kościach policzkowych i małym dołeczku w policzku.

Wysoka, długonoga Eve Dallas sprawiała wrażenie szczupłej, ale Feeney wiedział, że pod skórzaną kurtką kryje się muskularne ciało. Co więcej, miała nie tylko mięśnie, ale też serce i rozum.

- Czeka cię przykry widok, Dallas.

- Wiem. Kim jest ofiara?

- Sharon DeBlass, wnuczka senatora De-Blassa.

Nic jej to nie mówiło.

- Feeney, polityka nie jest moją mocną stroną.

- To dżentelmen z Wirginii, skrajny prawicowiec, wywodzący się ze starej bogatej rodziny. Kilka lat temu jego wnuczka opuściła niespodziewanie dom, przeniosła się do Nowego Jorku i została licencjonowaną damą do towarzystwa.

- Prostytutka. - Eve rozejrzała się po apartamencie. Został urządzony w natrętnie nowoczesnym stylu - szkło i chrom, sygnowane hologramy na ścianach, barek w kolorze ostrej czerwieni. Za barkiem wisiała ogromna zasłona wymalowana w zlewające się ze sobą różnorodne wzory w zimnych pastelowych kolorach.

Schludna jak dziewica, pomyślała Eve, i zimna jak dziwka.

- Nic dziwnego, biorąc pod uwagę miejsce, w jakim zdecydowała się zamieszkać.

- To delikatna sprawa ze względów politycznych. Ofiarą jest dwudziestoczteroletnia biała kobieta. Umarła w łóżku.

Eve tylko uniosła brew.

- Wydaje się to dość znaczące, skoro była kupowana w łóżku. Jak zmarła?

- To kolejny problem. Chcę, żebyś sama zobaczyła.

Gdy przeszli przez pokój, każde z nich wyjęło mały pojemniczek; spryskali sobie dokładnie ręce, by je natłuścić i nie zostawiać odcisków palców. Na progu sypialni Eve spryskała też podeszwy butów, nie chcąc, by przyczepiły się do nich włókna, zabłąkane włosy czy fragmenty naskórka.

Musiała zachować ostrożność. W normalnych okolicznościach na miejscu zabójstwa byłoby już dwóch innych oficerów śledczych, rejestrujących wszystko i robiących zdjęcia. Lekarze sądowi czekaliby, jak zwykle niecierpliwie, żeby zabrać się do roboty. Fakt, że tylko ona i Feeney zostali przydzieleni do tej sprawy, oznaczał, że trzeba uważać na każdy krok.

- Kamery w holu, windzie i na korytarzach - zauważyła.

- Już oznaczyłem dyskietki. - Feeney otworzył drzwi i przepuścił ją przodem.

Nie wyglądało to ładnie. Zdaniem Eve śmierć rzadko była spokojnym metafizycznym przeżyciem. Na ogół oznaczała brutalny koniec, który nie miał nic wspólnego ze świętym i grzesznikiem. Ale to, co tutaj zobaczyła, szokowało jak teatralna dekoracja, którą stworzono specjalnie po to, by wywołać zgorszenie.

Ogromne łóżko było nakryte gładkimi atłasowymi prześcieradłami w kolorze dojrzałej brzoskwini. Małe reflektory rzucały miękkie światło na środek, gdzie w łagodnym zagłębieniu ruchomego materaca leżała naga kobieta.

Materac falował z nieprzyzwoitym wdziękiem w takt muzyki, przepływającej cicho przez wezgłowie łóżka.

Kobieta wciąż była piękna; miała profil jak z kamei, kaskadę zmierzwionych, płomiennie rudych włosów, szmaragdowe oczy, spoglądające teraz ze szklanym wzrokiem na wyłożony lustrami sufit. Białe jak mleko członki przywodziły na myśl scenę z „Jeziora łabędziego”, gdy poruszające się łóżko kołysało nimi delikatnie.

Teraz nie były artystycznie ułożone, tylko rozrzucone zmysłowo, tak że ciało martwej kobiety tworzyło literę X pośrodku łóżka.

Miała dziurę w czole i w piersi, a jeszcze jeden makabryczny otwór widniał między jej rozłożonymi udami. Krew obryzgała połyskujące prześcieradła, wyciekła na łóżko, utworzyła kałużę i zakrzepła.

Poplamiła także ściany, które przypominały barwne obrazy namazane przez jakieś złe dziecko.

Tak ogromna ilość krwi była rzadkim zjawiskiem, a poprzedniej nocy Eve widziała jej o wiele za dużo, by patrzeć na to miejsce zbrodni ze spokojem, jakiego by sobie życzyła.

Musiała przełknąć ślinę i zmusić się do wyrzucenia z pamięci widoku tamtego dziecka.

- Masz tę sypialnię na taśmie?

-Tak.

- Więc wyłącz to cholerstwo. - Odetchnęła z ulgą, gdy Feeney odnalazł urządzenie regulujące głośnością i przyciszył muzykę. Łóżko znieuchomiało.

- Dziwne rany - mruknęła Eve, podchodząc bliżej, by je obejrzeć. - Zbyt kształtne jak na nóż. Zbyt krwawe jak na laser. - Nagle doznała olśnienia; przypomniała sobie dawne filmy szkoleniowe, dawne kasety wideo, dawne zbrodnie. - Rany boskie, Feeney, to wygląda jak rany postrzałowe.

Sięgnął do kieszeni i wyjął opieczętowaną przezroczystą torebkę.

- Ten, kto to zrobił, zostawił nam upominek. - Podał ją Eve. - Taki antyk musi oficjalnie kosztować osiem, dziesięć tysięcy, a na czarnym rynku dwa razy tyle.

Z zaciekawieniem obróciła rewolwer w ręku.

- Jest ciężki - powiedziała na wpół do siebie. -1 duży.

- Trzydziestkaósemka - odparł. - Pierwszy, jaki widzę poza muzeum. To smith & wesson, model dziesiątka, niebieskoszary. - Popatrzył na niego z pewną czułością. - Prawdziwa klasyczna broń używana przez policję aż do lat dwudziestych. Przestali ją produkować w dwa tysiące dwudziestym drugim czy dwudziestym trzecim, kiedy wydano zakaz posługiwania się bronią.

- Masz bzika na punkcie historii. - Co tłumaczyło, dlaczego jest teraz z nią tutaj. - Wygląda jak nowy. - Powąchała rewolwer przez torebkę; poczuła zapach oliwy i spalenizny. - Ktoś bardzo dbał o niego. Wystrzelił od razu - powiedziała z zadumą, oddając torebkę Fee-neyowi. - Brzydka śmierć, w ciągu mojej dziesięcioletniej służby w wydziale pierwszy raz spotykam się z tego typu zabójstwem.

- Ja po raz drugi. Jakieś piętnaście lat temu, w Lower East Side, na przyjęciu sytuacja wymknęła się spod kontroli. Facet zastrzelił pięć osób z dwudziestkidwójki, zanim zrozumiał, że to nie zabawka. Urządził niezłą jatkę.

- Dowcipniś - mruknęła Eve. - Sprawdzimy kolekcjonerów broni, zorientujemy się, ilu z nich może mieć coś takiego. Któryś z nich mógł zgłosić kradzież.

- Mógł.

- Bardziej prawdopodobne, że został kupiony na czarnym rynku. - Spojrzała przez ramię na zwłoki. - Jeśli trudniła się tym fachem przez kilka lat, to musi mieć dyskietki, rejestr klientów, notesy, w których zapisywała daty i miejsca spotkań. - Zmarszczyła brwi. - Przy Kodzie Piątym będę musiała sama sprawdzić wszystkie adresy. To nie jest zwykły mord na tle seksualnym - powiedziała z westchnie-niprffp y         to zrobił, dopracował każdy

^tźegół. krefreńczna broń, rany zadane tak, <3?ikbyf££?Yłożona do ciała linijkę, światła, ułożenie cijąfa. Fee$ay, kto wezwał policję?

- Zabójca. - Poczekał, aż Eve na niego spojrzy. - Stąd. Zadzwonił na posterunek. Widzisz to urządzenie przy łóżku, skierowane na jej twarz? Tak to załatwił. Przez wideo, sam nic nie powiedział.

- Lubi makabryczne efekty. - Głośno wypuściła powietrze. - Inteligentny, arogancki, pewny siebie skurwysyn. Najpierw się z nią kochał, mogę się założyć o swoją odznakę. Potem wstał i zrobił to. - Podniosła rękę, wycelowała i obniżając dłoń, liczyła: - Raz, dwa, trzy.

- To zimne wyrachowanie - mruknął Feeney.

- Bo on jest wyrachowany. Po zabójstwie wygładza prześcieradła. Widzisz, że nie ma na nich żadnej zmarszczki? Układa jej ciało, rozchyla nogi, tak by nikt nie miał wątpliwości, jak zarabiała na życie. Robi to starannie, niemal z linijką w ręku, więc jest idealnie upozo-wana. Pośrodku łóżka, ręce i nogi rozłożone pod tym samym kątem. Nie zatrzymuje łóżka, ponieważ jego falowanie jest częścią widowiska. Zostawia rewolwer, gdyż chce, byśmy od razu wiedzieli, że nie jest przeciętnym człowiekiem. Ma silnie rozwinięte ego. Nie zamierza tracić czasu na czekanie, aż ktoś znajdzie ciało. Pragnie natychmiastowej nagrody.

- Proponowała swoje usługi zarówno mężczyznom, jak i kobietom - zauważył Feeney, ale Eve potrząsnęła głową.

- To nie kobieta. Kobieta nie zostawiłaby jej w pozie, w której wygląda zarówno pięknie, jak i nieprzyzwoicie. Nie, nie sądzę, żeby to zrobiła kobieta. Zobaczmy, co uda nam się tu znaleźć. Czy wszedłeś już do jej komputera?

- Nie. To twoja sprawa, Dallas. Ja jestem upoważniony tylko do tego, żeby ci asystować.

- Sprawdź, czy możesz się dostać do pliku z nazwiskami jej klientów. - Podeszła do komody i zaczęła przeglądać uważnie szuflady.

Kosztowny gust, pomyślała. Znalazła parę rzeczy z czystego jedwabiu tak wysokiej klasy, że żadne podrabiane tkaniny nie mogłyby mu dorównać. Stojące na komódce ekskluzywne perfumy kosztowały z pewnością fortunę i pachniały jak kosztowny seks.

W szufladach panował wzorowy porządek, bielizna była starannie złożona, swetry poukładane w zależności od koloru i grubości. Szafa wyglądała podobnie.

Nie ulegało wątpliwości, że ofiara kochała stroje, miała pociąg do tego, co najlepsze, i że bardzo dbała o swoją garderobę.

A umarła nago.

- Prowadziła dokładne zapiski! - wykrzyknął Feeney. - Wszystko tu jest. Lista jej klientów, spotkań - włącznie z wymaganymi comiesięcznymi badaniami lekarskimi i cotygodniowymi wizytami w salonie piękności. Pierwsze załatwiała w Trident Clinic, drugie w Paradise.

- Obie na topie. Mam koleżankę, która od roku oszczędza, żeby móc spędzić tylko jeden dzień w Paradise. Można tam spróbować wszystkich przyjemności.

- Siostra mojej żony wybrała się do Paradise z okazji swoich dwudziestych piątych urodzin. Kosztowało to więcej niż ślub mojego dzieciaka. Coś podobnego, mamy jej prywatny notes z adresami.

- Świetnie. Skopiuj to wszystko, dobrze? -Słysząc jego cichy gwizd, zerknęła przez ramię i ujrzała miniaturowy komputer o pozłacanych krawędziach. - Co?

- Mamy tu nazwiska wielu wpływowych ludzi. Polityka, rozrywka, pieniądze, pieniądze, pieniądze. Ciekawe, nasza dziewczyna ma prywatny numer Roarke’a.

- Jakiego Roarke’a?

- Po prostu Roarke’a, z tego, co wiem. Niesamowicie nadziany facet. To jeden z tych, którzy potrafią zamienić gówno w sztabki złota. Dallas, powinnaś czytać nie tylko rubrykę sportową.

- No wiesz, czytam nagłówki. Słyszałeś o tej historii z cocker spanielami?

- Roarke ciągle jest na pierwszych stronach gazet - wyjaśnił cierpliwie Feeney. - To właściciel jednej z największych na świecie kolekcji sztuki. Zbiera dzieła sztuki i antyki -kontynuował, widząc, że Eve przysłuchuje mu się z zainteresowaniem. - Ma pozwolenie na kolekcjonowanie broni. Krążą plotki, że potrafi się nią posługiwać.

- Złożę mu wizytę.

- Będziesz miała szczęście, jeśli zbliżysz się do niego na milę.

- Czuję, że będę je miała. - Podeszła do łóżka i wsunęła ręce pod materac.

- Ten człowiek ma wpływowych przyjaciół, Dallas. Nie możesz sobie pozwolić na najmniejszą wzmiankę o jego związku z tą sprawą, dopóki nie zdobędziesz jakichś konkretnych dowodów.

- Feeney, wiesz, że niepotrzebnie mi o tym mówisz. - W chwili gdy się uśmiechnęła, jej palce dotknęły czegoś, co leżało między zimnym ciałem a zakrwawionymi prześcieradłami. - Coś jest pod nią. - Uniosła ostrożnie ramię martwej kobiety i wsunęła głębiej rękę.

- Papier - mruknęła. - Wodoodporny. - Natłuszczonym kciukiem starła z kartki plamę krwi i przeczytała: - „Pierwsza z sześciu”.

- Wygląda na pismo ręczne - powiedziała, podając papier Feeneyowi. - Nasz chłoptaś jest wyjątkowo inteligentny i niezwykle pewny siebie. I to jeszcze nie koniec.

Przez resztę dnia Eve robiła to, co w normalnych okolicznościach zostałoby zlecone innym funkcjonariuszom. Przesłuchała osobiście sąsiadów ofiary, spisując zeznania, domysły, podejrzenia.

Udało jej się kupić w biegu kanapkę od tego samego ulicznego sprzedawcy, którego o mały włos nie rozjechała, kiedy parę godzin wcześniej mknęła przez miasto. Po nocy i poranku, jakie miała za sobą, nie zdziwiła się, kiedy recepcjonistka w Paradise popatrzyła na nią tak, jakby Eve przed chwilą wstała z trumny.

Kaskady wody szumiały harmonijnie wśród wspaniałej roślinności zdobiącej salę recepcyjną najbardziej ekskluzywnego salonu piękności w mieście. Klientkom siedzącym w niedbałych pozach na wygodnyćh kanapach i fotelach podawano kawę w malutkich filiżankach oraz gazowaną wodę albo szampana w wąskich szklaneczkach. Słuchawki na uszach i dyski z magazynami mody dopełniały przyjemności.

Recepcjonistka miała wspaniały biust, który był najlepszą reklamą umiejętności chirurgów plastycznych pracujących w salonie. Dziewczyna była ubrana w krótki wygodny strój w kolorze służbowej czerwieni i miała niesamowitą figurę, a czarne jak heban włosy były poskręcane niczym węże.

Eve była zachwycona.

- Przykro mi - powiedziała kobieta starannie modulowanym, pozbawionym emocji głosem, przypominającym głos komputera. -Przyjmujemy tylko na zapisy.

- W porządku. - Uśmiechnęła się i niemal z żalem zmusiła recepcjonistkę do porzucenia lekceważącego tonu. Niemal. - To powinno wystarczyć. - Pokazała swoją odznakę. - Kto zajmuje się Sharon DeBlass?

Recepcjonistka rozejrzała się po sali z przerażeniem.

- Życzenia naszych klientek są otoczone ścisłą tajemnicą.

- Z pewnością. - Nieźle się bawiąc całą tą sytuacją, Eve oparła się po przyjacielsku o wycięty w kształcie litery u blat. - Mogę rozmawiać miło i cicho, tak jak teraz, rozumiemy się, Denise? - Błyskawicznie opuściła wzrok na identyfikator przypięty dyskretnie na piersi dziewczyny. - Albo mogę mówić głośno, żeby wszyscy mnie usłyszeli. Jeśli ta pierwsza propozycja bardziej ci się podoba, to zaprowadź mnie do miłego cichego pokoju, w którym nie będziemy przeszkadzały żadnej z twoich klientek, i przyślij mi stylistę Sharon DeBlass. Czy jak go tam nazywacie.

- Konsultanta - słabym głosem rzekła Denise. - Proszę pójść za mną.

- Z przyjemnością.

I rzeczywiście była to przyjemność.

Tylko w kinie i na kasetach wideo widziała taki przepych. Dywan przypominał czerwoną poduszkę, w której z błogością zanurzało się stopy. Z sufitu zwisały kryształowe krople, rzucające krążki światła. Powietrze pachniało świeżością i zadbanymi ciałami.

Nie mogła sobie wyobrazić, że spędza tu cały dzień, pozwalając, by ją smarowano kremami, natłuszczano oliwkami, masowano i poprawiano mankamenty figury, ale gdyby z próżności zdecydowała się to zrobić, to tracenie czasu w tak luksusowych warunkach byłoby z pewnością ciekawym doświadczeniem.

Recepcjonistka wprowadziła ją do małego pokoju, w którym na jednej ze ścian widniał hologram przedstawiający zieloną łąkę. Cichy śpiew ptaków i szum wiatru rozbrzmiewały słodko w powietrzu.

- Zechce pani tu poczekać.

- Nie ma problemu. - Eve zaczekała, aż drzwi się zamkną, po czym opadła na niesłychanie wygodny fotel. Gdy tylko usiadła, stojący z boku monitor włączył się i pojawiła się na nim uśmiechnięta twarz droida.

- Dzień dobry. Witamy w Paradise. Pańi uroda i dobre samopoczucie są naszą jedyną troską. Czy czekając na konsultanta, miałaby pani ochotę czegoś się napić?

- Jasne. Kawy, czarnej kawy.

- Oczywiście. Jaką pani preferuje? Proszę wcisnąć przycisk C na pani klawiaturze, to zapozna się pani z wszystkimi propozycjami.

Tłumiąc chichot, wypełniła polecenie. Przez następne dwie minuty analizowała wszystkie możliwości, po czym zawęziła wybór do Riwiery Francuskiej i Kremu Karaibskiego.

Drzwi otworzyły się, zanim zdążyła podjąć decyzję. Wstała zrezygnowana i stanęła twarzą w twarz z wyszukanie ubranym straszydłem.

Na niebieskofioletową koszulę i śliwkowe spodnie miał narzucony długi rozpięty kaftan w obowiązującym w Paradise czerwonym kolorze. Włosy, zaczesane do tyłu i odsłaniające nieprzyjemnie szczupłą twarz, przypominały odcieniem spodnie, które nosił. Uścisnął lekko rękę Eve i popatrzył na nią łagodnym wzrokiem.

- Bardzo mi przykro, pani oficer. Czuję się zakłopotany.

- Potrzebuję informacji o Sharon DeBlass. - Po raz drugi Eve wyjęła odznakę i pokazała ją swojemu rozmówcy.

- Aha, porucznik Dallas. Proszę mnie zrozumieć. Zapewne pani wie, że karty naszych klientów są ściśle tajne. Salon Paradise znany jest zarówno ze swej doskonałości, jak i dyskrecji.

- A pan zapewne wie, że mogę dostać nakaz rewizji, panie...?

- Och, Sebastian. Po prostu Sebastian. -Machnął szczupłą, błyszczącą od pierścieni ręką. - Nie kwestionuję pani władzy, pani porucznik. Ale czy mogłaby mi pani podać powód tego śledztwa?

- Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa Sharon DeBlass. - Przerwała na chwilę, widząc po oczach i pobladłej twarzy Sebastiana, że wiadomość wywołała u niego szok. - Nic więcej nie mogę panu powiedzieć.

- Morderstwo. Boże drogi, moja śliczna Sharon nie żyje? To musi być jakieś nieporozumienie. - Opadł na fotel, odchylił do tyłu głowę i zamknął oczy. Kiedy automat zaproponował mu coś do picia, ponownie machnął ręką. Światło odbiło się od jego pierścieni. - Tak, na Boga. Potrzebuję brandy, kochanie. Kieliszeczek Trevalli.

Eve usiadła obok niego i wyjęła magnetofon.

- Niech pan mi opowie o Sharon.

- Cudowna istota. O oszałamiającej urodzie, oczywiście, ale chodziło nie tylko o jej wygląd. - Brandy wjechało bezszelestnie do pokoju na automatycznym wózku. Sebastian wziął kieliszek i pociągnął duży łyk alkoholu. - Miała nieskazitelnie dobry gust, wspaniałomyślne serce, cięty dowcip. - Znowu popatrzył na Eve swymi łagodnymi oczami. - Widziałem ją zaledwie dwa dni temu.

- Tutaj?

- Miała stały terminarz wizyt. W jednym tygodniu spędzała tu pół dnia, w następnym -cały. - Szybkim ruchem wyjął kremowożółty szalik i przyłożył go do oczu. - Sharon bardzo o siebie dbała, głęboko wierzyła w skuteczność prezentowania własnego ja.

- To pomagało jej w pracy.

- Naturalnie. Pracowała wyłącznie dla zabawy. Mając tak bogatą rodzinę, nie musiała zarabiać na życie. Lubiła seks.

- Z panem?

Jego twarz artysty zmarszczyła się, różowe usta wykrzywił wyraz gniewu albo bólu.

- Byłem jej konsultantem, powiernikiem i przyjacielem - oświadczył oziębłym tonem, niedbałym gestem przerzucając szal przez lewe ramię. - Byłoby to nierozważne i sprzeczne z etyką zawodową, gdybyśmy zostali partnerami seksualnymi.

- Więc nie pociągała pana seksualnie?

- Żaden mężczyzna nie mógł pozostać obojętny na jej wdzięki. Ona... - Rozłożył szeroko ręce. - Pachniała seksem, tak jak inne kobiety drogimi perfumami. Mój Boże. - Pociągnął kolejny łyk brandy. - Teraz to już wszystko przeszłość. Nie mogę w to uwierzyć. Nie żyje! Została zamordowana! - Jego wzrok znowu spoczął na Eve. - Powiedziała pani, że to było morderstwo?

- Zgadza się.

- Miała okropne sąsiedztwo - oświadczył ponuro. - Nikt nie mógł jej namówić, żeby przeniosła się do lepszej dzielnicy. Podobało się jej takie życie pod nosem arystokratycznej rodziny.

- Nie zgadzała się ze swymi bliskimi?

- Zdecydowanie nie. Uwielbiała ich szokować. Czuła się wolna jak ptak, a oni byli tacy. .. przeciętni. - Powiedział to takim tonem, jakby uważał przeciętność za większy grzech niż morderstwo. - Jej dziadek bezustannie przedkładał Kongresowi projekty ustaw, które miały doprowadzić do uznania prostytucji za nielegalną. Tak jakby minione stulecie nie udowodniło, że takie sprawy powinny być tylko uregulowane prawnie, by wyeliminować niebezpieczeństwo zarażenia się chorobą i zmniejszyć liczbę przestępstw popełnionych na tle seksualnym. Występował także przeciwko regulacji urodzin, doborowi płciowemu oraz zakazowi używania broni.

Eve nadstawiła uszu.

- Senator przeciwstawiał się zakazowi używania broni?

- To jego konik. Sharon mówiła mi, że jej dziadek ma sporo tych niebezpiecznych starych zabawek i regularnie wygłasza bezmyślne i nieodpowiedzialne mowy, w których domaga się przywrócenia prawa do handlowania bronią. Gdyby dopiął swego, bylibyśmy z powrotem w dwudziestym wieku, mordując się nawzajem na prawo i lewo.

- Morderstwa wciąż się zdarzają - mruknęła Eve. - Czy kiedykolwiek wspominała o przyjaciołach albo klientach, którzy byli z niej niezadowoleni czy też zachowywali się agresywnie?

- Sharon miała dziesiątki przyjaciół. Przyciągała do siebie ludzi jak... - Szukając w myśli odpowiedniej metafory, znowu przyłożył rąbek szalika do oczu. - Jak egzotyczny i wonny kwiat. Z tego, co wiem, wszyscy klienci byli nią zachwyceni. Dobierała ich sobie bardzo uważnie. Wszyscy partnerzy seksualni Sharon musie-li sprostać pewnym wymaganiom. Brała pod uwagę wygląd, intelekt, maniery i biegłość w sztuce kochania. Jak powiedziałem, lubiła seks we wszystkich formach. Była... ryzykantką.

To by się zgadzało z akcesoriami znalezionymi w jej mieszkaniu. Kajdanki i bicze, wonne olejki i środki halucynogenne. To, co Eve usłyszała w dwóch hełmach do odbioru rzeczywistości wirtualnej, zaszokowało ją, chociaż była dosyć odporna na rewelacje takiego typu.

- Czy spotykała się z kimś na gruncie osobistym?

- Od czasu do czasu, ale mężczyźni szybko ją nudzili. Ostatnio opowiadała o Roarke’u. Poznała go na przyjęciu i przypadł jej do gustu. Była z nim umówiona tego samego dnia, kiedy przyszła tu na konsultację. Prosiła o coś egzotycznego, bo mieli zjeść kolację w Meksyku.

- W Meksyku. To było przedwczoraj wieczorem.

- Tak. Nie mogła przestać o nim mówić. Uczesaliśmy ją na Cygankę, nadaliśmy całemu ciału bardziej złocisty odcień. Położyliśmy Rascal Red na paznokcie i narysowaliśmy na lewym pośladku małego uroczego motyla o czerwonych skrzydłach. I żeby rysunek nie start się zbyt szybko, zastosowaliśmy specjalne kosmetyki, które zachowują trwałość przez dwadzieścia cztery godziny. Sharon wyglądała niezwykle efektownie - zakończył, zrywając się z miejsca. - Pocałowała mnie, mówiąc, że może tym razem się zakochała. „Życz mi szczęścia, Sebastianie”. Tak powiedziała przed wyjściem. I to były ostatnie słowa, jakie od niej usłyszałem.

2

Nie wykryto spermy. Eve zaklęła, czytając raport z sekcji zwłok. Jeśli ofiara kochała się z zabójcą, to stosowane przez nią środki antykoncepcyjne zabiły malutkich żołnierzyków, gdy tylko się z nimi zetknęły, niszcząc wszelki ślad po nich w ciągu trzydziestu minut od chwili wytrysku.

Testy sprawdzające aktywność seksualną niczego nie wykazały, gdyż ciało Sharon zostało zbyt poważnie uszkodzone. Morderca przestrzelił jej narządy intymne albo ze względów symbolicznych, albo dla własnego bezpieczeństwa.

Nie ma spermy, nie ma krwi, z wyjątkiem krwi ofiary) Nie można ustalić DNA.

Mimo dokładnego zbadania miejsca zbrodni nigdzie nie znaleziono odcisków palców -żadnych: ani ofiary, ani sprzątaczki, która przychodziła co tydzień, ani mordercy, oczywiście.

Wszystko zostało dokładnie wytarte, włącznie z bronią mordercy.

Zdaniem Eve, najbardziej znaczący był obraz zarejestrowany przez ochronę budynku.

Jeszcze raz puściła na swoim biurkowym monitorze dyskietki z podglądem windy.

Dyskietki były oznakowane.

Zespół Gorham. Winda A. 2-12-2058. 06:00.

Przyspieszyła obraz, patrząc na mijające godziny. Drzwi windy po raz pierwszy otworzyły się w południe. Zwolniła prędkość, uderzając w monitor krawędzią dłoni, po czym przyjrzała się niespokojnemu niskiemu mężczyźnie, który wszedł i poprosił o piąte piętro.

Nerwowy klient, pomyślała z rozbawieniem, kiedy przybyły szarpnął za kołnierzyk i wsunął

do ust pastylkę odświeżającą oddech. Pewnie ma żonę, dwoje dzieci i stałą posadę w jakimś biurze, dzięki której raz w tygodniu może wymykać się na małe bara-bara w południe.

Wysiadł na piątym piętrze.

Przez kilka następnych godzin niewiele się wydarzyło, jakaś prostytutka zjechała do holu, kilka innych ze znudzonymi minami wróciło z zakupów. Paru klientów przyszło i wyszło. Ruch ożywił się koło ósmej. Niektórzy mieszkańcy wychodzili w szykownych strojach na kolację, inni wracali do domu, by zdążyć na umówione spotkanie.

O dziesiątej do windy wsiadła elegancka para. Kobieta pozwoliła mężczyźnie rozchylić poły długiego futra, pod którym nie miała nic oprócz szpilek na wysokim obcasie i wytatuowanego kwiatu róży z łodyżką zaczynającą się w kroczu i pączkiem artystycznie drażniącym jej lewą pierś. Mężczyzna zaczął ją pieścić, choć prawo zabraniało tego na terenie strzeżonym przez kamery. Gdy winda zatrzymała się na osiemnastym piętrze, kobieta owinęła się futrem i oboje wyszli, rozmawiając o sztuce, którą właśnie obejrzeli.

Eve zapisała sobie, żeby następnego dnia przesłuchać tego mężczyznę. Był sąsiadem i znajomym ofiary.

Przerwa w odbiorze nastąpiła dokładnie o 12:05. Obraz zanikł niemal całkowicie, na ekranie pozostał tylko niewielki punkcik. Ponowna inwigilacja windy rozpoczęła się o 02:46.

Dwie godziny i czterdzieści jeden minut stracone.

To samo stało się z zapisem obrazu zarejestrowanego w korytarzu na osiemnastym piętrze. Wymazano prawie trzy godziny. Eve zastanawiała się nad tym, popijając wystygłą kawę. Sprawca orientował się w systemie zabezpieczeń, pomyślała, i wystarczająco dobrze znał budynek, by wiedzieć, gdzie i jak spreparować dyski. I nie śpieszył się. Sekcja zwłok wykazała, że zgon nastąpił o drugiej nad ranem.

Spędził z nią prawie dwie godziny, zanim ją zabił, i prawie dwie godziny po jej śmierci. A mimo to nie zostawił żadnego śladu.

Mądry chłopak.

Jeśli Sharon DeBlass zanotowała, że ma się z kimś spotkać na gruncie prywatnym czy też zawodowym, to ta wzmianka również została usunięta.

Więc był z nią na tyle blisko, by wiedzieć, gdzie trzymała swoje pliki i jak się do nich dostać.

Nabrawszy pewnych podejrzeń, znowu pochyliła się do przodu.

- Gorham Complex, Broadway, Nowy Jork, Właściciel.

Zmrużyła oczy, gdy dane wyświetliły się na ekranie.

„ Gorham Complex, własność Roarke Industries, siedziba zarządu: Piąta Aleja, numer 500, Roarke, prezes i dyrektor generalny. Miejsce zamieszkania: Nowy Jork, Central Park West, numer 222”.

- Roarke - mruknęła Eve. - Ciągle się pojawiasz, prawda? Roarke - powtórzyła. - Wszystkie dane, projekcja i wydruk.

Nie zważając na wezwanie na sąsiednim łączu, czytała dalej, popijając kawę.

„Roarke - imię nieznane - urodzony 10-06--2023, Dublin, Irlandia. Numer identyfikacyjny 3392-ABR-50. Rodzice nieznani. Stan cywilny - kawaler. Prezes i dyrektor generalny przedsiębiorstwa Roarke Industries, założonego w 2042. Główne oddziały: Nowy Jork, Chicago, New Los Angeles, Dublin, Londyn, Bonn, Paryż, Frankfurt, Tokio, Mediolan, Sydney. Filie pozaziemskie: Stacja 45, Bridgestone Colony, Vegas II, Free-Star Jeden. Sfery zainteresowań: nieruchomości, import-eksport, flota morska, rozrywka, produkcja przemysłowa, farmaceutyka, transport. Szacunkowa wartość całego przedsiębiorstwa trzy biliony osiemset milionów”.

Zajęty facet, pomyślała, unosząc brew, gdy lista jego filii wyświetliła się na ekranie.

- Wykształcenie? - spytała.

- Nieznane.

- Notowany?

- Brak danych.

- Wywołaj: Roarke, Dublin.

- Brak dodatkowych danych.

- Cholera. Pan Tajemniczy. Opis i zdjęcie.

„Roarke. Czarne włosy, niebieskie oczy, sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, osiemdziesiąt sześć kilogramów”.

Eve chrząknęła, gdy komputer podał jego opis. Musiała przyznać, że w wypadku Roar-ke’a zdjęcie było warte obszerniejszego komentarza.

Jego podobizna patrzyła na nią z ekranu. Był niemal absurdalnie przystojny; wąska, ascetyczna twarz; ostro zarysowane kości policzkowe i usta tak kształtne, jakby zostały wyrzeźbione. Tak, miał czarne włosy, ale komputer nie powiedział, że są grube, gęste i zaczesane do tyłu, dzięki czemu odsłaniają wysokie czoło i spływają prawie do samych ramion. Jego oczy były niebieskie, ale to jedno słowo nie mogło oddać intensywności ich koloru ani siły spojrzenia.

Nawet z tego zdjęcia zorientowała się, że jest to człowiek, który po trupach dąży do celu.

Tak, pomyślała, ten człowiek może zabić, jeśli - i kiedy - ma na to ochotę. Zrobiłby to obojętnie, metodycznie i ani jedna kropla potu nie wystąpiłaby mu na czole.

Zgarniając wydruki z danymi, postanowiła, że porozmawia z tajemniczym panem Roar-kiem. I to wkrótce.

Gdy Eve opuściła posterunek, z ciemnego nieba padał już drobny, ostry śnieg. Pogrzebała bez większej nadziei w kieszeniach i przekonała się, że rękawiczki rzeczywiście zostawiła w domu. Bez czapki, bez rękawiczek, w skórzanej kurtce, będącej jej jedyną ochroną przed mroźnym wiatrem, jechała przez całe miasto do domu.

Naprawdę zamierzała oddać auto do naprawy, tylko nie miała czasu. Ale gdy teraz stała w korku i drżała z zimna z powodu popsutego ogrzewania, miała mnóstwo czasu, by tego żałować.

Przysięgła sobie, że jeśli dojedzie do domu, nie zamieniwszy się przedtem w bryłę lodu, umówi się z mechanikiem.

Ale gdy dotarła na miejsce, myślała już tylko o jedzeniu. Otwierając drzwi, marzyła o talerzu gorącej zupy, furze frytek, jeśli jeszcze jakieś jej zostały, i kawie, która nie smakowałaby tak, jakby ktoś spuścił do wodociągów ścieki.

Od razu zauważyła paczkę, małe kwadratowe pudełko leżące tuż za drzwiami. Broń natychmiast znalazła się w jej ręce. Przeszukując hol wzrokiem i wymachując bronią, zatrzasnęła kopnięciem drzwi. Pozostawiła paczkę na miejscu i sprawdziła pokój po pokoju, dopóki nie upewniła się, że jest sama.

Schowała broń do futerału, ściągnęła kurtkę i odrzuciła ją na bok. Schyliła się i podniosła ostrożnie owiniętą folią dyskietkę. Nie było na niej żadnej nalepki, żadnej wiadomości.

Eve zaniosła ją do kuchni, wyjęła delikatnie z opakowania i włożyła do komputera.

Kompletnie zapomniała o jedzeniu.

Obraz był najwyższej jakości, podobnie jak dźwięk. Usiadła wolno, wpatrując się w monitor.

Żywa Sharon DeBlass leżała naga w nonszalanckiej pozie na ogromnym falującym łożu, szeleszcząc atłasowymi prześcieradłami. Uniosła rękę i wsunęła ją we wspaniałą potarganą grzywę rudych włosów.

- Kochanie, chcesz, żebym zrobiła coś specjalnego? - Zachichotała i podniosła się na kolana, ujmując piersi w dłonie. - Dlaczego tu nie przyjdziesz... - Zwilżyła językiem usta. - Zrobimy to wszystko jeszcze raz. - Popatrzyła przed siebie w dół i oblizała się jak kotka. - Wygląda na to, że jest całkowicie gotowy. - Znowu się zaśmiała i odrzuciła do tyłu włosy. - Och, chcemy się zabawić. - Wciąż się uśmiechając, Sharon podniosła ręce. - Nie skrzywdź mnie - poprosiła płaczliwym głosem, drżąc na całym ciele, mimo że jej oczy błyszczały z podniecenia. - Zrobię wszystko, co chcesz. Wszystko. Chodź tu i zmuś mnie. Chcę cię. - Opuściła ręce i powoli wyciągnęła się na łóżku. - Celuj do mnie z tego dużego ciężkiego rewolweru i gwałć mnie. Chcę, żebyś to zrobił. Chcę, żebyś...

Głośny huk sprawił, że Eve zadrżała. Żołądek podszedł jej do gardła, gdy zobaczyła, że kobieta opadła do tyłu niczym popsuta lalka, a krew trysnęła z jej czoła. Drugi strzał nie był już takim Szokiem, lecz musiała się przezwyciężyć, by nadal patrzeć na ekran. Po ostatnim wystrzale ciszę mąciły tylko przyciszona muzyka i urywany oddech. Oddech zabójcy.

Kamera zbliżyła się do ciała, pokazując je ze wszystkimi makabrycznymi szczegółami. Za sprawą filmowego triku Sharon DeBlass leżała znowu w tej samej pozycji, w której Eve zobaczyła ją po raz pierwszy - rozpostarte na krwawych prześcieradłach ciało tworzyło idealną literę X. Scena kończyła się napisem: „Pierwsza z sześciu”.

Drugi raz łatwiej było na to patrzeć. Albo Eve wmówiła to sobie. Teraz zauważyła lekkie zachwianie kamery po pierwszym wystrzale i usłyszała krótkie ciche sapnięcie. Puściła film jeszcze raz, wsłuchując się w każde słowo i przyglądając się uważnie każdemu ruchowi, mając nadzieję, że wpadnie na jakiś ślad. Ale on był na to za sprytny. I oboje o tym wiedzieli.

Chciał, żeby zobaczyła, jaki jest dobry. Jaki zimny.

I pragnął jej powiedzieć, że wie, gdzie ją znaleźć, gdyby tylko zechciał.

Wściekła, że nie może opanować drżenia rąk, podniosła się z miejsca. Zamiast napić się kawy, tak jak zamierzała, wyjęła z małej zimnej szafki butelkę wina i nalała pół kieliszka.

Opróżniła go jednym haustem, obiecując sobie dolewkę, po czym włożyła do komputera perforowaną kartę z kodem komendanta policji.

Odpowiedziała żona szefa; widząc, że ma w uszach błyszczące kolczyki, a także świeżo ułożone włosy, Eve doszła do wniosku, że przerwała jedno z jej słynnych przyjęć.

- Porucznik Dallas, pani Whitney. Przepraszam, że przeszkadzam w kolacji, ale muszę porozmawiać z szefem.

- Mamy gości, pani porucznik.

- Tak, madam. Proszę mi wybaczyć. - Pieprzona polityka, pomyślała Eve, zmuszając się do uśmiechu. - To pilne.

- Jak zawsze.

Zatrzymana aparatura szumiała jednostajnie - szczęściem koszmarna muzyka ani rozmowy o ostatnich wydarzeniach nie dochodziły z głębi domu - przez całe trzy minuty, zanim Whitney pokazał się na ekranie.

- Słucham, Dallas.

- Panie komendancie, muszę panu coś przesłać zakodowaną linią.

- Mam nadzieję, że to pilne, Dallas. Moja żona każę mi za to drogo zapłacić.

- Tak jest, proszę pana. - Gliniarze, pomyślała, przygotowując przesłanie informacji wizyjnej do jego komputera, powinni prowadzić samotne życie.

Splotła nerwowo ręce i położywszy je na stole, czekała. Gdy obrazy zaczęły się przesuwać po ekranie, obejrzała je ponownie, nie zwracając uwagi na ściskanie w żołądku. Po skończeniu nagrania na monitorze znowu pojawiła się twarz Whitneya.

- Skąd to masz?

- Sam mi przysłał. Dyskietka była w moim mieszkaniu, kiedy wróciłam z pracy. - Powiedziała to spokojnym, bezbarwnym głosem. - Wie, kim jestem, gdzie jestem i co robię.

Whitney milczał przez chwilę.

- Numer mojego biura zero siedemset. Jutro rano proszę przynieść dyskietkę.

- Tak jest, panie komendancie.

Kiedy transmisja została zakończona, Eve skopiowała dyskietkę i nalała sobie kieliszek wina.

Obudziła się o trzeciej nad ranem, drżąca i spocona, próbując złapać oddech, by móc krzyczeć. Chrypiącym głosem poleciła, żeby zapaliły się światła. Sny zawsze wydawały się bardziej przerażające w ciemnościach.

Dygocząc cała, zwinęła się na łóżku. Ten był gorszy, o wiele gorszy od wszystkich koszmarów, które do tej pory dręczyły ją po nocach.

Zabiła człowieka. Jaki miała wybór? Był za bardzo nafaszerowany prochami, żeby mogła przemówić mu do rozsądku. Chryste, próbowała, ale on tylko szedł i szedł, i szedł z dzikim spojrzeniem w oczach i zakrwawionym nożem w ręce.

A dziewczynka już nie żyła. Eve nie mogła nic zrobić, by temu zapobiec. Proszę Cię, Boże, nie pozwól, by się okazało, że można było coś zrobić.

Małe ciałko pocięte na kawałki, szaleniec z nożem ociekającym krwią. Potem spojrzenie jego oczu, kiedy wystrzeliła prosto w niego, i malująca się w nich śmierć.

Ale to nie było wszystko. Nie tym razem. Tym razem mężczyzna szedł dalej. A ona, kompletnie naga, klęczała na atłasowych przeście-radiach. Nóż zamienił się w rewolwer trzymany przez mężczyznę, którego twarzy przyglądała się parę godzin temu. Mężczyzna nazywał się Roarke.

Uśmiechnął się, a ona go zapragnęła. Jej ciało drżało z przerażenia i pożądania, nawet kiedy do niej strzelił. W głowę, serce i między uda.

A gdzieś w tle biedna mała dziewczynka krzyczała o pomoc.

Zbyt zmęczona, by walczyć z koszmarem, Eve przekręciła się po prostu na brzuch, wtuliła twarz w poduszkę i załkała.

- Siadaj, Dallas. - Punktualnie o siódmej rano komendant Whitney wskazał jej krzesło w swoim gabinecie. Mimo że, a może dzięki temu, że siedział za biurkiem od dwunastu lat, miał przenikliwe spojrzenie.

Zauważył, że Eve źle spała i starała się ukryć pod makijażem ślady ciężkiej nocy. Bez słowa wyciągnął do niej rękę.

Włożyła dyskietkę i opakowanie do torby z dowodami. Whitney zerknął na dyskietkę, po czym położył ją na biurku.

- Zgodnie z przepisami muszę zapytać, czy chcesz, abym cię zwolnił z prowadzenia tej sprawy. - Odczekał chwilę. - A więc będziemy udawali, że dopełniłem wymogów regulaminu.

- Tak jest, panie komendancie.

- Czy twoje mieszkanie jest bezpieczne?

- Tak mi się wydawało. - Wyjęła z teczki wydruk. - Po skontaktowaniu się z panem jeszcze raz przejrzałam dyski ochrony. Jest w nich dziesięciominutowy poślizg. Jak pan się przekona z mojego raportu, ten człowiek potrafi przechytrzyć ochronę, zna się na kasetach wideo, komputerach i na starej broni, oczywiście.

Whitney wziął jej raport i odłożył na bok.

- To nie bardzo zawęża pole działania.

- Niestety. Mam jeszcze kilka osób, które muszę przesłuchać. W wypadku tego przestępcy elektroniczne metody śledcze nie są najważniejsze, chociaż pomoc kapitana Feeneya jest nieoceniona. Sprawca doskonale zaciera za sobą ślady. Nie mamy żadnego punktu zaczepienia poza rewolwerem, który postanowił zostawić na miejscu zbrodni. Feeney niczego się o nim nie dowiedział normalnymi kanałami. Musimy założyć, że został kupiony na czarnym rynku. Zaczęłam przeglądać notesy, w których denatka zaznaczała spotkania z klientami oraz z innymi osobami. Lubiła się umawiać i miała spory krąg znajomych, więc zajmie mi to trochę czasu.

- Czas nie jest tu bez znaczenia. Pierwsza z sześciu, Dallas. Co to oznacza?

- Że zamierza zamordować jeszcze pięć i chce, byśmy o tym wiedzieli. Lubi to robić i pragnie być w centrum uwagi. - Zaczerpnęła ostrożnie powietrze. - To za mało, by określić jego psychikę. Nie potrafimy przewidzieć, jak długo będzie się rozkoszował tym morderstwem i kiedy poczuje potrzebę popełnienia następnej zbrodni. To może nastąpić dzisiaj. Albo za rok. Nie możemy liczyć na to, że będzie nieostrożny.

Whitney kiwnął tylko głową.

- Masz poczucie winy?

Nóż zalany krwią. Drobne okaleczone ciałko u jej stóp.

- Poradzę sobie.

- Na pewno, Dallas? Przy tak delikatnej sprawie niepotrzebny mi funkcjonariusz, który będzie się martwił, czy miał prawo użyć broni.

- Z pewnością.

Była jego najlepszym detektywem i nie mógł sobie pozwolić na to, żeby jej nie dowierzać.

- Jesteś gotowa pobawić się trochę w politykę? - Lekki uśmiech wykrzywił mu wargi. -Senator DeBlass już tu jedzie. Przyleciał do Nowego Jorku wczoraj w nocy.

- Dyplomacja nie jest moją mocną stroną.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Ale będziesz musiała stanąć na wysokości zadania. Senator chce rozmawiać z detektywem prowadzącym sprawę i zwrócił się z tą sprawą do mojego szefa. Rozkazy przyszły z góry. Masz okazać senatorowi jak najdalej idącą pomoc.

- To śledztwo objęte jest Kodem Piątym -odparła stanowczym tonem Eve. - Nie obchodzi mnie, czy rozkazy przyszły od samego Pana Boga, nie zamierzam przekazywać tajnych danych żadnej osobie cywilnej.

Whitney uśmiechnął się szerzej. Miał dobroduszną pospolitą twarz, pewnie już z taką się urodził. Ale kiedy się uśmiechał i naprawdę było mu wesoło, błysk białych zębów na tle śniadej skóry nadawał jego pospolitym rysom wygląd zupełnie wyjątkowy.

- Nie słyszałem tego. A ty nie słyszałaś, jak powiedziałem, żebyś zapoznała go wyłącznie z oczywistymi faktami. Słyszysz natomiast teraz, Dallas, że ten dżentelmen z Wirginii jest natrętnym aroganckim dupkiem. Na nieszczęście ten dupek ma władzę. Więc uważaj.

- Tak jest, panie komendancie.

Zerknął na zegarek, po czym wsunął raport i dyskietkę do szuflady, którą zamknął na klucz.

- Jeszcze zdążysz wypić kawę... i, Dallas -dodał, wstając. - Jeśli nie możesz spać, niech lekarz przepisze ci środki uspokajające. Chcę, żeby moi pracownicy zachowali bystrość umysłu.

- Proszę się nie obawiać.

Senator Gerald DeBlass był niewątpliwie nadęty i bezsprzecznie arogancki. A po spędzeniu minuty w jego towarzystwie Eve uznała, iż jest dupkiem.

Ten postawny zwalisty mężczyzna miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył około stu dziesięciu kilogramów. Jego jasne włosy były ostrzyżone na jeża, przez co głowa wydawała się duża i okrągła. Miał ciemne oczy, niemal tak czarne jak krzaczaste brwi, duży nos i grube usta.

Kiedy wyciągnął ogromną rękę na powitanie, Eve zauważyła, że dłoń jest gładka i miękka jak u dziecka.

Przyprowadził ze sobą asystenta. Derrick Rockman, energiczny mężczyzna po czterdziestce, miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i Eve uznała, że jest szczuplejszy od DeBlassa o jakieś dziesięć kilogramów. Wyglądał na schludnego, zadbanego; na jego prążkowanym garniturze i szaroniebieskim krawacie nie dostrzegła ani jednej zmarszczki. Miał poważną twarz o atrakcyjnych harmonijnych rysach, a gdy pomagał swemu napuszonemu pracodawcy zdjąć kaszmirowy płaszcz, jego ruchy były powściągliwe i opanowane.

- Co, do diabła, zrobiliście, żeby znaleźć tego potwora, który zabił moją wnuczkę? - zapytał DeBlass.

- Wszystko, co w naszej mocy, senatorze. - Komendant Whitney wciąż stał.

Choć poprosił DeBlassa o zajęcie miejsca, ten przechadzał się po pokoju, tak jakby spacerował po swojej ulubionej Galerii Senackiej w Waszyngtonie.

- Mieliście na to dwadzieścia cztery godziny, a nawet więcej - oświadczył tubalnym głosem DeBlass. - Dowiedziałem się, że wyznaczył pan tylko dwóch funkcjonariuszy do prowadzenia śledztwa.

- Owszem, ze względów bezpieczeństwa. Dwóch moich najlepszych oficerów - odparł Whitney. - Porucznik Dallas nadzoruje dochodzenie i składa meldunki jedynie mnie.

DeBlass skierował swe czarne surowe oczy na Eve.

- Jakie postępy pani poczyniła?

- Zidentyfikowaliśmy broń, ustaliliśmy godzinę śmierci. Zbieramy dowody i przesłuchujemy lokatorów domu, w którym mieszkała panna DeBlass, a także sprawdzamy nazwiska znalezione w jej notesach. Poza tym, pracuję nad zrekonstruowaniem ostatnich dwudziestu czterech godzin jej życia.

- To powinno być oczywiste nawet dla najbardziej powolnego umysłu, że została zamordowana przez jednego ze swoich klientów - za-syczał.

- W jej terminarzu nie ma wzmianki o żadnym spotkaniu. Z ostatnim klientem, który udowodnił swoje alibi, spotkała się parę godzin przed śmiercią.

- Proszę przestać! - zażądał DeBlass. -Mężczyzna, który płaci za usługi seksualne, nie będzie miał wyrzutów sumienia z powodu popełnienia morderstwa.

Choć Eve nie mogła dostrzec współzależności między tymi dwoma faktami, przypomniała sobie, na czym polega jej zadanie, i kiwnęła głową.

- Pracuję nad tym, senatorze.

- Chcę dostać kopie jej terminarzy spotkań.

- To niemożliwe, senatorze - odrzekł Whit-ney łagodnym tonem. - W sprawie o zabójstwo wszystkie dowody są tajne.

DeBlass tylko prychnął i pokazał ręką na Rockmana.

- Panie komendancie. - Rockman sięgnął do lewej kieszeni i wyjął złożoną kartkę papieru, opatrzoną holograficzną pieczęcią. - Ten dokument został wystawiony przez głównego komisarza policji. Umożliwia panu senatorowi dostęp do wszystkich dowodów i informacji, jakie zgromadzono w śledztwie.

Whitney zerknął na oficjalne pismo, zanim odłożył je na bok. Zawsze uważał politykę za grę tchórzy i był zły, że musi brać w niej udział.

- Osobiście porozmawiam z szefem. Jeśli podtrzyma swoje stanowisko, kopie będą gotowe jeszcze dziś po południu. - Zbywszy Rockmana, powrócił wzrokiem do DeBlassa. -Utrzymanie poufnego charakteru dowodów ma pierwszorzędne znaczenie w postępowaniu śledczym. Jeśli pan nalega na ich odtajnienie, ryzykuje pan dobro sprawy.

- Ta sprawa, jak pan to ujął, to krew z mojej krwi i kość z mojej kości.

- 1 dlatego mam nadzieję, że przede wszystkim będzie pan chciał nam pomóc w ujęciu mordercy.

- Służę sprawiedliwości od ponad pięćdziesięciu lat. Chcę dostać te informacje do południa! -Wziął płaszcz i przerzucił go przez swe muskularne ramię. - Jeśli dojdę do wniosku, że nie robicie wszystkiego, co w waszej mocy, by złapać tego szaleńca, dopilnuję, żeby usunięto pana z tego gabinetu! - Odwrócił się w stronę Eve. -1 żeby pani następnym razem prowadziła śledztwo w sprawie smarkaczy, którzy kradną w supermarketach!

Gdy przestał wrzeszczeć, Rockman popatrzył na nich przepraszająco swoim spokojnym, poważnym wzrokiem.

- Proszę wybaczyć senatorowi, jest podenerwowany. Choć był w nie najlepszych stosunkach z wnuczką, to przecież należała do rodziny. A senator przedkłada rodzinę ponad wszystko na świecie.Ta śmierć, taka gwałtowna i bezsensowna, doprowadziła go do szaleństwa.

- To widać - mruknęła Ewa. - Złość się w nim gotuje.

Rockman uśmiechnął się; potrafił sprawiać wrażenie jednocześnie rozbawionego i zasmuconego.

- Dumni mężczyźni często ukrywają ból pod maską agresywności. Mamy pełne zaufanie do państwa kompetencji i wytrwałości w dążeniu do celu. Pani porucznik, panie komendancie. - Skinął głową. - Oczekujemy wszystkich danych dziś po południu. Dziękuję, że poświęcili nam państwo tyle czasu.

- Jaki uprzejmy - mruknęła Eve, gdy Rockman zamknął cicho drzwi. - Chyba nie ulegnie pan naciskowi, panie komendancie.

- Zrobię, co będę musiał. - W głosie Whit-neya brzmiała tłumiona furia. - A teraz bierz się do roboty.

Praca w policji zbyt często bywa nużąca. Po pięciu godzinach wpatrywania się w monitor i sprawdzania nazwisk umieszczonych w notesach zamordowanej Eve była bardziej zmęczona, niż gdyby wzięła udział w biegu maratońskim.

Nawet z fachową pomocą Feeneya, który dysponując lepszym sprzętem, wziął na siebie znaczną część nazwisk, wciąż pozostało ich zbyt wiele jak na jednego oficera śledczego.

Sharon była bardzo popularna.

Czując, że jeśli zagwarantuje rozmówcom dyskrecję, zyska więcej, niż gdyby ich straszyła, Eve kontaktowała się za pomocą łącza z poszczególnymi klientami i przedstawiała im sprawę. Tych, co nie chcieli się zgodzić na rozmowę, zapraszała wesoło do odwiedzenia głównego gmachu policji, uprzedzając, że zostaną oskarżeni o utrudnianie śledztwa.

Do popołudnia udało się jej porozmawiać z pierwszą dwunastką klientów i postanowiła pojechać do Gorham.

Sąsiad zamordowanej, elegancki mężczyzna z windy, nazywał się Charles Monroe. Eve zastała go z klientką.

Niezwykle przystojny w czarnym jedwabnym szlafroku i pachnący ponętnie seksem Charles uśmiechnął się ujmująco.

- Okropnie mi przykro, pani porucznik. Byłem umówiony o trzeciej i do końca spotkania brakuje jeszcze piętnastu minut.

- Poczekam. - Eve bez zaproszenia weszła do środka. W przeciwieństwie do mieszkania Sharon DeBlass, w tym apartamencie nie brakowało wygodnych skórzanych foteli i grubych dywanów.

- Ach... - Charles, najwyraźniej rozbawiony, zerknął przez ramię na dyskretnie zamknięte drzwi do sypialni. - Pani rozumie, intymność i dyskrecja odgrywają zasadniczą rolę w moim zawodzie. Moja klientka może się zdenerwować, jeśli zobaczy policjantkę na progu mieszkania.

- Nie ma sprawy. Jest tu kuchnia?

Z jego piersi wyrwało się ciężkie westchnienie.

- Jasne. Za tamtymi drzwiami. Proszę się rozgościć. Niedługo przyjdę.

- Niech pan się nie spieszy. - Przeszła do kuchni. W przeciwieństwie do eleganckiego salonu, urządzona była po spartańsku. Charles chyba rzadko jadał w domu. Mimo to stała tu duża lodówka, w której znalazła taki rarytas jak schłodzona pepsi. Zadowolona usiadła, by ją wypić i poczekać, aż gospodarz zakończy swoje spotkanie.

Wkrótce usłyszała szmer głosów mężczyzny i kobiety, a potem cichy chichot. Chwilę później Charles wszedł do kuchni z tym samym beztroskim uśmiechem na twarzy.

- Przykro mi, że musiała pani czekać.

- Nie ma sprawy. Czy spodziewa się pan jeszcze kogoś?

- Dopiero późnym wieczorem. - Wyjął dla siebie pepsi, zerwał pieczęć gwarantującą świeżość produktu i przelał napój do wysokiej szklanki. Zgiął puszkę i wrzucił do utylizatora. - Kolacja, opera i romantyczne rendez-vous.

- Lubi pan takie rzeczy? Operę? - spytała, gdy błysnął zębami w szerokim uśmiechu.

- Nienawidzę. Może pani sobie wyobrazić coś nudniejszego od baby z wielkim biustem, która wrzeszczy po niemiecku przez pół nocy?

Eve zastanowiła się przez chwilę.

- Nie.

- Ale co robić, ludzie mają różne gusta. -Gdy usiadł obok niej w kąciku pod oknem, jego uśmiech przygasł. - Słyszałem o Sharon w porannych wiadomościach. Spodziewałem się, że ktoś przyjdzie. To straszne. Nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje.

- Dobrze ją pan znał?

- Byliśmy sąsiadami przez ponad trzy lata... i od czasu do czasu pracowaliśmy razem. Zdarzyło się, że któryś z naszych klientów miał ochotę na trio, więc wspólnie uczestniczyliśmy w zabawie.

- A kiedy nie chodziło o interesy, też się razem zabawialiście?

- Była piękną kobietą i uważała, że jestem przystojny. - Wzruszył ramionami, wędrując wzrokiem do okna z przyciemnionymi szybami, za którymi przeleciał tramwaj pełen turystów. - Jeśli jedno z nas miało ochotę na krótki przerywnik w pracy, drugie zazwyczaj sprawiało mu tę przyjemność. - Znowu się uśmiechnął. -Rzadko się to zdarzało. Wie pani, jeśli się pracuje w sklepie ze słodyczami, szybko traci się ochotę na czekoladę. Była moją przyjaciółką, pani porucznik. I bardzo ją lubiłem.

- Chciałabym wiedzieć, co pan robił między dwunastą a trzecią nad ranem tej nocy, kiedy zginęła?

Uniósł brwi ze zdziwienia. Jeśli wcześniej przyszło mu do głowy, że może być uważany za podejrzanego, to był doskonałym aktorem. Nic dziwnego, pomyślała Eve, ludzie pracujący w takim fachu muszą mieć talent aktorski.

- Byłem z klientką. Została u mnie na noc.

- Czy to normalna praktyka?

- Klientki wolą taki układ. Pani porucznik, podam pani jej nazwisko, jeśli będzie to absolutna konieczność, ale wołałbym tego nie robić. Przynajmniej dopóki nie wyjaśnię jej okoliczności.

- Chodzi o morderstwo, panie Monroe, więc to konieczne. O której przyprowadził pan tu swoją klientkę?

- Około dziesiątej. Zjedliśmy kolację U Mirandy w podniebnej restauracji nad Szóstą Aleją.

- O dziesiątej. - Eve kiwnęła głową, przypomniawszy sobie odpowiedni fragment nagrania.

- Kamera inwigilująca wnętrze windy. -Znowu uśmiechnął się czarująco. - To staroświeckie przepisy. Wiem, że mogłaby pani mnie załatwić, ale chyba szkoda na to czasu.

- Każdy akt seksualny popełniany na terenie strzeżonym przez kamery jest wykroczeniem, panie Monroe.

- Charles, proszę.

- Możesz narzekać, Charles, ale mają prawo zawiesić ci licencję na sześć miesięcy. Podaj mi jej nazwisko, a zapomnę o całej sprawie.

- Chcesz mi odebrać jedną z moich najlepszych klientek - westchnął. - Darleen Howe. Podam ci jej adres. - Wstał, by wziąć swój elektroniczny notes, po czym odczytał stosowne dane.

- Dzięki. Czy Sharon rozmawiała z tobą o swoich klientach?

- Byliśmy przyjaciółmi - odpowiedział ostrożnie. - Owszem, rozmawialiśmy o pracy, chociaż to nie całkiem etyczne. Opowiadała mi zabawne historie. Ja mam bardziej konwencjonalny styl. Sharon była... otwarta na nietypowe propozycje. Czasami wychodziliśmy na drinka i wtedy sporo mi opowiadała. Bez podawania nazwisk. Miała własne określenia na swoich klientów. Imperator, łasica, do-jarka, coś w tym stylu.

- Czy kiedykolwiek wspominała o kimś, kto się narzucał albo wzbudzał jej niepokój? O kimś, kto używał przemocy?

- Nie miała nic przeciwko przemocy i nie, nikogo się nie bała. Jedno trzeba wiedzieć o Sharon - zawsze miała nad wszystkim kontrolę. Pilnowała tego, ponieważ przez większość życia, jak mówiła, była pod kontrolą innych. Miała mnóstwo żalu do swoich bliskich. Kiedyś mi powiedziała, że nigdy nie zamierzała zostać prostytutką. Zdecydowała się na ten krok tylko dlatego, że chciała rozzłościć swoją rodzinę. Ale później spodobało jej się to, co robiła. - Znowu wzruszył ramionami i wypił łyk pepsi. - Więc pozostała w tym zawodzie i upiekła dwie pieczenie przy jednym ogniu. To jej własne słowa. - Podniósł oczy. - Wygląda na to, że zabił ją jeden z tych skurwysynów.

- Taak. - Eve podniosła się, chowając magnetofon. - Nie wyjeżdżaj z miasta, Charles. Będziemy w kontakcie.

- To wszystko?

- Na razie.

Wstał, znowu się uśmiechając.

- Miła jesteś jak na glinę... Eve. - Przesunął na próbę opuszkiem palca po jej ramieniu. Kiedy uniosła brwi, musnął palcem jej policzek. - Śpieszysz się?

- Dlaczego pytasz?

- Cóż, mam parę godzin wolnych, a ty jesteś bardzo pociągająca. Duże złociste oczy -mruknął. - Mały dołeczek w bródce. - Może zostaniesz trochę dłużej?

Poczekała, aż opuścił głowę i jego usta zawisły nad jej wargami.

- Czy chcesz mnie przekupić, Charles? Bo jeśli tak, a jesteś w połowie tak dobry jak myślę...

- Lepszy. - Ugryzł ją delikatnie w dolną wargę, jego ręka ześlizgnęła się na dół, by pogładzić jej pierś. - O wiele lepszy.

- W takim razie... musiałabym oskarżyć cię o przestępstwo. - Uśmiechnęła się, kiedy odskoczył jak oparzony. - A to zmartwiłoby nas oboje. - Rozbawiona pogłaskała go po twarzy. - Ale dzięki za propozycję.

Drapiąc się po policzku, odprowadził ją do drzwi.

-Eve?

Zatrzymała się z ręką na gałce i* zerknęła na niego przez ramię.

-Tak?

- Abstrahując od łapówki, gdybyś zmieniła zdanie, chętnie się z tobą spotkam.

- Dam ci znać. - Zamknęła drzwi i ruszyła w stronę windy.

Charles Monroe, pomyślała, z łatwością mógłby wymknąć się z mieszkania, pozostawiając śpiącą klientkę, i złożyć wizytę Sharon. Szybki seks, szybkie morderstwo...

Zadumana wsiadła do windy.

Jako mieszkaniec tego budynku nie miałby trudności z dostaniem się do systemów zabezpieczających. Mógłby spreparować dyskietki, a potem wrócić do łóżka, w którym spała klientka.

Szkoda, że ten scenariusz jest możliwy do przyjęcia, pomyślała, wychodząc do holu. Polubiła Charlesa Monroe, ale dopóki nie sprawdzi dokładnie jego alibi, będzie pierwszy na jej krótkiej liście podejrzanych.

3

Eve nienawidziła pogrzebów. Czuła wstręt do sposobu, w jaki ludzie celebrowali śmierć. Kwiaty, muzyka, niekończące się mowy i płacze.

Może Bóg istnieje. Nie wykluczała takiej ewentualności. A jeśli istnieje, pomyślała, to musi się śmiać z bezsensownych rytuałów stworzonych przez swych wyznawców.

Mimo to pojechała do Wirginii, aby wziąć udział w pogrzebie Sharon DeBlass. Chciała zobaczyć zgromadzonych w jednym miejscu członków rodziny i przyjaciół zmarłej, by dokładnie im się przyjrzeć i wyrobić sobie zdanie na ich temat.

Senator stał z ponurą twarzą i suchymi oczami, a jego cień - Rockman - tkwił w ławce za nim. Miejsce z lewej strony DeBlassa zajmowali jego syn i synowa.

Rodzice Sharon byli młodymi, atrakcyjnymi ludźmi, wziętymi adwokatami, którzy prowadzili własną firmę prawniczą.

Richard DeBlass z pochyloną głową i opuszczonymi oczami wyglądał jak bardziej wymuskana i jakby mniej dynamiczna wersja swego ojca. Czy to przypadek, zastanowiła się Eve, czy też zostało ustalone, że Richard będzie stał w równej odległości między ojcem a żoną?

Elizabeth Barrister wyglądała skromnie i elegancko w ciemnym kostiumie; jej falujące mahoniowe włosy lśniły, sylwetka była wyprostowana. Eve zauważyła, że do zaczerwienionych oczu kobiety wciąż napływały łzy.

Co czuje matka, zastanawiała się przez całe życie, kiedy straci dziecko?

Senator DeBlass miał także córkę, i to ona właśnie zajmowała miejsce po jego prawej stronie. Senator Catherine DeBlass poszła w ślady ojca i poświęciła się polityce. Przerażająco chuda, stała wyprostowana po wojskowemu, a jej osłonięte czarną sukienką ramiona wyglądały jak wątłe, kruche gałązki. Stojący obok niej mąż, Justin Summit, wpatrywał się w okrytą różami błyszczącą trumnę. U jego boku wiercił się niespokojnie ich syn Franklin, który był w tym okresie dorastania, kiedy nastolatek włóczy się z całą bandą rówieśników.

Przy końcu ławki, jakby z dala od reszty rodziny, stała żona senatora, Anna.

Nie rozglądała się ani nie płakała. Eve nie zauważyła, żeby choć raz zerknęła na obsypaną kwiatami skrzynię, która kryła zwłoki jej jedynej wnuczki.

Oczywiście byli też inni żałobnicy. Rodzice Elizabeth stali razem, trzymając się za ręce i płacząc. Krewni, znajomi i przyjaciele przykładali chusteczki do oczu albo po prostu rozglądali się dokoła z zaciekawieniem lub obawą. Prezydent przysłał swego przedstawiciela, a kościół wydawał się bardziej nabity politykami niż senacka restauracja.

Chociaż było tam ponad dwieście twarzy, Eve bez trudu dostrzegła w tłumie Roarke’a.

Siedział w ławce razem z innymi, ale łatwo się zorientowała, że jest typem samotnika. Mogłoby być dziesięć tysięcy ludzi w budynku, a on i tak trzymałby się od nich z dala.

Jego interesująca twarz nie wyrażała żadnych uczuć; ani poczucia winy, ani żalu, ani zainteresowania tym, co się dzieje. Równie dobrze mógłby oglądać jakąś kiepską sztukę. Eve pomyślała, że to chyba najlepsze określenie pogrzebu.

Ludzie odwracali głowy w jego stronę, by rzucić mu szybkie spojrzenie, albo - jak w wypadku zgrabnej brunetki - jawnie go kokietować. Roarke lekceważył jednych i drugich.

Na pierwszy rzut oka wydał się jej zimnym, niedostępnym niczym twierdza twardzielem, który ma się na baczności przed wszystkim i wszystkimi. Ale do zbicia takiej fortuny w tak młodym wieku trzeba czegoś więcej niż dyscypliny wewnętrznej i inteligencji. Trzeba ambicji, a zdaniem porucznik Dallas ambicja łatwo wznieca płomień w sercu.

Roarke patrzył przed siebie, gdy zaintonowano pieśń pogrzebową, po czym bez ostrzeżenia odwrócił głowę i spojrzał przez nawę do tyłu, prosto w oczy Eve, która siedziała pięć ławek za nim.

Zadziwiające, że musiała bardzo nad sobą panować, by wytrzymać to niespodziewane i władcze spojrzenie. Siłą woli powstrzymała się przed mrugnięciem czy odwróceniem wzroku. Przez chwilę patrzyli na siebie. Potem zostali rozdzieleni przez żałobników, którzy zaczęli opuszczać kościół.

Kiedy Eve podeszła bliżej, by go poszukać, nie było już po nim śladu.

Włączyła się w sznur samochodów i limuzyn jadących na cmentarz. Karawan i pojazdy z rodziną leciały uroczyście nad nimi. Tylko wyjątkowi bogacze mogli sobie pozwolić na taki pogrzeb. Jedynie obsesyjni tradycjonaliści nadal składali w grobach zwłoki bliskich im osób.

Pukając palcami w kierownicę, zaczęła nagrywać swoje spostrzeżenia na magnetofon. Kiedy doszła do Roarke’a, zawahała się i jeszcze mocniej ściągnęła brwi.

- Dlaczego zadał sobie tyle trudu, by przyjechać na pogrzeb przypadkowej znajomej? -mruknęła do magnetofonu, który miała w kieszeni. - Zgodnie z danymi, poznali się dopiero niedawno i byli tylko na jednej randce. Jego postępowanie wydaje się niekonsekwentne i niejasne.

Przeszedł ją dreszcz i przejeżdżając przez łukowatą bramę cmentarza, ucieszyła się, że jest sama w samochodzie. Uważała, że prawo powinno zabraniać wkładania kogokolwiek do dołu w ziemi.

Dużo słów i płaczu, mnóstwo kwiatów. Słońce lśniło jak miecz, ale w powietrzu czuło się przejmujący chłód. Eve podeszła do grobu, trzymając ręce w kieszeniach. Znowu zapomniała rękawiczek. Długi ciemny płaszcz, w którym przyjechała, był pożyczony. Pod spodem miała swój jedyny szary kostium z wiszącym na jednej nitce guzikiem, który zdawał się błagać, by go wreszcie przyszyła. Botki były z bardzo cienkiej skóry i stopy Eve powoli zamieniały się w dwie bryłki lodu.

Czuła się tak przemarznięta, że nie myślała o nieszczęściu, z jakim kojarzył się widok nagrobka, nie czuła zapachu świeżo wykopanej ziemi. Uzbroiwszy się w cierpliwość, poczekała, dopóki nie przebrzmiało ostatnie żałobne słowo o nieśmiertelności duszy, po czym podeszła do senatora.

- Wyrazy współczucia dla pana i całej rodziny, senatorze DeBlass.

Rzucił jej twarde i ostre spojrzenie.

- Niech pani sobie oszczędzi współczucia, pani porucznik. Chcę sprawiedliwości.

- Ja też. Pani DeBlass... - Eve podała rękę żonie senatora i wydało się jej, że jej palce ściskają kruche gałązki.

- Dziękuję, że pani przyszła.

Eve skinęła głową. Wystarczyło jedno spojrzenie, by się zorientować, że Anna DeBlass panuje nad sobą dzięki dużej dawce środków uspokajających. Przesunęła wzrokiem po twarzy policjantki i popatrzyła ponad jej ramieniem.

- Dziękuję, że pani przyszła - powiedziała dokładnie tym samym obojętnym tonem do następnej osoby, która złożyła jej kondolen-cje.

Zanim Eve zdążyła znowu się odezwać, ktoś ścisnął ją za rękę. Zobaczyła Rockmana, który uśmiechnął się do niej z powagą.

- Porucznik Dallas, senator i jego rodzina doceniają współczucie i zainteresowanie, jakie pani okazała, przybywając na tę smutną uroczystość. - Ze zwykłym sobie spokojem zaczął wyprowadzać ją z cmentarza. - Na pewno pani zrozumie, że rodzicom Sharon trudno byłoby rozmawiać nad grobem córki z detektywem prowadzącym śledztwo w sprawie jej śmierci.

Pozwoliła mu się prowadzić przez jakieś pięć sekund, zanim wyrwała rękę.

- Zna się pan na swojej robocie, Rockman. Rozumiem, że to delikatny i dyplomatyczny sposób powiedzenia mi, żebym zabrała dupę w troki.